Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Relacja z wyprawy: Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Norwegia, Szwecja (lipiec/sierpień 2006) cz. I > LITWA, ŁOTWA, ESTONIA, FINLANDIA, NORWEGIA, SZWECJA


Pacyfa Pacyfa Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Tygodnie, a nawet miesiące snucia planów, klikania po internecie, studiowania map i przewodników. Kilka (?) spotkań przy kilku (?) browarkach. Potem dokładne sprawdzenie stanu autka, duuuuuuuże zakupy i ... zgodnie z planem wyjazd. Jedziemy !

STARTUJEMY !!! – 21.07 BIAŁYSTOK 10:00

Tygodnie, a nawet miesiące snucia planów, klikania po internecie, studiowania map i przewodników. Kilka (?) spotkań przy kilku (?) browarkach. Potem dokładne sprawdzenie stanu autka, duuuuuuuże zakupy i ... zgodnie z planem wyjazd. Jedziemy ! My, znaczy: Donata (zwana również „Żuczkiem” :P), Ela (która w dalszej części podróży stanie się „Jagodowym eksterminatorem” :P), Sebastian („Sebolsem” również zwany), Kuba (vel „Pacyfa”) i autko (alias „Cytrynka”). Na początek każdemu bardzo dobrze znana trasa Białystok – Augustów. W Augustowie sprawa, której absolutnie nie mogliśmy odpuścić – Jagodzianki !!! Zakład cukierniczy Polikarpa Augustyniaka jest z nich słynny w całej Polsce. Po krótkiej uczcie dla żołądka jedziemy w kierunku granicy litewskiej. Ogrodniki/Lazdijai to pierwsze przekroczone przejście graniczne w trakcie tej wyprawy. Odprawa graniczna trwała chwilę, chociaż dzięki zmianie czasu na wschodnioeuropejski tracimy tu ponad godzinę. „Co wieziecie ?”, „Nic”. Cytrynka jest załadowana po sam dach, ale nasza deklaracja w zupełności wystarcza litewskiemu strażnikowi i już mkniemy po litewskich drogach. Kierunek – Druskienniki. W mieście jesteśmy tylko przejazdem, ale robi pozytywne wrażenie. Szczególnie podoba nam się drewniana zabudowa i piękne kosze z kwiatami na każdej ulicznej latarni. Jedziemy kilka kilometrów za miasto do Grūto Parkas (10 Lt od osoby + 5 Lt za plakietkę Foto). Na sporym terenie zebrano tu pomniki z poprzedniej epoki, które teraz popadły w niełaskę. Spacerujemy sobie wśród niezliczonych komsomolców, pionierów, Dzierżyńskich, Gagarinów i Leninów. Oczywiście kiedyś wszystkie miasta Pribałtiki były, podobnie jak w Polsce, pełne tego typu pomników. U nas za zwyczaj kończyły one swój żywot pod buldożerami lub wyrywane przez olbrzymie dźwigi. Tutaj, zebrano je w jednym miejscu. Nie straszą i nie bulwersują ludzi w miastach, ale chętnym przypominają historię. Oprócz wystawy na wolnym powietrzu, Grūto Parkas proponuje odwiedzenie kilku wystaw w zamkniętych pomieszczeniach muzealnych. Zobaczyć można: ordery, plakaty, proporce, sztandary, rzeźbę, grafikę, metaloplastykę ... ludzie sławili system komunistyczny w każdy możliwy sposób, teraz pokazują to w muzeach. Nam najbardziej spodobał się okazały pomnik Lenina, z którym zafundowaliśmy sobie małą sesję zdjęciową. Ze skansenu komunizmu jedziemy do podwileńskich Trok. Zwiedzamy tamtejszy zamek (10 Lt za osobę). W międzyczasie mijamy kilka par nowożeńców. Wszyscy przybywają tu robić sobie pamiątkowe zdjęcia. Rzeczywiście, zamek i jezioro Galve ze swymi wysepkami i skomplikowaną linią brzegową, tworzą wspaniałą scenerię. Na nocleg udajemy się na kamping Slenyje koło Trok (20 Lt od osoby). Kamping poleca większość osób, które opublikowały netową relację z wyprawy do krajów Pribałtiki. Może dlatego kampingowiczów jest tu bardzo dużo, a obsada – międzynarodowa. Naszym zdaniem, kamping dość słaby, chociaż oczywiście nie porównywaliśmy go zbytnio z innymi tego typu obiektami w okolicy. Hmmm...a może takowych po prostu nie ma ? Na podróż mieliśmy fajną pogodę, dzięki przelotnym deszczom upał nie był całkiem nieznośny (czego się trochę obawialiśmy). Niestety wieczorem, akurat w trakcie rozstawiania namiotu pojawił się deszcz z prawdziwego zdarzenia i tu niespodzianka – Aaa !!! Kapie na głowę !!!



22.07 TROKI 10:00

Na dzisiaj zaplanowane mamy zwiedzanie Wilna. Nasza przygoda w stolicy Litwy rozpoczyna się pechowo – łapiemy gumę. Niespodzianka o tyle przykra, że opona nie nadaje się już do dalszego użycia, pęknięcie ma prawie 5 cm. Fundujemy nową oponę dla cytrynki (105 Lt). No cóż, z takimi wydatkami niestety musimy się liczyć. W ramach oszczędności postanawiamy zrezygnować z płatnego miejsca noclegowego i poszukać dziś czegoś na dziko pod Wilnem. W sumie taka wprawka przed Skandynawią też nam się przyda ! Póki co robimy zakupy i idziemy pozwiedzać Wilno. A zwiedzać jest co. Oglądamy: wieżę telewizyjną, Górę Zamkową, katedrę, liczne starówkowe kościoły i cerkwie, Pilies gatve (ulicę Zamkową), ratusz, Ostrą Bramę, Kościół św. Piotra i Pawła, cmentarz na Rossie, uniwersytet oraz pałac prezydenta. W ramach niespodzianki Kuba funduje tajemnicze czekoladki – mmm ... chilli ! Sebols nawiguje nas do rastaknajpy na piwko i obiadek. Wegezapiekanki i pierogi są przepyszne (7 – 10 Lt za porcję), a tutejsze piwo jest bardzo ciekawym doświadczeniem smakowym (białe, nieklarowane, podawane z plasterkiem cytryny – Gubernijos – 5 Lt). Po tej porcji doznań estetycznych, duchowych i kulinarnych postanawiamy szukać miejsca na nocleg nad jakimś jeziorkiem gdzieś na trasie do Kowna. Nieźle leje, a jeziorko w Elektrenai okazuje się maksymalnym zaskoczeniem. Nazwa miasta i jeziora pochodzi od znajdującej się tu olbrzymiej elektrowni. Cóż, raczej tutaj nie znajdziemy miejsca na biwak ! Będziemy szukać dalej. Kierunek – Kauno Marios. Napotkani ludzie stanowczo protestują – „To nie jest jezioro, to morze !” Znajdujemy nad tym „morzem” całkiem fajne miejsce na nocleg. Na szczęście przestało padać. Rozstawiamy namioty i nawet udaje nam się rozpalić ognisko. „Nawet”, bo drewno jest zupełnie przemoczone. W Kownie na pewno kupimy rozpałkę do grilla, może się nam przydać w Skandynawii. Kąpiel w Kowieńskim Morzu nie należała do najprzyjemniejszych doznań tego dnia. Zbiornik jest paskudnie zamulony i zagloniony. Przyjemne było posiedzenie przy ognisku i litewskie piwko (Utenos – mniam; Diesel – hmmm ... są już lepsze piwa).



23.07 KAUNO MARIOS 10:30

Dzięki temu, że wczoraj wieczorem dojechaliśmy aż nad Kowieńskie Morze, bardzo wcześnie dojeżdżamy do Kowna. Mamy tutaj sporo czasu, więc dostosowujemy się do leniwej niedzielnej atmosfery i równie leniwie spacerujemy po tym drugim co do wielkości mieście Litwy. Kowno robi pozytywne wrażenie, chociaż jeszcze sporo wysiłku i pieniędzy trzeba, aby stało się ono litewską Mekką turystów. Budynki, w których można się zauroczyć, sąsiadują ze starymi, pewnie nigdy nie remontowanymi kamienicami. Stare, piękne kościoły, straszą zdewastowanymi w czasach ZSRR wnętrzami. My nasz spacer rozpoczynamy od Kościoła św. Archanioła Michała. Dalej idziemy długim deptakiem, który tworzą Laisves aleja i Vilniaus gatve. Wzdłuż deptaku rozmieszczono liczne nowoczesne rzeźby. Zwiedzamy: katedrę, Kościół św. Piotra i Pawła, rynek staromiejski, gotycki Dom Perkuna, ratusz, zamek oraz Muzeum Diabłów – podobno jedyny taki obiekt na świecie (5 Lt od osoby). W muzeum zgromadzono wizerunki diabłów z całego świata – są tu diabły śmieszne i straszne, są rzeźby bardzo stare i plastikowe breloczki Manchesteru United. Muzeum robi bardzo pozytywne wrażenie, ale jest w nim zdecydowanie za gorąco (Piekło ?). Całą sytuację rozumiemy po wyjściu z budynku – na niebie olbrzymie słońce i ani chmurki. Jest upalnie. Z Kowna jedziemy przez Kiejdany do Szawli. Radziwiłłowskie Kiejdany to ładne miasteczko, trochę przypominające nasz Tykocin. Nas dziwią trochę zupełnie puste ulice. Przez Szawle tylko przejeżdżamy podziwiając wysoką kolumnę Strzelca, która służy jako zegar słoneczny. Główną atrakcją regionu jest tu oczywiście Kriżu Kalnas (Góra Krzyży). Na niewielkim wzgórzu stawiane są od wielu lat krzyże. Ile ich jest ? Tysiące ! Całość robi niesamowite wrażenie. Dalej jedziemy do Meitene, gdzie przekraczamy granicę litewsko-łotewską. Oczywiście jest to tylko formalność, ale po drugiej stronie granicy od razu dwie istotne zmiany – obowiązek jazdy na światłach i drastyczne pogorszenie się jakości dróg. Przez Jeglavę podążamy na północ poszukać jakiegoś kampingu albo miejsca biwakowego – może coś nad Zatoką Ryską albo jakimś jeziorkiem ? Znalezienie czegoś okazuje się dość skomplikowane, rezygnujemy z rozbijania namiotów nad wodą i ogniska – rozbijamy się na polu koło Rygi (Prawie przy skrzyżowaniu 2 autostrad, ale o dziwo jest tu cicho i spokojnie). Na dobranoc i znieczulenie po ataku hordy komarów, drinki Gin & Tonic (kupione jeszcze w Kownie po 3 Lt za sztukę).



24.07 POLE, GDZIEŚ NA ZACHÓD OD RYGI 9:00

Dzisiaj mamy w planach zwiedzanie Rygi. Stolica Łotwy jest bardzo nowoczesną metropolią, zdecydowanie różniącą się od uboższej prowincji jaką mieliśmy okazję zobaczyć wczoraj. Nowoczesność miasta ma jednak swoje plusy i minusy. Do plusów należy zaliczyć wygląd – szkoło i aluminium w elewacjach licznych nowopowstałych budynków, pięknie odremontowane secesyjne centrum i mnóstwo drogich, luksusowych samochodów na ulicach. Minusem jest spory ruch uliczny, co w połączeniu ze wszechobecnymi nakazami jazdy prosto lub tylko w prawo, bardzo utrudnia poruszanie się po mieście. Zarówno rano, jak i po południu, kiedy chcemy wyjechać z Rygi, dość długo krążymy po jej arteriach. Wrażenie nieładu komunikacyjnego potęguje zachowanie pieszych, którzy, jak się wydaje, nie za bardzo orientują się do czego służą światła i pasy. Na ryską Starówkę poświęcamy 4 godziny. Oglądamy: Kościół św. Piotra, pomnik muzykantów z Bremy, Plac Ratuszowy z Domem Bractwa Czarnogłowych, Kościół św. Jakuba, kamieniczki „Trzej Bracia”, mury staromiejskie, kocie kamieniczki i mnóstwo, mnóstwo ryskiej secesji. Starówka robi na nas bardzo pozytywne wrażenie, które przypieczętowujemy deserem i piwkiem. Ceny piwa pod parasolkami na Starówce zaskakują – 1,60 Ls (!), co przy kursie tutejszej waluty można potraktować jako 10 złotych. Sebols upiera się jednak, że gdzieś widział piwko po 0,90 Ls. Szukając tego tajemniczego miejsca robimy olbrzymie kółko po Starówce praktycznie zdeptując ją po raz drugi. Ale rzeczywiście, odnajdujemy miejsce, gdzie pod parasolkami można wypić zimne z pianką w normalnej cenie. Obiadek zjedliśmy w samoobsługowym supermarkecie restauracyjnym – Lido. Do wyboru, chyba wszystko co można sobie wydumać, ceny – przystępne. Godne polecenia jest niepasteryzowane piwo robione specjalnie dla Lido (1 Ls). Wychodzimy zdecydowanie najedzeni – Oj, chyba nie będzie dzisiaj kolacji ! W planach mieliśmy wyjazd do Parku Narodowego Gauja i zwiedzanie zamków w Siguldzie, Cesis i Turaidzie. Zmęczenie i poobiadkowa senność sprawiły, że ograniczyliśmy się tylko do tego ostatniego obiektu. Odwiedzamy też pobliską jaskinię z setkami napisów naskalnych i bardzo zimną źródlaną wodą. Nocleg zamierzamy upolować gdzieś nad Zatoką Ryską. Co nie udało się wczoraj, musimy zrealizować dzisiaj ! trafiamy na kamping koło Tūji (3 Ls za namiot i autko) i od razu po ustawieniu namiotu atakujemy morze. Woda jest świetna ! Potem: piwko (Cesu – tutejszemu piwu daleko do doskonałości), drinki, zachód słońca i oglądanie gwiazd na plaży. Całkowita ciemność nastała dopiero po północy. Ocho – zbliżamy się do strefy białych nocy !



25.07 TŪJA 10:00

Na śniadanie jemy pyszny jogurt orzechowy z musli – poezja smaku ! Do momentu wyjazdu z kampingu nie pojawił się nikt, kto żądałby od nas opłaty – hmmm … czyżby to miejsce nie miało gospodarza ? Plac wygląda na sprzątany, więc to chyba nie możliwe. Skoro jednak nikt nie domaga się od nas pieniędzy to wydamy je po drodze na jakieś zakupy. Przekraczamy łotewsko-estońską granicę Ainaži/Ikla. Dzisiaj decydujemy się zrobić dzień na luzie, bo po wczorajszym Riga City Tour wszyscy są trochę zmęczeni. Zatrzymujemy się w Pärnu na krótkie plażowanie. Miasto ładne, ale trochę za bardzo kurortowe. Przypomina nieco polski Sopot, niestety zarówno z pozytywów, jak i negatywów. Jest tu po prostu bardzo tłoczno. Woda cieplutka. Plaża piaszczysta. Wejście do morza – w sam raz dla lubiących się moczyć i bawić w wodzie, a nie pływać. Po 300-400 metrach wchodzenia w głąb morza, woda sięga cały czas delikatnie ponad brzuch. Co ciekawe, plaża miejska jest podzielona na dwie części: ogólnodostępną i tylko dla kobiet. Sytuacja bulwersuje Sebastiana. Jak to: „Tylko dla kobiet” !?! Po wymoczeniu się w morzu, wysuszeniu na plaży i wychłodzeniu porcją lodów, jedziemy do Tallina. Wjazd do stolicy Estonii zadziwia. Zanim zacznie się wysoka zabudowa ścisłego centrum miasta, przez kilka, a może i kilkanaście kilometrów ciągnie się olbrzymia ulica Pärnu mnt,. Wzdłuż niej niskie, można by rzec sielskie budownictwo tylko czasami zakłócone przez nowoczesny sklep lub stację benzynową. Pierwsze kroki w Tallinie kierujemy do portu. To było dobre rozwiązanie, bo niestety nie dostajemy biletów na wcześniej zaplanowany prom. Mimo iż promy kursują bardzo często, należy trochę wcześniej dokonać rezerwacji miejsca dla samochodu. Taka sytuacja znacznie ogranicza nam wybór przeprawy promowej. Bilet kupujemy na prom SuperSeaCat towarzystwa Silja Line – kosztuje to niestety trochę drożej niż pierwotnie zakładaliśmy (1390 EEK, czyli 89 €). Na miejsce naszych najbliższych 2 noclegów i bazę wypadową do zwiedzania Tallina wybieramy kamping w olimpijskiej wiosce żeglarskiej Pirita Sadam (Port Pirita zbudowano na olimpiadę w Moskwie w 1980 roku – Tallin gościł wtedy wszystkie konkurencje żeglarskie). Wieczorkiem piwko (A. Le Coq 6,50 EEK za małą puszkę) i spacer po porcie. Port jest naprawdę imponujących rozmiarów. Zapewne większość żeglujących po Morzu Bałtyckim załóg dociera właśnie do Tallina. Przeważają tu bandery fińskie i estońskie, ale dostrzegamy też Szwedów, Norwegów, Rosjan, Niemców, Duńczyków, Holendrów, a nawet Amerykanów, Chorwatów i Portugalczyków. Oczywiście w całym tym międzynarodowym towarzystwie nie może zabraknąć i Polaków. Oglądamy bardzo ładny zachód słońca nad Zatoką Fińską i machamy do załóg żaglówek, które już o zmroku wpływają do portu. Najbardziej podoba nam się nowoczesny, bardzo szybki fiński katamaran. Oczywiście najbardziej fachowo wpływają do portu Polacy.



26.07 TALLIN 10:00

Dzisiaj robimy dzień bez autka. Zarówno Cytrynce, jak i kierowcom (Dona i Sebols) przyda się trochę odpoczynku od jazdy. Autobus miejski, czy nogi ? Postanawiamy przejść się na piechotę. Wrażenia dwojakie. Bardzo podoba nam się to, że ludzie bardzo aktywnie spędzają tu czas. Prawie sześciokilometrowa ścieżka z portu Pirita do centrum pełna jest biegaczy, rolkarzy i rowerzystów. Przez całą drogę do centrum widzimy też bardzo malowniczo położoną tallińską Starówkę i port, z którego odpływają promy do Helsinek. Całość tworzy bardzo ładny obrazek. Na tyle ładny, że estońska poczta postawiła tu ciekawą reklamę – znaczek pocztowy, w którym można uwiecznić siebie wraz ze wspomnianym widoczkiem. Oczywiście korzystamy z tej atrakcji i robimy sobie kilka znaczkowych fotek. Spacerek daje jednak także kilka negatywnych odczuć. Przede wszystkim niesamowity i nie dający się po prostu opisać fetor bijący na odcinku około pół kilometra tej „wypoczynkowej” drogi. No cóż, morze jest tu dosyć mocno zanieczyszczone ropą naftową, a ta powoduje obumieranie przybrzeżnej fauny i flory. To negatywny skutek wzmożonego ruchu promowego. Skutek, na który towarzystwa promowe i większość podróżnych, nie zwraca niestety uwagi. Szkoda też, że część ścieżki pieszo-rowerowej jest zupełnie zdewastowana. Fragment przy samym porcie Pirita zapewne nigdy od czasów moskiewskiej olimpiady nie był remontowany. Sama Starówka robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Kilka godzin spacerujemy po ulicach i uliczkach obu części Starego Miasta (Dolne Miasto i Górne Miasto). Oglądamy: pomnik ofiar zatonięcia promu „Estonia”, basztę Gruba Małgorzata, ulice Pikk i Lai, kościół św. Olafa, kamienice Trzy Siostry, Dom Bractwa Czarnogłowych, rynek z ratuszem, mury Górnego i Dolnego Miasta, basztę Kiek in de kok, Sobór Aleksandra Newskiego, wzgórze Tooma z katedrą, punkt widokowy na Toompea. W informacji turystycznej dostajemy bardzo fajną mapę z opisami różnych ciekawym miejsc w Tallinie. To coś w sam raz dla ludzi, którzy przybyli tu sami pobłąkać się po stolicy Estonii i nie są ograniczeni schematem zorganizowanej wycieczki. Na obiadek wybieramy opisany na mapie irlandzki St. Patrick’s Pub. Być może będąc w Estonii powinniśmy spróbować czegoś wybitnie estońskiego, ale nas skusiły niezbyt wygórowane ceny dań obiadowych (ok. 40 EEK – porcja pierogów, naleśników lub sałatki) i promocja na piwko (do każdych 3 jedno gratis – to w sam raz dla naszej czwórki !). Tutejsze piwko (Saku Original) jest bardzo dobre, ale bez wspomnianej promocji, drogie (35 EEK za kufelek 0,5 litra). Trzeba jednak przyznać, że Estończycy w przeciwieństwie do swoich południowych sąsiadów, potrafią robić dobre piwo. Po obiadku włóczymy się jeszcze trochę po Starówce. Trafiamy na bardzo malowniczą uliczkę – Katariina Kaik. To przejście z wyłączonym ruchem kołowym posiada niesamowity charakter. Jest jakby wyjęte z innej epoki. Pod murami Dolnego Miasta natrafiamy na bazarek, gdzie hitem są czapko-szaliki. Fajne rozwiązanie na mroźną zimę. Niestety ceny zdecydowanie nastawione na fińskiego nabywcę (200 EEK). Robimy zakupy i spacerkiem wracamy na kamping. Wszyscy czujemy te przebyte na piechotę kilometry ... hmmm ... ile ich jest ? 20 ? Chyba nawet więcej, jakieś 25 ! Wieczorem jemy pyszne leczo cebulowe zmontowane z zakupionych wcześniej produktów (leczo cebulowe w słoiczku, cebula i kiełbasa cebulowa). Wieczorem kąpiemy się w Zatoce Fińskiej. Cóż, tutaj podobnie jak w Paarnu należy wejść bardzo daleko w głąb morza żeby można było wreszcie trochę popływać. Wszędzie jest bardzo płytko. Oglądamy zachód słońca, a Sebols próbuje namówić nas na brydżyka – bezskutecznie, chyba wszyscy jesteśmy dziś trochę zmęczeni, a jutro musimy wcześnie rano wstać.



27.07 TALLIN 8:00

Dzisiaj zaczęliśmy wcześniej, bo o 1020 odpływa nasz prom do Helsinek. Przed wyruszeniem w drogę morską na północ mamy do załatwienia jeszcze kilka spraw. Przede wszystkim tankujemy po raz ostatni w normalnej cenie (14,30 EEK za litr ON). Bak w Cytrynce nie jest jeszcze wysuszony, ale ze względu na „skandynawskie ceny” wolimy zaopatrzyć się jeszcze w Estonii. Ela nie ma wpisanej daty urodzenia na bilecie, co pani w okienku uznała za informację niezbędną do odbycia podróży. Okazuje się, że po załatwieniu formalności mamy jeszcze godzinkę. Postanawiamy zatem przespacerować się do nieodległej, imponującej budowli, która być może stanowiła centrum organizacyjne wcześniej wspomnianej olimpiady. Na szczycie bijącego wyraźną architekturą poprzedniej epoki kolosa, stoi równie potężny monument człowieka w niedźwiedziej skórze. Z góry podziwiamy ostatni raz starówkę oraz wybrzeże Zatoki Fińskiej po czym powoli wracamy i ustawiamy się w kolejce na prom. W podróżach promami mamy mniejsze bądź większe doświadczenie, ale samochodem przeprawiamy się wszyscy po raz pierwszy. W związku z tym, wydarzeniu temu towarzyszy na początku mały stresik i zaciekawienie. Załadunek promu poszedł sprawnie, ale wypływamy z delikatnym opóźnieniem. Pewnie dlatego, bo prom podobnie jak Cytrynka lubi tańszą estońską ropę. Na morzu trochę bujało, ale SuperSeaCat bardzo szybko przemknął przez Zatokę Fińską i na szczęście nie zdążyliśmy odnotować objawów choroby morskiej. Punkt 12, czyli w samo południe, dotarliśmy do Helsinek. Miasto jest zupełnie inne, niż te, które dotychczas zwiedziliśmy. Różni się architektonicznie, ale widać także zdecydowanie większą majętność stolicy Finlandii w porównaniu do świeżo upieczonych stolic Unii Europejskiej, które mieliśmy okazję dotychczas oglądać. Zwiedzamy: kościół w skale, park z pomnikiem J. Sibeliusa, stadion olimpijski z pomnikiem P. Nurmiego, plac senacki z katedrą luterańską i pomnikiem cara Aleksandra II, Sobór Uspieński, port jachtowy, targ rybny i deptak na Pohjoisesplandi. Helsinki są fantastycznym miastem, ale zgodnie stwierdzamy, że jesteśmy już trochę zmęczeni zwiedzaniem miast. Cóż, zgodnie z założeniami naszej wyprawy, niedługo City Tours powinny się zmienić w obcowanie z naturą. Wszyscy uśmiechamy się na samą myśl o skandynawskiej przyrodzie. Obiadek postanowiliśmy zjeść w bufecie pizzowym. Za 7,45 € każdy dostaje talerzyk, sztućce i kubeczek i rusza na podbój bufetu. Jeść i pić można do oporu. Oczywiście opór występuje mniej więcej po 1 dużej pizzy. Cena bufetu pokrywa się zatem z ceną pizzy w normalnych lokalach w Helsinkach, a jak na polski portfel jest dosyć wysoka. No cóż – Skandynawia – mamy co chcieliśmy ! Po obfitym i bardzo męczącym posiłku udajemy się na wschód do Porvoo. Język fiński jest dla nas niewymawialny i ciężki w ogóle do przeliterowania, dlatego wyjazd, a raczej krążenie po Helsinkach zajęło nam trochę czasu. No dobrze, mimo niezłego oznakowania miasta, trochę pobłądziliśmy ! Porvoo jest przykładem starego skandynawskiego miasteczka – główną atrakcją jest stary kościół Kirkkotori. Niestety spłonął w maju tego roku. Finowie jednak nie czekają aż zgliszcza dotknie ząb czasu i od razu zabrali się za odbudowę zabytku. Dlatego trafiliśmy na obiekt całkowicie zastawiony rusztowaniami. Porvoo okazuje się nie tylko skansenem starego budownictwa (takie wrażenie można odnieść po przeczytaniu notek odnośnie miasta zawartych w przewodnikach), ale i całkiem nowoczesnym miasteczkiem turystycznym z drogimi, stylowymi restauracjami, kafejkami, hotelami i ładną wioską żeglarską. Chcemy znaleźć jakieś miejsce do rozbicia namiotu za darmo. Może rozbijemy się na dziko gdzieś nad Zatoką Fińską ? Trafiamy na kamping w Sondby (Sondby I, bo w Sondby II nie można stawiać namiotów !). Kamping jest za darmo (!), a wyposażenie bardzo dobre (toalety, drewno na opał, miejsce na ognisko, plaża ze sprzętem ratunkowym, elektryczność). O kolacji po pizzowym obiadku nie ma oczywiście mowy – wypijamy za to Finlandię. Ta przyjechała z nami z Polski, na tutejszą na pewno nie będzie nas stać. Alkohol w krajach skandynawskich jest bardzo drogi. Woda w morzu lodowata, ale chętni na kąpiel się znaleźli - brrrr...



28.07 SONDBY 12:00

Po długim porannym leniuchowaniu wyruszamy w dalszą drogę. Po wczorajszym pizzowaniu zjadamy tylko symboliczne śniadanie, bo o dziwo nikt nie jest za bardzo głodny. Od teraz przez dłuższy czas będziemy poruszać się w kierunku północnym. Pierwszy przystanek to Lahti. Zwiedzamy: ratusz, cerkiew, ośrodek sportu ze skoczniami narciarskimi, port jachtowy nad olbrzymim jeziorem Vesijärvi i park z muzycznymi fontannami. O budynku ratusza można powiedzieć wiele, ale na pewno przesadą byłoby nazwanie go pięknym. Na nas najlepsze wrażenie robi kompleks skoczni narciarskich, który wiele razy mogliśmy wcześniej oglądać w telewizji podczas występów między innymi Adama Małysza. Tylko, że w szklanym ekranie skocznie narciarskie pokazywane są za zwyczaj w zimowej scenerii. Nas zdziwiło to, że latem ten sam obiekt sportowy jest wykorzystywany jako basen pływacki ! Z Lahti jedziemy do Kuopio. Chcemy zdążyć przed godziną 21, aby załapać się na lokalną atrakcję – największą na świecie saunę. Niestety przewodnik Pascala po raz kolejny spłatał nam figla – sauna nie jest czynna w środy i piątki, jak to napisano, tylko we wtorki i czwartki. No, cóż w następny wtorek będziemy daleko stąd, więc atrakcja którą sobie zaplanowaliśmy, niestety nas ominie. Wiemy już, że informacje zawarte w przewodniku należy traktować jedynie orientacyjnie – zwłaszcza te dotyczące cen i godzin otwarcie mogą być nieaktualne. Zwiedzanie Kuopio zostawiamy sobie na jutro. Namioty rozstawiamy nad jeziorkiem Kallavesi na publicznej plaży i od razu wbiegamy do wody. Jednak temperatura wody w jeziorze i atakujące nas komary skutecznie skracają kąpiel. Organizujemy ognisko i drinki z naszych estońskich zapasów. Po raz kolejny podziwiamy malowniczy zachód słońca. Piękne, wielobarwne zjawisko występuje tu prawie o godzinie zero ! Wraz z poruszaniem się na północ dzień zdecydowanie się wydłuża.



29.07 KUOPIO 12:00

Dzień rozpoczynamy od spacerku po Kuopio – port jachtowy, rynek, ratusz, stara hala targowa, kilka pomników i mniej lub bardziej skomplikowanych architektonicznie budynków. Samo miasto nie robi na nas wielkiego wrażenia, ale dopiero tutaj zobaczyliśmy jak wygląda prawdziwa Finlandia. Na wzgórzu Puijo znajduje się wieża telewizyjna. Jak w wielu tego typu obiektach na świecie, również i tutaj skorzystać można z tarasu widokowego (3,50 € za osobę). Widok z tarasu jest rewelacyjny ! Pod nami rozpościera się gigantyczny dywan sosnowego lasu. Zdająca się nie mieć końca, olbrzymia połać zieleni, jest poprzeplatana skomplikowanym systemem jezior z niezliczonymi, malutkimi wysepkami. Próbujemy odnaleźć plażę, na której wczorajszego wieczora rozbiliśmy namioty. Zadanie okazuje się dosyć trudne. Wszystkie miejsca, mimo, że różne, z góry wydają bardzo podobnie. Widać stąd także, słynne w Polsce dzięki Małyszomanii, skocznie narciarskie. Oglądamy je niemalże z lotu ptaka, bo wieża telewizyjna jest znacznie od nich wyższa. Tu, w przeciwieństwie do Lahti, w sezonie letnim oglądane przez nas obiekty sportowe wydają się być opuszczone. Zrobiliśmy zakupy spożywcze, wędkarskie i pamiątkarskie. Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni zakupami spożywczymi. Okazało się, że w sklepach wszystko jest tylko 3 razy droższe niż w Polsce. Przed wyjazdem straszono nas nawet sześciokrotną różnicą cen ! Kuba odnajduje sklep wędkarski i kupuje wszystko co potrzebne żeby złowić nad którymś z jeziorek smaczny obiad. Tutaj też pozytywne zaskoczenie. Cały zestaw wędkarski kosztuje tylko 2 €. Oczywiście nijak nie można go porównać do zawodowego sprzętu fińskich wędkarzy, ale i tak spróbujemy złowić w Skandynawii jakąś rybkę. A może i dwie ? Sebols kupił poduszkę w kształcie znaku „Uwaga Łosie !”. Znak jest wizytówką skandynawskich dróg. Poduszkę wkładamy za tylną szybę w Cytrynce. Jak się okazuje robimy to ku uciesze jadących za nami kierowców, bo wszyscy nas wyprzedzający mijają nas z uśmiechem na twarzy lub nawet machają nam rękami. Kuopio zostało tego dnia opanowane przez fanów ciężkiego grania. Prawdopodobnie odbywał się właśnie jakiś festiwal metalowy. Chociaż nie mieliśmy tego w planach, dokształcamy się w kwestii heavymetalowej mody. Na ulicach istna rewia – królują czarne skóry i wymyślny piercing we wszystkich możliwych częściach twarzy (i za pewne nie tylko), ale gdzieś przemknęły także różowe rajstopki . Jedziemy do Iisalmi. Podobno znajduje się tu najmniejsza restauracja świata. Rzeczywiście, znajdujemy Kuappi. To malutki budyneczek z tylko jednym stolikiem i dwoma krzesłami w środku. Jest tu też bar z mnóstwem malutkich wódeczek, mini ogródek z jednym stolikiem i dwoma krzesłami i obowiązkowa toaleta. Wszystko po to, aby lokal mógł zostać wpisany do „Księgi rekordów Guinessa”. Szkoda tylko, że w Iisalmi jesteśmy dopiero po zamknięciu Kuappi. Ale patrząc na pojemność lokalu – i tak za pewne byłby problem, żeby wstąpić tam na piwko lub soczek. Naprzeciwko minirestauracji znajduje się browar Olvi. Idziemy tam, bo przyciąga nas zagadkowa konstrukcja – fontanno-rzeźba zrobiona ze starego kotła warzelniczego. Pobyt pod browarem nastraja nas do zakupu fińskiego piwka. Ehhh … ta reklama ! Ale trzeba przyznać, że piwko mają niezłe. Tylko niestety cena oczywiście znacznie wyższa niż w Polsce (Lapin Kulta i Karhu - 2,30 € za puszkę 0,5 litra). Kolejny nasz punkt programu to Kajaani. Oglądamy: luterański kościół, cerkiew, ratusz, pozostałości zamku, elektrownię wodną oraz dziwny pomnik przypominający trąbę albo powyginaną rurę. Ooo … i znów nas noc zastała w drodze. Jeszcze nie przyzwyczailiśmy się, że tutaj nawet bardzo późno nie robi się ciemno. Robimy rundkę wzdłuż brzegu jeziora w poszukiwani jakiegoś miejsca na nocleg i … jest ! Rozbijamy się na kolejnej dzikiej plaży.



30.07 OKOLICE KAJAANI 11:00

Dzień przyrodniczy. Jedziemy z Kajaani do Kuusamo i dalej 50 kilometrów na północ do Parku Narodowego Oulanka. Upatrzyliśmy sobie wcześniej, w przewodnikach i ulotkach z biur informacji turystycznej, niezbyt trudny szlak z ładnymi widokami na kanion i wodospady rzeki Oulanka. Po drodze zatrzymujemy się za potrzebą i … wychodzi z tego półgodzinne jagodobranie. Mniam !!! Jedziemy dalej, wtem jakiś zator na drodze. Samochody przed nami wyraźnie zwolniły i coś powolutku wymijają. Są !!! To długo przez nas oczekiwane renifery. Po drodze do parku mijamy jeszcze parę sztuk, ale renifery nie wydają się być zadowolone z sesji foto i umiejętnie odwracają się tyłem do obiektywów. Park Narodowy Oulanka okazuje się rzeczywiście ciekawym miejscem. Widoki wspaniałe. Wreszcie na własne oczy zobaczyliśmy wszystko to o czym czytaliśmy przed wyjazdem: chaty na szlaku, krzaczki moroszki, renifery, a przede wszystkim piękne jeziora, wodospady i kanion rzeki Oulanka. Chaty na szlaku są bardzo dobrym rozwiązaniem. Za darmo można znaleźć tu dach nad głową. Przygotowane jest także mnóstwo drewna na opał i wręcz luksusowe miejsca na ognisko (grill i specjalne haki do gotowania i wędzenia na ognisku). Odległości między chatami to kilka kilometrów. Jeśli nie ma miejsca w jednej z nich, bez problemu można dojść do następnej. W pobliżu chaty można także rozstawić namioty. Dzięki równomiernemu rozmieszczeniu takiej infrastruktury można bez problemu organizować wielodniowe wycieczki po całym parku narodowym. My pokonujemy założony przez nas wcześniej fragment trasy turystycznej. Trochę szkoda, że nie zdecydowaliśmy się na nocleg w parku. Może jeszcze w przyszłości nadarzy się taka okazja ? Z parku wracamy zadowoleni, ale strasznie zmęczeni. Trasa okazała się być w miarę łatwą, ale ponad 20-kilometrową wędrówką. Na pokonanie trasy potrzebowaliśmy łącznie prawie 6 godzin. Nie do końca byliśmy na to przygotowani. Wsiadamy do Cytrynki, ale po paru kilometrach decydujemy się na nocleg. Rozbijamy namioty na przydrożnym parkingu koło jednego z dopływów rzeki Oulanka. Rozpalamy ognisko, ale bardzo szybko decydujemy się jednak na zanurkowanie w śpiworach.



31.07 KÄYLÄ 11:00

Wczoraj poszliśmy spać dosyć mocno zmęczeni, pewnie dlatego sen mieliśmy bardzo mocny. Ela jednak nie mogła spać już od wczesnych godzin rannych. Mniej więcej od 5 rano zaczął się bowiem ruch na drodze i tu niestety wyszła na jaw słaba strona naszego miejsca biwakowego. Rozbiliśmy się pod mostem przy dość ruchliwej drodze. Co kilka minut na most z hukiem wtaczał się jakiś rozpędzony wehikuł. No cóż, uczymy się na błędach. Postaramy się żeby w przyszłości oddzielało nas od drogi trochę więcej niż tylko malutki szpalerek sosenek. Po porannej toalecie w lodowatej rzece i obowiązkowym śniadaniu ruszamy dalej w drogę. Ooo, znowu lapiś ! Lapiś to nasze nowoutworzone słowo oznaczające renifera. Autor – Donata, ale spodobało się wszystkim, więc szybko przejmujemy je do naszego słownika. Z resztą tego dnia zobaczyliśmy sporo lapisów i lapisiątek. Niestety mieliśmy okazję zobaczyć także jednego świeżo potrąconego  . Dzisiaj udajemy się do stolicy fińskiej Laponii, Rovaniemi. Żeby tam dojechać musimy zboczyć z przyjętego wcześniej kursu na północ. I tutaj robimy błąd. Miasto okazuje się totalną klapą. Nie ma w nim w zasadzie nic ciekawego. Gigantyczne rzesze turystów ściąga tu tylko główna atrakcja regionu – Napapiiri, czyli Koło Podbiegunowe oraz Joulupukki Arctic Center, czyli Centrum Operacyjne św. Mikołaja. Robimy sobie oczywiście komplet obowiązkowych fotek i wysyłamy pocztówki do znajomych w Polsce. Niektóre z nich mają za zadanie dotrzeć w święta Bożego Narodzenia. Zobaczymy, czy poczta świętomikołajowa działa jak powinna. Wszyscy są jednak jednomyślni – komercja i tandeta (chyba najgorsze możliwe połączenie). W mieście korzystamy z dobrodziejstwa zwanego supermarketem oraz z darmowego internetu w bibliotece. Z Rovaniemi obieramy już nasz poprzedni kierunek – na północ ! Na nocleg wybieramy kamping Orava w małej miejscowości Pyhä koło Sodankylä. Bardzo nam się podoba to miejsce, zwłaszcza, po tym jak się dowiadujemy, że Orava to Wiewiórka, i że to nazwisko właściciela kampingu  .



1.08 PYHÄ 10:30

Rano zjadamy śniadanko w rewelacyjnie wyposażonej kuchni. Z kampingu pana Wiewiórki nie chce się wyjeżdżać, ale czekają nas przecież kolejne miejsca i kolejne atrakcje. My jedziemy do kopalni ametystu w miejscowości Luosta. Sebastian i Donata zadowalają się spacerkiem i ametystem z przykopalnianego sklepu z pamiątkami. Ela i Kuba decydują się na zwiedzenie tej jedynej czynnej kopalni ametystu w Europie (12 € od osoby). Pijąc ametystowy soczek wysłuchaliśmy bardzo ciekawego wykładu o przeszłości geologicznej Skandynawii i warunkach powstawania tutejszych złóż. Potem ruszyliśmy na poszukiwanie skarbu. Każdy uczestnik kopalnianej wycieczki może tu sam wykopać ametyst i zabrać go jako pamiątkę. Z Luosty udajemy się do Inari. Po drodze wielokrotnie zatrzymujemy się na podziwianie i fotografowanie widoczków. Spotykamy również kilka lapisiowych stadek. Donata bawi się dalej w słowotwórstwo. Tym razem do naszego wyjazdowego słownika trafia lapisina, czyli lapisiowe mięso. Czytaliśmy w przewodniku, że bez problemu można tu znaleźć reniferze mięso. Nam udało się znaleźć jedynie lapisinę w wersji mielonka. Oczywiście nie kupujemy tego wynalazku. Po pierwsze dlatego, że mamy spore zapasy konserw z Polski. Po drugie regionalna odmiana naszej mielonki biwakowej jest tu bardzo droga (6-9 €). Kupujemy za to kiełbaski na ognisko. Znajdujemy miejsce na darmowy biwak pod Inari nad rzeką Juutvanjoki. Miejsce tradycyjnie już wyposażone jest wzorowo – miejsca do palenia ognisk, ławeczki, toalety, składzik z drewnem, a nawet specjalny budynek na selektywną zbiórkę odpadów. Kiełbasa okazuje się niestety drogą wersję parówki i zupełnie nie nadaje się na ognisko. Na szczęście kupiliśmy też coś o dobrym smaku – fińskie piwko (Olvi – 12,50 € za dwunastopak buteleczek 0,33 litra).



2.08 INARI 12:00

Trzynasty dzień podróży … i zaczęło się ! najpierw łatanie porwanego tropiku w namiocie, potem wystrzelił Kubie nabój z gazem kuchenkowym w ręce i jeszcze kilka innych usterek. Wszyscy jednak zgodnie stwierdziliśmy, że nie jesteśmy przesądni i pech od razu umknął . Poranny obrządek trochę się przedłużył z powodu dwóch śpiochów. Wyruszyliśmy w samo południe. Na początku do sklepu. Pozbywamy się nazbieranych butelek i puszek, a za zwróconą kaucję robimy całkiem pokaźne zakupy. Następnie idziemy po raz kolejny do informacji turystycznej w Inari. Tam kwadrans poświęcamy na debatę na temat: „rower, czy szlak pieszy”. Mimo zachwalanych w przewodniku istniejących tu licznych ścieżek rowerowych zauważamy, że nie ma tu nic dla nas. Pani w informacji poleciła nam tylko jeden szlak rowerowy, który nie dość, że przez pół drogi biegnie asfaltówką, to w dodatku w stronę skąd właśnie przyjechaliśmy. Wybieramy się na ścieżkę pieszą do Erämaakirkko, czyli luterańskiego kościółka na pustkowiu. Znaki na szlaku wskazywały, że obiekt jest oddalony o 4,5 kilometra. Po raz kolejny jednak oznakowanie okazało się zmyłką. Przemierzenie całej drogi w tę i z powrotem zajęło nam 3 godziny. Dochodzimy do wniosku, że Finowie albo mają jakieś inne kilometry albo problemy z matematyką. W każdym razie należy tu pamiętać, że wszystkie cyferki na szlakach należy traktować z przymrużeniem oka, a najlepiej mnożyć razy dwa – ot, taka fińska matematyka. Erämaakirkko okazał się prostą, ale bardzo urokliwą budowlą ukrytą na samym końcu malowniczego szlaku nad jeziorem Pielpijärvi. Warto było zrobić ten spacerek. Do Cytrynki docieramy na pół minuty przed deszczem. Czyżby koniec ładnej pogody ? Jak na razie szczęście w tej kwestii nam sprzyjało i mamy nadzieję, że tak już pozostanie. Zgodnie ze wcześniejszymi planami ruszyliśmy w kierunku granicy fińsko-norweskiej. Od razu za Inari tablice zaczynają informować o odległości do głównego celu większości samochodów jadących tą drogą – Nordkappu. My też chcemy tam dziś dojechać. Przekroczenie granicy w Karigasniemi zajmuje nam sekundę. Dona uciekała z odprawy celnej. Pomimo okularów na nosie nie zauważyła celniczki i skorzystała z otwartego szlabanu. Przez kilka dalszych kilometrów baliśmy się pościgu norweskiej policji. Nasze obawy odeszły jednak bardzo szybko i skupiliśmy się na oglądaniu niesamowitych widoków. Wraz z przekroczeniem granicy wkracza się bowiem w inny świat. Od razu za graniczną rzeką Skietsamjoki pojawiają się potężne, bazaltowe góry. Wraz z przekroczeniem granicy żegnamy jednak również „tanie paliwo” i „tanie jedzenie”. Do fińskich cen zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Norweskie są o wiele wyższe. Wstęp do muzeum Saamów w Karasjok kosztuje 100 NOK od osoby (50 złotych), najtańsze lody to wydatek rzędu 20 NOK (10 złotych). Kurcze ! W budynku muzeum dokonaliśmy tylko wymiany pieniędzy na norweskie i udaliśmy się dalej w kierunku Nordkappu. Sporą część drogi jechaliśmy w milczeniu, bo każdy z otwartą buzią oglądał widoki. Zaliczyliśmy pierwszy tunel – Dona i Ela zgrzytały zębami ze strachu. Było super ! Przy następnych tunelach nikt już nie czuł strachu, tylko pozytywną ekscytację. Największe wrażenie zrobił na nas tunel na wyspę Magerøya (218 metrów pod powierzchnią morza). Najpierw jedzie się bardzo szybko w dół, potem 4 kilometry na najniższych biegach w górę. Niestety odcinek drogi prowadzący na wyspę Magerøya jest płatny (140 NOK za autko + 46 NOK za każdą podróżującą w nim dorosłą osobę), a pani w okienku nie jest skora do negocjowania ceny. Trudno, ten wydatek przewidzieliśmy w naszych przedwyjazdowych kalkulacjach. W czasie dalszej podróży zrobiliśmy kilka przystanków na fotki. Jeden z nich był zainspirowany tajemniczymi kamiennymi stosikami. Doszliśmy do wniosku, że liczni turyści przejeżdżający tą drogą przejęli od Samów animistyczny zwyczaj oddawania czci duchom. Liczne stosiki z płaskich jak deseczki kamyków robią niesamowite wrażenie. Na wielu z nich widnieją napisy z nazwami krajów, z których pochodzą przybywający na wyspę Magerøya: Hiszpania, USA, Rosja, Niemcy i oczywiście Polska. Zauważamy, że nasi rodacy stanowią sporą grupę zdobywców tych północnych rubieży Europy. Oczywiście i my postanawiamy zbudować swoje kamienne kupki. Donata z Sebastianem budują całkiem poważnej wielkości kopczyk małżeński . Początkowo zakładaliśmy nocowanie kilka kilometrów przed Nordkappem, ale w końcu zdecydowaliśmy się zrealizować ten punkt programu jeszcze dziś. Po części spowodowała to długość dnia. Mimo późnej pory, było jeszcze zupełnie jasno. Po części wybraliśmy nocleg na Nordkappie z przymusu. Wyspa Magerøya to mało gościnna część świata. Nigdzie nie rosną tu drzewa. Wszędzie widać nagie lub delikatnie przybrane porostami skały. Gdzieniegdzie pojawiają się malutkie, wytopiskowe jeziorka, ale dostępu do nich bronią silnie nasiąknięte wodą poduchy mchu. Ciężko tu rozstawić namiot, a jedyne logiczne miejsca były już dawno zajęte. A więc, Nordkapp ! Wjazd, na ten oficjalnie uważany za najdalej wysunięty na północ punkt kontynentalnej Europy, jest oczywiście płatny (190 NOK za każdą dorosłą osobę). Wiedzieliśmy o tym, ale tym razem postanawiamy wynegocjować przynajmniej zniżkę rodzinną (380 NOK za rodzinę 2+2). Najpierw próby podjęła się Donata, ale sprzedawczyni biletów była nieprzejednana. Na nic zdało się udawanie przez Elę i Kubę dwójki dzieci. Rodzina, to musi być rodzina i kropka. Później Sebols urzekł jednak panią w okienku swoim luzem i swobodą w stosowaniu języka angielskiego. Kiedy wypadła mu 10-koronowa moneta, zupełnie beztrosko powiedział – „Where is this fuckin’ shit ?!?” Rozbawiona pani dała nam prawie pięćdziesięcioprocentową zniżkę studencką (105 NOK za osobę) i poinstruowała, gdzie najlepiej rozstawić namiot, żeby osłonić się od wiatru – Hura ! Sam Nordkapp to takie połączenie mistycyzmu i masowego turyzmu. Nam bardzo spodobały się „Dzieci Ziemi”, czyli rzeźby symbolizujące pokój i jedność wszystkich kontynentów świata. Bardzo pozytywna jest świadomość, że poszczególne części pomnika zaprojektowały dzieci z różnych krajów świata. Wielkie wrażenie robi widok z Nordkappu na pobliski fiord oraz znajdujący się za nim przylądek Knivskjellodden (w rzeczywistości przylądek ten jest położony dalej na północ niż sam Nordkapp). Niestety widoczność tego dnia (a może nocy ?) była mocno ograniczona przez mgłę. Obowiązkowe zdjęcie zrobiliśmy sobie oczywiście pod globusem – pomnikiem będącym najbardziej charakterystycznym widokiem z Nordkappu. Później odbyliśmy wędrówkę po muzeum i sklepie z pamiątkami. Tutaj masowy turyzm wręcz przytłacza. W sklepie z pamiątkami trudno się wręcz poruszać. Każdy chce wysłać stąd kartkę do swoich znajomych albo kupić cokolwiek co będzie mu przypominało pobyt na Nordkappie. Płacić można podobno wszystkimi walutami świata (tylko niezniszczone banknoty, a resztę otrzymamy w koronach norweskich), ale ceny ... norweskie ! Pod budynkiem muzeum znajduje się malownicza restauracyjka z królewskim widokiem na Morze Barentsa. Pozwalamy sobie tam na herbatę (20 NOK za kubeczek) i piwko. Piwko produkuje mikrobrowar z Honningsvag, najdalej na północ położony browar świata. Za taki specyfik trzeba nieźle zapłacić (60 NOK za szklankę 0,4 litra), a smakuje bardzo marnie. Zdecydowanie nie warto ! Niestety musimy wyjść z cieplutkiego pomieszczenia i pomyśleć nad noclegiem, bo budynek działa tylko do 100 (do tej godziny zakontraktowany pobyt w restauracji mają liczne niemieckie i japońskie wycieczki, które tuż przed godziną zero dotarły na Nordkapp specjalnymi autobusami z lotniska w południowej części wyspy Magerøya). Na zewnątrz jest bardzo zimno i wieje ostry wiatr. Spoglądamy na miejsce, które poleciła nam kasjerka. No cóż, rozstawienie tutaj namiotu to byłby niezły wyczyn. Musielibyśmy rozbić się praktycznie na schodach muzeum, gdzie tłumy przewijających się turystów zostawiły grubą warstwę śmieci. Należy dodać, że gdybyśmy zdecydowali się na rozbijanie namiotu, byłby to jedyny tego dnia namiot na całym przylądku. Wybieramy nocleg w samochodzie. Przed pójściem spać wypijamy jednak butelkę żubrówki i zakupionego w Estonii specjalnie na tę okazję szampana. Teraz nie powinno nam być zimno .



3.08 NORDKAPP 9:00

Myśleliśmy, że może rano aura na Nordkappie będzie bardziej sprzyjająca do robienia zdjęć. Niestety mgła, która ograniczała widoczność wczoraj, nie tylko nie zrzedła, ale zrobiła się jeszcze bardziej gęsta. Spod globusa prawie nic nie było widać. Trudno ! Zjechaliśmy z przylądka w dół wyspy Magerøya do miasteczka Honningsvag. Tutaj zjedliśmy śniadanko na 71 równoleżniku. W trakcie śniadania przejechało obok nas kilka wypełnionych turystami autobusów. Kolejne wycieczki ! Te przypłynęły do Honningsvag promem. Po śniadanku skierowaliśmy Cytrynkę na południe. Po drodze robimy kilka przerw na fotografowanie widoczków i lapisiowych stadek. Tych ostatnich jest tu bardzo dużo. Zatrzymujemy się także przy odwiedzonych wczoraj kamiennych stosikach. Tutaj Sebols realizuje przedwyjazdowe założenie – kąpiel w Morzu Barentsa – brrrr … nikt więcej nie zdecydował się nawet na zdjęcie polaru ! Sebastian za odwagę dostał od nas brawa. Parkujący koło nas Portugalczycy przecierali oczy ze zdumienia. Do olbrzymiego stosu kamieni z imionami ludzi i nazwami krajów zdobywców Nordkappu dorzucamy własny: „03.08.2006. Wyprawa z Krainy Żubrów do Krainy Reniferów – Ela, Donata, Pacyfa, Sebolsik – Białystok, Polska”. Być może kiedyś spotkamy kogoś, kto widział i czytał nasz wpis w tym swoistym kamiennym pamiętniku. Cel dzisiejszej podróży to norweskie miasto Alta. Główną atrakcją tej miejscowości jest muzeum. Znowu mamy szczęście, uśmiechnięty sprzedawca bez problemu daje nam bilety studenckie (70 NOK od osoby). Muzeum składa się z 2 części – ekspozycji wewnątrz budynku (łodzie, broń, narzędzia …) oraz kilkukilometrowej ścieżki wśród odkrytych tu naskalnych rysunków. Niektóre z rysunków zostały wykonane nawet 6000 lat temu. Przedstawiają: renifery, łosie, niedźwiedzie i inne występujące tu zwierzęta oraz ludzi i ich codzienne zajęcia. Wszystkie naskalne rysunki zostały wpisane na Listę UNESCO. Na nocleg zostajemy na jednym z wielu kampingów w Alcie (190 NOK za 4 osoby i autko, gorący prysznic jest wliczony w cenę kampingu !). Po wczorajszej niezbyt dobrze przespanej nocy należy nam się dobry odpoczynek.



4.08 ALTA 10:00

Wypoczęci i odświeżeni ruszamy na najdłuższą zaplanowaną trasę przejazdową, do Narviku. Po drodze bardzo często zatrzymujemy się na fotografowanie. Widoki – imponujące – zwłaszcza, kiedy po dwudniowej przerwie na niebie pojawia się piękne słońce. Olbrzymie góry, liczne śnieżne czapy, kręte fjordy. Fotografować można bez końca ! No, prawie – pojemność filmów i kości pamięci jest niestety ograniczona. Zdjęcia postanawiamy skopiować na CD w Narviku. Tu czekała nas przykra niespodzianka. Usługa, która u nas wydaje się być oczywista i tania, tu jest ciężka do wykonania. O godzinie 19 (w piątek !) mało co jest w ogóle czynne. Nawet kafejka internetowa nie działa tak długo. Usługę można wykonać w punkcie foto w centrum handlowym, ale jest bardzo droga (99 NOK za jedną płytkę CD !). Rezygnujemy. I bardzo dobrze, na kampingu Kuba załatwia sprawę za ładny uśmiech. Jedyny problem to obsługa norweskiej wersji programu do nagrywania CD. Jednak i to okazuje się do przejścia. Zmęczeni długim przejazdem udajemy się na spoczynek (kamping kosztuje 100 NOK za 4 osoby i autko) planując wcześniejszą niż zwykle pobudkę i wyjazd na Lofoty.



5.08 NARVIK 10:00

Pobudka wcześnie rano i fundujemy sobie poranne zwiedzanie Narviku, czyli robimy to na co zabrakło nam sił i czasu wczoraj. Wdrapujemy się Cytrynką na punkt widokowy. Oglądamy port przeładunkowy i linię kolejową służącą do transportu rudy żelaza z Kiruny. Następnie urządzamy sobie krótki spacer po mieście. Podoba nam się kościół, który został wykonany z tutejszego surowca – płaskich bazaltowych płytek, identycznych jak te, które podziwialiśmy wczoraj w drodze z Alty. Jemy śniadanko i po raz kolejny doładowujemy paliwo. Niestety znów w wysokich norweskich cenach (11 NOK za litr Diesla). Na stacji benzynowej dokonujemy jeszcze jednego zakupu – kiełbaski z suszonej lapisiny (25 NOK za sztukę). W smaku przypominają nieco wątróbkę przyprawioną sporą porcją curry i papryki. Specyfik raczej nikomu do gustu nie przypadł. Jedziemy na Lofoty przez archipelag Vesterdalen. W zasadzie tuż po przekroczeniu imponującego mostu na Vesterdalen rozpoczynają się fantastyczne widoczki. Co chwila rozlega się głośne WooW i Sebols musi szukać zdjęcia na postój i fotografowanie. Najwidoczniej nie tylko my tak jeździmy, bo mają tu nawet specjalne znaki napominające turystów aby zachowali ostrożność i nie utrudniali ruchu. Na szczęście ruch jest dziś niezbyt uciążliwy, a większość kierowców podobnie jak my praktykuje częste postoje i spoglądanie w wizjer aparatu. Humor popsuła nam nieco pani w informacji turystycznej w Stokmarknes. Prom z Moskenes do Bodø, którym mieliśmy później wrócić z wysp na kontynent okazał się dużo droższy niż to wynikało z naszych popartych internetem kalkulacji . Wygląda na to, że musimy ograniczyć część lofotowych planów. Póki co zwiedzamy: Svolvær, Kabelvag i Henningvær na Lofotach. W Svolvær znajduje się imponujący port z jachtami i kutrami oraz piękną zabudową. Są tu też słynne rørbuery, czyli pomalowane na charakterystyczny czerwony kolor chaty rybackie wynajmowane latem turystom. Największe wrażenie robią na nas wąskie uliczki Henningvær. Niestety pogoda powoli się psuje – nie widać już absolutnie wierzchołków gór, a gęste chmury zdają się teraz atakować co raz niższe partie górskie. Szukamy miejsca na nocleg. W końcu decydujemy się na kamping koło Alstad (110 NOK za namiot i autko). Wszystkie dobrze wyglądające miejsca do rozbicia się na dziko są niestety podmokłe. Może jutro pogoda się poprawi ? Wznosimy za to toast po raz kolejny sięgając do naszych zapasów płynów procentowych .



6.08 ALSTAD 12:00

Wybór kampingu, a nie dzikiego nocowania na podmokłej łączce okazał się trafny. W nocy zerwał się bardzo silny wiatr i zaczęło porządnie padać. Jak się później okazało, deszcz miał padać bez przerwy przez cały dzień. Niestety zaplanowana wycieczka na pieszą trasę po Lofotach nie wypaliła. Zwiedziliśmy Muzeum Wikingów w Børg (100 NOK za osobę). Odwiedziliśmy także miejscowość Å na samym końcu drogi biegnącej przez Lofoty. Pogoda nawet na chwilę nie dawała za wygraną. Ustawiliśmy się więc w Moskenens w dłuuugą samochodową kolejkę na prom do Bodø. Prom okazał się jednak nieco tańszy niż to wynikało z informacji zasięgniętej przez nas dzień wcześniej, tym nie mniej cena i tak jest bardzo ... norweska (947 NOK za 3 osoby i autko z kierowcą – jak się okazało autko i kierowca stanowią w tym wypadku integralną całość ). Czekaliśmy ponad 6 godzin i dostaliśmy się dopiero na drugi prom. Aby być pewnym miejsca na promie o określonej godzinie, trzeba wcześniej dokonać rezerwacji i oczywiście uiścić dodatkową opłatę (160 NOK). Na promie bardzo mocno kołysało, więc spaliśmy przy wtórowaniu ... latających pawi !



7.08 BODØ 1:30

W zasadzie to początek następnego dnia – dopłynęliśmy do Bodø i tu nastąpił koniec błogiego snu, a może raczej drzemania. Teraz postanowiliśmy poszukać miejsca na ten prawdziwy nocleg. Koło 300 dojechaliśmy do Fauske. Na nocleg wybraliśmy tutejszy kamping (110 NOK za 4 osoby i autko). Deszcz delikatnie przystopował, więc udało się nam rozstawić namiot. Sen przyszedł szybko i był bardzo twardy. Tym razem wtórował mu jednak rzęsisty deszcz, a nie latające kolorowe ptactwo .



C.D.N.

Dodane komentarze

pikuj do czy
17.07.2006

pikuj 2007-07-15 01:58:26

Wiem, wiem byków nastrzelałem :)

pikuj do czy
17.07.2006

pikuj 2007-07-15 01:56:52

Spoko artykół tylko te ciągłe wspominanie o alkocholu mi się nie podoba, ciągłe wspominanie o piwsku mnie drażni.

lamik17 do czy
21.03.2007

lamik17 2007-03-24 23:17:31

zgadzam się z poprzednikiem. czuć niedosyt. zdjęć mało. postaraj się bardziej artykuł rozbudować.

www.zgorki.com

sebolsik do czy
04.12.2006

sebolsik 2006-12-05 16:28:50

aaaaaaaaaaaaa zgubiła się reszta artykułu... gdzie jest Szwecja- Sztokholm, Karlstad, Kalmar, Otlandia... czekamy na końcówkę no i zdjęcia... pozdrawiam

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl