Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Poland Asia Tour. Pacific 2012. Tajemnica. > KOREA POŁUDNIOWA, ROSJA, MONGOLIA, AFGANISTAN, JAPONIA, KAZACHSTAN
calmaterra relacje z podróży
Kto nie maszeruje, ten ginie. Kto nie podróżuje, ten umarł. Karkołomna wyprawa na koniec wszystkiego. 34 tysiące kilometrów za kierownicą. Sto dni w podróży. Przez kraje, języki, narody. Przez kultury i religie. Przez rzeki, wzdłuż jezior – aż nad sam Pacyfik. Gdy w końcu stałem na japońskiej plaży, przed oczyma był tylko ocean, a za nim San Francisco. Każda podróż ma w sobie coś z magii.
Gdy w końcu stałem na japońskiej plaży, przed oczyma był tylko ocean, a za nim San Francisco. Każda podróż ma w sobie coś z magii. Ocierasz się o historię świata i nigdy nie wiesz, co spotka cię za kolejnym górskim zakrętem. Ural i Ałtaj. Wielka Syberia, a poniżej Gobi. Brodzisz kołami w rzekach szukając przejazdu. Droga na azymut po stepach i bezdrożach, na których zatrzymał się czas. Tajga. Koreański półwysep i japońskie wyspy.
W podróż wyruszyłem na początku lipca, a wróciłem w połowie października. Wóz załadowany do granic możliwości: jedzenie i ubrania, sprzęt turystyczny, dziesiątki książek, przewodników i map. Zapasowe opony i dodatkowe anteny. Kanistry na ropę i wodę. Ogromne dachowe bagażniki. Dodatkowe oświetlenia. Najpierw Ukraina z Mołdawią i samozwańczą Republiką Naddniestrzańską. Potem Krym i statkiem na Kaukaz Północny: Dagestan, Osetia, Czeczenia, Inguszetia. Później Kazachstan, skrawek Rosji i pustynna Mongolia. I dalej na wschód: znów Rosja z Władywostokiem, statek do Korei i statek do Japonii – później powrót przez Morze Japońskie do Rosji. Droga wzdłuż Amuru, Bajkał i w końcu Moskwa. A stamtąd przez Ukrainę do domu. Spalone prawie trzy tony paliwa.
Dziś, gdy siedzę już w domowych pieleszach, przypominam to sobie bardzo wyraźnie. Ukraina. Lipiec w Odessie. Upał. Puszkin stoi koło schodów. Ktoś gra Czajkowskiego na trąbce. Czy można grać Czajkowskiego na trąbce? Kolejny dzień w podróży. Jutro krem na Krymie. Za oknem zostają dawne lata imperium. Więcej tu Rosjan niż kogokolwiek. Gdy jest coraz cieplej, chodzi się jak w deszczu. Rozlewiska Dniestru. Ujście Bugu. Raptem kilka dni w drodze, a człowiek zapomina, jak się nazywa. Pomarszczone przydrożne twarze. Na byle jakim targu byle jakie antyki. Głowy Lenina. Głowy Stalina. I wielkie pola słoneczników. Za chwilę Rosja-nieRosja: Kaukaz wita skwarem i deszczem. Jest zielony jak młoda papryka. I górzysty. Kolejne autonomiczne republiki. Miasta-stolice pełne trolejbusów. Potem Elbrus. Śnieżny: stopy marzną w trampkach. Dwa szczyty na szczycie. Krowy stoją na drogach tarasując przejazd. Liczą na podmuch wiatru od samochodu, który rozgoni siedzące na nich muchy i komary. Czym dalej w ląd od Krymu, tym więcej policji. Trochę transporterów, machających karabinów. Jakaś armata. Na niemal każdym większym skrzyżowaniu policja i wojsko: sprawdzanie dokumentów i pytania o wszystko. I miliony komarów. Miliony milionów. Ciepłe noce w namiocie. Łysy pies. Czadory. Przez lata widziałem w drodze tysiące cmentarzy, ale taki jest tylko jeden. Kilkaset identycznych grobów. Jak setki schodów do nieba. Miasto Aniołów. Biesłan. Cmentarz jest pod lotniskiem. Brak słów. Babcia opowiada o wnuku, którego ciało znaleziono w rowie dopiero dwa dni po strzelaninie. Jego mała siostra uszła z życiem, ale postradała zmysły. Kaukaz nie jest prosty: im bliżej, tym więcej odkrywa tajemnic. Jak kurhan – otwierasz i nie wiesz, co znajdziesz. Grozny dziś zaczyna przypominać Las Vegas. A jutro? Wokół miasta lasy i zielone polany. Podróż wije się tysiącami zakrętów.
Dukam Rosję. Wyjazd z Kaukazu zamykają ogromne koszary rosyjskiej armii. Kałmucy: jedyny buddyjski naród w Europie. Czy Kaukaz jest w Europie? Schody równoleżników. Turkusowy kreml w Astrachaniu. Potem dawny Stalingrad nad Wołgą, dziś Wołgograd. Kurhan Mamaja z pomnikiem Matki Ojczyzny miał być większy niż nowojorska Statua Wolności. I jest. Saratow, Ufa. Przekraczam Ural. Według wielu tu kończy się Europa, a zaczyna Azja. A potem brama do Kazachstanu. Astana wita aleją ku czci prezydenta: im większa dyktatura, tym większe aleje zwieńczone prezydenckim pałacem. A na opłotkach ludzie grzebią swoją biedę w błocie. Hotel wynajmuje pokoje na godziny. Blond recepcjonistka w czarnych kabaretkach oferuje masaż. Kolejne setki kilometrów mijają za oknami wozu. Podróż to detale: jeden zawodzi i leżysz. Gdzieś odpada tylna tablica rejestracyjna. Policjant tego nie zrozumie. Łamią się plastiki. Ta podróż zabija. Wieczorem zamykasz oczy i śpisz. Leje deszcz. Lejesz łzy za wszystkim, bo i tak nie możesz wrócić – chyba że na lawecie. Wczoraj Księżniczka Ałtajska i kurhany w Pazyryku, a dziś droga wije się jak upuszczona szpulka. Potem Mongolia. Pasterze na koniach i motocyklach. Gery. Drogi, które są tylko na mapie. Albo drogi, których nie ma na mapie. Ponad tysiąc kilometrów po piachach i kamieniach Gobi. Ajmaki. Ułan Bator. To jak zapomniane miejsce na Ziemi. Kiedyś imperium – dziś Dżingis Han tylko na banknotach. Potańcówka w Tsaganuur. Mężczyźni podwijają koszulki odsłaniając brzuch. Kto ma większy może liczyć na względy kobiet. Wszyscy w słomkowych kapeluszach. Na ogromnym telebimie najnowsza Adele, ale z głośników Boney M. i Modern Talking. Zamawiam piwo Gold Gobi. Kelnerka nie chce zapłaty i uśmiecha się złotymi zębami. Obok ktoś wszczyna bójkę, potem drugą, trzecią. Małe brzuchy przeciw dużym brzuchom. Uciekam. Chcesz wiedzieć, jak było pięćset lat temu – jedź do Mongolii, szlakiem z zachodu na wschód.
Siedemnastotysięczny kilometr. Kolejne grody spadają z mapy, jak sierpniowe Leonidy z nieba. Struny południków. Miasto, które „włada wschodem”. Władywostok. Poniżej Korea, po prawej Chiny, a po lewej Japonia. Trzy Siostry. Na zachód Morze Chińskie, na wschód Morze Japońskie. Półtorej miesiąca w drodze. Za jakiś czas prom i dalej, dalej – nad Pacyfik, na kres. Podróż to zapominanie o tym, co było na rzecz tego, co jest i będzie. Garść wspomnień przywołuje kilka fotografii. To koniec mojej płyty tektonicznej. Jestem za daleko, by wrócić. Wszystkie progi zostały definitywnie i ostatecznie przekroczone. Są więc takie miejsca na Ziemi, gdy przychodzi czas na końcowe rozdania. Wszystko, co masz, musisz położyć na stół. Tutaj nie ma uproś. Gdy spałem, ktoś odciął z dachu anteny. Albo ty, albo oni. Sztorm.
Korea. Deszcz leje niemiłosiernie. Monsun. Potem Seul. Metro. Na dziesięć osób dziewięć i pół coś robi na swoich iphonah i ipadach. Technologiczny szczyt. Tradycja kamienia łupanego spotkała się z technologią nie-wiem-ile-3G. Statek z Rosji jest granicą między dwiema cywilizacjami. Władywostok to Azja, ale tylko geograficznie. Koreańczycy są jak fale: gonią jedni drugich. Wspomnienia o braku dróg wyparte są kilkuszosowymi autostradami. Na rzece Han jest bodaj tyle mostów, co na całej Wiśle w Polsce. I zieleń. Skwery zapomnień. Zaczarowane zatoki tlenu. Kwiaty we włosach drzew. Malowane ręcznie wachlarze. Liście z drzew zaczynają ścielić dywany. Kilka dni oddechu. Piękny sierpniowy sen. W sercu Pacyfiku. Dżonki. Uśmiech i uprzejmość. W podróży natura jest twoim sprzymierzeńcem, a spotkany człowiek niewiadomą. Tutaj może być odwrotnie. Wilgotność wzmaga niecierpliwość. Azjatycka gościnność i skromność. Ulice nie są niewiadomymi. Po chwilach zagubienia wraca melodia spokoju. Droga niesie jak azjatyckie mgnienie przyszłości. Byle do przodu. I wracają wspomnienia z dzieciństwa o dalekich lądach, o krajach odległych i „dziwnych”. Trochę jak Marco Polo, a trochę jak Shogun. Kolumb myślał o tych wyspach na Pacyfiku – przeczuwał, że musi być coś dalej poza jego Indią. Czekam na statek do Japonii.
I dalej w świat. Prom tnie granatowe fale na japońskim morzu. Potem rzucone cumy stawiają moje nogi na ziemi kraju, od którego Słońce wschodzi na cały świat. Upał zalewa oczy. Miasta w słonecznych ulewach. Sauna. Biała flaga z czerwonym kołem jest jak spalone jajko na patelni, a Kiusiu droga jak najlepsze kurwy w odległym Szanghaju. Lewostronny ruch. Samochody przypominają kartonowe pudełka po butach – jakby wszystko było jakieś sztuczne, elektryczne. Sterylna czystość – jak w bloku operacyjnym. Nie widzę żadnych zwierząt domowych. Ani śladu psów i kotów. Deska w toalecie sama się podnosi. Ale pokolenia dawnych szogunów wydają się być zmęczone. Rzadko widać młodą twarz. Kupuję kij chyba do tekwondo. Na plaży zbieram kilka bambusów. Ludzie kłaniają się raz na sekundę ale sprzedawcy często nie potrafią obsługiwać terminali do kart płatniczych w swoich sklepach. Sindbad Żeglarz chyba zapomniał już o tych wyspach. Potem deska sama opada.
Nagasaki zostało wybrane, bo w ostatniej chwili inne wytypowane do zagłady miasto spowiła zbawienna mgła. Dziś epicentrum wybuchu to skrawek góry z muzeum, galerią i sklepem z pamiątkami. Plus park. Trzeba kupić bilet. Potem kradnę kilka kamyków. Zrywam zielone liście dębu. Pytasz, jakie odnoszę wrażenie? Wydaje się, że potomkowie samurajów zapomnieli, kto wywołał wojnę i kto w niej po której stał stronie. Cmentarze ofiar zapomnienia. Kilka ulic niżej, na dachu wielkiego sklepu towarowego, ogromne Czarodziejskie Koło z widokowymi wagonikami – jakby TAM nad Sołą otworzyć nagie całoroczne plaże z kolorowym lunaparkiem. A może tak lepiej? Jak długo można nosić żałobę… Nie wiem… Łatwo się mówi z perspektywy młokosa.
Po kilku dniach docieram nad upragniony Pacyfik. Granatowy i tęgi. Z codziennym deszczem i małymi rybackimi szalupami. W zatoczkach rybacy cerują sieci, a wyrzucane przez fale małe skarby przypominają bardziej o egipskich piramidach niż o francuskich ślimakach. Białe łupiny. Białe kamienie dna. Biały węgiel. Topię stopy w piachu i zabieram wszystkie muszle. Patrzę w dal, w stronę USA. Mija dokładnie pięćdziesiąty dzień podróży. Półmetek. Japoński brzeg jest końcem i początkiem. Dalej w butach nie można. Metafora: na samym końcu na Księżyc Armstrong zszedł sam. Bez całego sprzętu, rakiet, statków itp. itd. – zrobił ten krok. Gdy Hilary doszedł na Mont Everest, wcześniej wszystko zastawił za sobą: obozy, jedzenie, liny i namioty, garnki i sterty skarpet. W takie miejsca zawsze dociera się samemu. Bez niczego. Podobnie jest i teraz. Kilka miesięcy przygotowań, sprzęt, trud pokonanej trasy, spalone paliwo, kupione bilety, zabite komary. Wszystkie dni i noce. Potargane mapy. Cały ten zgiełk i …wchodzisz na plażę bez niczego. Dotykasz wody, a ona za chwilę ucieka. I znów, i znów. Wrzucam wsteczny i nawracam. To prawie połowa obwodu Równika. Gdy wrócę, muszę wymienić paszport. Mam go dwa lata, ale już jest pełny. Najwięcej miejsca zajmują wklejane wizy. Potem pieczątki. To irytuje pograniczników, gdy nie mogą znaleźć tego, czego szukają. Kreślą po nim długopisem, dziurawią zszywkami. Przyklejają swoje znaczki i nalepki, jakbym miał im uciec albo zostać u nich na zawsze. Po co w ogóle są paszporty?
Teraz już tylko droga na zachód. ET go home. Gdy na stacji benzynowej proszę o kubek wrzątku do zalania kawy, dwoje sędziwych ludzi bez namysłu wsiada w traktor, jedzie kilka przecznic i przywozi gorącą wodę. Jestem potwornie zmęczony. Działam jak stara bateria, która co chwilę potrzebuje ładowania, a energii starcza potem raptem na krótką chwilę. Czasem prawie zasypiam na stojąco. Schudłem sześć kilo. Zjadłem wszystkie sezamki. Połamałem okulary. Ale bociany latają przecież dalej. Przez Morze Japońskie wracam do Busan.
Trzeci miesiąc w drodze. Za plecami wszystko ze snów. Nie wyglądała na kogoś szczególnego. Podeszła, gdy szukałem herbacianych ogrodów na południu Korei. Cała w bieli. Zapytała, czy wiem o huraganie, który idzie przez ocean i za kilka godzin uderzy w wybrzeże. Nie wiedziałem. Kazała nie spać w namiocie, poszukać kwatery i przeczekać noc. Potem odeszła gdzieś w zieleń herbacianych gajów, zapisując na skrawku papieru dwa koreańskie znaki. Więcej jej nie spotkałem. Fotografowane wieczorem drzewa rano leżały powyrywane z korzeniami. Gdy ludzie wiązali do nich samochody, nie wiedziałem czy przywiązują auta do drzew, czy drzewa do aut. Bolaven przyszedł o zmierzchu z północnych Indochin. Wiało niemiłosiernie – jakbym spał przy wentylatorze. Sufit sypał się na głowę. Nazajutrz łodzie i jachty zalegały plaże. Wysokie cedry leżały na szosach jak porozrzucane wykałaczki na stole. Zalało drogi i porty. Deszcz lał i lał, a wiatr walił o wóz jak w buddyjski bęben. Objazdy. Osunięte asfalty. Na zalanej łące z wody wystają tylko poprzeczki bramek piłkarskich. Trudno było ustać na nogach. Wszystkie telewizje mówiły tylko o tym i pokazywały tragedie sprzed dziesięcioleci, jak inny huragan spustoszył i zrujnował półwysep. Gdybym jej nie posłuchał i został w namiocie, pasłbym dziś boże stada w krainie wiecznych łowów.
Muszle w kolorach wężej skóry, w pręgi jak skorupy żółwi z Galapagos. Statek do Władywostoku kroi Pacyfik. Odprawy, frachty, celnicy. W kajucie Chopin. Na rufie wiatr podwiewa suknie starym Rosjankom. Za burtą przeszłość i jakieś puste butelki. Mijany wojenny okręt: kwartał w drodze – już się nie spotkamy. Cała naprzód! Podróż garncarza. Kolejny kilometr jest jak nowy garnek, a następnych sto jak nowy dzban. Każdy lepi jak może. Im dalej od koreańskiego i japońskiego brzegu, tym bardziej zaczynam żyć przyszłością – teraz cała tajga. Jedzie człowiek przez ten świat. Toczy się kołem na zachód, do Calmaterry. Koniec trzeciego miesiąca. Pytasz, co czuję? Jesień czuję malowaną milionem barw. Czuję, że to wyprawa życia na kres wschodu. Przez tyle krain, przez nieogarnioną przyrodę – tak, jakbym czytał encyklopedię. Pytasz, po co mi to? Żeby zrozumieć dlaczego, czemu i jak. Dotknąć i wiedzieć z patrzenia. Zobaczyć ludzi z opowieści i obrazów. Przekroczyć rzeki epopei. Być na morzach wojen. Czasem nie wystarcza opowieść – nigdy nie ciągnęło cię do Krainy Czarów? Podróż to proza i poezja. Pierwszą jest droga do przebycia, gdy drugą stają się zajazdy do zapomnianych wiosek – są jak zaszyte skarby w kieszeni. Pytasz, co mi się najbardziej podoba? Chyba to, że sam mogę malować obrazy.
Na wskroś. Syberia. Czarna dziura. Powinna nazywać się Męka. Droga przez Mękę. Rozbijam namiot gdzieś w lesie, na polanie, w beztroskim zagajniku z brzóz, i nigdy nie wiem, czy przypadkiem w tym miejscu nie znajdują się jakieś masowe groby pomordowanych zesłańców. Sołżenicyn w Archipelagu szacuje ofiary na sześćdziesiąt milionów. Dziś Rosjanie twierdzą, że liczba ta jest „wysoko zawyżona” i co najwyżej można mówić o milionach pięćdziesięciu. Ale i tak powraca pytanie: kiedy i który naród wymordował tyle milionów swoich obywateli? Klasyczna droga na zachód: rano ogromny cień twojego wozu jest ciągle przed tobą. Potężne traki wiozą bale drewna, stal i kruszywa. Potem, do końca dnia, Słońce świeci prosto w oczy. Trzy tygodnie na zachód. Mały brunatny miś sturlał się po nasypie, pomerdał ogonem i zaraz potem uciekł z powrotem w tajgę. Na wagonach armaty. Tratatatata. Biblioteka w Ułan Ude nosi imię Kałasznikowa. Tratatatata. Amur, Irtysz, Jenisej, Ob, Wołga. Jadę przez te rzeki jak przez morza czerwone. Pod pachą Thubron i Dimbleby. Niewyobrażalne przestrzenie drzew: z oddali są jak ogromne dywany utkane boskimi palcami. Kobieciny na wsiach pilnują kurzu przy drewnianych skansenach. Trwoga. Żal. Przykro. Przepaść trzystu lat. Cywilizacja na świecie jest jedna i ma charakter linearny.
Powoli oswajam się z myślą powrotu. Czym bliżej domu, tym częściej oglądam się za siebie. Sterty notatek. Tysiące zdjęć. Zapisani ludzie. Pamiątki. Niezły kawał życia – mojego i ich. Rozmowy wyryte cyrklem południków. Zachwiane teorie, którym Biali hołdują na każdym kroku. Pytasz, czy było warto? Z pewnością nie warto było nie jechać. Najgorsze są zmarnowane szanse. Pukasz i nigdy nie wiesz, kto otworzy. Ale jak nie zapukasz, to się nie dowiesz. Ostatnia prosta do siebie. Podróż kołem się toczy. 34 tysiące kilometrów. Stop. Sto dni w drodze. Stop. Z krawędzi mapy i świadomości. Był moment, gdy przed sobą miałem tylko Pacyfik, a potem plaże San Francisco. USA nie od Francji i Hiszpanii. Teraz, patrząc na mapę zawieszoną nad biurkiem, ściubiąc nos spod kołdry, widzę tę całą przestrzeń. Widzę czas. Pytasz, co jeszcze pamiętam? Pamiętam Saszę, dowódcę rosyjskiego oddziału na granicy z Chinami. Dał mi grafikę. Cały dzień się nudził i czarnym długopisem wykreślił na tle skały schyloną kobietę w rzece. Albazino jest dziś ruiną starego fortu nad Amurem. By tam dojechać, trzeba ponad dwadzieścia kilometrów kamienistą drogą od Skoworodina przedzierać się przez zalesioną górę. Na samym końcu szarego duktu stoi wojsko, a całe zatrzymanie trwało kilka godzin. Sasza jest szefem granicznego garnizonu. I opowiadał: o sobie, o rodzinie, o szkołach, o Chińczykach, o karierach, o politykach. To lubię najbardziej: wrócić pamięcią do jego gabinetu, do zakrytej firankami na ścianie mapy, do salutujących sołdatów – jakby ciągle byli na froncie. Mówił, że na ten odcinek nikt nie chce przychodzić, ale stąd najszybciej się awansuje. Kilka lat przy zakolu Amuru minie szybko. Jego gwardia stacjonuje w Dżalindzie. Kto nie maszeruje, ten ginie. Kto nie podróżuje, ten umarł. Dzwonił do swoich generałów telefonem na korbkę. Formalne zatrzymanie przerodziło się w przyjacielską pogawędkę o naszych historiach.
Pamiętam Annę z Moskwy. Śpiewa w chórze przy swojej cerkwi. Powiedziała, że mężczyźni w Rosji porzucają żony, a ją zostawił rok temu z trójką małych dzieci. Pytała, czy w Polsce też tak jest. Gdy chciałem iść zobaczyć Lenina w mauzoleum, powiedziała: po co tam idziesz, przecież tam nic nie ma. Pamiętam starowinę Franciszkę z Wierszyny. Spałem w jej chacie na podłodze, a ona opowiadała, jak Stalin przysłał żołnierzy: raz wywieźli do lasu kilkudziesięciu mężczyzn i kula w łeb. Za dwa lata znów przysłał żołnierzy i wszystkich mężczyzn wzięli na front. Pamiętam ludzi, których pytałem, jak wy tu żyjecie? Odpowiadali raz po raz: my prywykli, my prywykli. Pamiętam święto w Birobidżanie i Mongoła, który zawitał pewnego wieczora na koniu.
Skończyła się zaczarowana przygoda – choć one nigdy zaraz się nie kończą. Trwają na zdjęciach, zapisanych kartkach, przed oczyma. Wracasz, ale nie wracasz. Budzisz się rano i myślisz, że to nadal namiot. W głowie stukot kolei transsyberyjskiej, sztorm na Morzu Japońskim, tamten tajfun. Azymuty na Gobi. Stepy za Astaną. Karawanseraje pełne wielbłądów i tirów. Tirówki we Władywostoku. Igor, który w Moskwie opowiada: jakiś wielki rosyjski pisarz powiedział, że w Rosji nigdy nie dość dwóch rzeczy - płochych dróg i duraków. Gdzieś wisiały kajdany Dostojewskiego. Okopy między Koreami. Osetia z uśmiechniętą rodziną Georgija. Pytasz, gdzie teraz wyjeżdżam? Tajemnica.
W podróż wyruszyłem na początku lipca, a wróciłem w połowie października. Wóz załadowany do granic możliwości: jedzenie i ubrania, sprzęt turystyczny, dziesiątki książek, przewodników i map. Zapasowe opony i dodatkowe anteny. Kanistry na ropę i wodę. Ogromne dachowe bagażniki. Dodatkowe oświetlenia. Najpierw Ukraina z Mołdawią i samozwańczą Republiką Naddniestrzańską. Potem Krym i statkiem na Kaukaz Północny: Dagestan, Osetia, Czeczenia, Inguszetia. Później Kazachstan, skrawek Rosji i pustynna Mongolia. I dalej na wschód: znów Rosja z Władywostokiem, statek do Korei i statek do Japonii – później powrót przez Morze Japońskie do Rosji. Droga wzdłuż Amuru, Bajkał i w końcu Moskwa. A stamtąd przez Ukrainę do domu. Spalone prawie trzy tony paliwa.
Dziś, gdy siedzę już w domowych pieleszach, przypominam to sobie bardzo wyraźnie. Ukraina. Lipiec w Odessie. Upał. Puszkin stoi koło schodów. Ktoś gra Czajkowskiego na trąbce. Czy można grać Czajkowskiego na trąbce? Kolejny dzień w podróży. Jutro krem na Krymie. Za oknem zostają dawne lata imperium. Więcej tu Rosjan niż kogokolwiek. Gdy jest coraz cieplej, chodzi się jak w deszczu. Rozlewiska Dniestru. Ujście Bugu. Raptem kilka dni w drodze, a człowiek zapomina, jak się nazywa. Pomarszczone przydrożne twarze. Na byle jakim targu byle jakie antyki. Głowy Lenina. Głowy Stalina. I wielkie pola słoneczników. Za chwilę Rosja-nieRosja: Kaukaz wita skwarem i deszczem. Jest zielony jak młoda papryka. I górzysty. Kolejne autonomiczne republiki. Miasta-stolice pełne trolejbusów. Potem Elbrus. Śnieżny: stopy marzną w trampkach. Dwa szczyty na szczycie. Krowy stoją na drogach tarasując przejazd. Liczą na podmuch wiatru od samochodu, który rozgoni siedzące na nich muchy i komary. Czym dalej w ląd od Krymu, tym więcej policji. Trochę transporterów, machających karabinów. Jakaś armata. Na niemal każdym większym skrzyżowaniu policja i wojsko: sprawdzanie dokumentów i pytania o wszystko. I miliony komarów. Miliony milionów. Ciepłe noce w namiocie. Łysy pies. Czadory. Przez lata widziałem w drodze tysiące cmentarzy, ale taki jest tylko jeden. Kilkaset identycznych grobów. Jak setki schodów do nieba. Miasto Aniołów. Biesłan. Cmentarz jest pod lotniskiem. Brak słów. Babcia opowiada o wnuku, którego ciało znaleziono w rowie dopiero dwa dni po strzelaninie. Jego mała siostra uszła z życiem, ale postradała zmysły. Kaukaz nie jest prosty: im bliżej, tym więcej odkrywa tajemnic. Jak kurhan – otwierasz i nie wiesz, co znajdziesz. Grozny dziś zaczyna przypominać Las Vegas. A jutro? Wokół miasta lasy i zielone polany. Podróż wije się tysiącami zakrętów.
Dukam Rosję. Wyjazd z Kaukazu zamykają ogromne koszary rosyjskiej armii. Kałmucy: jedyny buddyjski naród w Europie. Czy Kaukaz jest w Europie? Schody równoleżników. Turkusowy kreml w Astrachaniu. Potem dawny Stalingrad nad Wołgą, dziś Wołgograd. Kurhan Mamaja z pomnikiem Matki Ojczyzny miał być większy niż nowojorska Statua Wolności. I jest. Saratow, Ufa. Przekraczam Ural. Według wielu tu kończy się Europa, a zaczyna Azja. A potem brama do Kazachstanu. Astana wita aleją ku czci prezydenta: im większa dyktatura, tym większe aleje zwieńczone prezydenckim pałacem. A na opłotkach ludzie grzebią swoją biedę w błocie. Hotel wynajmuje pokoje na godziny. Blond recepcjonistka w czarnych kabaretkach oferuje masaż. Kolejne setki kilometrów mijają za oknami wozu. Podróż to detale: jeden zawodzi i leżysz. Gdzieś odpada tylna tablica rejestracyjna. Policjant tego nie zrozumie. Łamią się plastiki. Ta podróż zabija. Wieczorem zamykasz oczy i śpisz. Leje deszcz. Lejesz łzy za wszystkim, bo i tak nie możesz wrócić – chyba że na lawecie. Wczoraj Księżniczka Ałtajska i kurhany w Pazyryku, a dziś droga wije się jak upuszczona szpulka. Potem Mongolia. Pasterze na koniach i motocyklach. Gery. Drogi, które są tylko na mapie. Albo drogi, których nie ma na mapie. Ponad tysiąc kilometrów po piachach i kamieniach Gobi. Ajmaki. Ułan Bator. To jak zapomniane miejsce na Ziemi. Kiedyś imperium – dziś Dżingis Han tylko na banknotach. Potańcówka w Tsaganuur. Mężczyźni podwijają koszulki odsłaniając brzuch. Kto ma większy może liczyć na względy kobiet. Wszyscy w słomkowych kapeluszach. Na ogromnym telebimie najnowsza Adele, ale z głośników Boney M. i Modern Talking. Zamawiam piwo Gold Gobi. Kelnerka nie chce zapłaty i uśmiecha się złotymi zębami. Obok ktoś wszczyna bójkę, potem drugą, trzecią. Małe brzuchy przeciw dużym brzuchom. Uciekam. Chcesz wiedzieć, jak było pięćset lat temu – jedź do Mongolii, szlakiem z zachodu na wschód.
Siedemnastotysięczny kilometr. Kolejne grody spadają z mapy, jak sierpniowe Leonidy z nieba. Struny południków. Miasto, które „włada wschodem”. Władywostok. Poniżej Korea, po prawej Chiny, a po lewej Japonia. Trzy Siostry. Na zachód Morze Chińskie, na wschód Morze Japońskie. Półtorej miesiąca w drodze. Za jakiś czas prom i dalej, dalej – nad Pacyfik, na kres. Podróż to zapominanie o tym, co było na rzecz tego, co jest i będzie. Garść wspomnień przywołuje kilka fotografii. To koniec mojej płyty tektonicznej. Jestem za daleko, by wrócić. Wszystkie progi zostały definitywnie i ostatecznie przekroczone. Są więc takie miejsca na Ziemi, gdy przychodzi czas na końcowe rozdania. Wszystko, co masz, musisz położyć na stół. Tutaj nie ma uproś. Gdy spałem, ktoś odciął z dachu anteny. Albo ty, albo oni. Sztorm.
Korea. Deszcz leje niemiłosiernie. Monsun. Potem Seul. Metro. Na dziesięć osób dziewięć i pół coś robi na swoich iphonah i ipadach. Technologiczny szczyt. Tradycja kamienia łupanego spotkała się z technologią nie-wiem-ile-3G. Statek z Rosji jest granicą między dwiema cywilizacjami. Władywostok to Azja, ale tylko geograficznie. Koreańczycy są jak fale: gonią jedni drugich. Wspomnienia o braku dróg wyparte są kilkuszosowymi autostradami. Na rzece Han jest bodaj tyle mostów, co na całej Wiśle w Polsce. I zieleń. Skwery zapomnień. Zaczarowane zatoki tlenu. Kwiaty we włosach drzew. Malowane ręcznie wachlarze. Liście z drzew zaczynają ścielić dywany. Kilka dni oddechu. Piękny sierpniowy sen. W sercu Pacyfiku. Dżonki. Uśmiech i uprzejmość. W podróży natura jest twoim sprzymierzeńcem, a spotkany człowiek niewiadomą. Tutaj może być odwrotnie. Wilgotność wzmaga niecierpliwość. Azjatycka gościnność i skromność. Ulice nie są niewiadomymi. Po chwilach zagubienia wraca melodia spokoju. Droga niesie jak azjatyckie mgnienie przyszłości. Byle do przodu. I wracają wspomnienia z dzieciństwa o dalekich lądach, o krajach odległych i „dziwnych”. Trochę jak Marco Polo, a trochę jak Shogun. Kolumb myślał o tych wyspach na Pacyfiku – przeczuwał, że musi być coś dalej poza jego Indią. Czekam na statek do Japonii.
I dalej w świat. Prom tnie granatowe fale na japońskim morzu. Potem rzucone cumy stawiają moje nogi na ziemi kraju, od którego Słońce wschodzi na cały świat. Upał zalewa oczy. Miasta w słonecznych ulewach. Sauna. Biała flaga z czerwonym kołem jest jak spalone jajko na patelni, a Kiusiu droga jak najlepsze kurwy w odległym Szanghaju. Lewostronny ruch. Samochody przypominają kartonowe pudełka po butach – jakby wszystko było jakieś sztuczne, elektryczne. Sterylna czystość – jak w bloku operacyjnym. Nie widzę żadnych zwierząt domowych. Ani śladu psów i kotów. Deska w toalecie sama się podnosi. Ale pokolenia dawnych szogunów wydają się być zmęczone. Rzadko widać młodą twarz. Kupuję kij chyba do tekwondo. Na plaży zbieram kilka bambusów. Ludzie kłaniają się raz na sekundę ale sprzedawcy często nie potrafią obsługiwać terminali do kart płatniczych w swoich sklepach. Sindbad Żeglarz chyba zapomniał już o tych wyspach. Potem deska sama opada.
Nagasaki zostało wybrane, bo w ostatniej chwili inne wytypowane do zagłady miasto spowiła zbawienna mgła. Dziś epicentrum wybuchu to skrawek góry z muzeum, galerią i sklepem z pamiątkami. Plus park. Trzeba kupić bilet. Potem kradnę kilka kamyków. Zrywam zielone liście dębu. Pytasz, jakie odnoszę wrażenie? Wydaje się, że potomkowie samurajów zapomnieli, kto wywołał wojnę i kto w niej po której stał stronie. Cmentarze ofiar zapomnienia. Kilka ulic niżej, na dachu wielkiego sklepu towarowego, ogromne Czarodziejskie Koło z widokowymi wagonikami – jakby TAM nad Sołą otworzyć nagie całoroczne plaże z kolorowym lunaparkiem. A może tak lepiej? Jak długo można nosić żałobę… Nie wiem… Łatwo się mówi z perspektywy młokosa.
Po kilku dniach docieram nad upragniony Pacyfik. Granatowy i tęgi. Z codziennym deszczem i małymi rybackimi szalupami. W zatoczkach rybacy cerują sieci, a wyrzucane przez fale małe skarby przypominają bardziej o egipskich piramidach niż o francuskich ślimakach. Białe łupiny. Białe kamienie dna. Biały węgiel. Topię stopy w piachu i zabieram wszystkie muszle. Patrzę w dal, w stronę USA. Mija dokładnie pięćdziesiąty dzień podróży. Półmetek. Japoński brzeg jest końcem i początkiem. Dalej w butach nie można. Metafora: na samym końcu na Księżyc Armstrong zszedł sam. Bez całego sprzętu, rakiet, statków itp. itd. – zrobił ten krok. Gdy Hilary doszedł na Mont Everest, wcześniej wszystko zastawił za sobą: obozy, jedzenie, liny i namioty, garnki i sterty skarpet. W takie miejsca zawsze dociera się samemu. Bez niczego. Podobnie jest i teraz. Kilka miesięcy przygotowań, sprzęt, trud pokonanej trasy, spalone paliwo, kupione bilety, zabite komary. Wszystkie dni i noce. Potargane mapy. Cały ten zgiełk i …wchodzisz na plażę bez niczego. Dotykasz wody, a ona za chwilę ucieka. I znów, i znów. Wrzucam wsteczny i nawracam. To prawie połowa obwodu Równika. Gdy wrócę, muszę wymienić paszport. Mam go dwa lata, ale już jest pełny. Najwięcej miejsca zajmują wklejane wizy. Potem pieczątki. To irytuje pograniczników, gdy nie mogą znaleźć tego, czego szukają. Kreślą po nim długopisem, dziurawią zszywkami. Przyklejają swoje znaczki i nalepki, jakbym miał im uciec albo zostać u nich na zawsze. Po co w ogóle są paszporty?
Teraz już tylko droga na zachód. ET go home. Gdy na stacji benzynowej proszę o kubek wrzątku do zalania kawy, dwoje sędziwych ludzi bez namysłu wsiada w traktor, jedzie kilka przecznic i przywozi gorącą wodę. Jestem potwornie zmęczony. Działam jak stara bateria, która co chwilę potrzebuje ładowania, a energii starcza potem raptem na krótką chwilę. Czasem prawie zasypiam na stojąco. Schudłem sześć kilo. Zjadłem wszystkie sezamki. Połamałem okulary. Ale bociany latają przecież dalej. Przez Morze Japońskie wracam do Busan.
Trzeci miesiąc w drodze. Za plecami wszystko ze snów. Nie wyglądała na kogoś szczególnego. Podeszła, gdy szukałem herbacianych ogrodów na południu Korei. Cała w bieli. Zapytała, czy wiem o huraganie, który idzie przez ocean i za kilka godzin uderzy w wybrzeże. Nie wiedziałem. Kazała nie spać w namiocie, poszukać kwatery i przeczekać noc. Potem odeszła gdzieś w zieleń herbacianych gajów, zapisując na skrawku papieru dwa koreańskie znaki. Więcej jej nie spotkałem. Fotografowane wieczorem drzewa rano leżały powyrywane z korzeniami. Gdy ludzie wiązali do nich samochody, nie wiedziałem czy przywiązują auta do drzew, czy drzewa do aut. Bolaven przyszedł o zmierzchu z północnych Indochin. Wiało niemiłosiernie – jakbym spał przy wentylatorze. Sufit sypał się na głowę. Nazajutrz łodzie i jachty zalegały plaże. Wysokie cedry leżały na szosach jak porozrzucane wykałaczki na stole. Zalało drogi i porty. Deszcz lał i lał, a wiatr walił o wóz jak w buddyjski bęben. Objazdy. Osunięte asfalty. Na zalanej łące z wody wystają tylko poprzeczki bramek piłkarskich. Trudno było ustać na nogach. Wszystkie telewizje mówiły tylko o tym i pokazywały tragedie sprzed dziesięcioleci, jak inny huragan spustoszył i zrujnował półwysep. Gdybym jej nie posłuchał i został w namiocie, pasłbym dziś boże stada w krainie wiecznych łowów.
Muszle w kolorach wężej skóry, w pręgi jak skorupy żółwi z Galapagos. Statek do Władywostoku kroi Pacyfik. Odprawy, frachty, celnicy. W kajucie Chopin. Na rufie wiatr podwiewa suknie starym Rosjankom. Za burtą przeszłość i jakieś puste butelki. Mijany wojenny okręt: kwartał w drodze – już się nie spotkamy. Cała naprzód! Podróż garncarza. Kolejny kilometr jest jak nowy garnek, a następnych sto jak nowy dzban. Każdy lepi jak może. Im dalej od koreańskiego i japońskiego brzegu, tym bardziej zaczynam żyć przyszłością – teraz cała tajga. Jedzie człowiek przez ten świat. Toczy się kołem na zachód, do Calmaterry. Koniec trzeciego miesiąca. Pytasz, co czuję? Jesień czuję malowaną milionem barw. Czuję, że to wyprawa życia na kres wschodu. Przez tyle krain, przez nieogarnioną przyrodę – tak, jakbym czytał encyklopedię. Pytasz, po co mi to? Żeby zrozumieć dlaczego, czemu i jak. Dotknąć i wiedzieć z patrzenia. Zobaczyć ludzi z opowieści i obrazów. Przekroczyć rzeki epopei. Być na morzach wojen. Czasem nie wystarcza opowieść – nigdy nie ciągnęło cię do Krainy Czarów? Podróż to proza i poezja. Pierwszą jest droga do przebycia, gdy drugą stają się zajazdy do zapomnianych wiosek – są jak zaszyte skarby w kieszeni. Pytasz, co mi się najbardziej podoba? Chyba to, że sam mogę malować obrazy.
Na wskroś. Syberia. Czarna dziura. Powinna nazywać się Męka. Droga przez Mękę. Rozbijam namiot gdzieś w lesie, na polanie, w beztroskim zagajniku z brzóz, i nigdy nie wiem, czy przypadkiem w tym miejscu nie znajdują się jakieś masowe groby pomordowanych zesłańców. Sołżenicyn w Archipelagu szacuje ofiary na sześćdziesiąt milionów. Dziś Rosjanie twierdzą, że liczba ta jest „wysoko zawyżona” i co najwyżej można mówić o milionach pięćdziesięciu. Ale i tak powraca pytanie: kiedy i który naród wymordował tyle milionów swoich obywateli? Klasyczna droga na zachód: rano ogromny cień twojego wozu jest ciągle przed tobą. Potężne traki wiozą bale drewna, stal i kruszywa. Potem, do końca dnia, Słońce świeci prosto w oczy. Trzy tygodnie na zachód. Mały brunatny miś sturlał się po nasypie, pomerdał ogonem i zaraz potem uciekł z powrotem w tajgę. Na wagonach armaty. Tratatatata. Biblioteka w Ułan Ude nosi imię Kałasznikowa. Tratatatata. Amur, Irtysz, Jenisej, Ob, Wołga. Jadę przez te rzeki jak przez morza czerwone. Pod pachą Thubron i Dimbleby. Niewyobrażalne przestrzenie drzew: z oddali są jak ogromne dywany utkane boskimi palcami. Kobieciny na wsiach pilnują kurzu przy drewnianych skansenach. Trwoga. Żal. Przykro. Przepaść trzystu lat. Cywilizacja na świecie jest jedna i ma charakter linearny.
Powoli oswajam się z myślą powrotu. Czym bliżej domu, tym częściej oglądam się za siebie. Sterty notatek. Tysiące zdjęć. Zapisani ludzie. Pamiątki. Niezły kawał życia – mojego i ich. Rozmowy wyryte cyrklem południków. Zachwiane teorie, którym Biali hołdują na każdym kroku. Pytasz, czy było warto? Z pewnością nie warto było nie jechać. Najgorsze są zmarnowane szanse. Pukasz i nigdy nie wiesz, kto otworzy. Ale jak nie zapukasz, to się nie dowiesz. Ostatnia prosta do siebie. Podróż kołem się toczy. 34 tysiące kilometrów. Stop. Sto dni w drodze. Stop. Z krawędzi mapy i świadomości. Był moment, gdy przed sobą miałem tylko Pacyfik, a potem plaże San Francisco. USA nie od Francji i Hiszpanii. Teraz, patrząc na mapę zawieszoną nad biurkiem, ściubiąc nos spod kołdry, widzę tę całą przestrzeń. Widzę czas. Pytasz, co jeszcze pamiętam? Pamiętam Saszę, dowódcę rosyjskiego oddziału na granicy z Chinami. Dał mi grafikę. Cały dzień się nudził i czarnym długopisem wykreślił na tle skały schyloną kobietę w rzece. Albazino jest dziś ruiną starego fortu nad Amurem. By tam dojechać, trzeba ponad dwadzieścia kilometrów kamienistą drogą od Skoworodina przedzierać się przez zalesioną górę. Na samym końcu szarego duktu stoi wojsko, a całe zatrzymanie trwało kilka godzin. Sasza jest szefem granicznego garnizonu. I opowiadał: o sobie, o rodzinie, o szkołach, o Chińczykach, o karierach, o politykach. To lubię najbardziej: wrócić pamięcią do jego gabinetu, do zakrytej firankami na ścianie mapy, do salutujących sołdatów – jakby ciągle byli na froncie. Mówił, że na ten odcinek nikt nie chce przychodzić, ale stąd najszybciej się awansuje. Kilka lat przy zakolu Amuru minie szybko. Jego gwardia stacjonuje w Dżalindzie. Kto nie maszeruje, ten ginie. Kto nie podróżuje, ten umarł. Dzwonił do swoich generałów telefonem na korbkę. Formalne zatrzymanie przerodziło się w przyjacielską pogawędkę o naszych historiach.
Pamiętam Annę z Moskwy. Śpiewa w chórze przy swojej cerkwi. Powiedziała, że mężczyźni w Rosji porzucają żony, a ją zostawił rok temu z trójką małych dzieci. Pytała, czy w Polsce też tak jest. Gdy chciałem iść zobaczyć Lenina w mauzoleum, powiedziała: po co tam idziesz, przecież tam nic nie ma. Pamiętam starowinę Franciszkę z Wierszyny. Spałem w jej chacie na podłodze, a ona opowiadała, jak Stalin przysłał żołnierzy: raz wywieźli do lasu kilkudziesięciu mężczyzn i kula w łeb. Za dwa lata znów przysłał żołnierzy i wszystkich mężczyzn wzięli na front. Pamiętam ludzi, których pytałem, jak wy tu żyjecie? Odpowiadali raz po raz: my prywykli, my prywykli. Pamiętam święto w Birobidżanie i Mongoła, który zawitał pewnego wieczora na koniu.
Skończyła się zaczarowana przygoda – choć one nigdy zaraz się nie kończą. Trwają na zdjęciach, zapisanych kartkach, przed oczyma. Wracasz, ale nie wracasz. Budzisz się rano i myślisz, że to nadal namiot. W głowie stukot kolei transsyberyjskiej, sztorm na Morzu Japońskim, tamten tajfun. Azymuty na Gobi. Stepy za Astaną. Karawanseraje pełne wielbłądów i tirów. Tirówki we Władywostoku. Igor, który w Moskwie opowiada: jakiś wielki rosyjski pisarz powiedział, że w Rosji nigdy nie dość dwóch rzeczy - płochych dróg i duraków. Gdzieś wisiały kajdany Dostojewskiego. Okopy między Koreami. Osetia z uśmiechniętą rodziną Georgija. Pytasz, gdzie teraz wyjeżdżam? Tajemnica.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
KOREA POŁUDNIOWA
- artykuły / relacje: KOREA POŁUDNIOWA (5)
- linki 3
- galeria zdjęć 88
- przewodnik: KOREA POŁUDNIOWA
- ogłoszenia 1
- forum: KOREA POŁUDNIOWA(8)
ROSJA
- artykuły / relacje: ROSJA (73)
- linki 49
- galeria zdjęć 2586
- przewodnik: ROSJA
- ogłoszenia 0
- forum: ROSJA(253)
MONGOLIA
- artykuły / relacje: MONGOLIA (21)
- linki 20
- galeria zdjęć 647
- przewodnik: MONGOLIA
- ogłoszenia 0
- forum: MONGOLIA(80)
AFGANISTAN
- artykuły / relacje: AFGANISTAN (20)
- linki 7
- galeria zdjęć 57
- przewodnik: AFGANISTAN
- ogłoszenia 0
- forum: AFGANISTAN(1161)
JAPONIA
- artykuły / relacje: JAPONIA (16)
- linki 16
- galeria zdjęć 651
- przewodnik: JAPONIA
- ogłoszenia 2
- forum: JAPONIA(138)
KAZACHSTAN
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.