Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

HIMALAJE 2006: Relacja z podróży po Indiach i Nepalu - cz. 2 > INDIE, NEPAL


radzias radzias Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie INDIE / Indie / Gorakhpur / Dworzec w GorakhpurW poprzedniej części relacji został opisany Nepal. W tej części prezentuję nasze dalsze losy, ale już w Indiach. Na końcu opisu jest podsumowanie całej wyprawy, wraz z kosztami i praktycznymi poradami. W opisach niniejszej relacji zaprezentowałem swoją subiektywną opinię o Indiach i mam nadzieje, że ci którzy mają odmienne zdanie, najzwyczajniej zaakceptują moje prawo do własnego poglądu.

23.10.2006
Katmandu


Dziś staramy się znaleźć autobus w okolice Królewskiego Parku Narodowego Chitwan. Niestety znów jakieś święta! U nich to by było święto jakby akurat nie było święta. Tym razem mają jakiś festiwal związany z nowym rokiem, bodajże świętują 2063! Także w tym roku przeżyjemy dwa sylwestry ;-) Szkoda, że z tym wszystkim wiąże się to, że autobusy nie jeżdżą a biura podróży są zamknięte. Nie możemy się w żaden sposób skontaktować z biurem, z którego wykupiliśmy powrót do Gorakhpuru. Udaje się znaleźć kolesia, który jutro jedzie swoim busem do rodziny w okolice Chitwan, także przy okazji sobie zarobi. Przyjedzie po nas do hotelu o 8.00.

Wieczorem siedzimy sobie w restauracji i zauważamy obok dużą grupę Polaków. No proszę!! Przecież to sam Krzysztof Wielicki!! Właśnie razem z grupa HiMountaina przygotowuje się do zimowej wyprawy na Nanga Parbat i niedługo, w celu aklimatyzacji, ruszają zdobyć Ama Dablam (o ich wyprawie można przeczytać na stronie HiMountaina - http://www.himountain.pl/wyprawa_.php?id=1).


24.10.2006
Katmandu – Saura


O dziwo nasz kierowca jest przed czasem, co w tym kraju nie zdarza się często. Pakujemy się i ruszamy. Zaraz za Katmandu łapiemy gumę i trzeba jechać do wulkanizacji, tracimy znów trochę czasu. Akurat zatrzymał się na zakręcie na górskiej drodze, toteż Jacek poczuł się w obowiązku kierować ruchem drogowym! Co dziwniejsze, on sobie jaja robił a oni go słuchali! Ci ludzie w miastach nawet nie zwracają uwagi na światła drogowe a teraz na znak Jacka zatrzymał się nawet autobus ;-)

Zajmujemy cały hotelik Family Guest House. Fajny klimacik i cały nasz, bo mają tylko 4 pokoje. Był tani, dobre warunki i blisko restauracji. Wykupujemy też wycieczki – jutro spływ canoe i spacer po dżungli, a pojutrze przejażdżka na słoniu.

Wieczorem, przy zachodzie słońca, gramy w siatkówkę i już wtedy wiedzieliśmy co siatkarska reprezentacja Polski zrobi na Mistrzostwach Świata ;-)


25.10.2006
Saura (Chitwan)


Dziś ruszamy do dżungli. Najpierw spływamy canoe w dół rzeki, a potem 8h w dżungli. Mogliśmy wziąć wariant na 4h w rezerwacie, ale przecież na 8h wychodziło taniej to trzeba było brać (jak na promocji cholera). Bardzo mi się uśmiecha łazić po lesie przez cały dzień, to akurat mogę robić w Polsce.

O 8.00 zaczynamy spływ. Park Narodowy Chitwan to jedna z największych atrakcji Nepalu. Od południa graniczy on z Indiami. Jesteśmy więc już przy samej granicy, a mimo to mamy wspaniały widok na ośnieżone szczyty Himalajów. Przewodnik pokazuje nam co chwilę jakieś białe ptaki. Szkoda, że nie jestem ornitologiem, bo może bym się świetnie bawił ;-) Za chwile jest coś ciekawego, pokazuje nam kilka krokodyli.

Po godzinie spływu wyskakujemy na brzeg. Przewodnik tłumaczy jak mamy się zachowywać w razie jak zobaczymy jakieś zwierze (np. tygrysa czy nosorożca). Śmiejemy się że jedynym zwierzęciem jakie tam spotkamy będą białe ptaki ;-)

Szybko nam się nudzi oglądanie odchodów nosorożców i śladów, które zostawiły zwierzęta w zeszłym tygodniu. Jedynym zwierzęciem jakie widzieliśmy były małpy, ale tych to akurat naoglądaliśmy się w mieście ;-) Poza tym było tu pełno robali, pijawek, a także spotkaliśmy jakiś żołnierzy z karabinami. Jedyną atrakcją było przedzieranie się przez ogromną trawę słoniową. Załatwiamy z facetem, żeby nas nie męczył 8h tylko szybciej skończył. Już nawet nie chcemy żadnego zwrotu pieniędzy, tylko niech nas prowadzi do Saura ;-)


26.10.2006
Saura (Chitwan)


Dziś śpimy ile wlezie, wyprawa na słoniach dopiero o 13.00. Wybraliśmy wariant dwugodzinny, ponieważ jedna godzina, ale w inne miejsce kosztuje tyle samo. Ciekawe czy to będzie nasz kolejny dobry wybór.

Jakoś udaje nam się zabić czas do tej 13.00 i w końcu ruszamy. Czterech facetów na słoniu to chyba nie najlepszy pomysł. Jedziemy w ścisku. O wiele lepiej trafił Roman i Zbyszek, którzy jadą z dziewczynami. Kilkanaście minut na słoniu i już chcieliśmy zagadać z poganiaczem, żeby nam skrócił wycieczkę ;-) Po drodze poluzował się pręgierz i leciutko przechyliliśmy się na jedną stronę. Nauczeni przygodą Jacka na koniu, zrobiliśmy tyle krzyku, że koleś zaraz się zatrzymał i poprawił. Wjeżdżamy do dżungli i po jakimś czasie udaje się nam natrafić na małego nosorożca z matką. Wczoraj tyle godzin łaziliśmy i nic, a teraz na słoniach, głośno rozmawiając natrafiamy na tą parkę! Znów się przechylamy na jedną stronę. Tym razem koleś się nie zatrzymuje, więc ostatni odcinek przytrzymywaliśmy się nogami na słoniu, żeby tylko nie spaść. Po 2h schodzimy ze słonia. Jesteśmy cali obolali. Jedna godzina spokojnie by wystarczyła. Do wioski odwożą nas jeepem.

Po powrocie załatwiamy jutrzejszy transport na granicę. Tym razem udaje się dodzwonić do biura w Gorakhpurze i będziemy już wracać w ramach kupionego wcześniej biletu powrotnego. Zalegamy w jednej z restauracji. Odkrywamy, że wszędzie w Saura można płacić rupiami indyjskimi.


27.10.2006
Saura (Chitwan) - Gorakhpur


Wyjeżdżamy o 9.30. Zawożą nas jeepem na przystanek autobusowy. Następnie rozklekotanym autobusem, w tłoku jedziemy na granicę. Po drodze, w autobusie spotykamy Nepalkę, która mówi po Polsku!! Podobno ma chłopaka w Polsce i pracowała w Warszawie w restauracji hinduskiej. Ciekawie usłyszeć język polski w ustach Nepalki.

Po 4h jesteśmy przed granicą. Ostanie 3 km podwożą nas jakimś łazikiem, za którego nie płacimy – jedziemy na tym bilecie kupionym w Gorakhpurze. Na granicy idziemy do biura podróży współpracującego z biurem, z którego mamy bilet powrotny. Dowiadujemy się, że możemy jechać na naszym bilecie, autobusem do Gorakhpuru albo za dopłatą 100 NPR na osobę, dostaniemy jeepa, który będzie w Gorakhpurze 2h szybciej niż bus. Dopłata jest niewielka więc decydujemy się na jeepa.

Przechodzimy przez granicę na stronę indyjską, skąd odbiera nas jeep. Trochę ciasno w ósemkę w tym samochodzie, ale jakoś się mieścimy. Najlepsze jest to, że do środka chce się władować jeszcze dwóch Hindusów, którzy zupełnie nie przejmują się tym, że w środku nie ma gdzie szpilki wcisnąć! Protestujemy, przecież zapłaciliśmy za wynajęcie całego jeepa a nie z pasażerami. Po ostrym sprzeciwie Jacka: „zabieraj te łapy brudasie!!”, ostatecznie zostają na zewnątrz i całą drogę jadą stojąc na tylnym zderzaku.

Wieczorem dojeżdżamy do Gorakhpur. Od razu można poznać, że to już Indie. Wszędzie gryzący smog, brud, hałas i tłum ludzi. Mamy małą sprzeczkę z właścicielem biura turystycznego, u którego kupowaliśmy bilet. Koleś trochę nas przekręcił. W końcu z Katmandu do Chitwan, a tu już niedaleko granicy, dojechaliśmy za własną kasę. Na bilecie powrotnym od niego (Katmandu- Gorakhpur) dopiero jechaliśmy od Chitwan.

Z Wiktorem idziemy sprawdzić pociągi na jutro. Do Delhi nie ma szans, wszystko zajęte. Ja natomiast kupuje bilet do Varanasi.

Szukamy jakiejś porządnej restauracji ale niestety, tu nie ma czegoś takiego. Zamawiamy w knajpie na ulicy. Gdy koleś przynosi nam jedzenie wybuchamy śmiechem. Tragedia, chociaż byliśmy głodni, to nie dało rady tego skonsumować.


28.10.2006
Gorakhpur - Varanasi


Pobudka przed 5-tą. Oczywiście obsługa hotelu o mnie zapomniała i nikt mnie nie budził. Na pociąg odprowadzają mnie Wiktor i Zbyszek. Odjazd punktualny – 6.40. Trasa mało oblegana – w pociągu dużo wolnego miejsca. Wszędzie walają się tony łupinek po orzechach. Ludzie rzucają je sobie pod nogi, jak gdyby nigdy nic.

O 12.40 jestem w Varanasi. Najważniejsze zaraz po przyjeździe to kupno biletu do Delhi. Na dworcu ktoś mnie prowadzi do informacji turystycznej (o dziwo prawdziwej - rządowej). Dostaje ksero mapy miasta, koleś mi zakreśla najważniejsze miejsca, mówi ile się płaci za rikszę do centrum, pyta się ile chcę wydać na hotel, poczym zaznacza mi gdzie taki nocleg dostanę. Dostaję także spis pociągów do Delhi. Zaraz obok informacji znajduję się biuro rezerwacji biletów dla obcokrajowców. Lajt – tylko 2h czekania w kolejce, dobrze że była klima. Generalnie z biletami w relacji Varanasi-Delhi krucho, ale mi się udaje!! Ostatni pociąg i jest jedno wolne miejsce!! Z biletem w garści idę wymienić kasę. 2 plecaki na siebie i jakieś 2 km z buta do banku. Kurs niski 1$-44 rupii, ale to i tak najwyższy jaki udało mi się znaleźć.

Z dworca biorę rikszę w okolicę miejsca gdzie znajdę tanie hoteliki. Małe zamieszanie… mój kierowca uprzedził jakiegoś innego i zaczęła się ostra kłótnia. Po małej szturchaninie ruszamy. Oczywiście burak wiezie mnie pod jakiś hotel, a nie w umówione miejsce. Wysiadam, płacę i idę w drugą stronę a nie do wskazanego przez niego hotelu. Rikszarz odjeżdża a z hotelu wybiega koleś i mi daje wizytówkę. Na wizytówce napis: „single – 100„. No proszę, czyli mam pewność że mnie nie przekręci żeby odpalić dolę rikszarzowi. Biorę tą celę z dwoma jaszczurkami w środku. O 12.00 check-out. Dopłacam 50 rupii żeby mi pozwolili posiedzieć jutro do 18.00. Zamawiam kolację w hotelu. Kolo mi opowiada, że mam szczęście bo jutro jest ostatni dzień jakiegoś festiwalu (o rety kolejne święto) i jutro żebym wynajął łódkę na Gangesie, bo rano będzie pełno ludzi na ghatach czekających na wschód słońca. Kurde, znów pobudka o 5.00!!

W Varanasi parę lat temu, lekarze mieli układ z właścicielami restauracji. Polegał on na tym, że restauracje miały specjalnie truć turystów, którzy trafiali do odpowiednich klinik. Lekarze po wyleczeniu pacjenta, wyciągali sporą kasę z ubezpieczenia turysty. Trwało to latami. W pewnym momencie doszło nawet do śmierci kilku turystów i firmy ubezpieczeniowe przeprowadziły śledztwo. Wszystko wyszło na jaw, jednak nie można z całą pewnością stwierdzić czy ten proceder został zaniechany. Również w innych miastach (np. w Agrze) także praktykowano tego typu działalność. Zatem na wszelki wypadek lepiej jeść w hotelowych restauracjach (chyba własnych gości nie będą truć, bo by mieli od razu przesrane) lub miejscach polecanych w przewodniku.


Varanasi – Delhi: 13.45–6.40;15.05–5.30;15.00–5.00;19.00–7.45,19.30–8.00;00.20–12.30


29.10.2006
Varanasi – Delhi


Udało się! Wstałem! Jaszczurki z mojego pokoju słabo się spisały, bo jestem cały pogryziony przez jakieś owady.

Idę na tą łódkę, jest jeszcze ciemno. Jakiś koleś się do mnie doczepia, który utrzymuje, że wczoraj ze mną rozmawiał w hotelu. No nie wiem, może… dla mnie oni wszyscy są tacy sami. Prowadzi mnie na łódkę (podobno jego brata) i ok. 5.40 wypływamy. Faktycznie, multum kolorowo ubranych ludzi stoi nad rzeką i w oczekiwaniu na wschód, modli się i śpiewa. Sama święta rzeka wygląda jak rynsztok. Mijamy zwłoki psa, przy którym pływa sobie jakiś dzieciak. Widok na ghaty robi wrażenie. W momencie gdy pojawiają się pierwsze promienie słońca, wszyscy zaczynają krzyczeć, obmywają się wodą z Gangesu, polewają nią przyniesione jedzenie (takie ich święconki) – mniam!

Przed 7.00 wychodzę przy Dasaswamedh Ghat, czyli w samym centrum i z całym tym tłumem wracającym do domów, w ścisku idę w kierunku świątyni Vishwanathy (dosyć ciężko ją znaleźć, najlepiej pytać się ludzi i patrzeć gdzie stoją uzbrojeni goście). Przy wejściu jest bramka z wykrywaczem metali i pełno policji. Spowodowane jest to tym, że w bezpośredniej bliskości świątyni znajduje się meczet Alamgir, który to sobie upatrzyły świry z Bharatija Janata jako cel kolejnych ataków. Dlatego nie wolno tu wchodzić z plecakami, czy telefonami komórkowymi (można je zostawić za 5 INR w sklepie obok). Sama świątynia nie rzuca na kolana, a przy tym wstęp do środka mają tylko hindusi, także jak ktoś ma mało czasu to może sobie ten punkt programu ominąć.

Po południu śmigam na uniwerek. Ładnie położony w parku, wydziały i akademiki w fajnych budyneczkach z początku XX wieku. Na terenie uniwerku znajduje się Nowa Świątynia Wiśwanathy, która jest otwarta dla wyznawców różnych religii. Warto sobie zrobić do niej mały spacerek uniwersyteckimi alejkami. W okolicy terenów uniwerku, na ulicy Sonarpur można znaleźć dobrze wyposażone kafejki internetowe za 10 INR/h (taniej w Indiach nie znalazłem). Później chciałem podjechać rikszą do fortu Ram Nagar, ale okazało się, że most pontonowy jest nieczynny i trzeba przeprawiać się łódka. Rezygnuję i jadę do hotelu.

Po 18.00 ruszam na dworzec. Jest już ciemno i rikszarze żądają niebotycznych sum. Biorę rikszę rowerową i za 20 rupieci wiezie mnie na dworzec. 19.46 odjazd.


30.10.2006
Delhi


Koło 8.00 jestem w New Delhi. Od razu pierwsze kroki do biura, zarezerwować bilet do Agry. Jest o 7.15, ale nie z dworca New Delhi tylko NIZAMUDDIN i kosztuje 81 INR – biorę! Dostaję smsa od Ewy, że są w hotelu Gold Regency na Main Bazaar. Idę na Paharganj, znajome widoki, znów pełno ludzi widząc moje plecaki, zaczepia mnie i proponuje hotel. Przed hotelem spotykam Ewę i znów jesteśmy wszyscy razem. Dowiaduję się, że jechali prawie 20h pociągiem z Gorakhpuru i dotarli wykończeni dopiero wczoraj wieczorem (czyli byłem tylko jakieś 12h po nich). Iwona zupełnie niewygląda - leży z gorączką. Na pierwszy rzut oka zostało jej kilka godzin życia. Jak sama mówi, zatruła się wodą (!!). Podobno butelka miała zmazaną datę, a w środku coś pływało. Nie zauważyła, ponieważ piła w nocy po przebudzeniu i dopiero nad ranem było widać co to za płyn. ZAPAMIĘTAĆ! Sprawdzać dobrze butelki – o dziwo wodą też się można zatruć!!

W Delhi strajki sklepikarzy, większość sklepów otwarte jest dopiero wieczorem. Hotel Gold Regency bardzo fajny, czysty, TV, gorąca woda ale… ale cena! Chcieli ode mnie za 2 dni 1300 INR (śniadanie w cenie)!! Idę szukać czegoś innego. Muszę znaleźć hotel, w którym spokojnie będę mógł zostawić na kilkanaście dni swój plecak, czyli coś lepszego niż Bright Guest House, ale coś znacznie tańszego od Gold Regency. Roman prowadzi mnie do hotelu, w którym był w zeszłym roku – WHITE CASTLE. Fajnie wygląda, jest TV z HBO, z depozytem też nie ma problemu. Cena 250 INR za dobę i nie ma szans na zniżkę. W Gold Regency zbliża się check-out, zatem przenosimy się wszyscy do mojego pokoju, bierzemy plecaki, graty, no i… Iwonę ;-)

Iwona zostaje a my śmigamy zwiedzać Delhi. Najpierw Jama Masjid (Wielki Meczet). Za wstęp się nie płaci, ale za aparaty żądają po 200 INR za sztukę! Kto miał mały to przeszmuglował (Wiktor) ale reszta z ciężkim sercem płaci. Jak w każdym meczecie tak i tu obowiązują określone normy dot. ubioru, zatem żadne koszulki z odkrytymi ramionami i krótkie spodenki nie przejdą. Większość z nas ma odkryte kolana, także dostajemy gustowne sukienki (był nawet plan, żeby zagadać aby nam je sprzedali ;-)). Meczet bardzo fajny, kupujemy jeszcze bilet na minaret (20 INR). Następnie udajemy się pod Red Fort, ale jest zamknięty. W zamian za to… McDonalds na Chandni Chowk (główna ulica Old Delhi), klima i namiastka „normalnego” jedzenia ;-) Najedzeni jedziemy do Humayun’s Tomb (Mauzoleum Humajuna), wstęp drogi – 5$. Nawet fajne miejsce i, co ważne, ciche! Wracamy rikszą, koleś nam proponuje, że zapłacimy mniej ale zawiezie nas najpierw do sklepu. Zgadzamy się, przecież mamy masę czasu. Sklep z pamiątkami, hinduskie pierdoły, jakieś garnitury – wszystko strasznie drogie. Jedziemy na Connaught Place do KFC i potem do hotelu. Lucjan i Roman na zakończenie przygody w Indiach dostają w prezencie małe rozwolniątko ;-) Oglądamy walki prida na kablu.

O 21.00 wszyscy się szykują w drogę na lotnisko. Wszyscy… taaaa… wszyscy oprócz mnie niestety. Mnie tu czeka jeszcze 20 dni!! Do 2.00 oglądam filmy na HBO – leciał „Głupi i Głupszy” i „Bez wioseł”!! ;-)


31.10.2006
Delhi


Strajk sklepikarzy trwa dalej. Niektórzy mają dobry sposób – roleta jest zaciągnięta do połowy (tak żeby było widać co to za sklep) a sprzedawca siedzi na krześle przed sklepem i czeka na klientów. Oficjalnie sklep zamknięty… ;-) Kupiłem jednorazowy aparat. Robię pranie. Przez cały dzień wyszedłem z hotelu tylko 3 razy i to na krótko, żeby coś zjeść, a tak leżałem i oglądałem TV. Jeden z lepszych dni w Indiach ;-)


01.11.2006
Delhi - Agra


Wychodzę bardzo wcześnie. W recepcji obsługa śpi na ziemi. Znoszę duży plecak do depozytu i wymuszam na kolesiu, aby dał mi jakieś potwierdzenie, że zostawiłem u nich bagaż. Mówi, że to rodzinny hotel, nic nie zginie i wystawia mi potwierdzenie na chamsko wyrwanej kartce z jakiegoś notatnika. To może być ciekawy dowód w sprawie ;-)

Jadę na dworzec NIZAMUDDIN (w okolicy Humayun’s Tomb). Przy torach widać slumsy – totalny syf, ludzie mają śmietniska 2 metry od domu, na których pasą się krowy a obok dzieci nabierają wodę do picia. Pociąg znów punktualny i o 7.15 ruszamy. Po drodze mijamy wioskowych ludków, którzy jakby się zmówili i o jednej porze, grupowo wychodzą na tory, wypinają się i robią kupę ;-) Nic sobie oczywiście nie robią z przejeżdżającego obok pociągu, czekałem tylko aż jeden podczas tej czynności jeszcze mi pokiwa, ale się nie doczekałem ;-(

Po 3h jestem w Agrze. Na dworzec autobusowy, pomimo ostrych zaczepek rikszarzy, idę na piechotę. Decyduję się na bezpośredni autobus do Khajuraho. Jedzie jeden dziennie o 5.00 rano i na miejscu jest po 12h. Nie muszę więc kombinować z połączeniami i przesiadkami. Biorę nocleg w hotelu Sakura w pobliżu dworca autobusowego, aby rano bezproblemowo dotrzeć na autobus. Koleś od razu zgaduję, żem z Polski ;-) Najpierw pokazał mi pokój za 200 INR, później za 150 INR. Praktycznie te same, tańszy miał może ciut brudniejszą pościel ;-) Nie muszę pisać, który wziąłem.

Śmigam zobaczyć Taj Mahal. Przed bramą pełno samozwańczych przewodników proponuje swoje usługi. Jeden nawet zaproponował mi, żebym nie kupował biletu tylko za znacznie mniej, poszedł z nim na dach jednego budynku, z którego wszystko zobaczę. Bilet wstępu do Taj Mahal – 500 INR + 5$ czyli ok. 50 zł. W zamian dostajemy 0,5l butelkę wody i ochraniacze na buty (aby wejść do środka Taju). Jeśli mamy ze sobą komórkę, papierosy, zapałki czy jedzenie to musimy zostawić w depozycie obok kasy (free). Jeśli mamy bilet do Taju to nie musimy płacić TAXu w innych zabytkach w Agrze i Fatehpur Sikri, ale nie zwalnia nas to z płatności za bilet. Jeśli więc wstęp wynosi 5$ a TAX 25 INR, to płacimy „tylko” 5$ ;-) Trudno, Taj Mahal to najważniejszy zabytek Indii, jeden z cudów świata, nie ma wyjścia – zobaczyć trzeba. Po przejściu wysokiej bramy wejściowej, ukazuje nam się Taj Mahal. Widok rewelacyjny, już wiem że warto było zapłacić tyle kasy. Pierwszy raz w Indiach coś zrobiło na mnie takie pozytywne wrażenie. Ludzi sporo, ktoś chce zrobić sobie ze mną zdjęcie – mam fanów nawet w Indiach! ;-) Wnętrze Taju już tak nie oszałamia, ale cała budowla to prawdziwe dzieło sztuki. Z Taju biorę rikszę za 15 INR do fortu. Oglądam tylko z zewnątrz bo wiem, że wnętrze i tak mnie na kolana nie rzuci a jeszcze musiałbym płacić tak horrendalną kwotę 5$. Policzyłem, że gdyby się chciało zwiedzić wszystkie zabytki w Agrze, to za same wstępy musielibyśmy wydać około 100 zł!

Autorikszą jadę na dworzec, autobus do Fatehpur Sikri (opuszczonego miasta) już czeka. Tłok, bilet 17 INR. Wyjazd 14.15 i 15.30 na miejscu. Po wyjściu z autobusu widać ogromną Bramę Zwycięstwa Jama Masjid. Meczet ten miał być repliką meczetu w Mekce i faktycznie jest wspaniały. Ogólne wrażenie psują jednak ustawione w środku stragany z pamiątkami (Allachu, widzisz i nie grzmisz!). W środku ciężko się odgonić od małych przewodników. Meczet wspaniały, za meczetem znajdują się ruiny starego, opuszczonego miasta. Za wejście do odrestaurowanej części trzeba zapłacić 250 INR (czyli znów 5$), natomiast za tą częścią znajduje się zrujnowane miasto, które można zwiedzać za free. Ja zostawiam tą komercyjną część Fatehpur i idę na ruiny. Część odbudowanych pałaców można dostrzec z zewnątrz, w sumie jakoś nie robią wrażenia. Za kompleksem pałacowym znajdują się ruiny. Widać pracowników muzeum, którzy jak 500 lat temu, tłuką młotkami bloki skalne i pracują nad odbudowaniem miasta. Chyba trochę niepotrzebnie, bo te ruiny wyglądają super i mają swój klimat, a odbudowane pałace w środku pachną lekką tandetą. Gdy obchodziłem płatny kompleks pałacowy, zauważyłem, że gdyby się postarać to można się wspiąć po ścianie i wejść do niego od tyłu. Gdy tam przechodziłem to na murku (w płatnej części) siedziało kilku Hindusów. Zaproponowali, że mi pomogą i mnie wciągną do góry ;-) Niestety, było już późno i się ściemniało, dlatego nie chciałem przedłużać zwiedzania. Ale czyżby pierwsi w porządku Hindusi? Może… a może, po wciągnięciu mnie do środka zażądaliby jakiegoś wynagrodzenia. Mimo to można spróbować takiego wejścia i zaoszczędzić trochę grosza. Ruiny okazały się nie takimi aż ruinami. Jest tam wiele bardzo dobrze zachowanych budowli, a całość zajmuje sporą powierzchnię. Na otaczających drzewach przesiadują zielone papugi.

Ok. 18.00, w okolicy gdzie przyjechałem autobusem, łapię jeepa do Agry. Jeep ten to taki bardziej surowy łazik, bez szyb i drzwi. Ile Hindusów wchodzi do takiego pojazdu? 17!! Było 15 dorosłych i 2 dzieci, ścisk na potęgę, a koleś dalej nawoływał żeby zabrać kolejnych pasażerów! Tak się spociłem, że przykleiłem się udem do jakiegoś Hindusa – ciekawa podróż.


02.11.2006
Agra - Khajuraho


O 5.00 odjazd autobusu. Jedyny jadę na całej długości trasy, za co płacę aż 220 INR – jedna z najwyższych opłat za transport, jaką zapłaciłem w Indiach. Autobus ma z 30 lat, jest jakby szerszy, z jednej strony są rzędy po dwa siedzenia a z drugiej po trzy. Amortyzatorów brak ;-) Poza tym brudno. Na ziemi nie posprzątane łupiny po orzechach jeszcze z poprzednich podróży. Ludzie wyrzucają śmieci na podłogę – papiery, skórki po bananach i nikt tego nie sprząta. Dodatkowo jak się siedzi przy otwartym oknie to można oberwać czyjąś śliną, bo bardzo często faceci charchają za okno i potem się to rozbryzguje na wietrze i trafia na pasażerów siedzących z tyłu. Jakiś kolo w autobusie pożycza ode mnie długopis. Ooo… niemożliwe… zgubił go! Już mnie tu chyba nic nie zdziwi.

Zatrzymujemy się na jakimś bazarze. Pełno ludzi a obok leży i ewidentnie zdycha osioł, nikt sobie nic z tego nie robi. Za chwilę przechodzi jakaś krowa z pięcioma nogami, piąta wyrasta gdzieś z kręgosłupa i jest pomalowana na czerwono. Czyli nic niezwykłego, wszystko w normie – po prostu Indie ;-) Na ostatnim odcinku autobus tak podskakuje, że odrywam się od siedzenia nawet o 30-40 cm! Jest dosyć punktualny – po 17.00 jesteśmy na miejscu.

Khajuraho to mała miejscowość, zatem po przejściu kilku metrów pokonałem znaczny odcinek mapy z przewodnika ;-) Tuż przed „centrum” zatrzymuje mnie chłopak z pobliskiego hotelu „Sunset View”. Hotel wygląda na drogi, więc nawet nie pytałem o cenę. Odchodzę, robie krok, a on desperacko krzyczy – 100 rupii!! Wow, to idę zobaczyć co to za cela. Okazuję się, że pokój jest duży, 2 łóżka, wielka łazienka z gorącą wodą, czyściutko – biorę!! Mówi, że ma mało gości, więc zapłacę tylko 100 INR. Faktycznie, w książce meldunkowej ostatni wpis był 5 dni temu.

Khajuraho wydaje się jakby całe składało się wyłącznie z hoteli, zatem konkurencja robi swoje – ceny niskie i warunki bardzo fajne. Mimo to, większość zorganizowanych turystów nie zatrzymuje się tu. Widać tylko jak podjeżdżają komfortowe autobusy, turyści wychodzą pozwiedzać, po paru godzinach wchodzą z powrotem do autobusu i wracają.

Obok mojego hotelu jest jakby hotelowa restauracja. Prowadzi ją taki spoko koleś. Zamawiam jajówę z warzywami, patrzę a koleś wysyła innego do sklepu po produkty!! Czekam i czekam a on mi tłumaczy, że teraz jest mało gości w hotelu, więc nie trzyma żarcia w lodówce, tylko chce żeby wszystko było świeże, żeby gości później brzuchy nie bolały. Wymyślił fajną teorię, ale ja chce jeść!! Na koniec mówię mu, że jutro rano jestem na śniadaniu. Idę spać, chcę wstać wcześnie, żeby wszystko pozwiedzać i po południu wyruszyć w stronę Radżasthanu.


03.11.2006
Khajuraho - Agra


Wychodzę z hotelu koło 7.00 do restauracji na umówione śniadanie. Hmm… zamknięte, kolesia nie ma. Trudno zjem jakieś banany, odwracam się, wychodzę i nagle ktoś mnie woła, żebym zaczekał, że pójdzie obudzić szefa. Kurde, a mi się śpieszy! Dobra czekam. Za chwile przychodzi zaspany. Pomyślałem, że zamówię to samo co wczoraj na kolację, żeby nie było problemów z produktami. No i co widzę? On idzie do sklepu po jajka, a drugi wsiada na rower i jedzie po warzywa!! Krew mnie zaleje z tymi ludźmi! Przecież miałem z samego rana iść zwiedzać! Po zjedzeniu zamawiam obiad na konkretną godzinę, żeby już nie było jaj bo inaczej nie wyjadę dziś z tego miejsca.

Khajuraho to zwykła wiocha, ma ok. 20 tys. mieszkańców (jak na Indie to zadupie a u nas to już miasto). Słynie ze swoich przepięknie zdobionych tysiącletnich świątyń. Większość osób kojarzy te świątynie po rzeźbach przedstawiających pozycje Kamasutry. Jest to chyba drugi po Taj Mahalu najważniejszy punkt turystyczny Indii. Świątynie podzielone są na zachodnią, wschodnią i południową grupę. Płatna jest tylko zachodnia, ale tam znajdują się najpiękniejsze obiekty, reszta jest za free. Bilet znów 5$ (lub 250 INR). Sporo turystów, również z Polski. Te największe świątynie faktycznie robią spore wrażenie i na pewno warto to zobaczyć. Robię szybki tour de temples i obieram kierunek na wschodnią grupę. Zwiedzam świątynie dźinijskie (bez rewelacji), później przez starą wioskę Khajuraho (bardzo fajne wąskie uliczki wśród oryginalnych, niebieskich chałup – o dziwo jest czysto) do następnych świątyń. Zwiedzam kolejne świątynie ze wschodniej grupy. Fajne, ale jednak po obejrzeniu zachodniej grupy, te już nie robią takiego wrażenia.

Wracam, obiad już na mnie czeka. Biorę plecak i uciekam. Oddaje klucz. Mam na sobie paszportówkę z napisem „National Geographic”. Koleś z hotelu prosi mnie, że jak wrócę do Holandii (sic!) to żebym napisał w przewodniku o ich hotelu ;-)

Na dworcu autobusowym znajduje się biuro rezerwacji biletów kolejowych. Chciałem kupić bilet z Jhansi lub z Agry do Jaipuru. Odpowiedź wyjątkowo nieuczynnego i znudzonego kolesia, była jak żywcem przeniesiona z PRLu: „nie ma”!! Na szczęście obok stał inny koleś (chyba ktoś od autobusów) i się mnie pyta gdzie chcę się dostać. Jak powiedziałem, że do Jaipuru to od razu podał mi najlepsze połączenia. Warto odnotować, że był to pierwszy uczynny Hindus, który sam z siebie mi pomógł.

O 15.00 jadę do Jhansi. Tłok i ścisk niesamowity. O 21.10 jestem w Jhansi i kupuję jakiś dziwny bilet do Agry – aha, kupiłem tylko na przejazd, nie ma już miejscówek. Pociąg powinien wyjechać o 23.25 a był koło 0.00. Teraz się okaże co za bilet kupiłem. Wchodzę do wagonu z napisem „no reservation”. Nie wchodzę, ja się wciskam! Jestem dużą atrakcją, ludzie się na mnie dziwnie patrzą, jakbym pomylił wagony. Generalnie tłum do kwadratu. Nigdy bym nie pomyślał, że w tym wagonie może się zmieścić tyle ludzi!! Jeden na drugim! Są wszędzie, nawet na półkach na bagaż. Na 100% ludzie w tym wagonie nie mają żadnych biletów, tu w życiu by się już kanar nie zmieścił (jak ktoś chce może próbować w ten sposób podróżować za darmo po Indiach, ale męczarnia straszna). Miejsca mam tyle, że mogę oddychać ale nie mogę się w żadną stronę obrócić ani ruszyć ręką. Pociąg rusza i w pewnym momencie wszyscy siadają!! Tylko ja stoję. Teraz mogę ruszyć ręką, ale za to na podłodze jest taki ścisk, że nie mogę ruszyć stopą i w takiej blokadzie jadę od 0.00 do 3.50!! Zero ruchu! Później ktoś mi macha żebym przyszedł, bo u niego na ławce było trochę miejsca. Fajnie, tylko jak miałem przejść przez pół wagonu skoro nie mogłem ruszyć stopą! Zresztą musiałbym chodzić po głowach Hindusów. Generalnie 4 godziny na stojąco w bezruchu. Nie polecam.

Prywatne autobusy z Agry do Jaipuru odjeżdżają z ulicy Station Rd. jakieś 100 metrów od budynku dworca kolejowego. Kupuję bilet i o 5.00 wyjazd.


Połączenia z Khajuraho do Agry:
Autobusowe:
11.15 – z Khajuraho do Jhansi
16.00 – w Jhansi
18.00 – z Jhansi (odjazd przy CITRA CINEMA) do Jaipur
5.00 – Jaipur

Kolejowe:
9.00 – z Khajuraho do Jhansi (bus)
14.00 – w Jhansi
15.20 – pociąg z Jhansi do Agry
po 18.00 – w Agrze
19.00 – pociąg z Agry do Jaipuru

Moje połączenie:
15.00 – z Khajuraho do Jhansi
21.10 – w Jhansi
23.25 – pociąg z Jhansi do Agry (wyjechał o 0.00)
3.50 – w Agrze
5.00 – autobus z Agry do Jaipur (koło dworca kolejowego)
po 11.00 – Jaipur


04.11.2006
Jaipur


Idę na miejsce, gdzie według przewodnika powinny być tanie hoteliki. Większość chyba zmieniła standard, np. w Evergreen zaproponowali mi jedynkę za 500 INR! Po drodze zauważyłem jakąś restaurację Cocoon. Wchodzę, a tam na szyldzie restauracji, mniejszymi literami napis „guest house”. Cena za jedynkę z łazienką bez gorącej wody – 150 INR – czysto, dwuosobowe łóżko. Na dachu restauracja, ale bez rewelacji. Właściciel hotelu mówi, że jutro ostatni dzień targu wielbłądów w Pushkar. W hotelu można kupić bilet do tej miejscowości za 120 INR. Taniej tam można dojechać z dworca autobusowego z przesiadką w Ajmer.

Zwiedzam stare miasto, zwane różowym. Cóż, wielka tandeta. Po pierwsze wymalowane są tylko budynki przy głównych ulicach, wystarczy wejść w jakąś boczną uliczkę, żeby się przekonać. Po drugie to nie różowy tylko bardzo ciemny pomarańcz, prawie czerwień. Wchodzę na „Minaret Przeszywający Niebo” – zwykła wieża ;-) Koleś, który wpuszcza do minaretu najpierw pyta się o narodowość a dopiero potem podaję cenę (czyżby była uzależniona od obywatelstwa?). Kręcę się trochę po starym mieście i wracam do hotelu. Po drodze jedna krowa mnie zaatakowała i przeniosła na swoim łbie dobry metr.


05.11.2006
Jaipur – Pushkar – Bundi


Na dworcu jestem po 6.00 (a miałem być godzinę wcześniej). Kupuje bilet na 7.20 do Ajmer. Jakiś Angol szuka autobusu do Pushkar. Mówię mu, że takiego nie ma, że są do Ajmer i tam trzeba się przesiąść. On jednak utrzymuje, że ma bezpośredni, więc życzę mu powodzenia w szukaniu. Po 7.00 wchodzę do mojego autobusu – o, jest Angol ze swoimi znajomymi. Czyżbym więc miał rację? Głupek ;-) Droga bardzo dobra, dwupasmówka. Już można poczuć Radżasthan. Zupełnie inne, bardziej jałowe widoki, na ulicy wozy nie ciągną muły tylko wielbłądy.

W Ajmer jesteśmy o 10.10, szybko wysiadam i badam gdzie jest autobus do Pushkar. Po 5 min. stoję już przy autobusie, koło drzwi pełno ludzi. Udaje się znaleźć miejsce siedzące. Angole poszli w zupełnie inną stronę ;-) Ruszamy o 10.18. Na trasie spory ruch, poboczami idą ludzie. Autobus nie dojeżdża do dworca autobusowego w Pushkar, tylko zatrzymuje się przed wjazdem do miasta (ok. 1h jazdy). Główna ulica jest zamknięta dla pojazdów. Ogrom ludzi, jakby pochód jakiś. Idę z nimi, jak w owczym pędzie, ale nie pomyliłem się, zaprowadzili mnie wprost na targ. Ludzi pełno, ciągły ścisk. Dochodzę na stadion. Nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Dobrze, że Hindusi są niewysocy, także jakoś na palcach udaje mi się obejrzeć wyścig cameli. Poza stadionem prawdziwy bazar z różnymi pierdołami, występy cyrkowców, ale jakoś wielbłąda ciężko spotkać.

Uciekam od tego tłumu, chcę zobaczyć ghaty nad jeziorem i świątynie Brahmy. Niestety, dziś świętują też pielgrzymi. Całe miasto zapchane. 500 metrów przed świątynią to kompletny zator, idzie się w sznurze ludzi, po jednym tiptopku. Wychodzi się także w tłumie. Na ulicy wywaliło jakieś ścieki, smród wszędzie, ale nie ma szans skręcić, trzeba iść jak wszyscy. Także dreptałem w tych ściekach do kostek, a jak sobie pomyślałem, w czym mam stopy to dostawałem cofek. Uciekam z tego okropnego miejsca!! Jak najszybciej udaje się w miejsce gdzie wywalili nas z autobusu. Podjeżdża jakiś minibus, wysiadają ludzie i od razu pakuję się do środka. Za chwile autobus jest już znów pełny, tłumy na dachu. Ruszamy, korek niesamowity, jedziemy strasznie wolno. Gdy się trochę rozluźniło nasz kierowca zaczął wariować. Wymijał jakiś wóz i zjechał jednym kołem na pobocze, gdzie był nasyp. Tak nas podbiło, że koła uniosły się w powietrze. Już byłem pewny, że autobus przewróci się na bok. Ludzie panika, krzyk. Jakimś cudem jednak opadł z powrotem, ale oberwało mu się ostro od pasażerów. A co dopiero przeżyli ci ludzie na dachu ;-)

Autobus wysadził nas przy hotelu Embassy, skąd do dworca autobusowego jest ok. 15 min. z buta. Muszę wybrać jakiś nocny autobus do Bundi, żeby dojechać na rano. Ostatni jest 0.20, czyli muszę przeczekać parę godzin do dwunastej na dworcu. Ludzie upierdliwi, zaczepiają, ktoś z boku marudzi w hindi. Jakiś gówniarz podchodzi i widzi, że kimam to zaczyna mnie szturchać. Mam dosyć, najpierw mnie wykończył ten Pushkar, a teraz nawet mi nie dadzą odpocząć na dworcu. Względny spokój miałem dopiero w autobusie. jacyś młodzi kolesie, ubrani bardziej po europejsku, pomagają mi kupić bilet a później o dziwo nie męczą głupią gadką w stylu „Where are you from?”.

Wpadłem na pomysł jak sobie poradzić z tymi natrętami. Postanowiłem nie reagować zupełnie na ich zaczepki. Niech krzyczą, wołają, ja będę jak ta skała. Gdy się mnie ktoś pyta gdzie jadę – „nigdzie”, jak się nazywam – „nie nazywam się”, jak się czuję – „nie czuję” ;-) Wiem, że to trochę chamskie i niedyplomatyczne, ale już mnie tak zmęczyli, że i tak się dziwię że nie dochodzi do rękoczynów. Jak będą się pytać o narodowość to nie przyznaję się do polskiej – po pierwsze, znają Polaków i wtedy zaczyna się cała gadka jak to oni uwielbiają Polaków, po drugie, swoim niegrzecznym zachowaniem nie chce psuć naszej reputacji.


06.11.2006
Bundi


O 4.45 jestem już w Bundi. Muszę przeczekać aż zrobi się jasno i wtedy ruszę do hotelu. Dworzec to nora, pełno śpiących ludzi. Siadam i czekam. Podchodzi jakiś wioskowy głupek i robi dziwne ruchy. Kręci mnie w brzuchu – idzie kupa! 5.45 – już dłużej nie mogę czekać i ruszam szukać hotelu. Trochę pomyliłem ulicę i trafiam na miejsce o 6.00. Hotel nazywa się Bundi Tourist Palace. Pokój kosztuje 100 INR, cela – łóżko i stół, kibel na zewnątrz. Prysznic to pomieszczenie z kranem na wysokości 1,5 m. W pokoju stał też telewizor, ale nie działał więc to tylko atrapa. Check-out – 24 godziny.

Koło 15.30 ruszam zwiedzać Bundi Palace i Chittra Sala, wjazd 50 INR. Za wniesienie aparatu chcą więcej niż za niego dałem ;-) Także mówię, że nie posiadam – nikt mnie nie sprawdza. Z pałacu jest fajny widok na Bundi. Większość miasta pomalowana na niebiesko, o wiele fajniej wygląda niż niby „pink city” w Jaipurze. Od Chittra Sala jest niecałe 10 min. drogi w górę do Fortu Taragarh. Po drodze i w samym forcie jest cała masa małp. Fort jest zaniedbany, wiele miejsc zarośniętych, nie bardzo wiadomo którędy chodzić. Jednak fajnie można się pobawić w Indianę Jonesa i trochę poszaleć po korytarzach zamku, które nie wiadomo gdzie prowadzą. Opisywany w przewodniku widok na miasto o zachodzie słońca to chyba jakaś pomyłka. Uważam, że słońce wtedy źle pada na Bundi i zdjęcia raczej nie wyjdą fajne. Jednak o wiele lepiej się wtedy prezentuje Bundi Palace.

W mieście nie ma szerokopasmowego dostępu do netu. Najwolniejszy i najtańszy jest Cyber Dream z przewodnika (20 INR/h), w innych kafejkach szybsze łącza po 40 INR/h, ale też bez rewelacji. Dziś po całym dniu stosowania planu na Hindusów, muszę stwierdzić, że działa i będę go dalej realizował. Mam znacznie większy spokój. Ciekawa była sytuacja z jednym kolesiem:
- Skąd jesteś? – pyta
- Z Rumunii – odpowiadam z powagą
- A gdzie to?
- W Europie
on się chwilę zastanawia i mówi:
- Pierwszy raz słyszę o takim kraju, jesteś pierwszym Rumunem w Bundi! ;-)

Poza tym pół nocy walczyłem z komarami w pokoju, masakra!


07.11.2006
Bundi


Na dworcu autobusowym okazuje się, że wszystkie połączenia do Udaipuru są do południa. Czyli jestem uziemiony w Bundi na kolejną dobę. Następnego dnia ma się odbyć jakiś festiwal (Bundi Utsav), także widać jakieś przygotowania, poprzebieranych ludzi, próby orkiestry.

Bundi to fajne, dość spokojne, jak na tutejsze warunki, małe miasteczko. Warto tu przyjechać i trochę odpocząć.

Kolejna noc walki z komarami, tragedia! Jestem cały pogryziony! Włączyłem wentylator, to trochę utrudnia tym owadom ataki.


Autobusy do Udaipuru: 5.45; 6.45–przez Chittor; 8.45 10.00–przez Chittor; 11.30


08.11.2006
Bundi - Udaipur


Znów ciężko wstać. Dobrze, że hotel jest tak blisko dworca autobusowego, więc bez problemu zdążyłem na ten o 5.45.

O 14.30 jestem w Udaipurze i sprawdzam połączenia do Jodhpuru. Dworzec autobusowy jest ładny kawałek od starówki. Pytam o drogę, koleś mi tłumaczy a za chwile podjeżdża na motorze i podwozi mnie pod City Palace (drugi uczynny Hindus!). Na początku trochę ciężko się połapać w tych uliczkach. Decyduję się na Nukkad Guest House, bo droga do niego jest dobrze oznakowana. Sprawia dobre wrażenie. Mój pokój kosztował 100 INR – 2 łóżka i wypasiona, czysta, cała w kafelkach łazienka z gorącą wodą. Zdaje się że są też cele za mniejsze pieniądze. Check-out o 10.00. Restauracja u góry szwankuje. Jem w polecanej przez przewodnik restauracji Maxim. Następnie zwiedzam Jagdish Temple. Od razu na wstępie przyczepia się koleś i zaczyna mnie oprowadzać. Mówię mu, że nie potrzebuje przewodnika, ale on się uparł i opowiada historie świątyni. Mam go w dupie, nie mam siły już z nimi walczyć, niech sobie gada, kasy ode mnie i tak nie wyciągnie. Przy okazji dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy, np. o tym że jak na świątyni wisi flaga to znaczy że świątynie jest czynna, oraz o aryjczykach, czyli idealnych ludziach, przybyłych z terenu Persji. Oczywiście na koniec coś marudził, że zbiera na studia, ale jakoś mnie nie przekonał. Ja przewodnika nie chciałem!

Wracając do hotelu, przez przypadek doszedłem do jakiegoś ghatu, według mapy to Lal Ghat, a według tego co napisali na bilecie to Gangaur Ghat. Odbywały się z niego rejsy po jeziorze Pichola. Według przewodnika, rejsy odbywają się z Bansi Ghat przy Pałacu Miejskim, ale jak się później okazało, z Gangaur Ghat są tańsze. Załapałem się na ostatni rejs i mogłem podziwiać Lake Palace (luksusowy hotel na jeziorze, w którym kręcili jednego z Bondów – „Ośmiorniczkę”), Jagmandir Island, no i zespół pałacowy City Palace o zachodzie słońca. W sumie fajne.


Autobusy z Udaipuru do Jodhpuru: 5.00; 10.00; 12.00; 14.45; 15.00–22.00; 19.30–3.30; 20.30–3.30ex; 22.00–4.30; 22.30–4.30ex


09.11.2006
Udaipur - Jodhpur


Dzień zaczynam znów od nieprzyjemnej wizyty w kiblu. Już sam nie wiem po czym dostaje te rozstroje żołądka. Prawdziwa sinusoida, co jest ok., to następny dzień już niefajnie. Zostawiam bagaż w hotelu. Właściciel pyta się gdzie jadę, po czym daje mi wizytówki dwóch zaprzyjaźnionych hoteli w Jodhpurze i Jaisalmerze. Koleś podpisuje się na tych wizytówkach co ma sprawić, że dostane dobrą cenę.

O 10.30 kupuje bilet wstępu do City Palace. O dziwo cena tylko 50 INR. Za wniesienie aparatu trzeba jednak zapłacić 200 INR, także znów przemycam go przez bramę (nikt mnie nie sprawdza, tylko pytają czy jest aparat). Mój aparat kosztował 175 INR, więc jakoś nie widzę logicznego uzasadnienia, żebym za wniesienie go do pałacu miał płacić 200 INR! ;-) I uwaga! Za wejście z bagażem kasują 500 INR, więc lepiej zostawić graty w hotelu. Pałac jest spory, z zewnątrz wygląda super, w środku też jest parę miejsc przy których przystanąłem. Kierunki zwiedzania są dobrze oznakowane, także nie chodzi się chaotycznie. Generalnie zwiedzałem w dość szybkim tempie, co chwilę wyprzedzałem zorganizowane wycieczki z przewodnikiem, a i tak obejście całości zajęło mi prawie 1,5h. Do części kompleksu pałacowego, gdzie znajdują się hotele, trzeba kupić kolejny bilet. Za sam wstęp, żeby się tylko przejść płaci się 25 INR. Jeśli chce się zobaczyć Crystal Galery to trzeba płacić dodatkowo (ok. 200 INR), z tego też miejsca odpływają statki wycieczkowe po jeziorze (według przewodnika tylko z tego miejsca), jednak rejs jest trochę droższy niż z Gangaur Ghat. Warto się jednak tam przejść, chociażby żeby zobaczyć z dość bliskiej odległości hotel Lake Palace.

W kafejce internetowej dowiaduję się, że rząd wyłącza na 3h prąd w ciągu dnia w celu oszczędności. Dla każdego miasta są to inne godziny. Teraz już wiem dlaczego w Bundi nie było światła po 6.00. Kręcę się trochę po uliczkach Udaipuru. Wyjątkowo turystyczne miasto, ale całkiem tu miło i gdybym miał czas to może zostałbym dzień dłużej. Dużo tu typowych sklepów z pamiątkami, sporo rękodzieła. Można tu dostać rzeczy, których nie widziałem w Delhi.


10.11.2006
Jodhpur


Na miejscu jestem o 4.48. O 6.50 robi się jasno, także ruszam w kierunku hotelu, a o 7.45 jestem już w hotelowej restauracji na dachu ;-) Generalnie hotel nie jest jakiś rewelacyjny, ale po pokazaniu wizytówki od Nukkada, dostałem pokój z łazienką za 100 INR (czyli rikszarz by dostał 50 INR za każdą dobę). Warunki gorsze niż w Nukkad, ale da się wyżyć. Jem śniadanie i o 9.45 ruszam do fortu Meherangarh – największej atrakcji Jodhpuru. Trochę ciężko na początku trafić, ale jak już się wejdzie na właściwą ścieżkę to nie ma problemu. Po raz pierwszy w Indiach spotykam się ze zniżką dla studentów! Wjazd do fortu: normalny – 250 INR, student – 200 INR. Także po raz pierwszy robię użytek z mojej karty ISIC i jestem 50 INR do przodu. W cenie biletu można wnieść aparat i dostaje się cyfrowy odtwarzacz z nagranym przewodnikiem. Wniesienie kamery video kosztuje dodatkowe 200 INR. Pałac w środku nawet fajny, jednak absolutnie nie ma porównania z City Palace w Udaipurze. Z murów fortu ładny widok na Jodhpur – niebieskie miasto. W sumie Bundi było bardziej niebieskie, ale można przymknąć oko ;-)

O 11.30 wychodzę z fortu i robie mały spacer do Jaswant Thanda – krematorium królewskie z grobowcami. Fajnie z tego miejsca prezentuje się fort. Idę z buta pod Clock Tower. Niedaleko znajduje się „Omlet Shop” opisywany w Lonely Planet. Ta jadłodajnia ma tak ogromne reklamy, że wydawałoby się że musi być wielkości McDonaldsa, a okazuje się że to ściema bo to zwykła buda z jajami. Wystarczy tu trafić do przewodnika a od razu ustawiają się kolejki turystów. Wszędzie wokoło Clock Tower reklamy „Lassi – rekomendowane przez LP”. Ten mleczny napój jest dostępny w całych Indiach, jednak w przewodniku został opisany w części o Jodhpurze i dlatego cała machina marketingowa ruszyła. Ogólnie Jodhpur głównie swoim fortem stoi. Same miasto jest nieciekawe, a zabytków jak na lekarstwo.

Raz przy płaceniu koleś oddaje mi banknot – okazuje się, że jest uszkodzony. Trzeba bardzo uważać, żeby nie brać w żaden sposób uszkodzonych banknotów bo ich później nie wydamy. Bank podobno może za niego zapłacić połowę. W Indiach parokrotnie próbowano mi takiego śmiecia wcisnąć.

W hotelu zamawiam szafranowe lassi – absolutna rewelacja, polecam! Przychodzi szef hotelu, puka do moich drzwi (właśnie miałem uderzyć w kimę) i głupia gadka o niczym. Dzwoni na informację zapytać o autobusy dla mnie do Jaisalmeru. Podobno odjeżdżają od 4.30 co pół godziny.


11.11.2006
Jodhpur - Jaisalmer


Ok. 7.15 wychodzę i o 7.45 jestem na dworcu. Autobus był o 7.30, jadę następnym o 8.30. Jest gorąco, sporo ludzi. Jestem zmęczony, wpada jakiś 2 kolesi do autobusu. Proponują mi hotel Jaisal View w Jaisalmerze, odpowiadam że już mam (dostałem wizytówkę od Nukkada). Odchodzą, ale jeszcze przez okno podaje mi wizytówkę i broszurkę jego hotelu (pierwszy raz widzę w Indiach żeby jakiś hotel korzystał z tego typu reklamy). Powiedział, że zapłacę za pokój 50-60 INR. Hmm, reklama wygląda fajnie, jednak po cenie wnioskuję że to musi być straszna nora. Mimo to zgadzam się żeby zadzwonił do brata i po mnie przyjechał na dworzec.

Koleś odbiera mnie z autobusu i podwozi na motorze do hotelu. Na pierwszy rzut oka wygląda si. Ten prowadzący hotel nazywa się Anna, na przywitanie zaczyna mnie ściskać ;-) Pokazuje mi pokój – duży, podwójne łóżko, łazienka. Pytam o cenę, a on odpowiada, że cena nie jest ważna, że najważniejsze żebym się u nich dobrze czuł i sam mam mu powiedzieć cenę. Cwaniaczek! Naczytał się jakiś książek o marketingu bezpośrednim. Pokój na oko wygląda na cenę 100-150 INR. Nie łapie się jednak na te jego gierki i upieram się żeby mi powiedział cenę. Mówi, że dzwonił do niego brat i powiedział żeby dał mi pokój za 60 INR. O kurde! Aż mi szczena opadła, myślałem że za 60 INR to będzie cela bez okien, a ten mi daje ten apartament za tą kasę!! Koleś mnie tylko prosi bym nie mówił innym gościom, że płacę tak mało, bo to cena tylko dla mnie. Taa… znamy te numery ;-) Na dachu jest fajna restauracja, bez krzeseł – poduchy, menu europejskie. Koleś, który załatwia sprawy finansowe to kuzyn tego głównego prowadzącego. Jest jakiś dziwny. Jak się pytam ile kosztuje autobus do Bikaneru to mówi cenę około 300 INR. Jak powiedziałem, że dla mnie za drogo i pójdę znaleźć jakiś tańszy autobus, to powiedział że zadzwoni do innej firmy. Za chwile przychodzi i mówi, że bilet na autobus komfortowy będzie kosztował 180 INR, po czym siedzący obok mnie Anna, poprawia go i mówi, że 160 INR. Także widzę, że koleś ma zapędy, żeby ściągać kasę od gości. Biorę ten bilet, cena nie wydaje mi się zbyt wygórowana i nie muszę nigdzie chodzić i załatwiać (jak się później okazało bilet ten kosztuje normalnie 140-150 INR, także nie wziął za dużej prowizji). Pytam o pół-dniowe safari. Załatwią mi za 550 INR – też się decyduje, bo w innych biurach i hotelach chcą 650-750 INR. Mam niby obejrzeć przepiękny zachód słońca na pustyni.

Kuzyn Anny prowadzi mnie do biura gdzie wymieniam pieniądze (czyżby jakaś prowizja?), następnie opowiada jak to dwóm Polkom wysyłał szale z pashminy a one w kraju sprzedały je za dwukrotnie wyższą cenę. Później prowadzi mnie do zaprzyjaźnionego sklepu! No dobra, to już wiem że próbuje za wszelką cenę odkuć się za niską stawkę za pokój. Szkoda, hotel fajny, ten Anna też się wydaje ok., ale kurde ten kuzyn wygląda na mendę.

Uwalniam się od niego i idę szybko zobaczyć fort. Po drodze widzę prawdziwe włoskie lody! Nie mogę się oprzeć, są trochę roztopione ale pyszne. Fort wygląda super, ale w środku można go obejść w kilkanaście minut. Wnętrze dość małe i nie rzuca na kolana. Przed zmrokiem zdążyłem jeszcze zobaczyć drugą atrakcję Jaisalmeru - havele – czyli hacjendy wybudowane przez bogatych kupców.


Rozkład jazdy autobusów z Jodhpuru:
Jaipur (340km) 5:15 7:00 7:45 9:00 9:30 10:30 11:00 12:00 12:15 13:30 14:00 14:30 15:00 20:00 20:30 22:30 23:00 24:00
Delhi (626km) 9:00 10:00 15:30 16:00 22:00
Ajmer ( 208km) od 6:00 do 24:00 co 30 min
Udaipur (275km) 5:30 7:00 8:00 9:30 10:00 10:30 12:00 15:00 20:15 22:00 22:30
Bikaner (262km) 5:00 6:30 7:30 8:00 8:45 9:15 10:00 10:33 11:00 12:00 13:15 13:40 14:10 16:00 17:45 19:45 1:00
Jaisalmer (299km) 4:45 5:15 5:30 6:00 6:30 7:00 7:30 8:30 10:30 11:30 12:30 13:00 13:30 14:30 15:30 16:30 17:30 22:30
Osian (65km) od 6:00 do 21:00 pełno autobusów


12.11.2006
Jaisalmer - Bikaner


Wstaje pogryziony. Moje stopy wyglądają jakbym miał wysypkę! Znów poranny kibel – to na 70% po tych lodach włoskich.

Zostawiam plecak w hotelu i o 9.00 wychodzę. Idę obejrzeć jeszcze raz haveli (widać dawni mieszkańcy miasta musieli mieć sporo szmalu bo niektóre domy naprawdę przepiękne), a następnie jezioro Gadi Sagar (takie większe bajoro, fajnie wyglądają rosnące drzewa na środku jeziora). Wracając wstępuje jeszcze raz do fortu. Trochę kręcę się po mieście. Jaisalmer to fajna, nie za duża miejscowość, ciekawe uliczki starego miasta z bogato zdobionymi domami, panuje względny spokój, można odpocząć.

Jedząc cytrynowego pancakea czekam na safari w hotelu. Wyjeżdżamy o 15.48 (mieliśmy o 15.30). Wiezie mnie 100 m jeepem do innego hotelu, tam przesiadam się do innego jeepa. Jedziemy jakieś 500 m i znów przesiadka, tym razem już właściwy pojazd, czyli Tata Indico (odpowiednik naszego punto). Jadę ze starszym małżeństwem Hindusów. Najpierw jedziemy do jakiejś świątyni, których mam już przesyt. To tak jak jeździć po Polsce i w każdej miejscowości oglądać kościół. Bez sensu, wszystko wygląda tak samo. Jeszcze jak usłyszałem, że wjazd do świątyni nie jest opłacony i mam dodatkowo bulić, to się roześmiałem im w twarz. Następnie zatrzymujemy się parę kilometrów przed wydmami Sam. Przy drodze stoją poganiacze z wielbłądami. Bierzemy wielbłądy (mój się nazywa Babalou) i idziemy w kierunku wydm. W przewodniku było napisane, żeby na dłuższe safari zabrać coś wygodnego pod tyłek, ale nie spodziewałem się, że już po 30 min zacznie mnie tak boleć siedzenie. Na wydmy dochodzimy przed zachodem słońca, jesteśmy jakieś 70 km od granicy z Pakistanem.

Generalnie na kilometr pachnie komercją. Miał być klimatyczny zachód na pustyni, a tu gwar, pełno ludzi, jakieś wycieczki szkolne. Na pustyni leżą butelki po wodzie, opakowania po chipsach i batonach. Dziewczyny przebrane w tradycyjne stroje za opłatą pozują do zdjęcia, małe dzieci tańczące do hinduskiej muzyki przed zachodnimi turystami, gówniarze, którzy sprzedają napoje i przekąski. Gdzie tu romantyzm pustyni? Żeby colę na Saharze kupować ;-) Za mną łaził taki łobuz, chciał mi sprzedać zimną mirindę. Gdy po kilku minutach zaakceptował, że mam butelkę wody i nie potrzebuje nic do picia, to zaczął mnie namawiać żebym kupił napój dla poganiacza! Sam z siebie otworzył butelkę i mu daje do picia. Jak mówię, że i tak za nią nie zapłacę. Odbiera ją od ust poganiacza i każe za nią zapłacić bo jest otwarta! Zero bezczelności. Znów byłem mało sympatyczny ;-) Turyści robią ciekawe spontaniczne zdjęcia – ustawiają poganiacza i wielbłąda pod zachodzące słońce, odganiają wszystkich żeby im jacyś Hindusi w kadr nie weszli. W pewnej chwili krzyczą „idź!”, wtedy poganiacz rusza i rozbłyskują się flashe fotoamatorów. Ot, taka uchwycona chwila na pustyni ;-) Same wydmy nie robią wrażenia, fajne ale bez brawury. To taka większa Łeba, jedyna atrakcja to przejechanie się na wielbłądzie (co atrakcją dla tyłka nie jest). Nieopodal wydm jest parking, na którym już czekają autobusy i samochody. Mój poganiacz chce mnie chyba na siłę uszczęśliwić i rozpędza wielbłąda, ostatni odcinek do parkingu pokonuję więc w galopie! Jeszcze bezczelny co chwila się odwraca, sprawdza czy jeszcze jestem w siodle i krzyczy „OK!”. Żeby zrozumieć co się wtedy czuje, wystarczy się wypiąć i poprosić kogoś żeby kopał was w dupę – świetna rozrywka dla całej rodziny ;-) Z parkingu wyjeżdżamy o 18.15, mamy do przejechania jakieś 60 km do Jaisalmeru. Kierowca mówi, że mogę jechać podziwiać jakieś tutejsze tańce, ale musze dopłacić parę setek. Cóż… zawsze o tym marzyłem, ale jakoś nie mam czasu ;-) Po drodze, opowiada mi, że safari kilkudniowe (co to musi być za ból dla pośladków) kosztuje ok. 500 INR dziennie (w cenie żarcie, woda), ale mówi że on organizuje tylko takie krótkie bo te się najbardziej opłaca. Mówi, że za takie jak nasze wszyscy płacą (Hindusi też) 500-600 INR. Daje przykład naszej wycieczki – w samochodzie jedzie 3 turystów, każdy daje po 500 INR, koszt dojazdów 300 INR, za pustynie musi zapłacić 200 INR, czyli zarabia na tym 1000 INR.

O 19.00 jesteśmy w Jaisalmer. Anna znów na przywitanie mnie ściska, zaczyna mnie to irytować. Idę na kolację na dachu (rewelacyjny makaron!). Anna łazi, ustawia jakąś muzę, wygłupia się, czochra mi włosy – kurde, czy on nie widzi, że mnie denerwuje tym dotykaniem! Zmywam się na autobus, ukradkiem, żeby ten typ mnie tym razem na pożegnanie nie ściskał. Wymykam się, szybko wciągam sandały i… biegnie Anna! Szlag… stało się. Jeszcze na koniec jakiś koleś daje mi wizytówkę hotelu w Bikanerze i mówi, że zadzwoni do nich żeby ktoś po mnie wyszedł.

Zawożą mnie na motorze na rondo Hanuman, skąd odjeżdżają autobusy. Odjeżdżam o 22.30. W nocy na jakimś parkingu przerwa, wsuwam herbatniki, 0,5 m obok mnie stoi cielak i czeka żebym mu coś rzucił. Daje mu herbatnika i teraz ma swój ryj 15 cm od moich rąk! Gadam z jakimś starszym Żydem. Powiedział, że w Indiach czyste jest tylko Goa (plaże) i północ (góry), a w całej reszcie jednakowy syf.


13.11.2006
Bikaner


Przyjeżdżamy o 4.40, przystanek w okolicach fortu. Z tego miejsca odjeżdżają autobusy do Jaipuru – 130 INR. Tym razem się nie wyspałem. Nikt z hotelu po mnie nie przyjechał. Rikszarz namawia mnie na jakiś hotel z pokojami za 100 i 150 INR.

O 7.00 jest jasno, wiec ruszam w stronę hotelu. Nie mam pojęcia gdzie jestem – mapa Bikaneru z Pascala jest beznadziejna. Z wizytówki hotelu, którą dostałem wyczytałem, że hotel mieści się niedaleko Karni Singh Stadium. Biorę rikszę. Jak facet usłyszał, że chcę jechać na stadion o 7.00 rano, to od razu zwąchał, że szukam jakiegoś hotelu, więc zaczął mnie wypytywać do którego ma mnie zawieźć (i przy okazji dostać prowizję moim kosztem). Upieram się, że chce zobaczyć tylko stadion. Zawozi mnie tam za 20 INR (później w hotelu koleś mi powiedział, że normalna stawka to 10 INR). Hotel na wypasie. Nie jest to jakiś guest house tylko poważny hotel (można sprawdzić na http://www.hoteldesertwinds.in). Koleś w recepcji mówi, że nic nie wie żeby ktoś miał mnie odebrać. Pokazuje mi pokój, mówi że ceny 200-250 INR i faktycznie są tyle warte – ładne, czyste, przestronne, kibel europejski, fajna łazienka. A jak zobaczyłem bojler na ścianie, to aż miałem łzy w oczach na myśl o gorącym prysznicu ;-) Trochę targów i dostaję ten pokój za 150 INR ;-) Check-out o 10.00, ale że przyjechałem tak wcześnie to muszę wymeldować się jutro o 7.30. Zapytał się kto mi polecił ich hotel, więc zostawiam mu wizytówkę i reklamę Jaisal View (nie znał tego hotelu).

Śpię do 13.30. Idę do hotelowej restauracji, która wyglądem bardziej przypominała bar mleczny. Wymyśliłem, że skoro już moja podróż dobiega końca to będę jadł dania tylko indyjskie. Kelner i kucharz w jednej osobie nie kuma nic po angielsku, zatem za Chiny nie wiem co zamówić i wybór pada na „Besan Gatta – Rajasthani Special”. Hmm, mam wyjątkowo głupie pomysły. Już do końca będę się trzymał europejskiego żarcia.

Na dworcu kupuję bilet kolejowy do Jaipuru – jest o 50 INR droższy od autobusu, ale w pociągu mam łóżko, więc przynajmniej się normalnie wyśpię w czasie podróży. Potem idę zobaczyć Stare Miasto, które według Pascala jest „urokliwe”, a według mnie beznadziejne. Zupełna strata czasu, jest po prostu brzydkie. Ktoś z piszących przewodnik musi chyba mieszkać w jeszcze brzydszym miejscu, choć to już raczej niemożliwe.

W hotelu jest net za 40 INR/h, niedaleko hotelu w kafejkach te same ceny, czasami w bocznych uliczkach można znaleźć za 25-30 INR. Najlepszym chyba rozwiązaniem jest polecany przez przewodnik „Net Yuppies”, przy głównej ulicy Kem Rd. Godzina kosztuje 20 INR, szybkie łączę i można bez problemu instalować gg ;-)

W Bikanerze godziny wyłączania prądu to: 10.00-12.00 i 15.00-16.00.


14.11.2006
Bikaner - Jaipur


Rano znów sranie, czyżby „Rajasthani Special”?

Dziś mam masę czasu. Odjazd pociągu dopiero o 21.20. Idę się przejść do Lalgarh Palace. Nic ciekawego, można sobie darować. Sklep opisywany w Pascalu – Abhivyakti, z rzeczami wykonywanymi przez lokalnych rzemieślników, też słaby. Główny punkt dzisiejszego dnia – Fort Junagarh. Wjazd – 100 INR, dzieci i studenci – 50 INR (drugi raz wchodzę na zniżkę), aparat – 30 INR, kamera – 100 INR (nie płacę za aparat). Zwiedzanie tylko z przewodnikiem. Trzeba chwile poczekać, aż zbierze się grupa. Pałace w forcie całkiem fajne, może nie tak jak pałace w Udaipurze czy Jodhpurze, ale pozytywnie. Zwiedzanie trwa około godziny.

Ruszam znów do Starego Miasta, kierunek - świątynie. Rikszą z głównej bramy (Kote Gate) można dojechać za ok. 10 INR. Ja idę się przejść, mam przecież masę czasu do zabicia. Bardzo ciężko tam trafić, można się łatwo pogubić zatem najlepszym rozwiązanie to pytanie się co 100 m o „Bhandasar Jain Temple”. Najoryginalniejsza świątynia jaką widziałem, ponieważ w środku była kolorowa – malowidła i rzeźby, a także dlatego że można było wejść 2 piętra do góry i zobaczyć widok na Stare Miasto. Przy okazji mała uwaga – do świątyni wchodzimy bez butów, a na schodach prowadzących na górę świątyni jest cała masa gołębich odchodów i chcąc nie chcąc trzeba w nie wejść bosymi stopami ;-)

Pociąg jest 20 min wcześniej i o dziwo nie jest pełny. W wagonie sami faceci, chrapanie niesamowite, ktoś beka przez sen i w momencie kiedy sobie pomyślałem, że do kompletu brakuje tylko… spełniło się moje marzenie i nie był to lekki bączek ;-)


15.11.2006
Jaipur


Przyjeżdżam o 6.30. Masa upierdliwych ludzi. Reservation Office znajduję się w budynku naprzeciwko głównego wejścia na dworzec, otwarte dopiero od 8.00. Kupuję bilet i z buta do Cocoona.

Zwiedzam Hawa Mahal, pięciokondygnacyjny pałac z oknami na ulicę, zbudowany dla dam Maharadży aby umożliwić im obserwowanie codziennego życia ludu. Nawet fajny ale z zewnątrz, od strony ulicy, prezentuje się lepiej. W pobliżu Hawa Mahal odjeżdżają autobusy do Amber. Sprawdzam cenę – 5 INR (taniej niż napisane jest w przewodniku – to się raczej nie zdarza). Marcin na naszym trekkingu opowiadał, że warto się tam wybrać. Chcę tam pojechać jutro.

W hotelu liczę kasę jaka mi została. Na jutro szykuje się mała rzeźnia – zostało mi 217 INR na cały dzień, a chcę jeszcze pojechać zwiedzić Amber. Ale jakoś dam radę! ;-) Dolary chcę wymienić dopiero w Delhi, tam na pewno będzie lepszy kurs.


16.11.2006
Jaipur – Amber – Delhi


Wychodzę z hotelu o 11.15, zostawiam plecak. Jadę autobusem do Amber za 5 INR, czyli dobrze mi wczoraj powiedzieli. Koło 12.30 jestem pod Fortem Amber. Faktycznie, Marcin miał rację. Gdy po wyjściu z autobusu, spojrzy się na niego z dołu to robi ogromne wrażenie, w środku jednak już bez fajerwerków. Wjazd 50 INR, nie płacę za aparat. Przy wejściu po raz pierwszy ktoś mi sprawdza kieszenie, ale wyprzedzam pytanie i mówię, że to moje okulary i telefon komórkowy. Nie każe mi wyciągać, więc znów luz. W środku nie ma wyznaczonych kierunków zwiedzania zatem chodzi się trochę chaotycznie.

Po 16.00 zalegam w restauracji na dachu Cocoona i popijając rewelacyjną herbatę miętową, zabijam czas. Liczę kasę, przez cały dzień wydałem 116 INR, także mam „stówę” w kieszeni, można szaleć!

Przy głównym wejściu na dworzec, wstępuję do kawiarenki. Dobra, szybka, można instalować. Dworzec w Jaipurze jest chyba najczystszym jaki widziałem w Indiach. Na dworcu ustawione są telewizory, na których wyświetlają różne informacje. Między innymi dowiaduję się, że tu panują jakieś dziwne jak na Indie prawa. Otóż, na peronach nie wolno spać, nie wolno pluć i nie wolno śmiecić! Nie wolno też jeździć na dachu pociągu! I tekst, który mnie rozbroił: „Pamiętaj! To jak wygląda nasz dworzec świadczy o nas samych”!! No comments ;-) Aha, to że nie wolno spać, czy śmiecić to nie znaczy, że tego nie robią. Robią, tyle że na mniejszą skalę.


17.11.2006
Delhi


Przyjeżdżam o 7.50. Niestety pociąg zatrzymał się nie w New Delhi tylko w Old Delhi. Kurcze, w kieszeni tylko 9 rupii, także riksza odpada. Nie ma to jak spacerek z rana po Delhi. Przed 9.00 jestem w moim hotelu. Wystarczyła godzina na mieście i już mam wszystkiego dość. Odbieram plecak z depozytu – kamień z serca, wszystko jest!

Tak jak myślałem, w Delhi dolar stoi wyżej niż w Radżasthanie (1$-44.50INR). Chwila odpoczynku i ruszam pokupować jakieś pierdoły. Warto się wybrać do Central Cottage Industries Emporium, który mieści się na ulicy Janpath niedaleko za Connaught Place.


18.11.2006-19.11.2006
Delhi


Generalnie jak w polskim filmie - nic się nie dzieje.

Umawiam się z rikszarzem na konkretną godzinę, żeby podjechał pod hotel i potem lotnisko. Koleś nie przyjeżdża. Spodziewałem się tego, dlatego umówiłem się z nim wcześniej. Mam jeszcze sporo czasu, idę po następną rikszę. Wyjeżdżamy po 22.00, a przed 23.00 jesteśmy na lotnisku. Po 0.00 jestem po odprawie. Wylatujemy punktualnie o 2.50.

W Mediolanie jesteśmy przed czasem, ok. 7.00. Kolejki do odpraw ogromne. Mają tu jakieś dziwne przepisy (kolejne chore rozporządzenie unijne?), otóż nie można wwozić kosmetyków powyżej 150 ml (o ile dobrze pamiętam). Przede mną kobiecie i facetowi skonfiskowali duże opakowanie kremu Nivea, do tego jakiś balsam czy płyn do kąpieli!! Paranoja!! Poza tym słyszę jak Polacy się kłócą… jak miło, jak swojsko! W końcu!


Mądry Polak po…
(ocena bardzo subiektywna)


Nasza wyprawa w Himalaje okazała się niezwykłą przygodą. To co tam widzieliśmy i przeżyliśmy z pewnością na długo pozostanie w naszej pamięci. Były dni dobre i te trochę mniej dobre, ale teraz po powrocie mogę bezapelacyjnie stwierdzić, że ta podróż jako całość to było coś wielkiego.
Te dni dobre związane są z Himalajami, te ciut gorsze to z pewnością Indie. Nie wiem skąd ta powszechna fascynacja tym krajem i pochlebne opinie. Może tak mówią turyści, którzy wykupili wycieczkę zorganizowaną i przemieszczali się od zabytku do zabytku w komfortowych autobusach, nie mając styczności z prawdziwymi Indiami. Może, skoro już zapłacili tyle za wycieczkę, to nie chcą się przyznać że wtopili. Może to taka zmowa tych co tam byli, żeby namówić kolejnych, potencjalnych frajerów do przekonania się na własnej skórze jak tam jest. Może to ci, którzy cały czas wygrzewali się na Goa, a może to zwykli wariaci ;-) Za dużo „może” ;-) Przypominam, że to moja subiektywna opinia i mam nadzieje, że ci którzy mają odmienne zdanie, najzwyczajniej zaakceptują moje prawo do własnego poglądu.
Wyjeżdżając do Indii nie spodziewałem się żadnych luksusów. Miałem jakieś pojęcie o tym gdzie jadę, o czekających mnie trudnościach i niebezpieczeństwach. Jednak to co zobaczyłem po przyjeździe przeszło moje wyobrażenie. Spodziewałem się, że specyfika tego kraju będzie zbliżona do tego co widziałem już w państwach arabskich. Niestety, Indie to w trzech słowach: brud, smród i ubóstwo. Wszędzie walają się śmieci, które zjadają wałęsające się krowy, świnie, kozy czy psy. Do tego temperatura jaka tam panuje, powoduje że te wszystkie odpady okropnie cuchną. Smog w większych miastach już po godzinie strasznie drapie gardło. Często zdarza się że w centrach miast płyną rynsztoki, jak w średniowieczu! Widziałem jak facet, na gwarnej ulicy, wyskoczył ze sklepu, kucnął i odlał się do takiego ścieku! Jeśli dodamy do tego jeszcze wariacki ruch na ulicach, tłumy ludzi na każdym kroku, wszechobecny hałas i zaczepki Hindusów, to każdy może zrozumieć dlaczego już po 2h na mieście miałem wszystkiego dosyć. Miałem nadzieje, że przynajmniej ludzie z kraju Mahatmy Ghandiego okażą się w porządku. Tutaj też się pomyliłem. Możemy być pewni, że w 99% jeśli ktoś nas zaczepia, to chce nam coś sprzedać. Nikt nie będzie dla nas miły jeśli nie będzie widział w tym interesu. Ważne dla bezpieczeństwa – nie ufać nikomu – zbyt często giną tam turyści! Nie twierdzę, że nie można spotkać jakiegoś porządnego Hindusa, jednak uważam że jest to niezwykle trudne wśród tego miliarda ludzi. O truciu turystów napisałem już w opisie Varanasi.
Himalaje jednak to zupełnie inna bajka. Widoki, których się nie zapomina. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze uda mi się tu wrócić. Rafting również okazał się niesamowitym przeżyciem. Pierwszy raz byłem na takim spływie i polecam każdemu, tym bardziej, że w Nepalu cena jest przystępna a frajdy co niemiara. Nepal jest fantastycznym miejscem dla ludzi, którzy uwielbiają aktywny wypoczynek. Kraj ten bowiem oprócz swoich gór nie ma do zaoferowania zbyt wiele. Gdyby nie Himalaje, na pewno podarowałbym sobie to miejsce. Co do ludzi, to niestety, w bardziej turystycznych miejscach patrzą na turystów jak na chodzące dolary. Na przykład w mniej uczęszczanych rejonach, jak trasa z Jiri do Lukli, ludzie byli bardzo przyjacielsko nastawieni do nas. Gdy przechodziliśmy przez wioski, dzieci wychodziły z domów, kiwały nam. Natomiast zaraz za Luklą dzieciaki też podbiegały do nas, ale już domagając się cukierków, a za zrobienie im zdjęcia chciały pieniędzy! Poza tym, sytuacja z kontuzjowanym Jackiem, kiedy to Szerpowie żądali niebotycznych sum za pomoc, sprawiła że straciliśmy szacunek do tych ludzi. Szkoda, bo to psuje trochę klimat tego miejsca.
Reasumując – wszystkim gorąco polecam wyprawę w Himalaje, a odradzam jak mogę Indie, które najlepiej potraktować jako tranzyt, ostatecznie zwiedzić kilka kultowych miejsc i w nogi.


Teraz garść praktycznych informacji…

Trekking pod Everest Base Camp, jak pisze Janusz Kurczab w swoim przewodniku, nie jest trudny technicznie (pewne kłopoty może sprawić najwyżej Cho La), jednak wymaga dobrej kondycji i prawidłowej aklimatyzacji. Zatem lepiej nie jechać tam wstając dopiero co od komputera, tylko przygotować się wcześniej. Zagadnienia aklimatyzacji zostały poruszone w opisie z Pheriche (10.10.2006).

Przed wyjazdem koniecznie trzeba zakupić ubezpieczenie górskie, ponieważ zwykłe nie obejmują trekkingu. Jest to bardzo ważne, ponieważ gdyby coś się stało, to helikopter wyślą dopiero gdy sprawdzą nr polisy ubezpieczeniowej. Postawiłbym też na jakąś sprawdzoną firmę ubezpieczeniową. Marcin i Piotr cieszyli się, że kupili dobre ubezpieczenie w Katmandu za spory szmal, a okazało się, że śmigłowiec nie przyleci ponieważ nie mogą się skontaktować z ich biurem. Niestety, to ta chora strona kapitalizmu. Bardzo dobrym wyjściem wydaje się ubezpieczenie w austriackim Towarzystwie Alpejskim – Alpenverein.

Po powrocie do Polski, dobrze jest zrobić badanie kału w kierunku pasożytów. Większość turystów przyjeżdżających z tamtego rejonu, przywozi ze sobą mniej lub bardziej groźne robaczki. Ja przywiozłem Blastocystis Hominis – podobno to te mniej groźne pierwotniaki, ale i tak zrobiły konkretne spustoszenie w moim organizmie. Dwa tygodnie na antybiotykach (Vermox 100mg i Metronidazol 250mg) i udało się je wytępić.

Co zabrać?
- śpiwór - koniecznie z komfortem co najmniej -5˚C
- kije trekkingowe
- dobre buty trekkingowe
- sandały
- skarpety trekkingowe (3 szt.)
- bielizna termoaktywna (także długa)
- koszulki termoaktywne (2 wystarczą)
- krótkie spodenki (nie bawełniane)
- spodnie trekkingowe (najlepiej odpinane)
- kurtka
- coś z długim (np. polartec 100)
- polar 200
- ręcznik szybkoschnący
- rękawiczki
- 2 czapki (jedna przeciw słońcu, druga na mróz)
- kubek
- opcjonalnie gary i palnik (jeśli chcemy sobie sami coś ugotować w lodgy)
- okulary przeciwsłoneczne z dobrymi filtrami
- czołówka
- lekarstwa (koniecznie coś na zahamowanie biegunki np. Enterol 250, coś na gardło, witamina C 500mg zapobiegawczo)
- witaminy do rozpuszczania w wodzie lub koncentrat napoju izotonicznego (by nie pić zwykłej wody podczas marszu)
- krem do ochrony przeciwsłonecznej z filtrem SPF 40-50, krem i talk do stóp
- chusteczki nawilżone (wyżej problem z myciem)
- cążki do paznokci
- coś do jedzenia (kaszki, zupki, owoce suszone, batony)
- zdjęcie do wizy nepalskiej

Większość rzeczy trekkingowych można kupić w Katmandu i Namche Bazar za małe pieniądze. Są to głównie podróbki znanych marek, a ich jakość jest różna. Lucjan kupił kurtkę gore i był z niej bardzo zadowolony a buty na przykład potrafią się porozklejać w czasie trekkingu. Dlatego rzeczy ważne dla naszego zdrowia i wygody tj. śpiwór, buty, skarpety czy plecak należałoby przywieźć sprawdzony już z Polski. Poza tym, ciężko dostać bieliznę termoaktywną.

Przykładowe ceny:
Windstopper – 40-80 zł; spodnie gore – ok. 40 zł NPR; kurtka gore – ok. 160 zł; koszulki termoaktywne – ok. 25 zł.

Najlepiej nie zabierać żadnych bawełnianych koszulek, gaci itp., bo zalejemy się potem. Na trekkingu bardzo przydaje się talk do stóp (np. Dactarin), a w Indiach krem do stóp (stopy ciągle są odkryte w sandałach i narażone na cały ten syf). Akumulatory do aparatu na zmianę, ponieważ za ładowanie w lodgach pobierana jest opłata, która rośnie wraz z wysokością.
Jeśli jedziemy tylko do Indii, to spokojnie się zmieścimy w 25-30 litrowy plecak. Możemy wziąć ze sobą cienki śpiwór, lub możemy dać do uszycia na miejscu (ja w Indiach spałem może z 3 razy w śpiworze), dwie koszulki termoaktywne, coś z długim rękawem, długie i krótkie spodnie, bielizna, ręcznik, sandały, ewentualnie kurtka. Ważne by zabrać coś na komary.

Z przewodników to wielkiego wyboru w Polsce nie ma. Na Nepal polecam „Himalaje Nepalu” Janusza Kurczaba – bardzo dobry!


Najważniejsze… ile??!!

Cały mój wyjazd dwumiesięczny kosztował ok. 6000 zł.

W tej cenie jest zawarty bilet lotniczy, ubezpieczenie, dojazdy do Wawy po wizę, zakupy pierdół na wyjazd i wydatki na miejscu. Czyli całkowity koszt wyjazdu.
Cena ta nie uwzględnia sprzętu potrzebnego na trekking, ponieważ jest to każdego indywidualna sprawa, co ma na stanie posiadania.

Wydatki na miejscu

Przez dwa miesiące wydałem na miejscu 1100$. Oczywiście można było wydać mniej. Ceny sprzętu i ciuchów w Nepalu są jednak tak nieporównywalnie niskie w stosunku do cen w Polsce, że nie potrafiłem się oprzeć i wydałem na to prawie 200$! Gdyby więc skupić się tylko na wyjeździe a nie na zakupach, to spokojnie można było wydać 800$.

Zatem jeśli ktoś planuje wyjazd do tych krajów, to musi liczyć, że wyda tam średnio ok. 1200 zł na miesiąc. Jest to kwota, która spokojnie pozwoli nam na normalne podróżowanie, zwiedzanie itp. Powinno też starczyć na kupienie od czasu do czasu jakiejś pamiątki lub ciuszka ;-)

Absolutnym minimum wydaje mi się 1000 zł miesięcznie, ale to już na sporej żyle, a chyba nie o to chodzi, jeśli jedziemy w taką wymarzoną podróż.

Uważam, że na taki dwumiesięczny wyjazd najlepiej zarezerwować sobie 1000$ i nie liczyć każdej rupii. W razie czego można zabrać kartę kredytową. W większych miejscowościach są dostępne bankomaty.

Oczywiście kto ile wyda, to jest każdego indywidualna sprawa, dlatego po każdym dniu pisałem na co wydałem kasę, aby można się było zorientować, czy ktoś wyda więcej czy mniej. Jakby się przecież uprzeć to można wydać i 2000$ w dwa tygodnie.

Zdj cia

INDIE / Indie / Gorakhpur / Dworzec w GorakhpurNEPAL / Himalaje / Chitwan / Rajd na słoniuNEPAL / Himalaje / Chitwan / NosorożceINDIE / Gorakhpur / Gorakhpur / Obiad w GorakhpurzeINDIE / Indie / Delhi / Wielki Meczet w DelhiINDIE / Indie / Delhi / Mauzoleum HumajunaINDIE / Indie / Delhi / Potwierdzenie zostawienia depozytuINDIE / Indie / Jaisalmer /

Dodane komentarze

jb1 do czy
12.04.2004

jb1 2007-08-02 22:30:16

Samo życie.Fakt że komercji,cwaniactwa w atrakcyjnych miejscach
nie brakuje,ale gdzie tego nie ma?Masz rację że twoja wypowiedż jest
subiektywna,bo każdy człowiek odbiera rzeczywistość inaczej.Indie są
miliardowym narodem wielokulturowym,i ilu mają mieszkańców to tyleż
charakterów.Nie zrażaj się.Odwiedż kiedyś Ladakh ,Sikkim,Himal Pradesh
to może odczucia z tych rejonów zrównoważą te z Varanasi,Agry itp
Pozdr.

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl