Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Wycieczka na prawie Rohtang La (3979m.n.pm.)-najdluższy korek na świeci > INDIE



Zobaczyć Himalaje i umrzeć.... Byłam strasznie podekscytowana samą myślą, że zobaczę najwyższe góry świata. W tym właśnie celu, na trasie podróży po północnych Indiach znalazło się Manali-miasteczko położone u podnóża najwyższych gór na świecie, pełniące rolę troszkę miejsca wypadowego w wyższe partie gór, troszkę kurortu chętnie odwiedzanego przez Hindusów w czasie ichniejszego upalnego, nie do wytrzymania, lata. Manali kapryśne było od początku. Przyjechaliśmy-siąpił paskudny deszcz, potem zrobiło się duszno nie do wytrzymania i było jakoś brudno i nieprzyjemnie, coś od początku tam nie pasowało. Poza tym poprzedniej nocy dopadły mnie skutki picia wody w barze dla miejscowych, więc byłam delikatnie mówiąc, zczołgana przez całonocne zmagania z nieposłusznym żołądkiem. Całe popołudnie, po tym jak dotarliśmy tu z Kullu, spędziłam w łóżku drzemiąc i próbując jakoś się zregenerować. Po tym, niezbyt fajnym, epizodzie obiecałam sobie, że nie będę nigdy pić wody z „niewiadomo skąd” a po każdym posiłku nastąpi solidna dezynfekcja zawartością blaszanej piersiówki.
Manali chciałam odwiedzić by zobaczyć chociaż namiastkę Tybetu oraz zerknąć na Himalaje. Właśnie z tego drugiego powodu bardzo chciałam dostać się na przełęcz Rohtang, położoną ok. 3900 m.n.p.m, będącą bramą do Doliny Spiti- części dawnego królestwa Tybetu leżącego obecnie na terytorium Indii. Opcji dostania się tam było kilka-można było pojechać samochodem, turystycznym busikiem, albo zwykłym autobusem. Opcja dostania się tam samochodem szybko została odrzucona, gdyż mój Indyjski towarzysz podróży stwierdził, że nie ma na tyle doświadczenia, by tłuc się autem po górskich drogach, poza tym, po prostu, szkoda samochodu na taką drogę. Turystyczne busiki były dostępne ale okazały jakieś 10 razy droższe od normalnego autobusu, który koniec końców zwyciężył!!!
Z Manali do przełęczy jest ok. 50 km. Tak sobie wykalkulowałam, że zajmie to maksymalnie 3 godziny (biorąc pod uwagę górskie szosy, krowy i smoki na drodze, trzęsienia ziemi, ulewne deszcze i inne kataklizmy). Na przystanku stawiliśmy się już o 6.30 rano. Odjechaliśmy ok 8.00....... Nie wzbudziło to jednak moich większych podejrzeń, gdyż wzięłam poprawkę na to, że jesteśmy w Indiach, do tego w górach i takie rzeczy się zdarzają. A zresztą, kto by się stresował spóźnionym autobusem będąc na wakacyjnej wyprawie-szkoda nerwów. Czas oczekiwania spędziłam na bacznej obserwacji budzącego się do życia miasteczka, włócząc się bez celu po okolicy, nie odchodząc jednak daleko z nadzieją, że w każdej chwili autobus może podjechać. Jak już w końcu podjechał i udało nam się do niego wskoczyć, bo z wsiadaniem cała akcja miała raczej mało co wspólnego, cała zadowolona i podekscytowana tym, że niedługo dane mi będzie ujrzeć osnieżone szczyty najwyższych gór świata, dzielnie stanęłam wśród, lekko zdziwionych moją obecnością, lokalesów i zaczęła się podroż..... Na początku było nawet całkiem nieźle.... Autobus jechał... Zatrzymał się raz czy dwa razy, wymienił pasażerów i jechaliśmy dalej. Dość powoli, ale do przodu bez większych przeszkód. Jechał. Droga wspinała się po zboczu góry. Robiła się coraz bardziej wąska i stroma. Asfalt się skończył. Im bardziej w górę tym więcej kamieni, tym bardziej stromo i dziko się robiło, a ja - coraz bardziej nakręcona, że niedługo będziemy na górze. Humor poprawił mi dodatkowo kroczący dostojnie drogą... słoń. Od razu przypomniałam sobie stary kawał o Jasiu, jak to układał wierszyk o słoniu: „ W wielkich górach Himalajach.....”* Śmiałam się na głos dobrych parę chwil ku zdziwieniu współpasażerów, którzy patrzyli ni to z zaciekawieniem, ni to ze współczuciem.... Słoń sobie poszedł, a za jakimiś dwoma czy trzema zakrętami nasze cudo indyjskiej myśli motoryzacyjnej pod nazwą „TATA” stanęło...... Na początku luz, stoimy to stoimy-zdarza się. Po pół godzinie zaczęłam się troszkę niecierpliwić. Wysiedliśmy z autobusu, patrzymy za drogą a tam........ sznur samochodów aż po horyzont. Stoi. Pomyślałam, że może coś się stało, jakiś wypadek czy co. Próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć od współpasażerów, ale nic konkretnego się z tego nie wyniknęło. A korek tymczasem zaczął żyć własnym życiem. Ludzie zaczęli się rozłazić. Ni stąd ni z owąd zjawili się handlarze przeróżnego typu jedzeniem-można było kupić gotowaną kukurydzę, bardzo pyszne danie z cieciorki z chili i limonką i inne indyjskie specjały. Skorzystaliśmy więc ze sposobności i zjedliśmy śniadanie. Nawet udało się wynegocjować u pana sprzedającego mniejszą dawkę chili dla mnie. Przymusowy postój dał możliwość przyjrzenia się otaczającej nas naturze. Krajobraz przypominał troszkę nasze tatrzańskie wysokogórskie hale - brak drzew, gdzieniegdzie prześwitujące skały i ..........niskie chmury oraz mgła zasłaniające tak bardzo wyczekiwane przeze mnie wysokie Himalaje.... Po jakiejś godzince stania - w końcu ruszyliśmy. Wsiadłam do autobusu, z nadzieją szybkiego dostania się na gorę..., ale moja radość nie trwała długo, gdyż, nie dość, że autobus poruszał się w żółwim tempie, to jeszcze takie przymusowe przystanki miały miejsce dosłownie co chwilę... Wlekliśmy się w takim tempie, że na pieszo byłoby chyba szybciej......I jedziemy i stoimy, stoimy, stoimy, stoimy, jedziemy – i tak w kółko. A przed nami sznur samochodów, niekończący się. W pewnym momencie zaczęły nadjeżdżać autobusy z naprzeciwka, co sprawiło, że było jeszcze wolniej, wolniej i wolniej.........Droga prowadząca na przełęcz jest bardzo wąska i miejscami przepaścista. W najwęższych i najbardziej niebezpiecznych miejscach ruch odbywał się wahadłowo. Nie było możliwości by dwa samochody przejechały obok siebie. Jeden musiał zjechać maksymalnie na poboczem, by drugi przetoczył się obok. I tak bez końca. Jeden za drugim, jeden za drugim. A ja zamiast cieszyć się świeżym górski powietrzem wdychałam spaliny.....Jak patrzyłam na drogę nie było możliwości by minęły się na niej dwa samochody osobowe a mijały się.... duże, kolorowe ciężarowy. Jak oni to robili- nie mam zielonego pojęcia. Na pewno bardzo wolno... Koła prawie wisiały w powietrzu a z drugiej strony bok samochodu ocierał się o skały. Miałam wrażenie, że auta dostosowują się do warunków i cudownie stają się węższe gdy trzeba.. Kierowcy ciężarówek w Indiach, a szczególnie w Himalajach, są naprawdę mistrzami w swoim fachu i do tego muszę mieć nerwy ze stali i wiarę w to że dojadą... inaczej by chyba powariowali. Nie bez powodu indyjskie ciężarówki są wprost obwieszone wizerunkami bogów, kwiatami, a na karoserii wypisywane są różne, mające chronić kierowców, sentencje. Niestety, jak mieliśmy okazję zobaczyć, nawet tam cudów nie ma- widzieliśmy leżący na dnie przepaści duży ciężarowy samochód, a drugi- uwieszony na zboczu w taki sposób, że wydawało się, że podmuch wiatru strąci go za chwilę w przepaść. Ten drugi wypadek zdarzył się, jak się dowiedzieliśmy, tuż przed naszym pojawieniem się. Kierowca wiszącego tira przeżył i miał jedynie jakieś zadrapania. Miał szczęście i dobrego Anioła Stróża (czy też innego, równie skutecznego, opiekuna). Przez chwilę poczuliśmy się trochę niepewnie i z niemą prośbą patrzyliśmy na naszego szalonego kierowcę autobusu by raczej nie spadał w przepaść...
Na twarzach jadących z nami ludzi nie było śladu strachu, czy zniecierpliwienia, że jedziemy długo, że możemy spaść...Oni po prostu cierpliwie siedzieli lub stali na swoich miejscach a autobus krok po kroczku poruszał się do przodu. Bywały momenty, że jechaliśmy paręset metrów do przodu, wtedy nadzieja we mnie wstępowała, że być może korek się poluzował, ale zaraz potem znów postój, bądź powolne, mozolne wspinanie się pod górę. Tak mijała godzina za godziną, kilometr za kilometrem, Trwało to całą wieczność. A ja miałam ciągle nadzieję, że dotrzemy co celu, mgły ustąpią, a moim oczom ukażą się Himalaje.. Na początku byłam trochę poirytowana, że utknęliśmy tutaj, wśród mgły, chmur i siąpiącego deszczu, na wąskiej dróżce gdzieś w Himalajach, bez możliwości wycofania się. Zresztą wycofanie się nie wchodziło w rachubę i teoretycznie i praktycznie. Potem, jak zmęczenie dawało o sobie znać, było mi już wszystko jedno. Siedziałam sobie na schodkach, kiwałam się w rytm powłóczystych „kroków” autobusu po kamieniach, patrzyłam otępiałym wzrokiem na białe mleko za oknem i tak mijał czas. Co jakiś czas robiliśmy małą przerwę na na spacer, czy też na coś do jedzenia, Na szczęście handlarze zawsze byli tam gdzie byli potrzebni. Oni byli chyba jedynymi beneficjentami tego najdłuższego korka na świecie...... A samochody jechały powoli, powoli, ich sznur wyglądał jak ogromny żelazny wąż wijący się powoli, acz wytrwale, pod górę. Kroczek za kroczkiem, do przodu do przodu, pod górę........W pewnym momencie naszej mozolnej wspinaczki wjeżdżaliśmy serpentyną na zbocze. Było już bardzo wysoko, mgła zrobiła się tak gęsta, że prawie nic nie było widać. Autobus wspinał się po wyjątkowo wąskim i stromym odcinku drogi. Nagle zobaczyłam ogień. Ogromne płomienie buchały z kotłów ze smołą (tak przynajmniej to wyglądało). Wokół kotłów uwijały się czarne postaci. Całość wyglądała jak połączenie nieba z piekłem. Delikatna mleczna mgła sprawiała wrażenie, że znajdujemy się gdzieś między obłokami, a robotnicy wyglądali jak czarty tańczące wokół kotłów z siarą bądź innym diabelską miksturą.
Dowiedziałam się później, że urzędowała tam ekipa robotników budujących drogę....ale wyobraźnia zadziałała... i to jak.
Po jakimś czasie, po kolejnych postojach, wjechaliśmy do rozległej kotliny i stamtąd podobno już widać było przełęcz, gdzie tak bardzo chciałam się dostać...Empirycznie tego stwierdzić nie można było bo wszystko zasnuwały chmury i mgła. A tam kolejny postój. Wezbrany potok uszkodził szlak i z ledwością przejeżdżał jeden pojazd.... i znów czekanie, znów korek, do tego deszcz mgła i zimno.... Dojechaliśmy w końcu do miejsca z którego, według drogowskazu, na przełęcz było 16 km pod górę - a w górze mgła i chmury... Postanowiliśmy wysiąść i nie jechać na górę, gdzie i tak była mała szansa coś zobaczyć.... Wysiedliśmy z naszego pięknego zielonego autobusu, który nawet zdążyłam polubić i patrzyliśmy tylko za nim jak znika we mgle zdążając ku przełęczy Rohtang - bramie do tybetańskiej doliny Spiti.
My musieliśmy zostać po tej stronie i jakoś zagospodarować czas w oczekiwaniu na coś co nas zabierze na dół z powrotem do Manali-a było już późne popołudnie, ok. godz. 17. Nie było wiele czasu na delektowanie się „byciem” prawie w wielkich górach Himalajach. Zaczął siąpić mały, ale bardzo zimny i przenikliwy deszcz, taki który zachęca do siedzenia pod ciepłym kocykiem z kubkiem grzanego winka w dłoni.... Nie po to jednak jechaliśmy, a raczej snuliśmy się powoli tak wysoko tyle godzin by teraz siedzieć w jakiejś zapyziałej knajpie. Trzeba w końcu zobaczyć ośnieżone szczyty Himalajów na „prawie przełęczy Rohtang”. Patrzyłam na chmury, które nie chciały odsłonić tak upragnionego przeze mnie widoku i marzyłam by je móc jakoś rozgonić.. może jakiś magiczny rytuał albo coś... Od czasu do czasu do czasu jakaś skałka mignęła przed oczami ale zaraz chmury z powrotem przysłaniały góry białą kurtyną, strzegąc zazdrośnie ich piękna. Drażniły się ze mną. Odebrałam to jako zaproszenie na następny raz. W myślach miałam powrót w to miejsce, z tymże jeszcze dalej, w dolinę Spiti. Rohtang w końcu padnie i będzie tylko przystankiem po drodze a nie celem samym w sobie. Ja tu jeszcze wrócę. Nie odpuszczę. Przygodę z Himalajami zakończyłam spacerem po niewielkim wypłaszczeniu, kilkanaście km przed przełęczą na wysokości ok 3000m.n.p.m, włócząc się pomiędzy indyjskimi turystami, przebywającymi tymczasowo handlarzami, kierowcami ciężarówek, pasterzami... „Pogadałam” sobie troszkę z jedną młodą dziewczyną, która cały czas się do mnie uśmiechała i nazywała „siostrą”, co w Indiach jest wyrazem dużej sympatii. Nie wiem czym sobie zasłużyłam na taki zaszczyt, ale było to bardzo miłe.
W pobliżu, na małym wzniesieniu, była nawet mała buddyjska stupa z charakterystycznymi tybetańskimi chorągiewkami modlitewnymi moknącymi w nieustannie siąpiącym deszczu. Całość prezentowała się dość marnie, ale ani na chwilę nie zepsuło mi to dobrego humoru i radości, że się tu znalazłam. Z całej tej trochę szalonej wyprawy pamiętam dziś przed wszystkim karkołomną wspinaczkę autobusem po himalajskiej ścieżce w najdłuższym korku na świecie (ok 34 km jechaliśmy „tylko” 8 godzin), twarze miejscowych ludzi znoszących trudy podróży ze stoickim spokojem, przesycone wilgocią powietrze, przymusowe postoje w miejscach gdzie zaraz pojawiała się cała „infrastruktura” w postaci straganów z jedzeniem, momenty odrętwienia podczas jazdy i to że cały czas w zasadzie nie opuszczał mnie dobry humor, a absurd całej sytuacji wydawał zabawny. Stanie w korkach nigdy nie powodowało u mnie typowych dla innych kierowców stanów agresji a po himalajskim doświadczenie żaden mi nie straszny.....
Powrót do Manali zajął nam ok. godzinki, no może niecałych dwóch (sic!). Szybciutko w dół, bez korków (no jeden niewielki przy wjeździe do miasta, ale co to takiego). Mieliśmy szczęście, że złapaliśmy ostatni autobus jadący w dół. Jako że istniało ryzyko, że ostatni autobus z przełęczy już odjechał, próbowaliśmy wcześniej łapać stopa. Nie było jednak niestety chętnych, żeby nas zabrać. Nawet autobus żołnierzy nie chciał nas przygarnąć, tzn. wydaje mi się, że sami żołnierze, sądząc po ich uśmiechach, nie mieli nic przeciwko, ale dowódca kręcił nosem......i powąchaliśmy tylko spaliny dużej zielonej TATY. Elegancki, zielony autobus w końcu zajechał-ku naszej ogromnej radości. Wsiedliśmy, bilecik i ciach w dół!!
W Manali lało jak z cebra. Wróciliśmy było już bardzo późno. Byłam zmęczona jakbym co najmniej zaszła na własnych butach tam i z powrotem. Nie miałam siły na nic. Byliśmy głodni jak wilki, ale jak pomyślałam, że będę musiała poczynić jakieś kroki w celu zrobienia czegoś do jedzenia a potem zmuszona będę ruszać buzią, żeby to zjeść-to mi się odechciało. W środku wszystko się we mnie śmiało i radowało, ale nie miałam siły tego okazywać. Patrzyłam sobie tylko w górę i myślałam- jak tam teraz musi być fajnie.
Jak widać podróż sama w sobie jest często bardziej fascynująca niż jej cel. Himalaje poczekają i nie uciekną a przeżycia związane z tłuczeniem się rozpadającym się autobusem po himalajskich bezdrożach są bezcenne i niepowtarzalne.
*Kawał brzmi mniej więcej tak:: Pani w szkole kazała dzieciom ułożyć wierszyk. Wstaje Jasiu i deklamuje: „ W wielkich górach Himalajach słoń powiesił się na jajach”. Pani na to: „Jasiu, źle dwója, na jutro ułożysz nowy wierszyk”. Nazajutrz Jasiu staje przed całą klasą i z przejęciem mówi wierszyk: „ W wielkich górach Himalajach...” Pani na to: „Jasiu!!!!”. Ale Jasiu niezrażony kontynuuje: „...słoń powiesił się na trąbie...”, Pani na to: „No Jasiu dobrze”, ale Jaś postanowił wierszyk dokończyć słowami”...i jajami skałę rąbie”
Manali chciałam odwiedzić by zobaczyć chociaż namiastkę Tybetu oraz zerknąć na Himalaje. Właśnie z tego drugiego powodu bardzo chciałam dostać się na przełęcz Rohtang, położoną ok. 3900 m.n.p.m, będącą bramą do Doliny Spiti- części dawnego królestwa Tybetu leżącego obecnie na terytorium Indii. Opcji dostania się tam było kilka-można było pojechać samochodem, turystycznym busikiem, albo zwykłym autobusem. Opcja dostania się tam samochodem szybko została odrzucona, gdyż mój Indyjski towarzysz podróży stwierdził, że nie ma na tyle doświadczenia, by tłuc się autem po górskich drogach, poza tym, po prostu, szkoda samochodu na taką drogę. Turystyczne busiki były dostępne ale okazały jakieś 10 razy droższe od normalnego autobusu, który koniec końców zwyciężył!!!
Z Manali do przełęczy jest ok. 50 km. Tak sobie wykalkulowałam, że zajmie to maksymalnie 3 godziny (biorąc pod uwagę górskie szosy, krowy i smoki na drodze, trzęsienia ziemi, ulewne deszcze i inne kataklizmy). Na przystanku stawiliśmy się już o 6.30 rano. Odjechaliśmy ok 8.00....... Nie wzbudziło to jednak moich większych podejrzeń, gdyż wzięłam poprawkę na to, że jesteśmy w Indiach, do tego w górach i takie rzeczy się zdarzają. A zresztą, kto by się stresował spóźnionym autobusem będąc na wakacyjnej wyprawie-szkoda nerwów. Czas oczekiwania spędziłam na bacznej obserwacji budzącego się do życia miasteczka, włócząc się bez celu po okolicy, nie odchodząc jednak daleko z nadzieją, że w każdej chwili autobus może podjechać. Jak już w końcu podjechał i udało nam się do niego wskoczyć, bo z wsiadaniem cała akcja miała raczej mało co wspólnego, cała zadowolona i podekscytowana tym, że niedługo dane mi będzie ujrzeć osnieżone szczyty najwyższych gór świata, dzielnie stanęłam wśród, lekko zdziwionych moją obecnością, lokalesów i zaczęła się podroż..... Na początku było nawet całkiem nieźle.... Autobus jechał... Zatrzymał się raz czy dwa razy, wymienił pasażerów i jechaliśmy dalej. Dość powoli, ale do przodu bez większych przeszkód. Jechał. Droga wspinała się po zboczu góry. Robiła się coraz bardziej wąska i stroma. Asfalt się skończył. Im bardziej w górę tym więcej kamieni, tym bardziej stromo i dziko się robiło, a ja - coraz bardziej nakręcona, że niedługo będziemy na górze. Humor poprawił mi dodatkowo kroczący dostojnie drogą... słoń. Od razu przypomniałam sobie stary kawał o Jasiu, jak to układał wierszyk o słoniu: „ W wielkich górach Himalajach.....”* Śmiałam się na głos dobrych parę chwil ku zdziwieniu współpasażerów, którzy patrzyli ni to z zaciekawieniem, ni to ze współczuciem.... Słoń sobie poszedł, a za jakimiś dwoma czy trzema zakrętami nasze cudo indyjskiej myśli motoryzacyjnej pod nazwą „TATA” stanęło...... Na początku luz, stoimy to stoimy-zdarza się. Po pół godzinie zaczęłam się troszkę niecierpliwić. Wysiedliśmy z autobusu, patrzymy za drogą a tam........ sznur samochodów aż po horyzont. Stoi. Pomyślałam, że może coś się stało, jakiś wypadek czy co. Próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć od współpasażerów, ale nic konkretnego się z tego nie wyniknęło. A korek tymczasem zaczął żyć własnym życiem. Ludzie zaczęli się rozłazić. Ni stąd ni z owąd zjawili się handlarze przeróżnego typu jedzeniem-można było kupić gotowaną kukurydzę, bardzo pyszne danie z cieciorki z chili i limonką i inne indyjskie specjały. Skorzystaliśmy więc ze sposobności i zjedliśmy śniadanie. Nawet udało się wynegocjować u pana sprzedającego mniejszą dawkę chili dla mnie. Przymusowy postój dał możliwość przyjrzenia się otaczającej nas naturze. Krajobraz przypominał troszkę nasze tatrzańskie wysokogórskie hale - brak drzew, gdzieniegdzie prześwitujące skały i ..........niskie chmury oraz mgła zasłaniające tak bardzo wyczekiwane przeze mnie wysokie Himalaje.... Po jakiejś godzince stania - w końcu ruszyliśmy. Wsiadłam do autobusu, z nadzieją szybkiego dostania się na gorę..., ale moja radość nie trwała długo, gdyż, nie dość, że autobus poruszał się w żółwim tempie, to jeszcze takie przymusowe przystanki miały miejsce dosłownie co chwilę... Wlekliśmy się w takim tempie, że na pieszo byłoby chyba szybciej......I jedziemy i stoimy, stoimy, stoimy, stoimy, jedziemy – i tak w kółko. A przed nami sznur samochodów, niekończący się. W pewnym momencie zaczęły nadjeżdżać autobusy z naprzeciwka, co sprawiło, że było jeszcze wolniej, wolniej i wolniej.........Droga prowadząca na przełęcz jest bardzo wąska i miejscami przepaścista. W najwęższych i najbardziej niebezpiecznych miejscach ruch odbywał się wahadłowo. Nie było możliwości by dwa samochody przejechały obok siebie. Jeden musiał zjechać maksymalnie na poboczem, by drugi przetoczył się obok. I tak bez końca. Jeden za drugim, jeden za drugim. A ja zamiast cieszyć się świeżym górski powietrzem wdychałam spaliny.....Jak patrzyłam na drogę nie było możliwości by minęły się na niej dwa samochody osobowe a mijały się.... duże, kolorowe ciężarowy. Jak oni to robili- nie mam zielonego pojęcia. Na pewno bardzo wolno... Koła prawie wisiały w powietrzu a z drugiej strony bok samochodu ocierał się o skały. Miałam wrażenie, że auta dostosowują się do warunków i cudownie stają się węższe gdy trzeba.. Kierowcy ciężarówek w Indiach, a szczególnie w Himalajach, są naprawdę mistrzami w swoim fachu i do tego muszę mieć nerwy ze stali i wiarę w to że dojadą... inaczej by chyba powariowali. Nie bez powodu indyjskie ciężarówki są wprost obwieszone wizerunkami bogów, kwiatami, a na karoserii wypisywane są różne, mające chronić kierowców, sentencje. Niestety, jak mieliśmy okazję zobaczyć, nawet tam cudów nie ma- widzieliśmy leżący na dnie przepaści duży ciężarowy samochód, a drugi- uwieszony na zboczu w taki sposób, że wydawało się, że podmuch wiatru strąci go za chwilę w przepaść. Ten drugi wypadek zdarzył się, jak się dowiedzieliśmy, tuż przed naszym pojawieniem się. Kierowca wiszącego tira przeżył i miał jedynie jakieś zadrapania. Miał szczęście i dobrego Anioła Stróża (czy też innego, równie skutecznego, opiekuna). Przez chwilę poczuliśmy się trochę niepewnie i z niemą prośbą patrzyliśmy na naszego szalonego kierowcę autobusu by raczej nie spadał w przepaść...
Na twarzach jadących z nami ludzi nie było śladu strachu, czy zniecierpliwienia, że jedziemy długo, że możemy spaść...Oni po prostu cierpliwie siedzieli lub stali na swoich miejscach a autobus krok po kroczku poruszał się do przodu. Bywały momenty, że jechaliśmy paręset metrów do przodu, wtedy nadzieja we mnie wstępowała, że być może korek się poluzował, ale zaraz potem znów postój, bądź powolne, mozolne wspinanie się pod górę. Tak mijała godzina za godziną, kilometr za kilometrem, Trwało to całą wieczność. A ja miałam ciągle nadzieję, że dotrzemy co celu, mgły ustąpią, a moim oczom ukażą się Himalaje.. Na początku byłam trochę poirytowana, że utknęliśmy tutaj, wśród mgły, chmur i siąpiącego deszczu, na wąskiej dróżce gdzieś w Himalajach, bez możliwości wycofania się. Zresztą wycofanie się nie wchodziło w rachubę i teoretycznie i praktycznie. Potem, jak zmęczenie dawało o sobie znać, było mi już wszystko jedno. Siedziałam sobie na schodkach, kiwałam się w rytm powłóczystych „kroków” autobusu po kamieniach, patrzyłam otępiałym wzrokiem na białe mleko za oknem i tak mijał czas. Co jakiś czas robiliśmy małą przerwę na na spacer, czy też na coś do jedzenia, Na szczęście handlarze zawsze byli tam gdzie byli potrzebni. Oni byli chyba jedynymi beneficjentami tego najdłuższego korka na świecie...... A samochody jechały powoli, powoli, ich sznur wyglądał jak ogromny żelazny wąż wijący się powoli, acz wytrwale, pod górę. Kroczek za kroczkiem, do przodu do przodu, pod górę........W pewnym momencie naszej mozolnej wspinaczki wjeżdżaliśmy serpentyną na zbocze. Było już bardzo wysoko, mgła zrobiła się tak gęsta, że prawie nic nie było widać. Autobus wspinał się po wyjątkowo wąskim i stromym odcinku drogi. Nagle zobaczyłam ogień. Ogromne płomienie buchały z kotłów ze smołą (tak przynajmniej to wyglądało). Wokół kotłów uwijały się czarne postaci. Całość wyglądała jak połączenie nieba z piekłem. Delikatna mleczna mgła sprawiała wrażenie, że znajdujemy się gdzieś między obłokami, a robotnicy wyglądali jak czarty tańczące wokół kotłów z siarą bądź innym diabelską miksturą.
Dowiedziałam się później, że urzędowała tam ekipa robotników budujących drogę....ale wyobraźnia zadziałała... i to jak.
Po jakimś czasie, po kolejnych postojach, wjechaliśmy do rozległej kotliny i stamtąd podobno już widać było przełęcz, gdzie tak bardzo chciałam się dostać...Empirycznie tego stwierdzić nie można było bo wszystko zasnuwały chmury i mgła. A tam kolejny postój. Wezbrany potok uszkodził szlak i z ledwością przejeżdżał jeden pojazd.... i znów czekanie, znów korek, do tego deszcz mgła i zimno.... Dojechaliśmy w końcu do miejsca z którego, według drogowskazu, na przełęcz było 16 km pod górę - a w górze mgła i chmury... Postanowiliśmy wysiąść i nie jechać na górę, gdzie i tak była mała szansa coś zobaczyć.... Wysiedliśmy z naszego pięknego zielonego autobusu, który nawet zdążyłam polubić i patrzyliśmy tylko za nim jak znika we mgle zdążając ku przełęczy Rohtang - bramie do tybetańskiej doliny Spiti.
My musieliśmy zostać po tej stronie i jakoś zagospodarować czas w oczekiwaniu na coś co nas zabierze na dół z powrotem do Manali-a było już późne popołudnie, ok. godz. 17. Nie było wiele czasu na delektowanie się „byciem” prawie w wielkich górach Himalajach. Zaczął siąpić mały, ale bardzo zimny i przenikliwy deszcz, taki który zachęca do siedzenia pod ciepłym kocykiem z kubkiem grzanego winka w dłoni.... Nie po to jednak jechaliśmy, a raczej snuliśmy się powoli tak wysoko tyle godzin by teraz siedzieć w jakiejś zapyziałej knajpie. Trzeba w końcu zobaczyć ośnieżone szczyty Himalajów na „prawie przełęczy Rohtang”. Patrzyłam na chmury, które nie chciały odsłonić tak upragnionego przeze mnie widoku i marzyłam by je móc jakoś rozgonić.. może jakiś magiczny rytuał albo coś... Od czasu do czasu do czasu jakaś skałka mignęła przed oczami ale zaraz chmury z powrotem przysłaniały góry białą kurtyną, strzegąc zazdrośnie ich piękna. Drażniły się ze mną. Odebrałam to jako zaproszenie na następny raz. W myślach miałam powrót w to miejsce, z tymże jeszcze dalej, w dolinę Spiti. Rohtang w końcu padnie i będzie tylko przystankiem po drodze a nie celem samym w sobie. Ja tu jeszcze wrócę. Nie odpuszczę. Przygodę z Himalajami zakończyłam spacerem po niewielkim wypłaszczeniu, kilkanaście km przed przełęczą na wysokości ok 3000m.n.p.m, włócząc się pomiędzy indyjskimi turystami, przebywającymi tymczasowo handlarzami, kierowcami ciężarówek, pasterzami... „Pogadałam” sobie troszkę z jedną młodą dziewczyną, która cały czas się do mnie uśmiechała i nazywała „siostrą”, co w Indiach jest wyrazem dużej sympatii. Nie wiem czym sobie zasłużyłam na taki zaszczyt, ale było to bardzo miłe.
W pobliżu, na małym wzniesieniu, była nawet mała buddyjska stupa z charakterystycznymi tybetańskimi chorągiewkami modlitewnymi moknącymi w nieustannie siąpiącym deszczu. Całość prezentowała się dość marnie, ale ani na chwilę nie zepsuło mi to dobrego humoru i radości, że się tu znalazłam. Z całej tej trochę szalonej wyprawy pamiętam dziś przed wszystkim karkołomną wspinaczkę autobusem po himalajskiej ścieżce w najdłuższym korku na świecie (ok 34 km jechaliśmy „tylko” 8 godzin), twarze miejscowych ludzi znoszących trudy podróży ze stoickim spokojem, przesycone wilgocią powietrze, przymusowe postoje w miejscach gdzie zaraz pojawiała się cała „infrastruktura” w postaci straganów z jedzeniem, momenty odrętwienia podczas jazdy i to że cały czas w zasadzie nie opuszczał mnie dobry humor, a absurd całej sytuacji wydawał zabawny. Stanie w korkach nigdy nie powodowało u mnie typowych dla innych kierowców stanów agresji a po himalajskim doświadczenie żaden mi nie straszny.....
Powrót do Manali zajął nam ok. godzinki, no może niecałych dwóch (sic!). Szybciutko w dół, bez korków (no jeden niewielki przy wjeździe do miasta, ale co to takiego). Mieliśmy szczęście, że złapaliśmy ostatni autobus jadący w dół. Jako że istniało ryzyko, że ostatni autobus z przełęczy już odjechał, próbowaliśmy wcześniej łapać stopa. Nie było jednak niestety chętnych, żeby nas zabrać. Nawet autobus żołnierzy nie chciał nas przygarnąć, tzn. wydaje mi się, że sami żołnierze, sądząc po ich uśmiechach, nie mieli nic przeciwko, ale dowódca kręcił nosem......i powąchaliśmy tylko spaliny dużej zielonej TATY. Elegancki, zielony autobus w końcu zajechał-ku naszej ogromnej radości. Wsiedliśmy, bilecik i ciach w dół!!
W Manali lało jak z cebra. Wróciliśmy było już bardzo późno. Byłam zmęczona jakbym co najmniej zaszła na własnych butach tam i z powrotem. Nie miałam siły na nic. Byliśmy głodni jak wilki, ale jak pomyślałam, że będę musiała poczynić jakieś kroki w celu zrobienia czegoś do jedzenia a potem zmuszona będę ruszać buzią, żeby to zjeść-to mi się odechciało. W środku wszystko się we mnie śmiało i radowało, ale nie miałam siły tego okazywać. Patrzyłam sobie tylko w górę i myślałam- jak tam teraz musi być fajnie.
Jak widać podróż sama w sobie jest często bardziej fascynująca niż jej cel. Himalaje poczekają i nie uciekną a przeżycia związane z tłuczeniem się rozpadającym się autobusem po himalajskich bezdrożach są bezcenne i niepowtarzalne.
*Kawał brzmi mniej więcej tak:: Pani w szkole kazała dzieciom ułożyć wierszyk. Wstaje Jasiu i deklamuje: „ W wielkich górach Himalajach słoń powiesił się na jajach”. Pani na to: „Jasiu, źle dwója, na jutro ułożysz nowy wierszyk”. Nazajutrz Jasiu staje przed całą klasą i z przejęciem mówi wierszyk: „ W wielkich górach Himalajach...” Pani na to: „Jasiu!!!!”. Ale Jasiu niezrażony kontynuuje: „...słoń powiesił się na trąbie...”, Pani na to: „No Jasiu dobrze”, ale Jaś postanowił wierszyk dokończyć słowami”...i jajami skałę rąbie”
Jeśli chcecie jechać na Rohtang, lub dalej w dolinę Spiti, raczej nie jest wskazana podróż podczas indyjskiego lata, kiedy to spragnieni chłodu Hindusi tłumnie przybywają do Manali i tłok jest niezmierny. Lepiej przyjechać jeszcze w maju bądź jesienią. N górę najlepiej jest dostać się lokalnym autobusem odjeżdżającym z dworca w Manali. Busiki przewożące turystów biur podróży jadą tak samo wolno, są dużo droższe i nie dostarczają tyłu wrażeń.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.