Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
W drodze na najwyższe szczyty Afryki: Rwanda, Burundi, Tanzania 2013, czyli Afryka z szympansem za rękę - część 2 > RUANDA
SzczytyAfryki relacje z podróży
Drugi odcinek relacji z trzeciego etapu projektu "W drodze na najwyższe szczyty Afryki". W trakcie wyjazdu odwiedziliśmy Rwandę, Burundi, Tanzanię oraz Katar. Pełna relacja oraz komplet zdjęć znajdują się na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl
O LUDOBÓJSTWIE
Noc. Jak to w Afryce. Początek trudny. Pot leje się ciurkiem. Moskitiera łaskocze po głowie. Spadam z materaca. Nad uchem czuję chrapanie Roberta. Ale w końcu zasypiam. Około czwartej robi się w końcu chłodniej. Dobrze, że mam się czym przykryć. Nie trwa to długo. O świcie upał powraca. Pot leje się ciurkiem. Musimy wstać. Dziś pojedziemy do Nyamaty i N’taramy, w których znajdują się miejsca upamiętniające ofiary ludobójstwa. Po owocowym śniadaniu motorkami pokonujemy wzgórze, aby dostać się na dworzec. Rwandyjskie motorki różnią się od ugandyjskich daladala (motorków) kilkoma rzeczami. Są w lepszym stanie, a kierowcy mają kaski. Na kaskach znajdują się numery, które w razie czego służą identyfikacji kierowcy. Kaski dostają też pasażerowie. A pasażer może być tylko jeden. W Ugandzie limitu nie było.
Na dworcu szybko odnajdujemy busik do Nyamaty. Płacimy 600 franków w kasie. Tak – w kasie. Tu wszystko jest oficjalne. Pakujemy się do busa. Cztery rzędy po 4 osoby plus 3 osoby z przodu. Ciasno jak cholera. Jakoś białych nie widać żeby podróżowali tak jak my. Ale jedziemy. Przy większej prędkości jest przyjemnie. Za klimatyzację służą otwarte okna. Pół godziny i jesteśmy na miejscu. Naszym oczom ukazuje się prawdziwy, nowy, duży dworzec autobusowy z wieloma stanowiskami. Zupełnie jak w Europie. Idziemy na piechotę w stronę pierwszego z dwóch miejsc związanych z ludobójstwem. Oczywiście mamy dziesiątki propozycji podrzucenia motorem albo rowerem. Ale wybieramy spacer. Po chwili jesteśmy na miejscu.
Wchodzimy do kościoła, który przez jakiś czas służył jako schronienie dla Tutsi przed Hutu. Nie długo jednak. Przy użyciu granatów Hutu wysadzili metalowe drzwi i rozpoczęli rzeź w kościele. Dziś na kościelnych ławkach leżą ubrania zabitych. Stosy ubrań. W „krypcie” znajdują się czaszki pomordowanych. To czaszki, na przykładzie których jest pokazane w jaki sposób Tutsi ginęli. Jedne mają ślady po uderzeniach maczetą, inne ślady po strzałach w głowę, a jeszcze inne ślady od uderzenia metalowymi kulami z kolcami. To nie koniec strasznego widoku. Tuż obok kościoła są dwie piwnice. W jednej z nich zgromadzone są w trumnach szczątki odnalezionych ofiar, całe trumny ze szczątkami całych rodzin, osad, a nawet całych wiosek. Wszystkie zwłoki razem. Bo miejsca mało. Wszystko przykryte fioletowym materiałem. Druga piwnica robi jeszcze większe wrażenie. Na półkach od dołu do góry leżą po układane stosy czaszek i kości. Czaszki oddzielnie. Kości oddzielnie. Dziesiątki. Setki. Tysiące kości. Całe stosy. Szok! Okropny widok. Nie wolno robić zdjęć. Trzeba mieć zgodę jakiegoś państwowego instytutu pamięci o ludobójstwie. Nie mam. Daję strażniczce 2000 franków w łapę i już mam pozwolenie. Robię kilka zdjęć. Ale jestem bardzo przejęty tym widokiem. Ręce mi drżą. Wychodzimy w ciszy. To robi wrażenie. Nie rozumiem tego, co tu się działo. Czytałem o tym. Ale nie potrafię zrozumieć.
Wracamy do centrum Nyamaty na colę. Do N’taramy musimy czymś podjechać. To kilka kilometrów stąd. Motorków jest mało, ale w ich miejsce są rowerowe taksówki. Też są ponumerowane i mają tablice rejestracyjne. Rowerzystów nie obowiązuje nakaz jazdy w kaskach. Jedziemy we trzech na rowerach. Po dwóch kilometrach zmieniam mojego szofera. Teraz to ja wiozę Rwandyjczyka. Dziwi się i śmieje. A ja mam kilka kilometrów treningu. Trochę asfaltu, trochę czerwonego afrykańskiego szutru. Jest ciężko. Nie ma przerzutek. Dobrze, że mój pasażer jest w miarę lekki. Dowożę go na miejsce ku uciesze wszystkich dookoła.
To N’tarama – drugie miejsce w okolicy, gdzie w kościele wymordowane kilka tysięcy Hutu. Miejsce jest podobne, ale zwłoki, kości i czaszki nie leżą w piwnicach. Leżą na półkach w dawnym kościele. W rogu znajdują się przedmioty, które miały ze sobą w trakcie masakry ofiary. Ubrania, materace, baniaki na wodę, dokumenty. Wszystko leży w kącie, na kupie, w kurzu i pyle. Dziwny zapach nieco nas zatyka. Specyficzny zapach śmierci. Są jeszcze dwa budynki: spalona kuchnia i pokój dzienny. To pokój, w którym na ścianie wciąż widać zaschnięte ślady wielu litrów krwi pozostałej po rozbijanych o ścianę dzieci Tutsi. Jest jeszcze kij. Zaostrzony kij do zabijania i torturowania kobiet Tutsi. Kobiety Tutsi, które nosiły na plecach swoje małe dzieci zabijano dwoma kijami. Jednym przebijano ciało kobiety razem z główką dziecka. A drugi kij wbijano w krocze tak, aby jego koniec wyszedł kobiecie przez głowę. Czasem przed tym wszystkim kobiety jeszcze wielokrotnie gwałcono. Normalny człowiek nie jest w stanie tego zrozumieć. To jednak prawdziwa historia Tutsi i Hutu. Historia, której najtragiczniejszy odcinek wydarzył się w 1994 roku. Z rąk Hutu zginęło wówczas prawie milion Tutsi w przeciągu zaledwie 100 dni. A to był i jest (!) tylko fragment tego konfliktu etnicznego, konfliktu który trwał już wiele lat wcześniej. W rzeczywistości obie strony nie są bez winy. Obie strony brały udział w masowych ludobójstwach. Raz Hutu, raz Tutsi. Zależy kiedy. Nie mówi się o tym. Mówi się tylko o tym najtragiczniejszym momencie, o ludobójstwie na Tutsi. Ale jest to zniekształcenie faktów. Tylko dociekliwi wiedzą, że konflikt trwał już dużo wcześniej i trwa do dziś, choć nieco ukryty i w innej postaci. Czy kiedyś dojdzie do podobnej rzezi jak w 1994 roku? Niewiadomo. Nie teraz. Może nie w takiej postaci. A może i międzynarodowa opinia do tego nie dopuści? Może. Myślę jednak, że niestety konflikt będzie trwał dalej i jakaś forma rewanżu, zemsty, odwetu jest bardzo prawdopodobna. Kiedyś.
Jedziemy jednak dalej. Ludobójstwo zostawiamy na chwilę. Wrócimy do tego tematu dalej, za kilka dni, jak lepiej poznamy Rwandę i nie tylko tą ładną i czystą z Kigali. Sporo czasu tracimy na oczekiwanie na busika z N’taramy do Kigali. Na szczęście docieramy do Kigali na czas. Motorkami podjeżdżamy do znanej nam z wczoraj knajpki. Zamawiamy po hamburgerze i kątem oka oglądamy mecz RPA – Angola. Jest 2 do 0 kiedy spotykamy się z księdzem Grzegorzem z Nyakinamy. To nasz drugi „rwandyjski kontakt”, który zaproponował nam pomoc. Robimy wspólne zakupy na jutrzejszą wspinaczkę i pakujemy się do Hiluxa Grzegorza.
Wracamy do naszej rodzinki po bagaże. Trochę błądzimy po Kigali, bo nie pamiętamy gdzie mieszkaliśmy ;-) A jest już ciemno, więc wszystko wygląda tak samo. Na szczęście Grzegorz dogaduje się z Benjaminem w Kinyarwanda i docieramy do celu. Jest ciemno. W przewodnikach zawsze piszą, żeby po ciemku nie podróżować. Wiemy to. Ale jedziemy. Dziękujemy rodzinie za gościnę, jedzenie i pomoc. Zostawiamy 50 dolarów jako zapłatę. Jeszcze do nich wrócimy w drodze do Burundi. A teraz w drogę. W stronę wulkanów, DR Kongo, no i w stronę konfliktu.
Droga jest niezła – nowa, asfaltowa. Ale ciężka. Mnóstwo zakrętów wokół niezliczonych wzgórz. Szkoda, że jest ciemno. Widoki muszą być niesamowite. Wystarczają dwie godziny i przez Ruhengeri dojeżdżamy do Nyakinamy.
Podczas jazdy dowiadujemy się naprawdę dużo na temat Rwandy. O konflikcie Hutu – Tutsi, o aktualnej sytuacji, historii, planach. Tego nie da się wyczytać z przewodników. To informacje z pierwszej ręki. Informacje dobre i złe. Czemu złe? Dlatego, że nie wydaje się, żeby konflikt Tutsi z Hutu był zakończony. On przygasł. Ale trwa. Trwa, bo dzieci są uczone dystansu i nienawiści do drugiej rasy. Trwa, bo władza jest w silnych rękach tak zwanych „prawdziwych Tutsi” prezydenta Paula Kagame. Prawdziwi Tutsi to tacy, którzy walczyli w armii wyzwolenia Rwandy. To nie są Ci, którzy przetrwali ludobójstwo w Rwandzie. To nie są ocaleni. To są Ci, którzy uciekli do Ugandy i stamtąd przyszli wyzwolić kraj z rąk Hutu. Tamci ocaleni musieli współpracować z Hutu skoro żyją. Taka jest polityka rządu i prezydenta i tak się właśnie traktuje Tutsi i podsyca konflikt. Prawdziwi Tutsi rządzą silną ręką prezydenta Kagame. Kraj się rozwija i to bardzo szybko. To niewątpliwa zasługa prezydenta. Ale Rwanda jest państwem policyjnym, gdzie władzę sprawują tylko Tutsi (prawdziwi), czyli 15% społeczeństwa. Pozostali są za słabi. Pozostali nie mają armii. Pozostali nie kontrolują „demokratycznych” wyborów, podczas których nad głosującymi czuwa wojsko z ostrą amunicją i obserwuje, do której kolejki ludzie się ustawiają, na kogo głosują. A skoro są trzy kolejki i większość stoi w jednej kolejce to od razu widać kto głosuje inaczej niż należy. Taka demokracja.
Rwanda to państwo bardzo uporządkowane – na pierwszy rzut oka. To państwo kar i zakazów i to surowych. Ale dzięki temu jest porządek. Ale dzięki temu jest czysto. Dzięki temu jest dużo policji, wojska. Dzięki temu ludzie czasem giną bez śladu. Dzięki temu ludzie płacą duże podatki. A podatki idą na działalność partii, choć wszyscy myślą, że idą na specjalny fundusz bezpieczeństwa Rwandy, który będzie można wykorzystać wtedy, gdy skończy się międzynarodowa pomoc. A ona już się skończyła. Tego ludzie są uczeni podczas obowiązkowych wieców, spotkań i zebrań. I w to wierzą. Co się dzieje z pieniędzmi? Nie wiadomo. Wiadomo już tylko jedno. Wiadomo, że ludobójstwo było jedno. W 1994. Ludobójstwo na Tutsi….. Inne wydarzenia są oficjalnie pomijane, te z 1998, czy nawet z XXI wieku….
A co zastaliśmy na misji? Pięknie położoną kolorową misję, z dużymi budynkami. Na dzień dobry jednak zanotowaliśmy pierwszą stratę. W drodze do misji zginęły buty Roberta. Albo wypadły z bagażnika albo zostawiliśmy je na ulicy podczas pakowania. No i co teraz? Jutro idziemy w góry! Na ratunek pośpieszył Grzegorz i pożyczył Robertowi swoje buty. Grzegorz też chodzi po górach. Oprócz Grzegorza na misji jest jeszcze jedna Polka – Emilka, koleżanka Grzegorza z wędrówek po górach, jeszcze z Polski. Akurat w tym samym czasie przyjechała go odwiedzić.
Co jeszcze zastaliśmy na misji? Prysznic z ciepłą wodą (cóż to za odmiana w porównaniu z miską z wodą z Kigali), duże pokoje i pyszną kolację. A dla Grzegorza mamy prezenty z Polski: tłok do piły, okulary, t-shirt, ptasie mleczko i kabanosy. Mamy też późną godzinę i kilka komarów w pokoju. Mam też brak zasięgu, więc nie ma z nami kontaktu. Brak sms-ów. Brak telefonów. Spokój. Ale żyjemy i mamy się dobrze, zaskakująco dobrze. Mamy też wstać o 5 rano i odgłosy ptaków za oknem.
O pozostałych moich rwandyjskich przemyśleniach napiszę później. A jutro? W góry. Trzymajcie kciuki za Karisimbi!
cdn.
_____
Pełna relacja z wyjazdu na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl
Noc. Jak to w Afryce. Początek trudny. Pot leje się ciurkiem. Moskitiera łaskocze po głowie. Spadam z materaca. Nad uchem czuję chrapanie Roberta. Ale w końcu zasypiam. Około czwartej robi się w końcu chłodniej. Dobrze, że mam się czym przykryć. Nie trwa to długo. O świcie upał powraca. Pot leje się ciurkiem. Musimy wstać. Dziś pojedziemy do Nyamaty i N’taramy, w których znajdują się miejsca upamiętniające ofiary ludobójstwa. Po owocowym śniadaniu motorkami pokonujemy wzgórze, aby dostać się na dworzec. Rwandyjskie motorki różnią się od ugandyjskich daladala (motorków) kilkoma rzeczami. Są w lepszym stanie, a kierowcy mają kaski. Na kaskach znajdują się numery, które w razie czego służą identyfikacji kierowcy. Kaski dostają też pasażerowie. A pasażer może być tylko jeden. W Ugandzie limitu nie było.
Na dworcu szybko odnajdujemy busik do Nyamaty. Płacimy 600 franków w kasie. Tak – w kasie. Tu wszystko jest oficjalne. Pakujemy się do busa. Cztery rzędy po 4 osoby plus 3 osoby z przodu. Ciasno jak cholera. Jakoś białych nie widać żeby podróżowali tak jak my. Ale jedziemy. Przy większej prędkości jest przyjemnie. Za klimatyzację służą otwarte okna. Pół godziny i jesteśmy na miejscu. Naszym oczom ukazuje się prawdziwy, nowy, duży dworzec autobusowy z wieloma stanowiskami. Zupełnie jak w Europie. Idziemy na piechotę w stronę pierwszego z dwóch miejsc związanych z ludobójstwem. Oczywiście mamy dziesiątki propozycji podrzucenia motorem albo rowerem. Ale wybieramy spacer. Po chwili jesteśmy na miejscu.
Wchodzimy do kościoła, który przez jakiś czas służył jako schronienie dla Tutsi przed Hutu. Nie długo jednak. Przy użyciu granatów Hutu wysadzili metalowe drzwi i rozpoczęli rzeź w kościele. Dziś na kościelnych ławkach leżą ubrania zabitych. Stosy ubrań. W „krypcie” znajdują się czaszki pomordowanych. To czaszki, na przykładzie których jest pokazane w jaki sposób Tutsi ginęli. Jedne mają ślady po uderzeniach maczetą, inne ślady po strzałach w głowę, a jeszcze inne ślady od uderzenia metalowymi kulami z kolcami. To nie koniec strasznego widoku. Tuż obok kościoła są dwie piwnice. W jednej z nich zgromadzone są w trumnach szczątki odnalezionych ofiar, całe trumny ze szczątkami całych rodzin, osad, a nawet całych wiosek. Wszystkie zwłoki razem. Bo miejsca mało. Wszystko przykryte fioletowym materiałem. Druga piwnica robi jeszcze większe wrażenie. Na półkach od dołu do góry leżą po układane stosy czaszek i kości. Czaszki oddzielnie. Kości oddzielnie. Dziesiątki. Setki. Tysiące kości. Całe stosy. Szok! Okropny widok. Nie wolno robić zdjęć. Trzeba mieć zgodę jakiegoś państwowego instytutu pamięci o ludobójstwie. Nie mam. Daję strażniczce 2000 franków w łapę i już mam pozwolenie. Robię kilka zdjęć. Ale jestem bardzo przejęty tym widokiem. Ręce mi drżą. Wychodzimy w ciszy. To robi wrażenie. Nie rozumiem tego, co tu się działo. Czytałem o tym. Ale nie potrafię zrozumieć.
Wracamy do centrum Nyamaty na colę. Do N’taramy musimy czymś podjechać. To kilka kilometrów stąd. Motorków jest mało, ale w ich miejsce są rowerowe taksówki. Też są ponumerowane i mają tablice rejestracyjne. Rowerzystów nie obowiązuje nakaz jazdy w kaskach. Jedziemy we trzech na rowerach. Po dwóch kilometrach zmieniam mojego szofera. Teraz to ja wiozę Rwandyjczyka. Dziwi się i śmieje. A ja mam kilka kilometrów treningu. Trochę asfaltu, trochę czerwonego afrykańskiego szutru. Jest ciężko. Nie ma przerzutek. Dobrze, że mój pasażer jest w miarę lekki. Dowożę go na miejsce ku uciesze wszystkich dookoła.
To N’tarama – drugie miejsce w okolicy, gdzie w kościele wymordowane kilka tysięcy Hutu. Miejsce jest podobne, ale zwłoki, kości i czaszki nie leżą w piwnicach. Leżą na półkach w dawnym kościele. W rogu znajdują się przedmioty, które miały ze sobą w trakcie masakry ofiary. Ubrania, materace, baniaki na wodę, dokumenty. Wszystko leży w kącie, na kupie, w kurzu i pyle. Dziwny zapach nieco nas zatyka. Specyficzny zapach śmierci. Są jeszcze dwa budynki: spalona kuchnia i pokój dzienny. To pokój, w którym na ścianie wciąż widać zaschnięte ślady wielu litrów krwi pozostałej po rozbijanych o ścianę dzieci Tutsi. Jest jeszcze kij. Zaostrzony kij do zabijania i torturowania kobiet Tutsi. Kobiety Tutsi, które nosiły na plecach swoje małe dzieci zabijano dwoma kijami. Jednym przebijano ciało kobiety razem z główką dziecka. A drugi kij wbijano w krocze tak, aby jego koniec wyszedł kobiecie przez głowę. Czasem przed tym wszystkim kobiety jeszcze wielokrotnie gwałcono. Normalny człowiek nie jest w stanie tego zrozumieć. To jednak prawdziwa historia Tutsi i Hutu. Historia, której najtragiczniejszy odcinek wydarzył się w 1994 roku. Z rąk Hutu zginęło wówczas prawie milion Tutsi w przeciągu zaledwie 100 dni. A to był i jest (!) tylko fragment tego konfliktu etnicznego, konfliktu który trwał już wiele lat wcześniej. W rzeczywistości obie strony nie są bez winy. Obie strony brały udział w masowych ludobójstwach. Raz Hutu, raz Tutsi. Zależy kiedy. Nie mówi się o tym. Mówi się tylko o tym najtragiczniejszym momencie, o ludobójstwie na Tutsi. Ale jest to zniekształcenie faktów. Tylko dociekliwi wiedzą, że konflikt trwał już dużo wcześniej i trwa do dziś, choć nieco ukryty i w innej postaci. Czy kiedyś dojdzie do podobnej rzezi jak w 1994 roku? Niewiadomo. Nie teraz. Może nie w takiej postaci. A może i międzynarodowa opinia do tego nie dopuści? Może. Myślę jednak, że niestety konflikt będzie trwał dalej i jakaś forma rewanżu, zemsty, odwetu jest bardzo prawdopodobna. Kiedyś.
Jedziemy jednak dalej. Ludobójstwo zostawiamy na chwilę. Wrócimy do tego tematu dalej, za kilka dni, jak lepiej poznamy Rwandę i nie tylko tą ładną i czystą z Kigali. Sporo czasu tracimy na oczekiwanie na busika z N’taramy do Kigali. Na szczęście docieramy do Kigali na czas. Motorkami podjeżdżamy do znanej nam z wczoraj knajpki. Zamawiamy po hamburgerze i kątem oka oglądamy mecz RPA – Angola. Jest 2 do 0 kiedy spotykamy się z księdzem Grzegorzem z Nyakinamy. To nasz drugi „rwandyjski kontakt”, który zaproponował nam pomoc. Robimy wspólne zakupy na jutrzejszą wspinaczkę i pakujemy się do Hiluxa Grzegorza.
Wracamy do naszej rodzinki po bagaże. Trochę błądzimy po Kigali, bo nie pamiętamy gdzie mieszkaliśmy ;-) A jest już ciemno, więc wszystko wygląda tak samo. Na szczęście Grzegorz dogaduje się z Benjaminem w Kinyarwanda i docieramy do celu. Jest ciemno. W przewodnikach zawsze piszą, żeby po ciemku nie podróżować. Wiemy to. Ale jedziemy. Dziękujemy rodzinie za gościnę, jedzenie i pomoc. Zostawiamy 50 dolarów jako zapłatę. Jeszcze do nich wrócimy w drodze do Burundi. A teraz w drogę. W stronę wulkanów, DR Kongo, no i w stronę konfliktu.
Droga jest niezła – nowa, asfaltowa. Ale ciężka. Mnóstwo zakrętów wokół niezliczonych wzgórz. Szkoda, że jest ciemno. Widoki muszą być niesamowite. Wystarczają dwie godziny i przez Ruhengeri dojeżdżamy do Nyakinamy.
Podczas jazdy dowiadujemy się naprawdę dużo na temat Rwandy. O konflikcie Hutu – Tutsi, o aktualnej sytuacji, historii, planach. Tego nie da się wyczytać z przewodników. To informacje z pierwszej ręki. Informacje dobre i złe. Czemu złe? Dlatego, że nie wydaje się, żeby konflikt Tutsi z Hutu był zakończony. On przygasł. Ale trwa. Trwa, bo dzieci są uczone dystansu i nienawiści do drugiej rasy. Trwa, bo władza jest w silnych rękach tak zwanych „prawdziwych Tutsi” prezydenta Paula Kagame. Prawdziwi Tutsi to tacy, którzy walczyli w armii wyzwolenia Rwandy. To nie są Ci, którzy przetrwali ludobójstwo w Rwandzie. To nie są ocaleni. To są Ci, którzy uciekli do Ugandy i stamtąd przyszli wyzwolić kraj z rąk Hutu. Tamci ocaleni musieli współpracować z Hutu skoro żyją. Taka jest polityka rządu i prezydenta i tak się właśnie traktuje Tutsi i podsyca konflikt. Prawdziwi Tutsi rządzą silną ręką prezydenta Kagame. Kraj się rozwija i to bardzo szybko. To niewątpliwa zasługa prezydenta. Ale Rwanda jest państwem policyjnym, gdzie władzę sprawują tylko Tutsi (prawdziwi), czyli 15% społeczeństwa. Pozostali są za słabi. Pozostali nie mają armii. Pozostali nie kontrolują „demokratycznych” wyborów, podczas których nad głosującymi czuwa wojsko z ostrą amunicją i obserwuje, do której kolejki ludzie się ustawiają, na kogo głosują. A skoro są trzy kolejki i większość stoi w jednej kolejce to od razu widać kto głosuje inaczej niż należy. Taka demokracja.
Rwanda to państwo bardzo uporządkowane – na pierwszy rzut oka. To państwo kar i zakazów i to surowych. Ale dzięki temu jest porządek. Ale dzięki temu jest czysto. Dzięki temu jest dużo policji, wojska. Dzięki temu ludzie czasem giną bez śladu. Dzięki temu ludzie płacą duże podatki. A podatki idą na działalność partii, choć wszyscy myślą, że idą na specjalny fundusz bezpieczeństwa Rwandy, który będzie można wykorzystać wtedy, gdy skończy się międzynarodowa pomoc. A ona już się skończyła. Tego ludzie są uczeni podczas obowiązkowych wieców, spotkań i zebrań. I w to wierzą. Co się dzieje z pieniędzmi? Nie wiadomo. Wiadomo już tylko jedno. Wiadomo, że ludobójstwo było jedno. W 1994. Ludobójstwo na Tutsi….. Inne wydarzenia są oficjalnie pomijane, te z 1998, czy nawet z XXI wieku….
A co zastaliśmy na misji? Pięknie położoną kolorową misję, z dużymi budynkami. Na dzień dobry jednak zanotowaliśmy pierwszą stratę. W drodze do misji zginęły buty Roberta. Albo wypadły z bagażnika albo zostawiliśmy je na ulicy podczas pakowania. No i co teraz? Jutro idziemy w góry! Na ratunek pośpieszył Grzegorz i pożyczył Robertowi swoje buty. Grzegorz też chodzi po górach. Oprócz Grzegorza na misji jest jeszcze jedna Polka – Emilka, koleżanka Grzegorza z wędrówek po górach, jeszcze z Polski. Akurat w tym samym czasie przyjechała go odwiedzić.
Co jeszcze zastaliśmy na misji? Prysznic z ciepłą wodą (cóż to za odmiana w porównaniu z miską z wodą z Kigali), duże pokoje i pyszną kolację. A dla Grzegorza mamy prezenty z Polski: tłok do piły, okulary, t-shirt, ptasie mleczko i kabanosy. Mamy też późną godzinę i kilka komarów w pokoju. Mam też brak zasięgu, więc nie ma z nami kontaktu. Brak sms-ów. Brak telefonów. Spokój. Ale żyjemy i mamy się dobrze, zaskakująco dobrze. Mamy też wstać o 5 rano i odgłosy ptaków za oknem.
O pozostałych moich rwandyjskich przemyśleniach napiszę później. A jutro? W góry. Trzymajcie kciuki za Karisimbi!
cdn.
_____
Pełna relacja z wyjazdu na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.