Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Relacja z wyprawy: Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Norwegia, Szwecja cz.2 > NORWEGIA


Ciąg dalszy relacji z letniej wyprawy do krajów Pribałtiki oraz Skandynawii ... czyli to co się nie zmieściło na stronce za pierwszym razem :)
7.08 FAUSKE 14:30
W trakcie naszego twardego i długiego snu pogoda zmieniła się nieco – pada – nie pada – i znów przelotnie pada … . Przejęliśmy nastrój od pogody i bardzo powoli się zbieraliśmy. Śniadanie, prysznic, prowizoryczne suszenie namiotu. Dobra ! Starczy tego deszczu ! „Zmywamy się” do Szwecji. Może jak wyjedziemy poza wysokie norweskie góry to zobaczymy wreszcie słońce ? Jedziemy do Graddis. Tam przekraczamy granicę norwesko-szwedzką. Na malutkim przejściu granicznym nie ma nikogo. Tylko zielone światło oznajmia nam wolną drogę. Wjeżdżamy na terytorium szóstego już kraju podczas naszej wycieczki. Wraz z przekroczeniem granicy krajobraz się zmienia. Wysokie norweskie góry przechodzą w zbudowany z pięknych marmurów i wapieni płaskowyż. Szwecja prezentuje mieszankę Finlandii i Norwegii – z resztą leży pomiędzy tymi państwami J. Góry, jeziora, lasy i piękny teren polodowcowy. Cykamy mnóstwo fotek. Po drodze przekraczamy ponownie równoleżnik 66°33’N, czyli północne koło polarne. Stoi tu znak informujący o przekraczanej linii, jest mały kamping i niewielki sklepik. Całość robi pozytywne wrażenie, zwłaszcza kiedy przypominamy sobie cały kicz, który oglądaliśmy w Rovaniemi. A za kołem … słońce !!! Humory od razu się nam poprawiły. Świetny nastrój osiągnął apogeum, gdy w Arjeplog zajechaliśmy do sklepu. Ceny w porównaniu do norweskich są niesamowite. Z tej radości lekką ręką wydaliśmy ponad 200 SEK. Piwo, słodycze i inne zachcianki szybko wróciły do łask. Miejsce na nocleg znajdujemy niedaleko Arjeplog. Rozbijamy się obok domku letniskowego „Pana Svenssona”. Właściciela nie ma, ale mamy nadzieję, że nie będzie miał za złe naszego pobytu. Suszymy praktycznie wszystko, robimy ognisko i raczymy się szwedzkim piwkiem J. Jutro część szwedzkich zakupów Kuba ma zamiar zamienić w pyszne, oryginalne jedzonko. Mmmm … wszyscy idą spać w rewelacyjnych nastrojach.
8.08 OKOLICE ARJEPLOG 10:00
Z robieniem śniadania Kubie szło dosyć kiepsko, ale z pomocą ruszyła Ela. Efekt – pyszne naleśniki jagodowo-moroszkowe smażone na ognisku u „Pana Svenssona”. Po obfitym śniadaniu wróciliśmy do Arjeplog. Zrobiliśmy niezbędne sprawunki i przespacerowaliśmy się po miasteczku. Następnie skierowaliśmy autko na południe. Pod Arjeplog przespacerowaliśmy się pieszą ścieżką po przepięknym terenie, który wypatrzyliśmy już wczoraj. Olbrzymie jezioro z wieloma wysepkami i dosyć gwałtownie płynącym potokiem. Wymarzone miejsce dla wędkarzy (jest tu ich z resztą sporo) i wspaniały plener fotograficzny. Kolejny punkt programu to miejscowość Stensele koło Storuman. Po drodze natknęliśmy się na kilka lapisiowych stadek. Teraz wiemy na pewno, że lapisie są także w Szwecji J. W Stensele jest największy szwedzki drewniany kościół. Wewnątrz znajduje się ponoć najmniejsza biblia świata. Nam nie było niestety dane jej zobaczenie – kościół był zamknięty. Oprócz nas spod budynku odjechało kilku innych zawiedzionych turystów. W Vilhelminie oglądamy kościół i przykościelne miasteczko. Następnie odwiedzamy informację turystyczną, robimy zakupy i zjadamy pyszną pizzę (60 SEK za osobę). Sebols decyduje, że zjemy w lokalu, gdzie nie ma klientów, a smutny szef kuchni tylko czeka żeby coś upiec. Wybór świetny, chociaż oczywiście nie wiemy jak smakowałoby jedzonko po drugiej stronie ulicy, gdzie pizzeria pęka w szwach od natłoku klientów (ceny były takie same, rozmiar pizzy też – przynajmniej tak stwierdziliśmy na oko). Tankujemy do pełna i wyjeżdżamy zobaczyć „Drogę przez Pustkowie.” Nazwa brzmi interesująco. Opisy i zdjęcia, które wcześniej mieliśmy okazję oglądać, też sugerują, że będzie to jeden z ciekawszych punktów naszej skandynawskiej wyprawy. Na nocleg decydujemy się kilkudziesięciu kilometrach, nad jeziorkiem niedaleko Strömnäs. Nikt nie ma siły nawet pomyśleć o kolacji – uff … ta pizza !
9.08 STRÖMNÄS 12:00
„Droga przez pustkowie“ wiedzie, przynajmniej w swojej początkowej części, przez niezbyt puste tereny. Owszem obszar ten był niemal do końca XIX wieku zupełnie niedostępny, ale po wybudowaniu dróg i poświęceniu odrobiny wysiłku na promocję, stał się prawdziwą Mekką dla spragnionych natury i otwartych przestrzeni Szwedów. Efekt jest taki, że stoi tu mnóstwo wakacyjnych lub weekendowych domków. Teren na pewno nie jest dziewiczy i pusty, jak to sobie romantycznie wyobrażaliśmy. Niemniej jednak jest tu bardzo ładnie. Oglądamy piękne jeziora, wodospady i kaskady rzeczne. Zwiedzamy też Fatmomakke – skansen budownictwa i kultury Saamów. Wioska z zachowanymi charakterystycznymi chatkami i największym kościołem Saamów jest na pewno najciekawszym elementem tej części „Drogi przez pustkowie”. Nasze wyobrażenie prawdziwej pustki odnajdujemy nieco dalej. W wyrzuconej najdalej na zachód części, droga biegnie przez prawdziwe odludzie. Jesteśmy zachwyceni wspaniałą otwartą przestrzenią. Troszeczkę przeraża surowość tego miejsca, ale w sumie to mieliśmy ochotę zobaczyć. Jedziemy dalej w kierunku Gäddede. Kilometrów jest sporo, więc po drodze decydujemy się na jeszcze jeden dłuższy przystanek. Dona i Seba idą na grzyby. Ela z Kubą wdrapują się pod górę, żeby zobaczyć wodospad Brakkafallet.
10.08 GÄDDEDE 8:00
Tu jest bardzo ładnie. Nie chcemy jechać jeszcze do południowej, bardziej miejskiej części Szwecji. Robimy nad jednym z jeziorek dzień leniucha. Dla każdego coś miłego, czyli na grzyby, ryby i jagody. Dopiero o 1730 powoli dojeżdżamy do Østersund. Robimy niezbędne zakupy i włóczymy się trochę po miasteczku. Fundujemy sobie pyszne lody (Soft Ice – 25 SEK za małą porcję), ale porcja okazuje się ogromna. Chyba nikt nie da rady dziś zjeść kolacji. Rozbijamy się nad rzeką koło Åre.
11.08 ÅRE 11:00
Po symbolicznym przekroczeniu szwedzko-norweskiej granicy, skierowaliśmy się do Trondheim. Po krótkiej podróży przypomnieliśmy sobie jak wygląda Norwegia. Po pierwsze krajobraz zmienił się na górski. Po drugie znów pojawiły się płatne drogi. No cóż, płacimy (10 a następnie 25 NOK) i jedziemy do Trondheim. Pierwsze wrażenie, niezbyt pozytywne – tłok, korki, hałas uliczny i wszechobecne czerwone światła (czasami nawet co 50 metrów !). Zdziwiły nas nietypowe przejścia dla pieszych – na niektórych skrzyżowaniach można tu przechodzić na ukos, bo jednocześnie zapala się czerwone światło dla wszystkich pojazdów kołowych. Ponad czterogodzinne włóczenie się po mieście spowodowało jednak, że spodobało się nam ono. Zwiedzamy: budynki uniwersytetu, katedrę, najstarszy drewniany most (ongiś zwodzony), wąskie uliczki z drewnianymi domkami, jedyną na świecie windę dla rowerzystów (to jest dopiero wynalazek !), główny plac miasta, porty jachtowy i rybacki, twierdzę na Christiansbakke oraz olimpijską skocznię narciarską. Po zwiedzeniu miasta ruszamy na południe. Chcemy przejechać jak najwięcej. Udaje się nieco ponad 50 kilometrów. Wszyscy jesteśmy już dosyć zmęczeni. Zgodnie stwierdzamy, że przydałby się porządny gorący prysznic. Na nocleg wybieramy kamping w Berkåk koło Soknedal (Halland Camping - 130 NOK za namiot i autko - kuchnia jest superluksusowa, podobnie łazienki, niestety trochę tu głośno – niedaleko jest ruchliwa droga i linia kolejowa). Na kolację robimy jagodowe naleśniki (mniam, po raz kolejny !). Udaje się nam również ubić interes z właścicielem kampingu i zbywamy mu kupione w Estonii papierosy (po 27,50 NOK za paczkę).
12.08 BERKÅK 11:00
Jedziemy w stronę Parku Narodowego Jotunheimen. Po drodze dwukrotnie zatrzymujemy się na fotografowanie i odpoczynek w Parku Narodowym Dovrefjell. To piękny porośnięty tundrą i lasotundrą teren. Żyją tu podobno woły piżmowe. Rozglądamy się, ale nigdzie nie widzimy tych włochatych zwierzaków. Jedyne, które udało nam się wypatrzyć to te na rysunkach w instrukcji, jak się zachować w przypadku spotkania oko w oko z piżmowołem. W Dombas oglądamy ładny kamienny kościół. Znajdujemy tu też jeszcze jednego piżmowoła – w herbie miasteczka J. Samo miasto nie jest interesujące. Przypomina trochę polskie miasteczka w górach, gdzie nawał masowych turystów spowodował całkowite przestawienie gospodarki na obsługę ruchu turystycznego. Nam podoba się Vågå – malutkie miasteczko między Ottą i Lom. Owszem tutaj też znajdziemy liczne knajpki i pensjonaty, ale dzięki zachowaniu lub dostosowaniu się do starej drewnianej zabudowy, miasteczko zachowało przyjemny klimat. Wielu turystów mija Vågę jadąc do Lom, a warto tu się zatrzymać chociażby dla pięknego drewnianego kościółka z początku XII wieku oraz przykościelnego cmentarza ze wspaniale zdobionymi płytami nagrobnymi. Nam ten zabytek spodobał się znacznie bardziej niż reklamowany w wielu przewodnikach stavkirke w Lom. Oczywiście i my trafiamy do tutejszego Zakopanego, czyli właśnie Lom. Jednak w zwiedzaniu tamtejszego kościoła bardzo przeszkadzają tłumy turystów. Przed stavkirke znajduje się spory parking, gdzie bez problemu stają wszystkie zorganizowane wycieczki autokarowe. O zrobieniu dobrej fotki bez kilku turystów w kadrze (zwłaszcza o tej porze) nie ma mowy ! W Lom idziemy do centrum informacji turystycznej. Zdobywamy nieco informacji odnośnie Parku Narodowego Jotunheimen i ścieżek po górach wokół miasta. Niestety dokładne opisy i mapy są płatne i drogie – mapa to wydatek rzędu 100 NOK, książeczka z opisanymi trasami – 260 NOK. Decydujemy się na krótką trasę na pobliską górę Tronoberget, co podobno ma zająć nam około 4 godziny. Trasa jest dość trudna, ale pokonanie całej zajmuje nam nieco ponad 2 godziny. Hmmm ... norweska matematyka podoba nam się o wiele bardziej niż fińska J. Na nocleg decydujemy się w Leirmoen, gdzie Dona negocjuje dobrą cenę na kampingu (110 NOK) i dostęp do internetu. Wieczorem dobieramy się do estońskich zasobów napojów wysokoprocentowych i gramy do późna w kości.
13.08 LEIRMOEN 11:00
Dzisiaj zwiedzamy Park Narodowy Jotunheimen. Po przestudiowaniu dostępnych map i wysłuchaniu porad właściciela kampingu zdecydowaliśmy się na wjazd do Leirdalen – pięknej polodowcowej doliny U-kształtnej otoczonej imponującymi szczytami górskimi. Przez dolinę prowadzi bardzo wąska droga. Za wjazd należy zapłacić 40 NOK za auto osobowe. Nam podoba się punkt poboru opłat – drewniane pudło z kopertami. W kopercie należy zostawić pieniądze i numer samochodu, a sobie trzeba oderwać kwitek z potwierdzeniem dokonania opłaty. W Polsce ... nie możliwe !!! Uiszczamy opłatę i wjeżdżamy do doliny – tu ... pełen zachwyt. Najpierw z okien Cytrynki, a potem w trakcie spaceru po szlaku podziwiamy: majestatyczne góry, formy polodowcowe (jak z rysunków w książce od geografii), olbrzymie huczące strumienie i przepiękne błękitne lodowce (Storebreen). Ela zdobywa pokaźną kolekcję porostów, co niestety przypłaca siniakami na tylnej części ciała. No cóż, kamienie bywają śliskie i ... twarde. Druga część dnia to jazda i fotografowanie Jotunheimen. Zadanie tylko z pozoru proste. Drogi są tu wąskie, kręte i o dużym spadku – w samochodzie poczuliśmy swąd ścieranych klocków hamulcowych. Cytrynka nie pożałowała sobie również paliwa – tym razem zrobiła naprawdę spory łyk ! W całej okolicy znajdują się tylko 2 stacje benzynowe, więc ceny bardzo norweskie – 12,50 NOK za litr Diesla. Nocleg na kampingu w Nes nad brzegami Lustrafjord, częścią największego spośród fiordów – Sognefjord. Woda błękitna i czyściutka, a po drugiej stronie fiordu huczy wodospad (nocleg 140 NOK).
14.08 NES 8:30
Wstajemy mocno niewyspani – po raz drugi w trakcie tej wyprawy popełniamy ten sam błąd. Nasz namiot od drogi odgradzał zaledwie żywopłot. Przez całą noc jeździły 5 metrów od nas samochody. W dodatku wodospad, który tak podobał nam się ubiegłego wieczora w nocy okazał się niezłą zmorą. Woda huczała przez całą noc jakby przejeżdżał koło nas pociąg. W takich warunkach raczej trudno się dobrze wyspać. Poranne wstawanie jest jednak podwójnie korzystne. Po pierwsze, mamy na dziś sporo zaplanowane. Po drugie, zaraz po pobudce pojawia się koło nas maszyna przycinająca krzewy – brrr ... to by nas dopiero nieprzyjemnie wzbudziło ! Na dobry początek dnia ciepła kawka i herbatka i wyruszamy. Dziś jedziemy do Parku Narodowego Jostedalsbreen. Jostedalsbreen to największy występujący współcześnie lodowiec górski Europy. Właściciel kampingu w Nes poradził nam wczoraj najprostsze, najtańsze i jak stwierdził, na pewno satysfakcjonujące nas dojście do lodowca. Jedziemy do Gjerde i dalej do Bergset. Przez Berdsetdalen dochodzimy po godzinnej, bardzo łatwej i przyjemnej wędrówce, do czoła jednego ze zwisających z gór jęzorów lodowcowych – Bergsetbreen. Ten jest o wiele większy niż wczorajszy Storebreen. Błękitny kolos robi ogromne wrażenie, a rzeka wylewająca się z bramy lodowcowej – budzi respekt. Nie darmo po drodze ustawiono ostrzeżenia dotyczące zachowania się w okolicy i na lodowcu. Osoba, która wpadłaby do rwącej rzeki, miałaby marne szanse żeby się z niej szybko (i cało !) wydostać. Pod lodowcem spędzamy ponad godzinę – podziwiając lodowiec z szeroko otwartymi z wrażenia ustami. Robimy mnóstwo fotek. Przygotowujemy też sobie colę z lodem … hmmm … a może raczej lód z colą ? Dobrze, że dotarliśmy tutaj rano – dzięki temu byliśmy pod lodowcem zupełnie sami. Wracając do samochodu mijamy po drodze sporo wycieczkowiczów. Z Parku Narodowego Jostedalsbreen jedziemy wzdłuż Lustrafjord do Urnes. Droga na mapie jest o wiele (!) krótsza i prostsza niż w rzeczywistości. Aby zobaczyć wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO stavkirke w Urnes, Sebols musi się nieźle namanewrować. W dodatku droga jest bardzo wąska (non stop mijanki), a tunele nieoświetlone ! Kościółek w Urnes, choć uroczy i na pewno godny zobaczenia, nie robi na nas takiego wrażenia jak podobne obiekty w Lom i Vågå. W dodatku zwiedzanie stavkirke jest płatne (25 NOK za osobę), a osoby opiekujące się obiektem nie za bardzo są skłonne do negocjacji cenowych. Z Urnes przez Park Narodowy Jotunheimen jedziemy najkrótszą, płatną drogą (50 NOK) łączącą tę część Norwegii z jej stolicą, Oslo. Droga okazuje się karkołomna i bardzo męcząca dla kierowcy. Wielokilometrowe serpentyny, ostre zjazdy i podjazdy, kiepska nawierzchnia i tunele z ostrymi, nie zawsze dobrze oznakowanymi zakrętami to tutaj normalka. Mimo oszczędzania kilometrów na pewno nie zyskaliśmy czasu, a i autko mocno odczuło trudy podróży. Widoki – wspaniałe, choć czasami zatrważające. Krajobraz czasami przypomina jakby inną, zupełnie pozbawioną roślinności planetę. Po drodze zaczyna kropić z nieba. Potem zaczyna się regularny deszcz. Wreszcie pojawia się naprawdę porządna ulewa. Chwilkę przerwy w opadach wykorzystujemy na ekspresowe rozbicie namiotów. Początkowo mieliśmy w zamiarze dojechać pod samo Oslo, zatrzymujemy się jednak w Bogn. Za 100 NOK rozbijamy się w gospodarstwie rolniczym, które najwyraźniej właśnie w tym roku postanowiono przekwalifikować na kamping. Chwilę po rozstawieniu namiotów deszcz znowu zaczyna lać. Namioty miejscami puszczają wodę – brrr … na szczęście w środku nocy deszcz słabnie, co być może ratuje nas przed całkowitym przemoknięciem. W nocy Kuba rozrywa tropik namiotu starając się go nieco lepiej napiąć. Jak to będzie dalej ? Czy namiot wytrzyma kolejną noc jeśli znowu będzie taka ulewa ? Zobaczymy …
15.08 BOGN 11:30
Od rana leje. Nie zmokliśmy strasznie, ale namioty są zupełnie mokre. Nie zanosi się też na słońce, co potwierdza właściciel kampingu, który oglądał prognozę pogody. Hmmm … będziemy się martwić później. Póki co rozwieszamy namioty w stodole lub raczej czymś co kiedyś pełniło jej funkcję, a gdzie aktualnie znajduje się kuchnia. Zjadamy śniadanko i robimy małe przemeblowanie w samochodzie. Namioty nie wyschły zupełnie, ale doprowadziliśmy je do stanu, w którym można je dalej przewieźć bez zbędnego transportu kilku litrów deszczówki. Jedziemy do Oslo. Wjazd do stolicy Norwegii jest płatny. Płacimy 20 NOK, ale bramki poboru opłat są tak postawione, że poruszając się po mieście bardzo łatwo je przekroczyć i później znowu trzeba zapłacić za wjazd do centrum. Sprzyja temu specyficzna organizacja ruchu w mieście – wszędzie są ulice jednokierunkowe, zakazy skrętu w lewo i deptaki. Robimy dwugodzinny spacer wzdłuż głównej ulicy miasta Karl Johans Gate. Oglądamy: katedrę, gmachy opery, uniwersytetu, teatru narodowego, ratusz i pałac królewski. Deszcz słabnie akurat na czas naszego spaceru po mieście J. Z centrum jedziemy do parku Fregnor i oglądamy życie człowieka przedstawione w kilkuset rzeźbach. Ta galeria rzeźby na wolnym powietrzu robi naprawdę niesamowite wrażenie. Zwiedzanie Oslo kończymy na Półwyspie Bygdøyens skąd mamy bardzo ładny widok na port. Półwysep jest zakątkiem muzealnym – znajduje się tutaj większość muzeów – Ela i Kuba wybierają się do Framsmuset, czyli muzeum statku Fram (40 NOK). Z Oslo jedziemy w stronę granicy norwesko-szwedzkiej. Kuba zapisał wcześniej wszystkie płatne drogi w okolicach Oslo – skrupulatnie je mijamy, bo już pozbyliśmy się całej norweskiej waluty. Po szwedzkiej stronie granicy tankujemy w normalnych cenach i robimy małe piwne zakupy. Na nocleg zatrzymujemy się na kampingu w Skoghall koło Karlstadu (120 SEK). To olbrzymie pole dla miłośników karawaningu jest położone nad brzegiem jeziora Wener – największego jeziora Szwecji i zarazem całej Skandynawii.
16.08 SKOGHALL 11:00
W nocy deszcz ustaje. Po raz kolejny szwedzka pogoda okazuje się bardziej przyjazna niż jej norweska odpowiedniczka J. Jednak nie jest na tyle słonecznie żeby zostać i pobyczyć się nad jeziorem. Trochę szkoda, ale wiele atrakcji jeszcze przed nami, poza tym dzisiaj musimy dojechać do Sztokholmu, więc nie możemy sobie pozwolić na zbytnie zmarnowanie czasu. Zwiedzamy Karlstad, później Karlskoga. W obu zwraca uwagę spora ilość zieleni na ulicach. W tym drugim miasteczku wpadamy na lunch pizzowy (60 SEK za osobę) – ufff … chyba znów przesadziliśmy z obżarstwem, ale jak tu nie wykorzystać okazji do darmowego (?) bufetu sałatkowego. Powoli wszyscy mamy dosyć ryżu, mielonki i sosu pieczarkowego, więc bardzo nas skusiły te warzywa do pizzy i każdy wziął kopiasty talerzyk. Po tym pizzowym obżarstwie na pewno nie będziemy jeść kolacji. Wieczorem dojeżdżamy do stolicy Szwecji – Sztokholmu. Rozbijamy się na olbrzymim polu kampingowym w dzielnicy Bredäng (200 SEK). Kolacją zgodnie z założeniami sobie odpuszczamy i wychodzimy na wieczorny spacer po mieście. Jutro robimy sobie dzień bez autka, więc kupujemy 24-godzinne bilety na komunikację miejską (60 SEK). Jest to bardzo wygodne, bo metrem można tu dojechać praktycznie wszędzie, a taki bilet wychodzi znacznie taniej niż bilety jednorazowe. Jazda na gapę zupełnie odpada. W metrze kontrole są bardzo częste. Podziwiamy Sztokholm nocą. Miasto jest wspaniałe ! Dobrze, że jutro możemy poświęcić na zwiedzanie cały dzień. Kilka godzin, to zdecydowanie za mało, żeby wszystko zobaczyć.
17.08 SZTOKHOLM 10:00
Rano ponownie jedziemy do centrum. Jeździć metrem możemy do woli co oczywiście skrupulatnie wykorzystujemy. Zwiedzamy wyspę Djugården: Muzeum Vasa (80 SEK), pomnik ofiar zatonięcia promu Estonia, port jachtowy i maleńki przyportowy cmentarz z ładną kapliczką. Największe wrażenie robi oczywiście Muzeum Vasa, gdzie, podobnie jak we Framsmuset w Oslo, znajduje się wystawa dotycząca jednego statku. W tym przypadku zaprezentowano gigantyczny okręt wojenny z początku XVII wieku. Wartość wystawy podnoszą liczne prezentacje multimedialne i krótkie filmiki dotyczące życia, handlu, wojen i polityki tamtych lat. Wspaniałym rozwiązaniem są rozmieszczone na kilku piętrach modele elementów statku. Zwiedzający może przez chwilę stanąć na bocianim gnieździe, dotknąć steru lub zobaczyć jak wykonywano poszczególne elementy okrętu. Z wyspy Djugården udajemy się na Gamla Stan. Sztokholmska starówka jest perełką architektoniczną. Oglądamy zamek królewski, ratusz, muzeum Nobla, liczne kościoły, mosty i ozdobne bramy. Jednak najprzyjemniejsze jest włóczenie się po niezliczonych wąskich uliczkach pełnych wspaniałych kamieniczek. W każdym zakątku Gamla Stan można znaleźć coś ciekawego. Atmosferę starówki budują też wszechobecni muzycy prezentujący wszystkie rodzaje muzyki – od Beatlesów granych na wypełnionych wodą kieliszkach do wina po tercet bardzo egzotyczny grający na aborygeńskich instrumentach. W ramach obiadu wstępujemy do arabskiej restauracyjki „Jerusalem”. Wydawałoby się, że kebab (30-40 SEK) nie jest typowo szwedzką potrawą, ale nic bardziej mylnego. Sztokholm jest bardzo kosmopolitycznym miastem. To jedno z tych miejsc na świecie, gdzie równie prawdopodobne jest spotkanie znajomego z Polski, rozmowa z Rosjaninem, czy zapytanie się od drogę Nigeryjczyka. Szczerze mówiąc, Szwedzi stanowią w tym kolorowym tłumie nie rzucającą się w oczy mniejszość. Pewnie dlatego też o wiele łatwiej dostać tu pizzę, kebab lub sushi, niż typowo szwedzką potrawę.
18.08 SZTOKHOLM 10:00
Ze Sztokholmu będziemy kontynuować naszą podróż w piątkę. Przyłączył się do nas brat Donaty, Łukasz, który wróci z nami do Polski. Jedziemy na południe przez Nörköping i Kalmar na wyspę Olandię. Szwecję kontynentalną oddziela od wyspy potężny, sześciokilometrowy most. Już sam przejazd przez to cudo techniki robi ogromne wrażenie. Wiemy, że nie uda nam się zobaczyć wszystkiego – wybieramy południową, mniej zagospodarowaną część Olandii. Na południowym krańcu wyspy znajduje się rezerwat, w którym żyją daniele, ale oprócz tego jest sporo znajomej fauny – owiec i krów. Wieńcząca południowy kraniec wyspy latarnia morska jest niestety w remoncie L. Cieszą się na pewno z tego liczni zgromadzeni tu ornitolodzy, którym w podpatrywaniu ptactwa nie przeszkadzają dzięki temu tłumy głośno zachowujących się weekendowych turystów. My podziwiamy jednak nie ptaki, ale krajobraz stworzony ręką człowieka. A jest tu co podziwiać: liczne wiatraki, kamienne mury oddzielające bardzo ubogie poletka i pastwiska, prastare cmentarzyska i porozrzucane po całym terenie kamienie runiczne. Na pewno warto tutaj przyjechać na dłużej. My nie mamy już czasu żeby wszystko zobaczyć. Nocleg i ostatnie ognisko organizujemy sobie na dziko na plaży niedaleko miejscowości Grönhögen. Dookoła nas wszędzie rosną przepyszne, dojrzałe jeżyny – mniam … J.
19.08 GRÖNHÖGEN 11:00
Rano ponownie przejeżdżamy przez most olandzki. Tym razem oczywiście w drugą stronę. Wjeżdżamy do Kalmaru. Odwiedzamy tam przede wszystkim pokaźny zamek. Robimy sobie także krótki spacer po centrum. Najciekawszym obiektem okazało się jednak arboretum. Pokaźny ogród dendrologiczny rozciąga się zarówno wokół zamku, jak i na pobliskim cmentarzu. Z Kalmaru jedziemy na południe. Powoli, acz nieuchronnie dojeżdżamy do ostatniego punktu naszej skandynawskiej wyprawy. Tym miejscem jest Karlskrona. Kilka kilometrów przed miastem zatrzymujemy się na parkingu na ostatni skandynawski obiad. Postanawiamy, że zużyjemy wszystkie nasze zasoby żywnościowe, bo po co mamy je wieźć ze sobą do domu ? Gotujemy, mieszamy, doprawiamy – w efekcie wychodzi nam coś ... absolutnie niejadalnego. Zadowalamy się tradycyjnymi już kanapkami z mielonką J. W Karlskronie kierujemy się od razu do portu i tu zdziwienie – terminal zamknięty ! Otwierają dopiero na godzinę przed przypłynięciem promu z Polski. Cóż, mamy zatem sporo czasu na spacer po centrum miasta i starym porcie wojennym. Obiekt jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, ale długo debatujemy nad tym dlaczego tak jest. Co prawda jest tu sporo zabytkowych budynków i pomników przedstawiających ważne postacie dla szwedzkiej marynarki, ale i tak jesteśmy zgodni, że miasto perełką nie jest. Nam najbardziej podoba się rzeźba żebraka spod kościoła garnizonowego. Żeby wrzucić pieniążek należy podejść do drewnianego jegomościa i zdjąć mu kapelusz. Sebols opowiada nam przeczytaną wcześniej historię dotyczącą tego obiektu. Kończymy włóczęgę po pustawym tego dnia miasteczku i jedziemy z powrotem do terminalu promowego. Odbieramy opłacone wcześniej w Polsce bilety i ustawiamy się w pokaźny ogonek pojazdów. Odprawa i załadunek promu zajęły sporo czasu, ale odpływamy zgodnie z planem. Na promie … bardzo polska atmosfera … szkoda opuszczać Skandynawię …
20.08 GDYNIA 11:00
Budzimy się rano już w Polsce. Właśnie minęliśmy Półwysep Helski. Jeszcze tylko pół godziny, malutkie zakupy, skorzystanie z łazienki i zaraz postawimy nasze kończyny na polskiej ziemi. Ocho ! To wcale nie jest takie proste – odprawa tym razem trwa bardzo długo. Cóż, może za bardzo przyzwyczailiśmy się do ekspresowego mijania granic w Skandynawii. Wreszcie udaje się nam wjechać z powrotem do Polski. Gdynia, Sopot, Gdańsk … porządne polskie śniadanie, spacer po Monciaku i molo, ekspresowe zwiedzanie gdańskiej Starówki (Ela dotychczas nie miała okazji zwiedzić tego wspaniałego miasta). Sebols odwiedza dziadka. Potem spotykamy się jeszcze ze znajomym na piwku. Wreszcie decydujemy się – wracamy do Białegostoku ! Głośno klniemy na wielokilometrowe korki w okolicach Starogardu Gdańskiego i Elbląga. Narzekamy na stan dróg. Och, jakie to polskie ! Po drodze łapie nas gigantyczna ulewa. Donata jedzie powoli. Woda i koleiny bardzo utrudniają jazdę. Co chwila jadące z naprzeciwka ciężarówki przykrywają nas hektolitrami wody. W okolicach Szczytna Cytrynka zaczyna się buntować. Nabraliśmy za dużo wody ? Brudne paliwo ? Nie zatrzymujemy się. Powoli ale skutecznie jedziemy do celu. Wreszcie Białystok ! Dotarliśmy prawie o północy.
W trakcie naszego twardego i długiego snu pogoda zmieniła się nieco – pada – nie pada – i znów przelotnie pada … . Przejęliśmy nastrój od pogody i bardzo powoli się zbieraliśmy. Śniadanie, prysznic, prowizoryczne suszenie namiotu. Dobra ! Starczy tego deszczu ! „Zmywamy się” do Szwecji. Może jak wyjedziemy poza wysokie norweskie góry to zobaczymy wreszcie słońce ? Jedziemy do Graddis. Tam przekraczamy granicę norwesko-szwedzką. Na malutkim przejściu granicznym nie ma nikogo. Tylko zielone światło oznajmia nam wolną drogę. Wjeżdżamy na terytorium szóstego już kraju podczas naszej wycieczki. Wraz z przekroczeniem granicy krajobraz się zmienia. Wysokie norweskie góry przechodzą w zbudowany z pięknych marmurów i wapieni płaskowyż. Szwecja prezentuje mieszankę Finlandii i Norwegii – z resztą leży pomiędzy tymi państwami J. Góry, jeziora, lasy i piękny teren polodowcowy. Cykamy mnóstwo fotek. Po drodze przekraczamy ponownie równoleżnik 66°33’N, czyli północne koło polarne. Stoi tu znak informujący o przekraczanej linii, jest mały kamping i niewielki sklepik. Całość robi pozytywne wrażenie, zwłaszcza kiedy przypominamy sobie cały kicz, który oglądaliśmy w Rovaniemi. A za kołem … słońce !!! Humory od razu się nam poprawiły. Świetny nastrój osiągnął apogeum, gdy w Arjeplog zajechaliśmy do sklepu. Ceny w porównaniu do norweskich są niesamowite. Z tej radości lekką ręką wydaliśmy ponad 200 SEK. Piwo, słodycze i inne zachcianki szybko wróciły do łask. Miejsce na nocleg znajdujemy niedaleko Arjeplog. Rozbijamy się obok domku letniskowego „Pana Svenssona”. Właściciela nie ma, ale mamy nadzieję, że nie będzie miał za złe naszego pobytu. Suszymy praktycznie wszystko, robimy ognisko i raczymy się szwedzkim piwkiem J. Jutro część szwedzkich zakupów Kuba ma zamiar zamienić w pyszne, oryginalne jedzonko. Mmmm … wszyscy idą spać w rewelacyjnych nastrojach.
8.08 OKOLICE ARJEPLOG 10:00
Z robieniem śniadania Kubie szło dosyć kiepsko, ale z pomocą ruszyła Ela. Efekt – pyszne naleśniki jagodowo-moroszkowe smażone na ognisku u „Pana Svenssona”. Po obfitym śniadaniu wróciliśmy do Arjeplog. Zrobiliśmy niezbędne sprawunki i przespacerowaliśmy się po miasteczku. Następnie skierowaliśmy autko na południe. Pod Arjeplog przespacerowaliśmy się pieszą ścieżką po przepięknym terenie, który wypatrzyliśmy już wczoraj. Olbrzymie jezioro z wieloma wysepkami i dosyć gwałtownie płynącym potokiem. Wymarzone miejsce dla wędkarzy (jest tu ich z resztą sporo) i wspaniały plener fotograficzny. Kolejny punkt programu to miejscowość Stensele koło Storuman. Po drodze natknęliśmy się na kilka lapisiowych stadek. Teraz wiemy na pewno, że lapisie są także w Szwecji J. W Stensele jest największy szwedzki drewniany kościół. Wewnątrz znajduje się ponoć najmniejsza biblia świata. Nam nie było niestety dane jej zobaczenie – kościół był zamknięty. Oprócz nas spod budynku odjechało kilku innych zawiedzionych turystów. W Vilhelminie oglądamy kościół i przykościelne miasteczko. Następnie odwiedzamy informację turystyczną, robimy zakupy i zjadamy pyszną pizzę (60 SEK za osobę). Sebols decyduje, że zjemy w lokalu, gdzie nie ma klientów, a smutny szef kuchni tylko czeka żeby coś upiec. Wybór świetny, chociaż oczywiście nie wiemy jak smakowałoby jedzonko po drugiej stronie ulicy, gdzie pizzeria pęka w szwach od natłoku klientów (ceny były takie same, rozmiar pizzy też – przynajmniej tak stwierdziliśmy na oko). Tankujemy do pełna i wyjeżdżamy zobaczyć „Drogę przez Pustkowie.” Nazwa brzmi interesująco. Opisy i zdjęcia, które wcześniej mieliśmy okazję oglądać, też sugerują, że będzie to jeden z ciekawszych punktów naszej skandynawskiej wyprawy. Na nocleg decydujemy się kilkudziesięciu kilometrach, nad jeziorkiem niedaleko Strömnäs. Nikt nie ma siły nawet pomyśleć o kolacji – uff … ta pizza !
9.08 STRÖMNÄS 12:00
„Droga przez pustkowie“ wiedzie, przynajmniej w swojej początkowej części, przez niezbyt puste tereny. Owszem obszar ten był niemal do końca XIX wieku zupełnie niedostępny, ale po wybudowaniu dróg i poświęceniu odrobiny wysiłku na promocję, stał się prawdziwą Mekką dla spragnionych natury i otwartych przestrzeni Szwedów. Efekt jest taki, że stoi tu mnóstwo wakacyjnych lub weekendowych domków. Teren na pewno nie jest dziewiczy i pusty, jak to sobie romantycznie wyobrażaliśmy. Niemniej jednak jest tu bardzo ładnie. Oglądamy piękne jeziora, wodospady i kaskady rzeczne. Zwiedzamy też Fatmomakke – skansen budownictwa i kultury Saamów. Wioska z zachowanymi charakterystycznymi chatkami i największym kościołem Saamów jest na pewno najciekawszym elementem tej części „Drogi przez pustkowie”. Nasze wyobrażenie prawdziwej pustki odnajdujemy nieco dalej. W wyrzuconej najdalej na zachód części, droga biegnie przez prawdziwe odludzie. Jesteśmy zachwyceni wspaniałą otwartą przestrzenią. Troszeczkę przeraża surowość tego miejsca, ale w sumie to mieliśmy ochotę zobaczyć. Jedziemy dalej w kierunku Gäddede. Kilometrów jest sporo, więc po drodze decydujemy się na jeszcze jeden dłuższy przystanek. Dona i Seba idą na grzyby. Ela z Kubą wdrapują się pod górę, żeby zobaczyć wodospad Brakkafallet.
10.08 GÄDDEDE 8:00
Tu jest bardzo ładnie. Nie chcemy jechać jeszcze do południowej, bardziej miejskiej części Szwecji. Robimy nad jednym z jeziorek dzień leniucha. Dla każdego coś miłego, czyli na grzyby, ryby i jagody. Dopiero o 1730 powoli dojeżdżamy do Østersund. Robimy niezbędne zakupy i włóczymy się trochę po miasteczku. Fundujemy sobie pyszne lody (Soft Ice – 25 SEK za małą porcję), ale porcja okazuje się ogromna. Chyba nikt nie da rady dziś zjeść kolacji. Rozbijamy się nad rzeką koło Åre.
11.08 ÅRE 11:00
Po symbolicznym przekroczeniu szwedzko-norweskiej granicy, skierowaliśmy się do Trondheim. Po krótkiej podróży przypomnieliśmy sobie jak wygląda Norwegia. Po pierwsze krajobraz zmienił się na górski. Po drugie znów pojawiły się płatne drogi. No cóż, płacimy (10 a następnie 25 NOK) i jedziemy do Trondheim. Pierwsze wrażenie, niezbyt pozytywne – tłok, korki, hałas uliczny i wszechobecne czerwone światła (czasami nawet co 50 metrów !). Zdziwiły nas nietypowe przejścia dla pieszych – na niektórych skrzyżowaniach można tu przechodzić na ukos, bo jednocześnie zapala się czerwone światło dla wszystkich pojazdów kołowych. Ponad czterogodzinne włóczenie się po mieście spowodowało jednak, że spodobało się nam ono. Zwiedzamy: budynki uniwersytetu, katedrę, najstarszy drewniany most (ongiś zwodzony), wąskie uliczki z drewnianymi domkami, jedyną na świecie windę dla rowerzystów (to jest dopiero wynalazek !), główny plac miasta, porty jachtowy i rybacki, twierdzę na Christiansbakke oraz olimpijską skocznię narciarską. Po zwiedzeniu miasta ruszamy na południe. Chcemy przejechać jak najwięcej. Udaje się nieco ponad 50 kilometrów. Wszyscy jesteśmy już dosyć zmęczeni. Zgodnie stwierdzamy, że przydałby się porządny gorący prysznic. Na nocleg wybieramy kamping w Berkåk koło Soknedal (Halland Camping - 130 NOK za namiot i autko - kuchnia jest superluksusowa, podobnie łazienki, niestety trochę tu głośno – niedaleko jest ruchliwa droga i linia kolejowa). Na kolację robimy jagodowe naleśniki (mniam, po raz kolejny !). Udaje się nam również ubić interes z właścicielem kampingu i zbywamy mu kupione w Estonii papierosy (po 27,50 NOK za paczkę).
12.08 BERKÅK 11:00
Jedziemy w stronę Parku Narodowego Jotunheimen. Po drodze dwukrotnie zatrzymujemy się na fotografowanie i odpoczynek w Parku Narodowym Dovrefjell. To piękny porośnięty tundrą i lasotundrą teren. Żyją tu podobno woły piżmowe. Rozglądamy się, ale nigdzie nie widzimy tych włochatych zwierzaków. Jedyne, które udało nam się wypatrzyć to te na rysunkach w instrukcji, jak się zachować w przypadku spotkania oko w oko z piżmowołem. W Dombas oglądamy ładny kamienny kościół. Znajdujemy tu też jeszcze jednego piżmowoła – w herbie miasteczka J. Samo miasto nie jest interesujące. Przypomina trochę polskie miasteczka w górach, gdzie nawał masowych turystów spowodował całkowite przestawienie gospodarki na obsługę ruchu turystycznego. Nam podoba się Vågå – malutkie miasteczko między Ottą i Lom. Owszem tutaj też znajdziemy liczne knajpki i pensjonaty, ale dzięki zachowaniu lub dostosowaniu się do starej drewnianej zabudowy, miasteczko zachowało przyjemny klimat. Wielu turystów mija Vågę jadąc do Lom, a warto tu się zatrzymać chociażby dla pięknego drewnianego kościółka z początku XII wieku oraz przykościelnego cmentarza ze wspaniale zdobionymi płytami nagrobnymi. Nam ten zabytek spodobał się znacznie bardziej niż reklamowany w wielu przewodnikach stavkirke w Lom. Oczywiście i my trafiamy do tutejszego Zakopanego, czyli właśnie Lom. Jednak w zwiedzaniu tamtejszego kościoła bardzo przeszkadzają tłumy turystów. Przed stavkirke znajduje się spory parking, gdzie bez problemu stają wszystkie zorganizowane wycieczki autokarowe. O zrobieniu dobrej fotki bez kilku turystów w kadrze (zwłaszcza o tej porze) nie ma mowy ! W Lom idziemy do centrum informacji turystycznej. Zdobywamy nieco informacji odnośnie Parku Narodowego Jotunheimen i ścieżek po górach wokół miasta. Niestety dokładne opisy i mapy są płatne i drogie – mapa to wydatek rzędu 100 NOK, książeczka z opisanymi trasami – 260 NOK. Decydujemy się na krótką trasę na pobliską górę Tronoberget, co podobno ma zająć nam około 4 godziny. Trasa jest dość trudna, ale pokonanie całej zajmuje nam nieco ponad 2 godziny. Hmmm ... norweska matematyka podoba nam się o wiele bardziej niż fińska J. Na nocleg decydujemy się w Leirmoen, gdzie Dona negocjuje dobrą cenę na kampingu (110 NOK) i dostęp do internetu. Wieczorem dobieramy się do estońskich zasobów napojów wysokoprocentowych i gramy do późna w kości.
13.08 LEIRMOEN 11:00
Dzisiaj zwiedzamy Park Narodowy Jotunheimen. Po przestudiowaniu dostępnych map i wysłuchaniu porad właściciela kampingu zdecydowaliśmy się na wjazd do Leirdalen – pięknej polodowcowej doliny U-kształtnej otoczonej imponującymi szczytami górskimi. Przez dolinę prowadzi bardzo wąska droga. Za wjazd należy zapłacić 40 NOK za auto osobowe. Nam podoba się punkt poboru opłat – drewniane pudło z kopertami. W kopercie należy zostawić pieniądze i numer samochodu, a sobie trzeba oderwać kwitek z potwierdzeniem dokonania opłaty. W Polsce ... nie możliwe !!! Uiszczamy opłatę i wjeżdżamy do doliny – tu ... pełen zachwyt. Najpierw z okien Cytrynki, a potem w trakcie spaceru po szlaku podziwiamy: majestatyczne góry, formy polodowcowe (jak z rysunków w książce od geografii), olbrzymie huczące strumienie i przepiękne błękitne lodowce (Storebreen). Ela zdobywa pokaźną kolekcję porostów, co niestety przypłaca siniakami na tylnej części ciała. No cóż, kamienie bywają śliskie i ... twarde. Druga część dnia to jazda i fotografowanie Jotunheimen. Zadanie tylko z pozoru proste. Drogi są tu wąskie, kręte i o dużym spadku – w samochodzie poczuliśmy swąd ścieranych klocków hamulcowych. Cytrynka nie pożałowała sobie również paliwa – tym razem zrobiła naprawdę spory łyk ! W całej okolicy znajdują się tylko 2 stacje benzynowe, więc ceny bardzo norweskie – 12,50 NOK za litr Diesla. Nocleg na kampingu w Nes nad brzegami Lustrafjord, częścią największego spośród fiordów – Sognefjord. Woda błękitna i czyściutka, a po drugiej stronie fiordu huczy wodospad (nocleg 140 NOK).
14.08 NES 8:30
Wstajemy mocno niewyspani – po raz drugi w trakcie tej wyprawy popełniamy ten sam błąd. Nasz namiot od drogi odgradzał zaledwie żywopłot. Przez całą noc jeździły 5 metrów od nas samochody. W dodatku wodospad, który tak podobał nam się ubiegłego wieczora w nocy okazał się niezłą zmorą. Woda huczała przez całą noc jakby przejeżdżał koło nas pociąg. W takich warunkach raczej trudno się dobrze wyspać. Poranne wstawanie jest jednak podwójnie korzystne. Po pierwsze, mamy na dziś sporo zaplanowane. Po drugie, zaraz po pobudce pojawia się koło nas maszyna przycinająca krzewy – brrr ... to by nas dopiero nieprzyjemnie wzbudziło ! Na dobry początek dnia ciepła kawka i herbatka i wyruszamy. Dziś jedziemy do Parku Narodowego Jostedalsbreen. Jostedalsbreen to największy występujący współcześnie lodowiec górski Europy. Właściciel kampingu w Nes poradził nam wczoraj najprostsze, najtańsze i jak stwierdził, na pewno satysfakcjonujące nas dojście do lodowca. Jedziemy do Gjerde i dalej do Bergset. Przez Berdsetdalen dochodzimy po godzinnej, bardzo łatwej i przyjemnej wędrówce, do czoła jednego ze zwisających z gór jęzorów lodowcowych – Bergsetbreen. Ten jest o wiele większy niż wczorajszy Storebreen. Błękitny kolos robi ogromne wrażenie, a rzeka wylewająca się z bramy lodowcowej – budzi respekt. Nie darmo po drodze ustawiono ostrzeżenia dotyczące zachowania się w okolicy i na lodowcu. Osoba, która wpadłaby do rwącej rzeki, miałaby marne szanse żeby się z niej szybko (i cało !) wydostać. Pod lodowcem spędzamy ponad godzinę – podziwiając lodowiec z szeroko otwartymi z wrażenia ustami. Robimy mnóstwo fotek. Przygotowujemy też sobie colę z lodem … hmmm … a może raczej lód z colą ? Dobrze, że dotarliśmy tutaj rano – dzięki temu byliśmy pod lodowcem zupełnie sami. Wracając do samochodu mijamy po drodze sporo wycieczkowiczów. Z Parku Narodowego Jostedalsbreen jedziemy wzdłuż Lustrafjord do Urnes. Droga na mapie jest o wiele (!) krótsza i prostsza niż w rzeczywistości. Aby zobaczyć wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO stavkirke w Urnes, Sebols musi się nieźle namanewrować. W dodatku droga jest bardzo wąska (non stop mijanki), a tunele nieoświetlone ! Kościółek w Urnes, choć uroczy i na pewno godny zobaczenia, nie robi na nas takiego wrażenia jak podobne obiekty w Lom i Vågå. W dodatku zwiedzanie stavkirke jest płatne (25 NOK za osobę), a osoby opiekujące się obiektem nie za bardzo są skłonne do negocjacji cenowych. Z Urnes przez Park Narodowy Jotunheimen jedziemy najkrótszą, płatną drogą (50 NOK) łączącą tę część Norwegii z jej stolicą, Oslo. Droga okazuje się karkołomna i bardzo męcząca dla kierowcy. Wielokilometrowe serpentyny, ostre zjazdy i podjazdy, kiepska nawierzchnia i tunele z ostrymi, nie zawsze dobrze oznakowanymi zakrętami to tutaj normalka. Mimo oszczędzania kilometrów na pewno nie zyskaliśmy czasu, a i autko mocno odczuło trudy podróży. Widoki – wspaniałe, choć czasami zatrważające. Krajobraz czasami przypomina jakby inną, zupełnie pozbawioną roślinności planetę. Po drodze zaczyna kropić z nieba. Potem zaczyna się regularny deszcz. Wreszcie pojawia się naprawdę porządna ulewa. Chwilkę przerwy w opadach wykorzystujemy na ekspresowe rozbicie namiotów. Początkowo mieliśmy w zamiarze dojechać pod samo Oslo, zatrzymujemy się jednak w Bogn. Za 100 NOK rozbijamy się w gospodarstwie rolniczym, które najwyraźniej właśnie w tym roku postanowiono przekwalifikować na kamping. Chwilę po rozstawieniu namiotów deszcz znowu zaczyna lać. Namioty miejscami puszczają wodę – brrr … na szczęście w środku nocy deszcz słabnie, co być może ratuje nas przed całkowitym przemoknięciem. W nocy Kuba rozrywa tropik namiotu starając się go nieco lepiej napiąć. Jak to będzie dalej ? Czy namiot wytrzyma kolejną noc jeśli znowu będzie taka ulewa ? Zobaczymy …
15.08 BOGN 11:30
Od rana leje. Nie zmokliśmy strasznie, ale namioty są zupełnie mokre. Nie zanosi się też na słońce, co potwierdza właściciel kampingu, który oglądał prognozę pogody. Hmmm … będziemy się martwić później. Póki co rozwieszamy namioty w stodole lub raczej czymś co kiedyś pełniło jej funkcję, a gdzie aktualnie znajduje się kuchnia. Zjadamy śniadanko i robimy małe przemeblowanie w samochodzie. Namioty nie wyschły zupełnie, ale doprowadziliśmy je do stanu, w którym można je dalej przewieźć bez zbędnego transportu kilku litrów deszczówki. Jedziemy do Oslo. Wjazd do stolicy Norwegii jest płatny. Płacimy 20 NOK, ale bramki poboru opłat są tak postawione, że poruszając się po mieście bardzo łatwo je przekroczyć i później znowu trzeba zapłacić za wjazd do centrum. Sprzyja temu specyficzna organizacja ruchu w mieście – wszędzie są ulice jednokierunkowe, zakazy skrętu w lewo i deptaki. Robimy dwugodzinny spacer wzdłuż głównej ulicy miasta Karl Johans Gate. Oglądamy: katedrę, gmachy opery, uniwersytetu, teatru narodowego, ratusz i pałac królewski. Deszcz słabnie akurat na czas naszego spaceru po mieście J. Z centrum jedziemy do parku Fregnor i oglądamy życie człowieka przedstawione w kilkuset rzeźbach. Ta galeria rzeźby na wolnym powietrzu robi naprawdę niesamowite wrażenie. Zwiedzanie Oslo kończymy na Półwyspie Bygdøyens skąd mamy bardzo ładny widok na port. Półwysep jest zakątkiem muzealnym – znajduje się tutaj większość muzeów – Ela i Kuba wybierają się do Framsmuset, czyli muzeum statku Fram (40 NOK). Z Oslo jedziemy w stronę granicy norwesko-szwedzkiej. Kuba zapisał wcześniej wszystkie płatne drogi w okolicach Oslo – skrupulatnie je mijamy, bo już pozbyliśmy się całej norweskiej waluty. Po szwedzkiej stronie granicy tankujemy w normalnych cenach i robimy małe piwne zakupy. Na nocleg zatrzymujemy się na kampingu w Skoghall koło Karlstadu (120 SEK). To olbrzymie pole dla miłośników karawaningu jest położone nad brzegiem jeziora Wener – największego jeziora Szwecji i zarazem całej Skandynawii.
16.08 SKOGHALL 11:00
W nocy deszcz ustaje. Po raz kolejny szwedzka pogoda okazuje się bardziej przyjazna niż jej norweska odpowiedniczka J. Jednak nie jest na tyle słonecznie żeby zostać i pobyczyć się nad jeziorem. Trochę szkoda, ale wiele atrakcji jeszcze przed nami, poza tym dzisiaj musimy dojechać do Sztokholmu, więc nie możemy sobie pozwolić na zbytnie zmarnowanie czasu. Zwiedzamy Karlstad, później Karlskoga. W obu zwraca uwagę spora ilość zieleni na ulicach. W tym drugim miasteczku wpadamy na lunch pizzowy (60 SEK za osobę) – ufff … chyba znów przesadziliśmy z obżarstwem, ale jak tu nie wykorzystać okazji do darmowego (?) bufetu sałatkowego. Powoli wszyscy mamy dosyć ryżu, mielonki i sosu pieczarkowego, więc bardzo nas skusiły te warzywa do pizzy i każdy wziął kopiasty talerzyk. Po tym pizzowym obżarstwie na pewno nie będziemy jeść kolacji. Wieczorem dojeżdżamy do stolicy Szwecji – Sztokholmu. Rozbijamy się na olbrzymim polu kampingowym w dzielnicy Bredäng (200 SEK). Kolacją zgodnie z założeniami sobie odpuszczamy i wychodzimy na wieczorny spacer po mieście. Jutro robimy sobie dzień bez autka, więc kupujemy 24-godzinne bilety na komunikację miejską (60 SEK). Jest to bardzo wygodne, bo metrem można tu dojechać praktycznie wszędzie, a taki bilet wychodzi znacznie taniej niż bilety jednorazowe. Jazda na gapę zupełnie odpada. W metrze kontrole są bardzo częste. Podziwiamy Sztokholm nocą. Miasto jest wspaniałe ! Dobrze, że jutro możemy poświęcić na zwiedzanie cały dzień. Kilka godzin, to zdecydowanie za mało, żeby wszystko zobaczyć.
17.08 SZTOKHOLM 10:00
Rano ponownie jedziemy do centrum. Jeździć metrem możemy do woli co oczywiście skrupulatnie wykorzystujemy. Zwiedzamy wyspę Djugården: Muzeum Vasa (80 SEK), pomnik ofiar zatonięcia promu Estonia, port jachtowy i maleńki przyportowy cmentarz z ładną kapliczką. Największe wrażenie robi oczywiście Muzeum Vasa, gdzie, podobnie jak we Framsmuset w Oslo, znajduje się wystawa dotycząca jednego statku. W tym przypadku zaprezentowano gigantyczny okręt wojenny z początku XVII wieku. Wartość wystawy podnoszą liczne prezentacje multimedialne i krótkie filmiki dotyczące życia, handlu, wojen i polityki tamtych lat. Wspaniałym rozwiązaniem są rozmieszczone na kilku piętrach modele elementów statku. Zwiedzający może przez chwilę stanąć na bocianim gnieździe, dotknąć steru lub zobaczyć jak wykonywano poszczególne elementy okrętu. Z wyspy Djugården udajemy się na Gamla Stan. Sztokholmska starówka jest perełką architektoniczną. Oglądamy zamek królewski, ratusz, muzeum Nobla, liczne kościoły, mosty i ozdobne bramy. Jednak najprzyjemniejsze jest włóczenie się po niezliczonych wąskich uliczkach pełnych wspaniałych kamieniczek. W każdym zakątku Gamla Stan można znaleźć coś ciekawego. Atmosferę starówki budują też wszechobecni muzycy prezentujący wszystkie rodzaje muzyki – od Beatlesów granych na wypełnionych wodą kieliszkach do wina po tercet bardzo egzotyczny grający na aborygeńskich instrumentach. W ramach obiadu wstępujemy do arabskiej restauracyjki „Jerusalem”. Wydawałoby się, że kebab (30-40 SEK) nie jest typowo szwedzką potrawą, ale nic bardziej mylnego. Sztokholm jest bardzo kosmopolitycznym miastem. To jedno z tych miejsc na świecie, gdzie równie prawdopodobne jest spotkanie znajomego z Polski, rozmowa z Rosjaninem, czy zapytanie się od drogę Nigeryjczyka. Szczerze mówiąc, Szwedzi stanowią w tym kolorowym tłumie nie rzucającą się w oczy mniejszość. Pewnie dlatego też o wiele łatwiej dostać tu pizzę, kebab lub sushi, niż typowo szwedzką potrawę.
18.08 SZTOKHOLM 10:00
Ze Sztokholmu będziemy kontynuować naszą podróż w piątkę. Przyłączył się do nas brat Donaty, Łukasz, który wróci z nami do Polski. Jedziemy na południe przez Nörköping i Kalmar na wyspę Olandię. Szwecję kontynentalną oddziela od wyspy potężny, sześciokilometrowy most. Już sam przejazd przez to cudo techniki robi ogromne wrażenie. Wiemy, że nie uda nam się zobaczyć wszystkiego – wybieramy południową, mniej zagospodarowaną część Olandii. Na południowym krańcu wyspy znajduje się rezerwat, w którym żyją daniele, ale oprócz tego jest sporo znajomej fauny – owiec i krów. Wieńcząca południowy kraniec wyspy latarnia morska jest niestety w remoncie L. Cieszą się na pewno z tego liczni zgromadzeni tu ornitolodzy, którym w podpatrywaniu ptactwa nie przeszkadzają dzięki temu tłumy głośno zachowujących się weekendowych turystów. My podziwiamy jednak nie ptaki, ale krajobraz stworzony ręką człowieka. A jest tu co podziwiać: liczne wiatraki, kamienne mury oddzielające bardzo ubogie poletka i pastwiska, prastare cmentarzyska i porozrzucane po całym terenie kamienie runiczne. Na pewno warto tutaj przyjechać na dłużej. My nie mamy już czasu żeby wszystko zobaczyć. Nocleg i ostatnie ognisko organizujemy sobie na dziko na plaży niedaleko miejscowości Grönhögen. Dookoła nas wszędzie rosną przepyszne, dojrzałe jeżyny – mniam … J.
19.08 GRÖNHÖGEN 11:00
Rano ponownie przejeżdżamy przez most olandzki. Tym razem oczywiście w drugą stronę. Wjeżdżamy do Kalmaru. Odwiedzamy tam przede wszystkim pokaźny zamek. Robimy sobie także krótki spacer po centrum. Najciekawszym obiektem okazało się jednak arboretum. Pokaźny ogród dendrologiczny rozciąga się zarówno wokół zamku, jak i na pobliskim cmentarzu. Z Kalmaru jedziemy na południe. Powoli, acz nieuchronnie dojeżdżamy do ostatniego punktu naszej skandynawskiej wyprawy. Tym miejscem jest Karlskrona. Kilka kilometrów przed miastem zatrzymujemy się na parkingu na ostatni skandynawski obiad. Postanawiamy, że zużyjemy wszystkie nasze zasoby żywnościowe, bo po co mamy je wieźć ze sobą do domu ? Gotujemy, mieszamy, doprawiamy – w efekcie wychodzi nam coś ... absolutnie niejadalnego. Zadowalamy się tradycyjnymi już kanapkami z mielonką J. W Karlskronie kierujemy się od razu do portu i tu zdziwienie – terminal zamknięty ! Otwierają dopiero na godzinę przed przypłynięciem promu z Polski. Cóż, mamy zatem sporo czasu na spacer po centrum miasta i starym porcie wojennym. Obiekt jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, ale długo debatujemy nad tym dlaczego tak jest. Co prawda jest tu sporo zabytkowych budynków i pomników przedstawiających ważne postacie dla szwedzkiej marynarki, ale i tak jesteśmy zgodni, że miasto perełką nie jest. Nam najbardziej podoba się rzeźba żebraka spod kościoła garnizonowego. Żeby wrzucić pieniążek należy podejść do drewnianego jegomościa i zdjąć mu kapelusz. Sebols opowiada nam przeczytaną wcześniej historię dotyczącą tego obiektu. Kończymy włóczęgę po pustawym tego dnia miasteczku i jedziemy z powrotem do terminalu promowego. Odbieramy opłacone wcześniej w Polsce bilety i ustawiamy się w pokaźny ogonek pojazdów. Odprawa i załadunek promu zajęły sporo czasu, ale odpływamy zgodnie z planem. Na promie … bardzo polska atmosfera … szkoda opuszczać Skandynawię …
20.08 GDYNIA 11:00
Budzimy się rano już w Polsce. Właśnie minęliśmy Półwysep Helski. Jeszcze tylko pół godziny, malutkie zakupy, skorzystanie z łazienki i zaraz postawimy nasze kończyny na polskiej ziemi. Ocho ! To wcale nie jest takie proste – odprawa tym razem trwa bardzo długo. Cóż, może za bardzo przyzwyczailiśmy się do ekspresowego mijania granic w Skandynawii. Wreszcie udaje się nam wjechać z powrotem do Polski. Gdynia, Sopot, Gdańsk … porządne polskie śniadanie, spacer po Monciaku i molo, ekspresowe zwiedzanie gdańskiej Starówki (Ela dotychczas nie miała okazji zwiedzić tego wspaniałego miasta). Sebols odwiedza dziadka. Potem spotykamy się jeszcze ze znajomym na piwku. Wreszcie decydujemy się – wracamy do Białegostoku ! Głośno klniemy na wielokilometrowe korki w okolicach Starogardu Gdańskiego i Elbląga. Narzekamy na stan dróg. Och, jakie to polskie ! Po drodze łapie nas gigantyczna ulewa. Donata jedzie powoli. Woda i koleiny bardzo utrudniają jazdę. Co chwila jadące z naprzeciwka ciężarówki przykrywają nas hektolitrami wody. W okolicach Szczytna Cytrynka zaczyna się buntować. Nabraliśmy za dużo wody ? Brudne paliwo ? Nie zatrzymujemy się. Powoli ale skutecznie jedziemy do celu. Wreszcie Białystok ! Dotarliśmy prawie o północy.
Najlepszym podsumowaniem wyprawy jest sebolsowy opis z Gadu Gadu:
„Przejechaliśmy 8719 kilometrów. Cytrynka padła !”
Kilometrów rzeczywiście sporo. Wyprawa dosyć męcząca, ale zdecydowanie było warto !!! Co ciekawe najbardziej męczącym kawałkiem drogi (co zgodnie stwierdziliśmy) był finisz, czyli trasa Gdynia – Białystok. Skandynawia ? Zdecydowanie polecamy wszystkim J.
„Przejechaliśmy 8719 kilometrów. Cytrynka padła !”
Kilometrów rzeczywiście sporo. Wyprawa dosyć męcząca, ale zdecydowanie było warto !!! Co ciekawe najbardziej męczącym kawałkiem drogi (co zgodnie stwierdziliśmy) był finisz, czyli trasa Gdynia – Białystok. Skandynawia ? Zdecydowanie polecamy wszystkim J.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.