Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Wyprawa na Bliski Wschód !!!! - Część I - Węgry, Rumunia i Bułgaria > WĘGRY, RUMUNIA, BUłGARIA
Cyprian relacje z podróży
Więcej na www.cypis.pl
Przy Kukułczych Skałach. Planujemy niezwykły wyjazd.
Chcemy dotrzeć aż do Syrii.
Ale nie jest to łatwe zadanie.
Z każdej strony zaskakują nas nowe niespodzianki.
Wybierając się w tamte rejony należy mieć wizy turystyczne.
Niektóre podobno dostaniemy na granicach (Turcja, Jordania, Serbia), ale o niektóre należy się postarać przed wyjazdem w odpowiednich ambasadach. Niezbędne jest także posiadanie międzynarodowego prawa jazdy. A także - należy odpowiednio przygotować siebie (nastawienie psychiczne własne i rodziny), samochód (gruntowny przegląd), ekwipunek no i oczywiście - finanse. Ale jesteśmy na dobrej drodze.
Trasy zaczęliśmy przygotowywać.
Czekamy właściwie już tylko na termin wyjazdu.
Założenie - 28.04.2005 r.
Dzień wyjazdu - dzień pierwszy -29.04.2005 r.
Zaczęło się.
Pakuję samochód - w rodzinnym Chorzowie - swoimi gratami, a jest tego od groma, następnie ruszam po uczestników wyjazdu. Pierwszego odbieram z Chorzowa Batorego, drugiego (drugą) - aż z Kędzierzyna Koźla. Przez przebudowę drogi w Gliwicach tracimy dobre półtorej godziny. Pakujemy ostatnie rzeczy i ok. godz. 21.00 tankujemy i ruszamy w drogę.
Zaczęło się.
Kierujemy się na Zakopane. Po drodze mijamy piękny drewniany kościółek w Chabówce, a następnie mijając Krupówki docieramy do granicy, gdzie na przejściu granicznym w Łysej Polanie ok. godz. 01.00 w nocy przekraczamy granicę i żegnamy nasz Kraj. Pierwsze pieczątki w paszporcie zdobyte.
Dzień drugi - 30.04.2005 r.
Nocujemy w samochodzie, już na Słowacji. Rankiem ruszamy dalej. Około godz. 08.00 przekraczamy kolejną granicę - tym razem słowacko - węgierską. Kierujemy się na małe, ale niezwykle słynne miasteczko Tokaj. Chyba wszyscy wiedzą z czego słynie ta mieścina, ale jakby jednak ktoś nie miał tak elementarnej wiedzy - powiem tylko tyle, że zaopatrzyliśmy się w doskonałe Tokaj Aszu. Drugim punktem odwiedzin na Węgrzech jest duże, bardzo ładne miasto - Debreczyn. Spacer po Piaca Utca pozwala poznać najciekawsze miejsca miasta. Zwiedzamy - dzięki uprzejmemu zaproszeniu węgierskiej przewodniczki - Refurmatus Nagytemplom, gdzie docieramy aż na dzwonnicę. A z góry piękna panorama miasta. Ruszamy w kierunku następnej granicy. Z obawą, czy przejście graniczne będzie czynne. Ale szczęśliwie tak, więc żegnamy Węgry i witamy Rumunię. Nawet nie spodziewaliśmy się, jakie tutaj na nas czekają atrakcje. Wjeżdżamy do krainy Maramuresz. Pierwsza mieścina - Valea lui Mihai przeraża nas biedą. Droga gruntowa, zdezelowane samochody, etc. Pierwsze myśli - to raczej przerażenie. Ale do odważnych świat należy. Kierujemy się na Satu Mare. Zostawiamy samochód pod katedrą, i wśród gości weselnych ruszamy zwiedzać pierwsze miasto. Centralny plac miasta - Piata Libertatii - to właściwie mały park wewnątrz ronda. Senne miasteczko nie oferuje zbyt wielu atrakcji, po półgodzinnym spacerze (podczas którego oglądamy kościoły i synagogę) wracamy do samochodu i ruszamy dalej. Docieramy do Baia Mare, gdzie planujemy przenocować. Nowoczesne miasto posiada kilka hoteli, jednak większość jest zdecydowanie za droga, decydujemy się na apartament w Hotelu Sport. Zasłużony odpoczynek.
Dzień trzeci - 01.05.2005 r.
Ruszamy na podbój Baia Mare. Nowa część miasta przeraża strasznie szerokimi arteriami ulicznymi i ogromnymi skrzyżowaniami, jednak gdy docieramy do starówki klimat miasta ulega gwałtownej zmianie. Piata Libertati to piękny, ale strasznie zniszczony i zaniedbany plac. Stąd udajemy się w kierunku Wieży Stefana, gdzie - my to mamy szczęście - obserwujemy barwną procesję. Tak się złożyło, że trafiliśmy akurat na prawosławną Wielkanoc. Następnie spacerujemy sobie po wąskich uliczkach docierając do Baszty Rzeźników znajdującej się wśród brudnych straganów miejscowego targowiska. Jeszcze tylko krótka wycieczka dookoła zamkniętego skansenu i ruszamy dalej. Wyjeżdżamy z miasta. Zaczynają się góry. Piękne, wąskie, kręte i zniszczone drogi. Jazda po nich to wielka frajda, która wymaga jednak wielkiego skupienia. Przypadkowo znajdujemy w lesie ośrodek wypoczynkowy z kolejką linową na górę Guti. Korzystamy z okazji, i mimo, że pogoda jeszcze niezbyt pewna ruszamy do góry. Już z kolejki widoki są niesamowite, a gdy docieramy na szczyt urzekają nas rozległe panoramy. I masa pięknych kwiatów układających się w barwne dywany. Gdy chcemy zjechać na dół okazuje się, że operatorzy poszli na obiad, więc robimy mały piknik na szczycie i gramy sobie w kości. W końcu jednak zjeżdżamy kolejką na dół i ruszamy dalej. Kierujemy się na Sighetu Marmatiei (Syhot Marmaroski), niechlubnie słynnego z ciężkiego komunistycznego więzienia. Mijamy to ponure miasteczko i docieramy do Sapanty, gdzie zwiedzamy jedyny w swoim rodzaju "wesoły cmentarz". Dziwne nagrobki ilustrują najczęściej sposób, w jaki dany nieboszczyk przeniósł się na tamten świat. Odmienne. Jeszcze spotkanie z "wioskowym głupkiem", którego uszczęśliwia otrzymany od nas długopis i jedziemy dalej. Kolejnym punktem dzisiejszego programu jest Barsana, gdzie zwiedzamy ciekawy monastyr. Ale największą frajdę mamy spacerując po wiszącej na linach kładce. Kierujemy się na wieś zwaną Poienile Izei, której odnalezienie graniczy jednak z cudem. Kluczymy kilkanaście kilometrów po polnych, gruntowych drogach, ale w końcu podróż uwieńczona jest sukcesem - docieramy do ślicznej, malutkiej cerkiewki, zasłużenie wpisanej na listę UNESCO. Wyjazd i znalezienie drogi do następnej miejscowości także obfituje w niespodzianki. Jesteśmy zaskoczeni, gdy na polnej drodze znajdujemy drogowskaz z numerem tej drogi, który niestety nie jest wiele nam przydatny. Wczesnym wieczorem dojeżdżamy do wsi Bogdan Voda, gdzie podczas zdjęć przy studni napatoczyło się dwóch pijaczków, którzy jednak zawstydzili nas znajomością języka angielskiego. Wstyd nam. Późnym wieczorem docieramy do Borsy, gdzie stołujemy się w ohydnej spelunie, w której jedzenie nie było lepsze od wystroju. Jedziemy dalej i docieramy do przełęczy Prislop, gdzie na przydrożnym parkingu układamy się do snu (w samochodzie, rzecz jasna).
Dzień czwarty - 02.05.2005 r.
Wita nas piękny, mglisty poranek. Pięknymi, górskimi drogami docieramy do wioski Vatra Moldovitei, gdzie zwiedzamy przepiękny monastyr. Podziwiamy niesamowity urok i spokój tego miejsca. Robimy teraz takie "małe skoki" z wioski do wioski podziwiając kolejne monastyry. W ten sposób odwiedzamy m.in. wsie: Sucevita, Humorului, Voronet. Ciekawostka - wszystkie odwiedzone do tej pory monastyry wyglądają na klasztory żeńskie. A siostry zakonne ubrane są w dość ciekawe nakrycia głowy będące swoistego rodzaju połączeniem toczka z czarną chustą. Po drodze odwiedzamy także miasteczko Radauti (Radowce) skąd udajemy się do polskiej wsi Cacica (Kaczyca), w której - pod Domem Polskim - poznajemy Polaka, pana Eliasza Wiśniewskiego (nieco wciętego, ale na wesoło), który oferuje się na przewodnika po miejscowej kopalni soli. Wcześniej jednak zatrzymujemy się we wsi Arbore, gdzie w zabytkowej cerkwi mamy kolejną okazję obserwować obchody świąt Wielkiej Nocy. W miejscowości Voronet zafundowaliśmy sobie obiad. Ja zamówiłem sobie tradycyjny posiłek rumuński, na który składały się doskonała zupa (zwana tutaj ciorba) oraz pieczywo, a także m.in. móżdżek cielęcy, wątróbka i mamałyga. Niestety - drugie danie było kompletnie niezjadliwe. Docieramy do Suceavy. To duże miasto, w którym planowaliśmy nocleg na kempingu. Niestety nie udało się nam go odnaleźć. Drogi są tutaj fatalnie oznakowane. Znajdujemy za to w budynku dworca autobusowego przyjemny i tani hotelik (Hotel Autogara). Podczas gdy moi towarzysze rozgaszczają się w hotelu ja próbuję zlokalizować i usunąć pierwszą usterkę naszego samochodu. Na szczęście tylko poluzowały się śrubki mocujące koło. Po zakwaterowaniu ruszamy na wieczorne zwiedzanie miasta. I po kolei odwiedzamy: pomnik Stefana Wielkiego, skansen, malownicze ruiny zamku. Po zmierzchu docieramy do ślicznie oświetlonej cerkwi (biserica sf Gheorghe), którą oczywiście uwieczniamy na kliszy fotograficznej. Gdy już spakowaliśmy nasze foto-zabawki spotykamy proboszcza tej cerkwi, który zaprasza nas do środka i opowiada historię świątyni. Z powodzeniem komunikujemy się z nim w języku rosyjskim (aż sam się zdziwiłem). W drodze powrotnej do hotelu kupujemy, jak później się okazało, doskonałe wino Cotnari.
Dzień piąty - 03.05.2005 r.
Rankiem docieramy do sennego miasteczka Targu Neamt, nad którym górują majestatyczne ruiny zamku, do którego wchodzi się po wysoko umieszczonej kładce. Następnie odwiedzamy kolejne, tym razem murowane, monastyry. Są to: Agapia i Varatel, a także Neamt i Secu. W drugim wpadłem w oko bardzo ładnej zakonnicy, która wpuściła mnie w krótkich spodenkach do środka. Z kolei klasztor w Neamt to chyba najciekawszy obiekt tego rejonu. Jest to klasztor męski, a zakonnicy, a może popi, noszą tutaj śmieszne długie brody. A najstarszy z nich z widocznym zainteresowaniem przyglądał się naszemu samochodzikowi. Tutaj też mamy okazję posłuchać pięknej muzyki cerkiewnej i od razu w przyklasztornym sklepiku z dewocjonaliami zaopatrujemy się w płytę CD z taką muzyką (oczywiście płyta jest piracką kopią !!!). Znudzeni już nieco kolejnymi monastyrami zmieniamy front. Ruszamy na podbój pięknego górskiego jeziora Izvorul Muntelui. Mijaliśmy małą wioskę Poiana Teiului, leżącej przy potężnym moście przerzuconym nad jeziorem. Podziwiając most zostajemy zaczepieni przez cygana wędrującego na wozach wraz z całą rodziną. Poznanie go kosztowało nas bochenek chleba. Dojeżdżając do jeziora zaczęło nam brakować paliwa. Jadąc wzdłuż brzegu rozglądaliśmy się właściwie jedynie za stacją paliw, przegapiając wiele widoków. Na oparach zrobiliśmy jeszcze blisko 80 km, minęliśmy zaporę z hydroelektrownią i dotarliśmy do miasteczka Bicaz. Stąd ruszamy na poszukiwanie słynnego Wąwozu Bicaz. I znajdujemy go. Między wysokimi skałami wije się droga i równoległa do niej rzeka. Miejscami jest to niezwykle klaustrofobiczne miejsce, ale zarazem tak interesujące i intrygujące, że nie możemy go wręcz opuścić. Za wąwozem zaczyna się górska droga. Na przydrożnym kempingu się stołujemy. Doskonała ciorba i świeżutki smażony pstrąg. Jedziemy dalej, wjeżdżając coraz głębiej w region Transylwanii. Mijamy małą miejscowość Ditrau z monumentalnym neogotyckim kościołem, następnie dojeżdżamy do Toplity, gdzie - bez powodzenia - próbujemy znaleźć nocleg na miejscowych kempingach. Niestety o tej porze roku - jeszcze są nieczynne. Za to zwiedzamy uroczą drewnianą cerkiew - biserica sf Ilie. Późnym wieczorem docieramy do Tirgu Mures, gdzie na bocznej uliczce spędzamy nocleg w samochodzie.
Dzień szósty - 04.05.2005 r.
Wczesnym rankiem wybieramy się na spacer po starym mieście i twierdzy Tirgu Mures, a na śniadanie jemy pierwszy (niezwykle przeciętny) kebab. Takie sobie miasteczko, więc po godzinnym spacerze opuszczamy je i ruszamy dalej. Docieramy do miasta Sighisoara. Niezwykła starówka, do złudzenia przypominająca średniowieczne, francuskie Carcassone. Skradamy się wąskimi uliczkami, podziwiając piękną wieżę zegarową i kolejne baszty. Docieramy także drewnianym tunelem na wzgórze. W tym malowniczym miejscu znajduje się szkoła. A wokół piękne miejsca na wagary. Zazdrościmy uczniakom. Na parkingu widzimy samochód na chorzowskich (!!!) numerach. Nawiązujemy sms-ową znajomość z chłopakami z Chorzowa. Dalszy etap dzisiejszej wycieczki to kościoły warowne. Pierwszy zwiedzamy we wsi Biertan. Położenie kościoła uniemożliwiało chyba jego zdobycie. Przewodniczka pokazuje nam zakrystię, do której wejścia bronią drzwi z zamkiem, którego nawet GERDA by się nie powstydziła. Kolejne warowne kościoły odwiedzamy we wsiach Mosna i Valea Villor. Te są już w decydowanie gorszym stanie i niestety nie udaje się nam ich zwiedzić wewnątrz. Noclegu szukamy w Sibiu. Trafia się nam sympatyczny pensjonacik prawie w samym centrum. Wieczorem spacerujemy po dużej i pięknej starówce, która niestety obecnie jest niemalże w całości rozkopana. Ale w przyszłości będzie to miasto, które urodą może dorównać naszej dawnej stolicy. To taki rumuński Kraków.
Dzień siódmy - 05.05.2005 r.
Ruszamy na podbój najsłynniejszych chyba rumuńskich gór, a drogi na pewno. Mowa tutaj o Górach Fogarskich oraz słynnej trasie transfogarskiej. Ruszamy w górę, pomimo, że przydrożne tablice ostrzegają nas o braku przejazdu. Po kilkunastu kilometrach jazdy na drodze zaczynają pojawiać się najpierw pierwsze kamienie, a następnie już całkiem spore głazy. Mimo to pomału przemy dalej w górę. Ale w końcu dojeżdżamy do miejsca, w którym droga wygląda, jakby zeszła na nią lawina śnieżna, która tam została. Zostawiamy samochód, przebieramy się i ruszamy sobie na spacer po górach. Po drodze mijamy grupkę czeskich turystów. Niestety - drogi są nie tylko nie przejezdne, ale także skutecznie uniemożliwiają piesze wędrówki. Podobno dopiero w II połowie czerwca są drożne. Nie mamy tyle czasu, by zaczekać, ale może w drodze powrotnej? Zobaczymy. Ruszyliśmy powrotem i kolejnymi górskimi drogami dojechaliśmy do Simbata, gdzie zwiedziliśmy kolejny, doskonale zachowany monastyr Branloevanu. Tomek znudzony, znalazł ławeczkę i zaczął się opalać. Próbowaliśmy także wjechać w góry, co ciekawe - w Rumunii nie ma zakazów wjazdu na ś cieżki leśne, ale nasz samochód powiedział PAS. To nie terenówka z napędem 4x4 (chociaż niedaleka przyszłość miała powiedzieć zupełnie co innego). Kolejny punkt programu to zamek chłopski w Fagaras, który jednak potraktowaliśmy nieco po macoszemu, mając w perspektywie zwiedzanie kolejnej miejscowości. Brasov - bo o nim mowa - także może pretendować do miana Krakowa Rumunii. Piękna miejscowość, położona u stóp wysokiej góry (z psującym efekt napisem w hollywoodzkim stylu, na jej stokach), zaskakuje subtelną starówką, z rynkiem i sukiennicami. Po raz kolejny mamy szczęście - tym razem zwiedzamy miasto podczas obchodów 700-lecia (chyba). Parady lotnicze, procesje, zabawy, festyny. A my zamiast się przyłączyć - idziemy na pizzę. Nie jest to tradycyjne rumuńskie jedzenie, ale nie będziemy już w tym kraju eksperymentować na naszych żołądkach. Spacerując po uliczkach natrafiliśmy na stragan z łakociami - kupiliśmy sobie po takim dziwnym ciastku w cukrze i cynamonie, w kształcie spirali (jego nazwa nam gdzieś uleciała). Ciastko można opisać jednym zdaniem - NIEBO W GĘBIE, GĘBA W NIEBIE. Na samo wspomnienie ślinka nam cieknie. Koniecznie należy zobaczyć Czarny Kościół, rynek i nieco oddalona od centrum cerkiew św. Mikołaja. Warto także urządzić sobie spacer bocznymi uliczkami, gdzie można odkryć różne ciekawostki architektoniczne, a także znaleźć specyficzny klimat okolic. Jedyna trudność - to ograniczone miejsca parkingowe w mieście. Późnym popołudniem dotarliśmy do wielkiej transylwańskiej ciekawostki. Mieścina Rasnov kryje fantastyczny zamek chłopski, który tak naprawdę jest warowną wsią. W dużej mierze odrestaurowany bije na głowę większość zabytków tej klasy. Kilka kilometrów dalej wznosi się największa (podobno, ale nas nie zadowoliła) atrakcja Transylwanii - zamek hrabiego Draculi - Bran. To taka komercyjna siedziba króla wampirów, prawdziwa jest nieco dalej. Uciekliśmy, czym prędzej. Na szczęście przyjechaliśmy za późno na jego zwiedzanie, a i pogoda nas zniechęcała. Spotykamy tutaj mocno poturbowanego pieska. Żal, że nie można mu pomóc. Ruszamy więc dalej. Podczas jazdy obserwowaliśmy przydrożnych handlarzy, aż w końcu skusiliśmy się na zakupy. Kupiliśmy doskonałe, ostre kiełbaski, gęste soki owocowe domowej roboty oraz alkohol w butelce po coca-coli (taki lokalny bimber). Po drodze udało nam się zobaczyć jeszcze mały ale niezwykle uroczy kościółek w Podu Dambovitei. Późnym wieczorem dotarliśmy ponownie do trasy transfogarskiej, tym razem od południa, pokonaliśmy nocą bardzo duży odcinek trasy, by na leśnej polance urządzić sobie (samochodowy - rzecz jasna) nocleg. Początkowy odcinek tej drogi jest dość monotonny, kręta droga prowadzi lasem, a jej stan urąga wszystkiemu, co widzieliśmy do tej pory.
Dzień ósmy - 06.05.2005 r.
Piękny poranek w górach. Zwijamy szybciutko nasze graty i ruszamy w kierunku gór. Pięknych gór. Zaczynają się serpentyny, droga "wychodzi" z lasu, przed nami roztaczają się piękne, górskie panoramy. Docieramy do hotelu - schroniska Valla Kaprei na wysokości ok. 1500 m n.p.m., a dalej - śnieg uniemożliwia przejazd (śmieszne - południowy kraj i tak nisko zalegają takie zwaliska śniegu). Zostawiamy samochód i naszą koleżankę na parkingu. Męska część ekipy ruszyła na pieszy podbój Gór Fogarskich. Wspinamy się ostro pod górę, kierując się na malowniczy wodospad. Wędrówka o tej porze roku nie jest zbyt przyjemna, zalegają duże połacie kruchego śniegu, non-stop się zapadamy, a jak już trafi się jakaś trawiasta łączka, to jest podmokła. Nie zraża nas to - wspinamy się dalej. Do wodospadu dotarliśmy bez większych przeszkód, próbujemy dalej. Tu już nie jest tak łatwo, docieramy mniej więcej do połowy szczytu i zaczynają się pogarszać warunki atmosferyczne. Widzimy już zabudowania kolejnego schroniska, niestety dotarcie bez sprzętu jest niemożliwe. Poza tym - obiekt jest jeszcze zamknięty. Wracamy na parking, docieramy przemoczeni i przemarznięci. W między czasie otwarło się schronisko, miły jego opiekun udostępnia nam pokój z łazienką - możemy się umyć i przebrać, z okazji skwapliwie korzystamy. Wszyscy troje - rzecz jasna. W rewanżu - stołujemy się w schronisku. Ciepłe śniadanie i kawa dobrze nam robi. Ruszamy w dół trasą (zresztą innej możliwości już nie mamy). I tu niespodzianka. Parę kilometrów poniżej schroniska zeszła lawina śnieżna i zatarasowała nam przejazd. Nie pozostało nam nic innego jak zakasać rękawy i ręcznie rozgarnąć śnieg. Nie było to zbyt miłe zajęcie, znowu się nieco przemoczyliśmy, ale udrożniliśmy przejazd (połowicznie, bo połowa samochodu jechała przydrożnym strumyczkiem). Ruszyliśmy uradowani, ale radość nie trwała długo, ponieważ kilometr niżej zwaliły się na drogę drzewa, ponownie uniemożliwiając nam podróż. Ponownie musieliśmy zakasać rękawy i ręcznie drzewka usunąć. Dalsza podróż przebiegała już bez podobnych przygód. Docieramy do sztucznego jeziora Vidraru, gdzie podziwiamy ogromną tamę z hydroelektrownią. Zjeżdżając w dół zostajemy zatrzymani przez żołnierzy pilnujących terenu elektrowni, którzy proszą nas jedynie o papierosy. Udaje nam się dojechać do "stóp" zapory, co pozwala zmierzyć się (wzrokiem, rzecz jasna) z jej ogromem. Kilka kilometrów niżej docieramy do zamku Poienari. Aby jednak zwiedzić ruiny zamku, musimy pokonać ponad 1200 schodów. A na szczycie okazuje się, że ruiny są tak zniszczone, że właściwie oglądanie ich bez straty można było sobie darować. Nie mniej Poienari to prawdziwa siedziba Vlada Tepesa (znanego lepiej pod imieniem Draculi). Docieramy do Curtea de Arges. Nasze przewodniki informują nas, że jest to pierwsza stolica Rumunii. Niestety, nie jest to porywające miasteczko, chociaż znaleźliśmy trzy interesujące, zabytkowe cerkwie. Korzystamy z chwili przerwy, kończymy wypisywanie kartek (pierwszych) i udajemy się na pocztę. Kolejny odcinek drogi jest koszmarny - duży ruch, wiele patroli policji, ale nie ma się właściwie specjalnie co dziwić. Jedziemy w końcu jedną z głównych dróg dojazdowych do stolicy - do Bukaresztu. Z każdym kilometrem, z którym zbliżamy się do metropolii, powiększa się horror na drodze, osiągając apogeum na przedmieściach miasta. Jakoś udaje się nam jednak przejechać, a nawet znaleźć miejsce noclegowe - duży kemping Casa Alba. Przyjemne warunki - dostajemy sympatyczny bungalow, w którym czym prędzej się kwaterujemy. Po chwili odpoczynku i zasłużonej kąpieli decydujemy się na wieczorne zwiedzanie miasta. Z planem w rękach pilota ruszamy do centrum kierując się do najsłynniejszego miejsca w tym mieście. Parkujemy pod Pałacem Parlamentu (dawniej Pałacem Ludu) - słynnej z wielkości budowli. Podobno pod względem zajmowanego obszaru jest to drugi budynek na świecie, za amerykańskim Pentagonem. Zostawiamy samochód i rozkoszując się przyjemnym wieczorem zaczynamy spacer. Docieramy do pozostałości starego miasta reprezentowanego przez malutką cerkiew św. Antoniego. Komunistyczny dyktator Caucescu diametralnie zmienił wygląd miasta równając z ziemią właściwie wszystkie zabytki, które zastąpił nowoczesną zabudową. Nie mniej - miasto zachowało nieco uroku. Ciekawa zabudowa pozostała w rejonie pałacu Banku Narodowego, gdzie mieliśmy niezbyt przyjemne zdarzenie - otóż ochrona banku na siłę próbowała nas wyrzucić spod budynku banku, gdzie uparliśmy się uskuteczniać nocną fotografię. Nasz upór doprowadził strażników na skraj wyczerpania nerwowego. W końcu odeszliśmy, a jeden z nich podszedł do nas z przeprosinami, ale właśnie dostali transport pieniędzy - na niezabezpieczonym TIR-rze. Klucząc wąskimi uliczkami dotarliśmy w rejon pięknej cerkwi Stavropoleos, skąd spacerem wróciliśmy pod Pałac Parlamentu. W nocnym oświetleniu prezentuje się on znacznie lepiej, niż za dnia. Wróciliśmy na kemping.
Dzień dziewiąty - 07.05.2005 r.
Plany co do Bukaresztu mieliśmy wielkie. Niestety poranne zwiedzanie pokrzyżowała pogoda. W związku z powyższym skusiliśmy się na ofertę miejscowych muzeów. Pierwsze było Muzeum Tradycji Rumuńskiej, gdzie można podziwiać wyroby rękodzieła ludowego a także wiele dzieł malarstwa sakralnego. Drugie muzeum - znacznie ciekawsze dla przeciętnego turysty - to Muzeum Historii Naturalnej. Wystawione eksponaty robią wrażenie - m.in. potężne szkielety czy kolekcja wypchanych zwierząt z całego świata. Jedyna trudność jaka nas zastała w muzeum to szkolne wycieczki. Zwiedzanie z dzieciakami jest niezwykle męczące. A z taką ilością. Po zakończeniu zwiedzania szukamy jakiegoś sympatycznego miejsca na posiłek - docieramy do jakiegoś baru typu Fast-food. Po skończonym posiłku, w strugach deszczu z biedą docieramy do samochodu. Decydujemy się jeszcze na krótką, objazdową wycieczkę po mieście, podczas której mamy małą awarię - pod wpływem mas zalewającej nas wody - przestaje działać wycieraczka pasażera. Awarię usuwamy na najbliższej stacji benzynowej. I ruszamy w trasę. Celem jest już Bułgaria. Niestety - na przejściu granicznym Rumunii pokazują pazurki. Najpierw opłata za przejazd drogami, potem bardzo niesympatyczna celniczka wymusza drugą opłatę w formie winiety, a na sam koniec musimy opłacić jeszcze opłatę środowiskową i jeszcze jedną (nawet nie wiemy jaką) - w sumie skasowali nas na ponad 200 PLN. W złych humorach opuszczamy ten piękny kraj. Jeszcze tylko przejazd mostem żelaznym przez graniczny Dunaj i witają nas celnicy bułgarscy, którzy jawnie dopominają się "podarka", którego my im równie jawnie odmawiamy, najnormalniej w świecie rżnąć "głupa". Jeszcze tylko kilka opłat - za dezynfekcję, winietę i jesteśmy w Bułgarii. Celnicy nie mogą uwierzyć w nasze zapewnienia, że nie mamy żadnej kontrabandy. Pierwsze wrażenie - przygnębiające. Przejeżdżamy przez miasto Ruse, które straszy blokowiskami i wielką biedą, tak więc nawet nie zatrzymując się kierujemy się na główną drogę biegnącą do Warny nad Morzem Czarnym. Główna droga mija wioski i miasteczka, tak więc dość szybko się przemieszczamy, uważając na bardzo liczne (co kilka kilometrów) patrole policji. Kierujemy się na miejscowość Vielikij Preslav, mając nadzieję na nocleg. Znajdujemy nawet hotel, otwarty, pusty i bez obsługi. Udaje się nam namierzyć telefonicznie gospodarza obiektu, który nie był jednak zainteresowany gośćmi. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy dalej i późnym wieczorem dotarliśmy do Madary, gdzie na miejscowym kempingu zorganizowaliśmy sobie nocleg i kolację.
Dzień dziesiąty - 08.05.2005 r.
Wczesnym rankiem wyjeżdżamy z kempingu i kierujemy się za znakami na "madarskiego konika". Docieramy do parkingu, gdzie - pomimo wczesnej pory - czynne były kramy z pamiątkami i niestety - kasa również. Zaopatrzyliśmy się w pamiątkowe wisiorki, kupiliśmy bilety i ruszyliśmy po schodach. Po kilku minutach jesteśmy na szczycie, u stóp potężnej skały, na której znajduje się słynna płaskorzeźba tzw. "Jeźdźca z Madary". Krótki czas odpoczynku i refleksja - jak ówcześni radzili sobie z realizacją tego typów zadań, ile istnień ludzkich kosztowało widzimisie jednostki. Nie mniej - płaskorzeźba robi ogromne wrażenie. Chociaż nie na wszystkich uczestnikach wycieczki - co poniektórzy okupowali ławki i leczyli "samogonowego kaca". Następnie, rezygnując z głównych dróg udaliśmy się w kierunku miejscowości Staro Orianowo, przejeżdżając przez wiele malutkich, bardzo biednych i zniszczonych wiosek i miasteczek, bardzo typowych dla Bułgarii. W końcu docieramy w rejon wybrzeża Morza Czarnego, gdzie wita nas bardzo ładna pogoda, a także - po raz kolejny - górskie kręte drogi. Wspinając się samochodem na kolejne górskie przełęcze mieliśmy okazję podziwiać mieszane panoramy nadmorsko - górskie.
W ten sposób dotarliśmy do bułgarskiego Słonecznego Brzegu.
Najwspanialszym okolicznym miejscem jest Nesebyr, a właściwie jego starówka znajdująca się na wyspie połączonej z lądem groblą. Urocze miasto. Mnóstwo wąskich uliczek wijących się wśród atrakcyjnej zabudowy. Znajduje się tutaj sporo ciekawych zabudowań, w tym ruiny kilku małych, kamiennych cerkwi. Tutaj po raz pierwszy spożywamy typowo nadmorski posiłek - rybę, na dodatek fantastycznie przyrządzoną (i podaną). Dania, które dostaliśmy były nie do przejedzenia. Wieczorem ruszamy w kierunku granicy bułgarsko - tureckiej. Po stronie bułgarskiej odprawa odbywa się - ku naszemu zaskoczeniu - błyskawicznie i bez żadnych problemów (i opłat). Gorzej - po stronie tureckiej. Przekonujemy się, że mieszkańcy wschodu mają zawsze czas, a w szczególności, gdy wypadałoby popracować. Ale po kolei - najpierw budka przy szlabanie, potem wizyta w budynku odpraw przy okienku urzędnika sprzedającego wizy, następnie - policja graniczna kontroluje nasze paszporty i potwierdza naszą wizytę stosownym stemplem, kolejny - tym razem pokój - należy do celnika wpisującego samochód do paszportu właściciela, a ostatni pokój - odwiedzamy w bliżej nie określonym celu, a jego pracownik gra z nami w zgadywanki, od których warunkuje pozwolenie na wjazd do Turcji. W końcu wjeżdżamy do Turcji. Zaczyna się kolejny etap naszej przygody. Pierwsze odwiedzane przez nas większe miasto to Kirklareli, gdzie na gwałt szukamy bankomatu. Jest. Próbujemy wypłacić pieniądze przy użyciu wypukłej karty VISA i o mały włos nie zablokowaliśmy bankomatu, który przez parę długich minut nie chciał nam oddać karty. Kierujemy się na Istambuł. Po raz pierwszy podczas naszej podróży wjeżdżamy na autostradę. Jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. Wspaniała, sześcio pasowa szosa prowadzi nas niemalże do granic aglomeracji stambulskiej. Po ok. 30 min jazdy zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu, by rozprostować kości i skorzystać z przybytku ulgi. Wcale nam nie ulżyło, gdy dziadek klozetowy skasował nas na 4 miliony!!!! Ruszamy dalej. Im bardziej zbliżamy się do miasta, tym ruch na autostradzie robi się coraz większy. W pewnym momencie decydujemy się na zjazd z płatnej autostrady (ale śmiesznie taniej) i ruszamy równoległą szosą D100, przy której ma znajdować się kemping, w którym planowaliśmy się zatrzymać. I to był nasz błąd. Z wygodnej autostrady zjechaliśmy wprawdzie na szeroką, ale za to bardzo zatłoczoną i fatalnie oznakowaną ulicę miejską. Zbliża się godz. 22 a walka na szosie trwa w najlepsze. To miasto to istna dżungla drogowa. Przeciskając się w ulicznych korkach podejmujemy decyzję, że do centrum będziemy dojeżdżać kolejką podmiejską. Jazda samochodem po Istambule nie ma sensu. Oczywiście udało się nam przegapić zjazd na kemping, znajdujący się za (a nawet poniżej) stacji Shell. Zjechaliśmy na pierwszym zjeździe, ale powrót graniczył z cudem. Klucząc po osiedlowych uliczkach w końcu łapiemy okazję. Taksiarz - za drobną opłatą - deklaruje się dowieźć nas do celu. O dziwo - to mu się udaje. Załatwiamy nocleg i kładziemy się spać. Jest godz. 24.00