Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Z porannego Plaza de las Tres Culturas, przez Teotihuacan, do wieczornej Zona Rosa > MEKSYK
Qudidas relacje z podróży
W stolicy Meksyku jest kilka miejsc, polecanych szczególnej uwadze w popularnych przewodnikach turystycznych. Poniższa relacja, to propozycja wypełnienia w stolicy jednego dnia. W moim przypadku był to ostatni dzień....
Śniadanie w skromnej restauracji hotelowej, przypominającej stołówkę, to powtórka tego, co już próbowaliśmy. Z pięciu potraw, poznanych podczas pierwszego posiłku, większość osób wybiera sadzone jaja na podsmażanej tortilli, w sosie pomidorowym. Huevos rancheros. Nieźle smakuje też chialquiles – tortilla w sosie pomidorowym z pokrojoną cebulą i kawałkami białego sera. Szkoda, że nie ma „bufetu szwedzkiego”, a Meksykanie tak mało jedzą. Dopychamy się słodkim pieczywem.
Dzień zapowiada się „pracowity”. Poranek na „Garibaldim”, który mijamy jadąc za trolejbusem, nie przypomina miejsca, które pamiętamy z wczoraj. Uśpiony plac, zamknięte restauracje, puby, samotny dozorca i jego miotła….
Następny punkt programu kilkaset metrów dalej. Plac Trzech Kultur. Symbol wspólnoty Indian, Hiszpanów i Metysów, ukazany „niechcący” w zabudowie. Obok fragmentu ruin azteckiego miasta Tlatelolco, kościół Templo de Santiago na gruzach piramidy i współczesny budynek departamentu Spraw Zagranicznych. Zderzenie architektur trzech różnych okresów w historii. Miejsce – cmentarzysko. Nie tylko kilkudziesięciu tysięcy Indian poległych 13 sierpnia 1521 roku, ale także tych protestujących w 1968 roku, czy ofiar trzęsienia ziemi w 1985….
...20 października 1968. Środa. Dziesięć dni przed rozpoczęciem Igrzysk Olimpijskich. Poprzedzona wielotygodniowymi demonstracjami zwolenników komunizmu przeciw polityce rządu, manifestacja kilkunastu tysięcy studentów. Protest przeciw okupacji uniwersyteckiego kampusa przez wojsko, przeciwko aresztowaniom i szykanom.
Godziny późnopopołudniowe. Plac odcięty od miasta przez opancerzone pojazdy i czołgi. Nalot helikopterów. Strzały, leje się krew. Panika. Akcja poszukiwania organizatorów, członków tak zwanej Narodowej Grupy Strajkowej (CNH) z Salvadorem Martinezem della Roca na czele. Wojsko przeczesuje pobliskie domy. Błyskawiczna akcja wywozu zabitych i rannych. Trzysta ciał prawdopodobnie ląduje w wodach Zatoki Meksykańskiej. Setki aresztantów. „Massacre in Mexico” – najbardziej dosadne i trafne określenie tego, co się stało, z tytułu książki poświęconej wydarzeniom, autorstwa meksykańskiej pisarki, krewnej ostatniego polskiego króla - Eleny Poniatowskiej....
Tablica z nazwiskami poległych studentów na Plaza de las Tres Culturas, nie robi na przechodniach większego wrażenia. Większość o tej porze to turyści. Obojętnie chłoną niestrawną historię, daty…. Tępo patrzą na zakonserwowane wykopaliska, automatycznie podążając do wnętrza pomnika hiszpańskiej konkwisty – świątyni de Santiago. „…Nie był to ani tryumf, ani klęska, lecz narodziny Mestizo – dzisiejszego narodu meksykańskiego…” – woła fragment napisu na ścianie kościoła.
Bardziej niż miejsce chrztu św. Juana Diego, bardziej niż realistyczne przedstawienie zmarłego mnicha z wosku w szklanej trumnie, porusza symboliczny grób. Grób stworzony w kościele na Święto Zmarłych. Pełno na nim pomarańczowych margerytek, aksamitek, listowia, kukurydzy, rozkrojonych pomarańczy, tortilli, cukrowych kościotrupów, czaszek…. Ci, co odeszli mogą korzystać, posilać się…. Zaduszkowe cmentarze w atmosferze fiesty. Jedzenie, ulubione przez zmarłego wino, czy tequila, papierosy i muzyka. Radosne obcowanie z przodkami przy posiłku, gdzie stół stanowi udekorowany grobowiec. W tym czasie również sklepy i stragany pełne niecodziennych towarów. To ciasto w kształcie zwłok, to makabryczne zabawki – otwierane trumienki, maski denatów, kolorowe szkielety….
Godzinny odpoczynek w autokarze na czterdziestokilometrowym odcinku płatnej autostrady od stolicy, do dawnego ośrodka Indian - Teotihuacan.
Przy wejściu numer 1 opłata, w tym za posiadany aparat fotograficzny i kamerę. Razem 60 pesos na głowę.
”Cytadela” – kwadratowy plac o boku podobno 365 metrów, otoczony piętnastoma budowlami kultowymi z piramidalną świątynią Quetzalcoatla, czyli Upierzonego Węża, w środku. Jedna z trzech, czterech części dawnego miasta, które w tym miejscu polecane są szczególnej uwadze. Miejsce, gdzie bogactwo dla badaczy stanowią nie tylko naścienne malowidła, ale również pochodzące z około III wieku naszej ery grobowce, być może rytualnie pochowanych żołnierzy.
Na gorących od Słońca ścianach kompleksu świątynnego, wśród których niegdyś dominuje pałac wodza, dziś uwagę przyciagają ścienne reliefy, na przemian masek Tlaloca – boga deszczu, oraz Quetzalcoatla – boga powietrza, urodzaju, światła, symbol ptaka i węża w jednej postaci. Mówi się, że Quetzalcoatl, to najwyższy rangą bóg, który miał wyświęcać innych. Znany wśród Indian pod różnymi nazwami, na przykład u Majów, jako Kukulcan. Śmieszne te płaskorzeźby. Tlaloc, jak robot, z charakterystycznymi pierścieniami ocznymi, niczym okulary spawacza…. Ot, indiańska wyobraźnia.
Próby wyobrażenia sobie jak niegdyś to ponad stutysięczne miasto funkcjonowało, nie bardzo wychodzą. Wśród setek ludzi jednocześnie przybywajacych zewsząd, głosów zwiedzających, czy klaksonów gdzieś niedaleko parkujących pojazdów, trudno o zadumę, trudno o cofnięcie się myślami w czasie, trudno o atmosferę tamtych lat. Lat pomiędzy II wiekiem przed naszą erą do wieku VII, może VIII po Chrystusie. Lat, kiedy wokół rozwijającego się miasta, stworzone zostaje wielkie centrum religijne.
Gdzieś w oddali, wśród pozostałości pałacowych rezydencji lub spichlerzy tak zwanej Alei Zmarłych, widoczne piramidy Słońca i Księżyca. Aleja Zmarłych. Szeroki trakt, długości ponad dwóch kilometrów. Pokonamy go idąc z drugiej strony, bo zwiedzający po obejrzeniu „Cytadeli”, wsiadają najczęściej do autokarów i przemieszczają się na przeciwległy koniec, do Piramidy Księżyca. Zorganizowane grupy obowiązkowo zaliczają „przy okazji” centrum sprzedaży pamiątek, gdzieś w połowie trasy, pod pretekstem darmowego pokazu produkcji tequili. Chyba warto poświęcić godzinkę, odpocząć nieco po dawce wiadomości z dziedziny archeologii i historii. Warto obejrzeć pokaz wyrobu meksykańskiego trunku wywodzącego się z miejscowości Tequila w stanie Jalisco, posmakować gotowego wyrobu przy muzyce mariachis i otoczeniu rzeźbiarzy w obsydianie. To, co jest prezentowane, nie stanie się oczywiście prawdziwą tequilą, choćby z takiego samego powodu, jak nie wszystko, co smakuje i wygląda jak szampan, czy koniak, nim jest. Specjalna odmiana agawy, w tym przypadku niebieskiej, odpowiedni proces produkcji i rejon, z którego pochodzi, decydują o nazewnictwie alkoholu. Resztę podobnych napoi stanowią „pulque” i „mezcal”. Najlepsze gatunki tego drugiego „ozdabia się” w butelkach robaczkami – pasożytami żerującymi na liściach agaw.
Słuchamy opowieści o agave tequilana weber, które jako ośmio, dziesięcioletnie, zbiera się przed jedynym w ich istnieniu kwitnieniem, jak rdzenie oddzielone od liści miażdży się, gotuje, a otrzymany sok wzbogaca drożdżami. Słuchamy jak po fermentacji płyn poddaje się podwójnej destylacji, a potem butelkuje albo przelewa do dębowych kadzi, w których dojrzewa do czterech lat. W końcu degustacja. Z limonką i solą. Prezentujący udowadnia, że nie marnują się też odcięte liście. Z ich włókien, jak okazuje się, można pozyskać nici, z kolców, którymi są zakończone - igły do szycia. Możliwe jest także zrobienie masy papierowej, czy mydła. Opowieść interesująca, w cenie pamiątek ze sklepu, którego organizujący pokaz jest współwłaścicielem.
Gdy ludzie rozpraszają się wśród kramów i sklepów, siadam na wolnej ławce. Przyglądam się stercie głazów obsydianowych, które wykorzystane zostaną do wyrobu rzeźb, na pamiątki dla turystów. Ospale oczekuję powrotu żądnych suwenirów towarzyszy podróży. Do usypanej górki kamieni podchodzi miejscowy mężczyzna. Zabiera kawał skały do swojego warszatu na wolnym powietrzu. Wstaję. Uderza gwałtowna myśl: mieniąca się w słońcu czarna, nieobrobiona skała, to przecież również oryginalna pamiątka! „Proszę sobie wybrać” – słyszę z ust mistrza, prosząc o kawałek….
Przy Piramidzie Księżyca jest już nieco chłodniej. Przydały się zachowane bilety z wejścia numer 1. Drugi raz nie uiszczamy opłaty. Pośpiesznie, kto żyw, wdrapuje się na czterdziestotrzymetrowy wierzchołek, stu dwunastoma schodami, najstarszego obiektu Teotihuacan, gdzie upragniony odpoczynek z widokiem na okolicę.
Poniżej, nieopodal, doskonale widoczne labirynty tak zwanego Zespołu Pałacu Quetzalpapalotla, znanego głównie ze swoich niezliczonych, skomplikowanych zdobień i poindiańskich malowideł. Dom mieszkalny współrządzących kapłanów, może wodza? Dla nas pytania o tajemnice dziesiątek budowli na trzydziestostopniowym upale nie wymagają odpowiedzi. Trudno się dziwić obojętności turystów, kiedy przechodząc zakamarkami obiektów słyszą, dziwnie brzmiące nazwy, w rodzaju - Świątynia Pierzastych Muszli, Pałac Jaguara, czy Plac Księżyca, jeszcze dla utrudnienia w oryginalnym brzmieniu. Niełatwo, bowiem, będąc jedynie konsumentem prac archeologów i znawców tematu, wgłębiać się w detale, bogactwo wyobraźni twórców kultury, budowniczych miasta Teotihuacan. Kultury, która ewoluowała, zmieniała się przez ponad pięćset lat. Zaciekawienie wzbudza jedynie informacja, że prowadzący badania wnętrza piramidy, na wierzchołku której siedzimy, natknęli się na szczątki ludzkich ciał bez głów z zawiązanymi rękoma z tyłu, zwierzęta i różne przedmioty rytualne. Brzmi to nieprawdopodobnie.
Obserwując Teotihuacan z Piramidy Słońca, najwyższej budowli, uzmysławiam sobie, iż ostatni punkt wielkiego archeologicznego centrum, osiągnięty. Pod stopami Aleja Zmarłych. Pod stopami miasto, gdzie „ludzie stają się bogami”, lub „rodzą się bogowie”. Tak, bowiem, z azteckiego języka nahuatl używanego jeszcze tu i ówdzie dziś tłumaczona jest nazwa miasta. Jak właściwie miasto nazywało się kiedy żyli tu jego twórcy, nie wiadomo.
Trudne te wszystkie miejscowe nazwy, określenia. Nie tylko do wypowiedzenia, ale i przeczytania,. A jednak i do języka polskiego trafiają niektóre indiańskie słowa: „awokado”, „kakao”, „chilli”, „czekolada”, „kojot”, „szakal”, „ocelot”….
Ciężkostrawne wydają się też stworzone gdzieś w XV, może XVI wieku azteckie mity o Teotihuacan, brzmiące często infantylnie, czy absurdalnie, dotyczące powstania świata w tym miejscu. Bo jak określić inaczej opowieść w rodzaju, iż „po ukończeniu ‘Ery Czwartego Słońca’, gdy Słońce ginie w ogniu, spotykają się bogowie, aby omówić problem braku składania ofiar przez ludzi i ustanowić ‘Erę Piątego Słońca’”? Bo jak zrozumieć dalszą część tej opowieści, iż „było to możliwe dzięki poświęceniu się dwóch z nich: schorowanego Nanahuatzina i bogatego Tecciztecatla, którzy rzucili się w kosmos, przemieniając, odpowiednio, w Słońce i Księżyc”?
Ponoć Indianie mieli wierzyć, że świat kilkakrotnie niszczony był przez bogów, a ówczesny im, był piątym. Ich przeświadczenie, że Słońce powstaje z krwi bogów, a ludzie zobowiązani są im do pomocy przez codzienne poświęcanie krwi ludzi, jest jedynym wytłumaczeniem ich okrucieństwa..
Dziwne to miejsce. Siatka ulic „przesunięta” dokładnie o 1530 na wschód w stosunku do północy astronomicznej, osie wyznaczone Aleją Zmarłych oraz alejami Wschodnią i Zachodnią, ulice krzyżujące się prostopadle względem siebie, zmieniony bieg dzisiejszej rzeki San Juan…. Dzieło gigantów, jak uważać mieli Aztekowie? A może Olmekowie, może Majowie, może mieszanina różnych grup etnicznych stworzyła miejski kompleks? Najbardziej bezpieczne wydaje się określenie neutralne: „twórcy kultury Teotihuacan”.
Gdy stawiano miasto, nie znane były budowniczym zwierząta pociągowe, narzędzia czy koło. Cegły suszące się w słońcu zwane „adobe” noszono w rękach. Kamienne płyty wulkaniczne, czy rzeczne, którymi okładano ukształtowaną piramidę, toczone były za pomocą walcowatych rolek. Tak przez około trzydzieści lat wznoszono Piramidę Słońca. Budowlę o ponad dwustumetrowym boku z około trzystu schodami na sześćdziesięciopięciometrowy szczyt. Obiekt zaprojektowany tak, by każdy stopień powyżej był nieco dłuższy od poprzedniego, patrząc z dołu. Aby wbrew prawom perspektywy, schody nie zbiegały się ku górze. By schodząc tyłem, twarzą do ofiarnego ołtarza na jej zwieńczeniu, mieć wrażenie potęgi miejsca….
Gdzieś we wnętrzu kryją się podobno jeszcze jakieś komory, przejścia, może grobowce. Czekają na swoje odkrycie. W swoim czasie.
Pożegnanie z miastem Meksyk - w dzielnicy „Zona Rosa”. Najpierw jednak kafejka internetowa przy ulicy Hamburgo. Ktoś odczuwa potrzebę kontaktu z rodziną. Kilka komputerów. Wolne miejsca. Wewnątrz obok wspomnianych stołów z komputerami, dość bogata w repertuar wypożyczalnia kaset wideo i płyt. Jest na co popatrzeć! Okładki na pudełkach ukazują panów, panie w odpowiednich, niedwuznacznych konstelacjach, układach….
Ulica staje się interesująca. „Różowe” centrum. Naganiacze zachęcają nie tylko do wejścia na dyskotekę, czy pokazy striptizu, ale również do klubów kochających inaczej. Odpoczynek przy wieczornej kawce i lodach w ogródku kafejki przy jednej z przecznic, wydaje się teraz być uzasadniony…. Cokolwiek miałoby to oznaczać!
Tekst: Darek Strzelecki
Dzień zapowiada się „pracowity”. Poranek na „Garibaldim”, który mijamy jadąc za trolejbusem, nie przypomina miejsca, które pamiętamy z wczoraj. Uśpiony plac, zamknięte restauracje, puby, samotny dozorca i jego miotła….
Następny punkt programu kilkaset metrów dalej. Plac Trzech Kultur. Symbol wspólnoty Indian, Hiszpanów i Metysów, ukazany „niechcący” w zabudowie. Obok fragmentu ruin azteckiego miasta Tlatelolco, kościół Templo de Santiago na gruzach piramidy i współczesny budynek departamentu Spraw Zagranicznych. Zderzenie architektur trzech różnych okresów w historii. Miejsce – cmentarzysko. Nie tylko kilkudziesięciu tysięcy Indian poległych 13 sierpnia 1521 roku, ale także tych protestujących w 1968 roku, czy ofiar trzęsienia ziemi w 1985….
...20 października 1968. Środa. Dziesięć dni przed rozpoczęciem Igrzysk Olimpijskich. Poprzedzona wielotygodniowymi demonstracjami zwolenników komunizmu przeciw polityce rządu, manifestacja kilkunastu tysięcy studentów. Protest przeciw okupacji uniwersyteckiego kampusa przez wojsko, przeciwko aresztowaniom i szykanom.
Godziny późnopopołudniowe. Plac odcięty od miasta przez opancerzone pojazdy i czołgi. Nalot helikopterów. Strzały, leje się krew. Panika. Akcja poszukiwania organizatorów, członków tak zwanej Narodowej Grupy Strajkowej (CNH) z Salvadorem Martinezem della Roca na czele. Wojsko przeczesuje pobliskie domy. Błyskawiczna akcja wywozu zabitych i rannych. Trzysta ciał prawdopodobnie ląduje w wodach Zatoki Meksykańskiej. Setki aresztantów. „Massacre in Mexico” – najbardziej dosadne i trafne określenie tego, co się stało, z tytułu książki poświęconej wydarzeniom, autorstwa meksykańskiej pisarki, krewnej ostatniego polskiego króla - Eleny Poniatowskiej....
Tablica z nazwiskami poległych studentów na Plaza de las Tres Culturas, nie robi na przechodniach większego wrażenia. Większość o tej porze to turyści. Obojętnie chłoną niestrawną historię, daty…. Tępo patrzą na zakonserwowane wykopaliska, automatycznie podążając do wnętrza pomnika hiszpańskiej konkwisty – świątyni de Santiago. „…Nie był to ani tryumf, ani klęska, lecz narodziny Mestizo – dzisiejszego narodu meksykańskiego…” – woła fragment napisu na ścianie kościoła.
Bardziej niż miejsce chrztu św. Juana Diego, bardziej niż realistyczne przedstawienie zmarłego mnicha z wosku w szklanej trumnie, porusza symboliczny grób. Grób stworzony w kościele na Święto Zmarłych. Pełno na nim pomarańczowych margerytek, aksamitek, listowia, kukurydzy, rozkrojonych pomarańczy, tortilli, cukrowych kościotrupów, czaszek…. Ci, co odeszli mogą korzystać, posilać się…. Zaduszkowe cmentarze w atmosferze fiesty. Jedzenie, ulubione przez zmarłego wino, czy tequila, papierosy i muzyka. Radosne obcowanie z przodkami przy posiłku, gdzie stół stanowi udekorowany grobowiec. W tym czasie również sklepy i stragany pełne niecodziennych towarów. To ciasto w kształcie zwłok, to makabryczne zabawki – otwierane trumienki, maski denatów, kolorowe szkielety….
Godzinny odpoczynek w autokarze na czterdziestokilometrowym odcinku płatnej autostrady od stolicy, do dawnego ośrodka Indian - Teotihuacan.
Przy wejściu numer 1 opłata, w tym za posiadany aparat fotograficzny i kamerę. Razem 60 pesos na głowę.
”Cytadela” – kwadratowy plac o boku podobno 365 metrów, otoczony piętnastoma budowlami kultowymi z piramidalną świątynią Quetzalcoatla, czyli Upierzonego Węża, w środku. Jedna z trzech, czterech części dawnego miasta, które w tym miejscu polecane są szczególnej uwadze. Miejsce, gdzie bogactwo dla badaczy stanowią nie tylko naścienne malowidła, ale również pochodzące z około III wieku naszej ery grobowce, być może rytualnie pochowanych żołnierzy.
Na gorących od Słońca ścianach kompleksu świątynnego, wśród których niegdyś dominuje pałac wodza, dziś uwagę przyciagają ścienne reliefy, na przemian masek Tlaloca – boga deszczu, oraz Quetzalcoatla – boga powietrza, urodzaju, światła, symbol ptaka i węża w jednej postaci. Mówi się, że Quetzalcoatl, to najwyższy rangą bóg, który miał wyświęcać innych. Znany wśród Indian pod różnymi nazwami, na przykład u Majów, jako Kukulcan. Śmieszne te płaskorzeźby. Tlaloc, jak robot, z charakterystycznymi pierścieniami ocznymi, niczym okulary spawacza…. Ot, indiańska wyobraźnia.
Próby wyobrażenia sobie jak niegdyś to ponad stutysięczne miasto funkcjonowało, nie bardzo wychodzą. Wśród setek ludzi jednocześnie przybywajacych zewsząd, głosów zwiedzających, czy klaksonów gdzieś niedaleko parkujących pojazdów, trudno o zadumę, trudno o cofnięcie się myślami w czasie, trudno o atmosferę tamtych lat. Lat pomiędzy II wiekiem przed naszą erą do wieku VII, może VIII po Chrystusie. Lat, kiedy wokół rozwijającego się miasta, stworzone zostaje wielkie centrum religijne.
Gdzieś w oddali, wśród pozostałości pałacowych rezydencji lub spichlerzy tak zwanej Alei Zmarłych, widoczne piramidy Słońca i Księżyca. Aleja Zmarłych. Szeroki trakt, długości ponad dwóch kilometrów. Pokonamy go idąc z drugiej strony, bo zwiedzający po obejrzeniu „Cytadeli”, wsiadają najczęściej do autokarów i przemieszczają się na przeciwległy koniec, do Piramidy Księżyca. Zorganizowane grupy obowiązkowo zaliczają „przy okazji” centrum sprzedaży pamiątek, gdzieś w połowie trasy, pod pretekstem darmowego pokazu produkcji tequili. Chyba warto poświęcić godzinkę, odpocząć nieco po dawce wiadomości z dziedziny archeologii i historii. Warto obejrzeć pokaz wyrobu meksykańskiego trunku wywodzącego się z miejscowości Tequila w stanie Jalisco, posmakować gotowego wyrobu przy muzyce mariachis i otoczeniu rzeźbiarzy w obsydianie. To, co jest prezentowane, nie stanie się oczywiście prawdziwą tequilą, choćby z takiego samego powodu, jak nie wszystko, co smakuje i wygląda jak szampan, czy koniak, nim jest. Specjalna odmiana agawy, w tym przypadku niebieskiej, odpowiedni proces produkcji i rejon, z którego pochodzi, decydują o nazewnictwie alkoholu. Resztę podobnych napoi stanowią „pulque” i „mezcal”. Najlepsze gatunki tego drugiego „ozdabia się” w butelkach robaczkami – pasożytami żerującymi na liściach agaw.
Słuchamy opowieści o agave tequilana weber, które jako ośmio, dziesięcioletnie, zbiera się przed jedynym w ich istnieniu kwitnieniem, jak rdzenie oddzielone od liści miażdży się, gotuje, a otrzymany sok wzbogaca drożdżami. Słuchamy jak po fermentacji płyn poddaje się podwójnej destylacji, a potem butelkuje albo przelewa do dębowych kadzi, w których dojrzewa do czterech lat. W końcu degustacja. Z limonką i solą. Prezentujący udowadnia, że nie marnują się też odcięte liście. Z ich włókien, jak okazuje się, można pozyskać nici, z kolców, którymi są zakończone - igły do szycia. Możliwe jest także zrobienie masy papierowej, czy mydła. Opowieść interesująca, w cenie pamiątek ze sklepu, którego organizujący pokaz jest współwłaścicielem.
Gdy ludzie rozpraszają się wśród kramów i sklepów, siadam na wolnej ławce. Przyglądam się stercie głazów obsydianowych, które wykorzystane zostaną do wyrobu rzeźb, na pamiątki dla turystów. Ospale oczekuję powrotu żądnych suwenirów towarzyszy podróży. Do usypanej górki kamieni podchodzi miejscowy mężczyzna. Zabiera kawał skały do swojego warszatu na wolnym powietrzu. Wstaję. Uderza gwałtowna myśl: mieniąca się w słońcu czarna, nieobrobiona skała, to przecież również oryginalna pamiątka! „Proszę sobie wybrać” – słyszę z ust mistrza, prosząc o kawałek….
Przy Piramidzie Księżyca jest już nieco chłodniej. Przydały się zachowane bilety z wejścia numer 1. Drugi raz nie uiszczamy opłaty. Pośpiesznie, kto żyw, wdrapuje się na czterdziestotrzymetrowy wierzchołek, stu dwunastoma schodami, najstarszego obiektu Teotihuacan, gdzie upragniony odpoczynek z widokiem na okolicę.
Poniżej, nieopodal, doskonale widoczne labirynty tak zwanego Zespołu Pałacu Quetzalpapalotla, znanego głównie ze swoich niezliczonych, skomplikowanych zdobień i poindiańskich malowideł. Dom mieszkalny współrządzących kapłanów, może wodza? Dla nas pytania o tajemnice dziesiątek budowli na trzydziestostopniowym upale nie wymagają odpowiedzi. Trudno się dziwić obojętności turystów, kiedy przechodząc zakamarkami obiektów słyszą, dziwnie brzmiące nazwy, w rodzaju - Świątynia Pierzastych Muszli, Pałac Jaguara, czy Plac Księżyca, jeszcze dla utrudnienia w oryginalnym brzmieniu. Niełatwo, bowiem, będąc jedynie konsumentem prac archeologów i znawców tematu, wgłębiać się w detale, bogactwo wyobraźni twórców kultury, budowniczych miasta Teotihuacan. Kultury, która ewoluowała, zmieniała się przez ponad pięćset lat. Zaciekawienie wzbudza jedynie informacja, że prowadzący badania wnętrza piramidy, na wierzchołku której siedzimy, natknęli się na szczątki ludzkich ciał bez głów z zawiązanymi rękoma z tyłu, zwierzęta i różne przedmioty rytualne. Brzmi to nieprawdopodobnie.
Obserwując Teotihuacan z Piramidy Słońca, najwyższej budowli, uzmysławiam sobie, iż ostatni punkt wielkiego archeologicznego centrum, osiągnięty. Pod stopami Aleja Zmarłych. Pod stopami miasto, gdzie „ludzie stają się bogami”, lub „rodzą się bogowie”. Tak, bowiem, z azteckiego języka nahuatl używanego jeszcze tu i ówdzie dziś tłumaczona jest nazwa miasta. Jak właściwie miasto nazywało się kiedy żyli tu jego twórcy, nie wiadomo.
Trudne te wszystkie miejscowe nazwy, określenia. Nie tylko do wypowiedzenia, ale i przeczytania,. A jednak i do języka polskiego trafiają niektóre indiańskie słowa: „awokado”, „kakao”, „chilli”, „czekolada”, „kojot”, „szakal”, „ocelot”….
Ciężkostrawne wydają się też stworzone gdzieś w XV, może XVI wieku azteckie mity o Teotihuacan, brzmiące często infantylnie, czy absurdalnie, dotyczące powstania świata w tym miejscu. Bo jak określić inaczej opowieść w rodzaju, iż „po ukończeniu ‘Ery Czwartego Słońca’, gdy Słońce ginie w ogniu, spotykają się bogowie, aby omówić problem braku składania ofiar przez ludzi i ustanowić ‘Erę Piątego Słońca’”? Bo jak zrozumieć dalszą część tej opowieści, iż „było to możliwe dzięki poświęceniu się dwóch z nich: schorowanego Nanahuatzina i bogatego Tecciztecatla, którzy rzucili się w kosmos, przemieniając, odpowiednio, w Słońce i Księżyc”?
Ponoć Indianie mieli wierzyć, że świat kilkakrotnie niszczony był przez bogów, a ówczesny im, był piątym. Ich przeświadczenie, że Słońce powstaje z krwi bogów, a ludzie zobowiązani są im do pomocy przez codzienne poświęcanie krwi ludzi, jest jedynym wytłumaczeniem ich okrucieństwa..
Dziwne to miejsce. Siatka ulic „przesunięta” dokładnie o 1530 na wschód w stosunku do północy astronomicznej, osie wyznaczone Aleją Zmarłych oraz alejami Wschodnią i Zachodnią, ulice krzyżujące się prostopadle względem siebie, zmieniony bieg dzisiejszej rzeki San Juan…. Dzieło gigantów, jak uważać mieli Aztekowie? A może Olmekowie, może Majowie, może mieszanina różnych grup etnicznych stworzyła miejski kompleks? Najbardziej bezpieczne wydaje się określenie neutralne: „twórcy kultury Teotihuacan”.
Gdy stawiano miasto, nie znane były budowniczym zwierząta pociągowe, narzędzia czy koło. Cegły suszące się w słońcu zwane „adobe” noszono w rękach. Kamienne płyty wulkaniczne, czy rzeczne, którymi okładano ukształtowaną piramidę, toczone były za pomocą walcowatych rolek. Tak przez około trzydzieści lat wznoszono Piramidę Słońca. Budowlę o ponad dwustumetrowym boku z około trzystu schodami na sześćdziesięciopięciometrowy szczyt. Obiekt zaprojektowany tak, by każdy stopień powyżej był nieco dłuższy od poprzedniego, patrząc z dołu. Aby wbrew prawom perspektywy, schody nie zbiegały się ku górze. By schodząc tyłem, twarzą do ofiarnego ołtarza na jej zwieńczeniu, mieć wrażenie potęgi miejsca….
Gdzieś we wnętrzu kryją się podobno jeszcze jakieś komory, przejścia, może grobowce. Czekają na swoje odkrycie. W swoim czasie.
Pożegnanie z miastem Meksyk - w dzielnicy „Zona Rosa”. Najpierw jednak kafejka internetowa przy ulicy Hamburgo. Ktoś odczuwa potrzebę kontaktu z rodziną. Kilka komputerów. Wolne miejsca. Wewnątrz obok wspomnianych stołów z komputerami, dość bogata w repertuar wypożyczalnia kaset wideo i płyt. Jest na co popatrzeć! Okładki na pudełkach ukazują panów, panie w odpowiednich, niedwuznacznych konstelacjach, układach….
Ulica staje się interesująca. „Różowe” centrum. Naganiacze zachęcają nie tylko do wejścia na dyskotekę, czy pokazy striptizu, ale również do klubów kochających inaczej. Odpoczynek przy wieczornej kawce i lodach w ogródku kafejki przy jednej z przecznic, wydaje się teraz być uzasadniony…. Cokolwiek miałoby to oznaczać!
Tekst: Darek Strzelecki
Stolica Meksyku, jak większość metropolii przygniata i męczy. Spędzanie czasu wolnego tylko i wyłącznie wśród rozgrzanych murów, wśród miejskiego hałasu i smogu, nie wydaje sie idealnym pomysłem. Zawsze warto pokusić sie o odrobinę szaleństwa i "powędrować" poza zasadnicze miasto, tym bardziej, że okolica pełna archeologicznych i przyrodniczych ciekawostek, równiez wpisuje się na stałe w atrakcje stolicy.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.