Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

ZMARZNĄĆ W CHORWACJI > CHORWACJA, SERBIA, CZARNOGÓRA, BOśNIA i HERCEGOWINA, SłOWACJA, SłOWENIA, AUSTRIA, WĘGRY, ALBANIA, CZECHY, POLSKA


SZARPANINA_2012 SZARPANINA_2012 Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie ALBANIA / - / k. Koplik / Na tle upragnionych Gór PrzeklętychSpółka-córka wyprawy SZARPANINA 2012 prezentuje najnowszą multimedialną grę komputerową w czasie rzeczywistym (a przestrzeni nieco nierzeczywistej) pt.

ZMARZNĄĆ W CHORWACJI
Przed wyprawą SZARPANINA 2012. Geneza pomysłu, czyli motocyklem po Bałkanach (2009).

Ilość graczy: 3 (Borsuk, Glaca, Sowizdrzał)
Czas trwania: 6 dni (wrzesień 2009)
Wymagania sprzętowe: Honda Deauville 700, Yamaha TDM 850, Yamaha FZS 600
Urządzenia peryferyjne: jeden GPS, jeden aparat 12 Mpx, dwie mapy (w tym jedna Krakowa),
trzy mózgi (poziom wykorzystania ok. 10-40%), dużo chęci i wiary, głównie w siebie nawzajem.
Urządzenia pamięci masowej: torby i plecaki przywiązane do siodeł, gdzieniegdzie kufry i torby na zbiorniki.
Gadżety: namioty, śpiwory, palniki i butle z gazem, żywność zabrana z Polski.


Poziom 0: Chłodny dzień na Jurze
Sakramentalne ,,to co jedziemy do tej Chorwacji?'' padło pod malowniczym zamkiem w Mirowie na Jurze jesienią 2008 roku. Mimo nikczemnie niskiej tamtego dnia temperatury, myśl i plany rozgrzewały nas przez kolejne miesiące, pewnie dlatego, że większość z nas jeździła wówczas dopiero drugi sezon... Mnożące się warianty przebiegu trasy, miejsc do odwiedzenia, składu grupy i wyposażenia są z dzisiejszego punktu widzenia nie do spamiętania. Najważniejszą bodajże decyzją było skierowanie się na Serbię i Czarnogórę prosto do Dubrownika (zamiast powolnego ,,drang nach sud'' od Rijeki wzdłuż chorwackiego wybrzeża), która zapadła - a jakże - w kolejny, tym razem wiosenny ale też chłodny dzień na Jurze...


Poziom 1: Zimny deszcz w Słowacji.
Mimo temperatury i deszczu, nakręciliśmy tego dnia 800 km na nasze opony. Wieczorem, już w Serbii, w dyskretnej altanie porośniętej winoroślą, przy ciepłej wieczornej bryzie i chłodnym piwie miło rozpamiętywaliśmy mijający dzień. Ale parę godzin wcześniej nie było nam ani ciepło ani miło. Deszcz dopadł nas jeszcze między Cieszynem a Zilina, a dalej bylo kilkadziesiąt kilometrów ostrych górskich zakrętów, czyli ,,winkli''... Wyschliśmy dopiero przy węgierskiej granicy, pewnie dzieki bocznemu wiatrowi, który suszył, co prawda, ale utrzymanie motocykla na wprost kierunku jazdy nie było łatwym zadaniem. Dopiero cena beznyny na Hungaroringu (obwodnicy Budapesztu) przeliczona z forintow na euro nieźle nas wygrzała: ponad 6pln/litr (pisane w 2009). Po zimnych słowackich opadach nie zostało już śladu, a serbskie drogi i miasta, jak Subotica, czy Novi Sad, sympatycznie choć biednie otwierały przed nami swoje bramy, ukazując miłych ale jakoś dziwnie zmęczonych ludzi i nienajlepiej oznaczone drogi.


Poziom 2: Wichrowe wzgórza w Serbii. Mrożący strach w Albanii.
Te oznaczenia serbskich dróg nie były w końcu takie złe. Tego dnia od rana bez problemów toczyliśmy się na Sabac, Valjevo i Uzice. Im bliżej Czarnogóry, tym teren stawał się coraz mniej płaski, ale dobra jakość dróg tylko z rzadka kazała skupić się na dziurach, zamiast na widokach. Oczywiście, chłód wzmagał się wraz z wysokością, a ocieralismy się często-gęsto o 1000 m npm i trzeba się było ,,doubierać''. W trakcie jednego takiego ,,doubierania'' zatrzymała się przy nas stareńka Honda Africa Twin na rumuńskich blachach, na której turyści płci obojga nie sprawiali wrażenia zmarzniętych. Przeciwnie, ona w krótkich legginsach i sandałach, on w polarze. Cóż, co kraj, to obyczaj. Kilka zdań nt. cen beznyny, spalania i dalszej podróży, po czym ruszyliśmy każde swoim tempem dalej.

Granica Serbii i Czarnogóry pomiedzy Prijepoljem a Bjelopoljem to przepiękna kilkudziesięciokilometrowa dolina, której dnem biegną równolegle górska rzeka oraz pełna niesamowitych winkli droga. Tylko coś Serbowie z tymi z Montenegro niezbyt się lubią, co widać po stylu, w jakim prowadzono odprawy celne, choć język niby ten sam... Aż dziw, że niedabłym ruchem ręki jeden smagłolicy funkcjonariusz kazał naszej trójce po prostu jechać. Był w tym haczyk, o którym przekonaliśmy się dopiero późnym wieczorem, na granicy z Albanią....

No właśnie – Albania. Któryś rzut oka na mapę uswiadomił nas, że jesteśmy bardzo blisko granicy z tym tajemniczym krajem. Większością głosów ;-) zapada decyzja – jedziemy, choćby na moment! Ten moment trwał 3 bite godziny, w trakcie których zgodnie z tytułem, strach mroził nam olej, ten w silnikach i ten w głowach. Ale o tym za chwilę.

Na razie w Czarnogórze jechało się nieźle, a i okolica wyglądała na zadbaną. Kolejne 130km do Podgoricy, stolicy Montenegro, prowadziło wciąż przez wapienne monolityczne góry, przypominające nieco Alpy w Słowenii, czy też te blisko Wiednia. Czy znalazłaby się tam prosta dłuższa niż 200m?
Raczej nie. Natomiast za Podgoricą, z której skierowaliśmy sie prosto na wschód, krajobraz zmienił się radykalnie: wciąż góry, ale o zupełnie innym charakterze, bardziej surowe, pustynne, pokryte czerwonawym pyłem i oderwanymi od masywu luźnymi wantami. To jedno z tych miejsc, gdzie nie wiadomo, czy patrzeć na krajobraz, czy na drogę...

Im bliżej Albanii, tym wiecej dziur w drogach i więcej mercedesów. Podobno aut tej marki jest w niewielkiej Albanii więcej niż w ich rodzimym Reichu (?) Po przejechaniu - bezproblemowo! - granicy MNE/ALB mieliśmy wrażenie, że opuściliśmy Europę, co gorsza, bezpowrotnie. Pobocza dróg, o ile te wydzielone pasy terenu zasługują na taką nazwę, to istny hasiok, hałdy śmieci, na których stada zdziczałych psów wiodą swój nędzny i agresywny żywot. Kontrastuje to dziwnie z wypasionymi zajazdami, hotelami i restauracjami o wyglądzie ociekających złotem pałaców. W tle igły minaretów. Przed każdym domem schron.

Nie jechaliśmy szybciej niż 40-50km na godzinę. Jak na te dziury i ,,zasady'' ruchu drogowego, ta prędkość i tak w ktorymś momencie o mało co nie okazała się dosłownie mordercza. Dobrnęliśmy w końcu do większego miasta Shkoder (dlatego ich rejestracja zaczyna się na SH jak w rodzinnym Chorzowie Sowizdrzała), w którym dopadł nas zmrok. Na tamtejszych ulicach jedyną regułą jest totalny brak reguł, nieoświetlone auta jadące pod prąd, które popisuja się siłą swoich klaksonów, nieoświetlone krowy prowadzone pomiędzy autami (i motocyklami - brrr!) bez żadnej kotroli, dzikie i zdezelowane motorowery, przy których wszędobylskie włoskie ,,piździki'' to szczyt techniki i kultury jazdy, nieoświetlona matka z dwójką dzieci na jednym rowerze, drewniany jednokierunkowy most z ruchomymi belkami na którym wymijały się pojazdy i zwierzęta wszelkiej maści, to wszystko sprawiło, że zatęskniliśmy za odległą mentalnie, lecz jakże europejską Czarnogórą. I tu sęk: nie możemy wjechać z powrotem do Montenegro, bo Glaca nie ma zielonej karty. Jak zatem przejechał SRB/MNE? Niestety, odpowiedz na to pytanie kosztuje 10 euro: ,,tam nie sprawdzono, ale tu sprawdzamy''. Na szczęście szybko znaleziony miły nocleg i kolacja poprawiły nam humory: trafiliśmy do jakiegoś domu na imprezę z okazji ukończenia przez najstarszego syna studiów na Uniwersytecie w Tiranie (pogranicze Czarnogóry i Albanii jest dwujęzyczne i co najmniej dwunarodowościowe, stąd zapewne studia Czarnogórców u sąsiadów i odwrotnie). Wracając do imprezy: godzinne kosztowanie lokalnych specjałów, przy których Sowizdrzał o mało co nie zapomniał o swym deklarowanym wegetarianizmie. Potem już tylko słodkie chrapanie we własnych ciepłych śpiworach. Summa sumarum, po Albanii wspomnienia już tylko miłe.



Poziom 3: Jak zmarznąć w kurorcie Makarska?
Poranne pożeganie z gościnnymi ,,lokalesami'' i pierwszy postój w pobliskim nadmorskim Ulcinj. Stamtąd zaczyna się miejscowa ,,autostrada słońca'', czyli uroczo położona droga prowadząca przez zatokę Kotor, Dubrovnik i Split, aż do Rijeki. Zwłaszcza serpentyny wokół Kotor zrobiły na nas wrażenie, na napotkanych ponownie znajomych z rumuńskiej Africa Twin też. Trzy godziny później, już w Chorawcji nad Dubrovnikiem, krótki postój na zdjęcia. Widok jedyny w swoim rodzaju. Do tego dołączył się ziomek na VTRze oraz niebrzydka krajanka, która przyjechała z francuską wycieczką. Po tych wrażeniach centrum Dubrovnika sprawiło na nas wrażenie zatłoczonego i bajecznie drogiego.
Po jakiejś godzinie zwiedzania byliśmy z powrotem w siodłach, kierując się nadal na północ. Ale nie była to nadzwyczajna jazda – po prostu za gorąco lub za dużo samochodów.

Na szczęście, nad Makarską znajduje się wyjątkowy w skali Europy park narodowy, którego centralnym punktem jest masyw Sviaty Jure 1762m npm. Jak szczyt o tej wysokości znalazł się zaledwie 5km w linii prostej od wybrzeża Adriatyku? Po prostu cud natury. Na wierzchołek prowadzi 30-kilometrowa droga przez park, na którą wjechaliśmy po zapłaceniu niewielkiego myta (czy nie może tak być w polskich parkach?). Na tych 30km było do pokonania co najmniej 1700 m w pionie! Do tego agrafki o kącie większym niż 180, mijające się samochody, sakramencki wiatr i spadające... celsjusze. Zaczęło się zmierzchać, było zimno jak w psiarni, a do tego Glaca na parkingu na szczycie zaliczył (niegroźną) glebę; podnoszenie TDMy to była przynajmniej jakaś rozgrzewka. Pięknie, bo pięknie, ale ciągnęło nas już mocno w dół. Nie byliśmy z resztą jedyni, którzy te 30km potraktowali zbyt lekko, bo w połowie zjazdu minęliśmy trzy ciężkie ,,hareleye'' pnące się mozolnie do góry. A więc jednak można :-) Przez kolejne pół godziny i ponad 1,5 km w pionie temperatura skoczyła o jakieś 20 st. W tym stanie mogliśmy już tylko przeciąć centrum Makarskiej i w pobliskiej Krvavicy znaleźć pierwszy z brzegu, niewielki, ale dość spokojny i czysty pensjonat. Nazwa Krvavica pochodzi zapewne od tamtejszych cen noclegów i piwa.


Poziom 4: Czy w Plitvicy może być ciepło?
Tego dnia przy porannej kawie zapadła istotna decyzja – spadać czym prędzej z coraz bardziej zatłoczonej drogi wzdłuż wybrzeża, czyli ,,Jadranskej Magistrali'' (Magistrali Adriatyckiej), na północny wschód, na miasta Sinj i Knin, w kierunku Plitwickich Jezior. Przed wjazdem do Splitu jakaś dwupasmówka odprowadziła nas 20 km od wybrzeża, poza świeżutką chorwacką autostradę A1, a dalej... Dalej było 200km pustej, pięknej i znakomicie wyprofilowanej drogi pomiędzy wzgórzami. Przez te niecałe 3 godziny minęło nas może 10 samochodów. Po drodze wiele wysiedlonych pojedynczych domów a nawet całych osad. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że po ogłoszeniu niepodległości przez Chorwację, ok. 600 tys. Serbów zostało po prostu stąd wysiedlonych. Wojna to jednak dziwna i nieludzka rzecz...

Systematycznie pięliśmy się w górę, było też coraz zimniej, im bliżej Plitivicy, tym więcej chmur i wiatru, jak to w górach. Żal, że nie założyliśmy podpinek do kurtek. Na parkingu stanęliśmy już tak zmarznięci, że nie chciało nam się przebierać z motociuchów w jakieś bardziej odpowiednie do maszerowania po plitwickich jeziorach. Dobrze, że chociaż parking dla moto był gratis, podobnie z resztą jak dzien wcześniej w Dubrowniku. W tym miejscu stuknęło nam dokładnie 2000 km od domu, nadszedł więc czas aby dać wytchnąć skatowanym pośladkom chociaż przez pół dnia. Niestety, 4 godziny spaceru w ciężkich kurtkach dobiły nas nieco, od wody zimny wiatr, z góry słońce, a do tego ta cena za wejście... Gdyby nie cudowny widok Wielkiego Wodospadu, powrót łódką po największym z jezior oraz niebrzydkie turystki nie tak znowu ciężko ubrame jak my, nie mielibyśmy tak miłych (MIŁYCH!) wspomnień.

Oczywiście robiło sie coraz chłodniej. Już pod wieczór, jakąś ,,żółtą'' drogą zmierzaliśmy z Plitivicy dalej na połnóc i oglądaliśmy Chorwację taką, jakiej nie uświadczy się w żadnym katalogu czy kurorcie. Spokojne górskie chaty, wypas zwierząt, cisza i spokój. Poczuliśmy się niemal jak w Beskidach. Przez kolejną godzinę byliśmy dosłownie jedynymi obecnymi na tej drodze, czasem tylko towarzyszył nam żwir na winklach. Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na namioty, ale w kilku chatach nie przywitano nas przyjaźnie, w innych w ogóle nie wpuszczono, cyt. ,,do piczki matieri'', za drzwi. Dopiero w nastepnej wsi, w okolicach Josipdolu, młody rolnik konkretnie odpowiedział, że tu na jego polu możemy spokojnie przespać się w namiotach. Nie zdążyliśmy rozkulbaczyć wierzchowców, a już leciwa mama rodziny (czy może teściowa) zapraszała aby spać u niej ,,w kuci''. Mieliśmy niejakie problemy z zachowaniem powagi, bo choć ,,kucia'' to po serbsku chata, dom, to już 4 dni podróżowaliśmy w typowo męskim towarzystwie ;-)

W kuci na stole znalazły się pomidorki z ogródka i kawał koziego sera, do naszej dyspozycji 3 łóżka, telewizor, a ci jeszcze pytali, czy czegoś nam nie trzeba. Więc Borsuk z głupia frant rzucił: ,,Rakija''. Prawo gościny nakazało gospodarzom potraktować to śmiertelnie poważnie, więc po upływie góra kwadransa 0.7 l i 3 kieliszki wjechały na stół. W gardłach i pustych żołądkach zagościło śliwkowe gorąco. Oj, zebrało sie nam na wspomnienia z młodości, a zaraz później na chrapanie :-))) Nawet nie czuliśmy, mimo otwartych okien, że tej nocy było blisko 0 stopni...


Poziom 5: Kąpiel w zimnym Adriatyku. Lodowce w Słowenii.
...za to poczuliśmy to o 7-ej rano, kiedy rozdygotani pakowaliśmy się do kolejnego całodziennego etapu. Z tej perspektywy rzucony dzień wcześniej pomysł, żeby wrócić jeszcze nad Adriatyk i popływać wydawał się cokolwiek masochistyczny. Kilka fotek z gospodarzami i wąskie asfalty powiodły nas w kierunku Rijeki. Dalej, już na autostradzie A6, termometry pokazywały nadal 11-12 stopni, co przy 130km/h dało się czuć jako dojmujący chłód. Dopiero w nadmorskiej Opatiji odważyliśmy się zrzucić polary, kominiarki, ślniaczki itp. ale nadal na myśl o wejściu do wody czuliśmy jak kurczą nam się... resztki silnej woli. ,,Słoneczna śródziemnorska i gorąca Chorwacja, do piczki matieri...'' - myśleliśmy, w końcu jednak ,,twardym cza być, nie miętkim'', więc rozdzialiśmy się na betonowej(!) plaży i hulnęli do wody. Nie było tak źle, choć spojrzenia wczasowiczów z pobliskich czterogwiazdkowych hoteli były wzgledem nas totalnie wyprane z szacunku...

W końcu czas na powrót. Zamiast zwiedzać kurorty na półwyspie Istria, obraliśmy kierunek na Słowenię, aby z bliższej perspektywy zobaczyć ten najszybciej rozwijający się pojugosłowiański kraj. Istotnie, tempo rozwoju imponujące. Drogi i oznaczenia tej samej jakości, co w pobliskiej Austrii, domostwa zadbane, wysoka kultura jazdy. Jakieś 30 km od granicy w okolicy Postojni, zaczęły się niezatłoczone serpentyny, proawdzące w kierunku najwyższego szczytu Słowenii – Triglava w Alpach Julijskich. Kto widział choć raz pobliskie Dolomity, potrafi wyobrazić sobie te niemal półtorakilometrowe ściany, surowe zbocza, piargi i żleby pokryte płatami wiecznego śniegu, zaś u ich podnóży kwieciste kolorowe doliny, zagajniki i strumienie. I do tego ta szosa – równa, gładka, wznosząca się konsekwentnie z 200 m npm. do prawie 1500 po czym opadająca z powrotem z przełęczy w dolinę. Jej najważniejszy odcinek to rozpoczynająca się na północ od pobliskiej Trenty tzw. Ruska Droga – blisko 50 winkli-,,agrafek'', każda oznaczona tablicą z numerem i wysokością npm. Niektóre agrafki, zwłaszcza te na północnych zboczach, wyłożono kostką, zamiast asfaltem, pewnie ze względu na ściekającą wiosną wodę. Na trasie akurat było sporo Harleyów różnej postaci, jak się okazało, ich posiadacze mieli wówczas swój międzynarodowy zlot całkiem niedaleko. Oprócz tego było zimno jak diabli...

Zjazd do Kranjskiej Gory zakończył się pasmem drobnych rozczarowań, głównie ze względu na tamtejsze ceny. Po wielkich ceregielach znaleźliśmy pokój za ,,jedyne'' 18 euro od łebka (w innych wołali 25-28, a my naiwnie myśleliśmy, że to razem za trzech). Było, nie było, przed powrotną drogą warto się umyć i wyspać. Kupionym ,,na pamiątkę'' do domu winem opiliśmy ,,zieloną noc'' tej wyprawy, popatrzyliśmy na pogrążające się w mroku ośnieżone szczyty. W sumie Słowenia to piękny kraj, więc wrócimy tam jeszcze, tylko z grubszymi portfelami. I podpinkami w kurtkach...


Poziom 6: Jak odparzyć sobie siedzenie na autostradzie?
Oprócz porannego lekko górskiego epizodu (przełęcz nad Kranjską Gorą, granica z Austrią), dalej nie było już trudno. Za to nudno: Klagenfurt, Graz, sprytnie ominięty Wiedeń, Bratysława, Zilina, Cieszyn i upragnione Katowice, w sumie ponad 700km autostradami. Oto przepis na ból i obtarcia ,,tylnej poduszki powietrznej'' leczonej przez kolejny tydzien :-)







TOP SCORE (Najlepsze wyniki):
kilometrów: 3191
odwiedzonych krajów: 5 (Serbia, Czarnogóra, Albania (!), Chorwacja, Słowenia)
ponadto tranzytem: 5 (Czechy, Słowacja, Bośnia i Hercegowina, Węgry, Austria)
litrów paliwa: coś pomiędzy 140 a 150, średnio 5pln/litr
zdjęć: 280 szt., ok. 1.2 GB, format .jpg
problemów z moto: ZERO !!!
Najdroższe piwo: 2.50 euro za butelkę (restauracja w Słowenii)
wrażenia i wspomnienia: oczywiście BEZCENNE


PODZIĘKOWANIA dla Borsuka za zdjęcia i dla Glacy za trzeźwe spojrzenie.

Zdjęcia

ALBANIA / - / k. Koplik / Na tle upragnionych Gór PrzeklętychCHORWACJA / - / Dubrownik / Nad DubrownikiemSERBIA / - / Valjevo / Przez wzgórza SerbiiCHORWACJA / - / k. Makarskiej / Widok na Adriatyk ze szczytu Sv. Jure 1762 m. npm.SłOWENIA / - / ?? / Na alpejskich winklach

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2023 Globtroter.pl