Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Norwegia 2022 - wakacyjna objazdowa trasa po krainie fiordów cz. 2 > NORWEGIA, DANIA, SZWECJA, NIEMCY
macciej relacje z podróży
Poranek w Gaupne jest już pogodny, choć nad górskim gniazdem z lodowcem Jostedalsbreen nadal kłębią się chmury. Ale w sumie... jak ma się tam utrzymywać tak duży lodowiec? Muszą tam być ciągłe opady, inaczej już dawno by stopniał. Za to na południu pogoda wygląda lepiej. Niestety, część naszych rzeczy nadal nie wyschła i tyczy się to m.in. moich softshellowych kurtek. W ciasno upchanym bagażami samochodzie nie mają szans na wyschnięcie. Może wieczorem będzie lepsza okazja? Tak czy siak pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. Planowaliśmy jechać drogą nr 13, ale zmieniamy zdanie. Pojedziemy do Mannheller i tam przeprawimy się promem do Fodnes. Na prom na szczęście nie musimy długo czekać. Pokonujemy końcową część najdłuższego z norweskich fiordów, czyli Sognefiordu. Mimo że jesteśmy 200 km od wybrzeża, to i tu docierają wielkie statki wycieczkowe.
Po wyjechaniu z promu docieramy do miejscowości Laerdal. Tu zaczyna się najdłuższy tunel drogowy świata, liczący 24,5 km. Prowadzi nim droga E16. Jazda jest dość nudna, bo muszę utrzymywać cały czas przepisowe 80 km/h, a jedynym urozmaiceniem są trzy wykute w skale większe groty, oświetlone ciekawym światłem, zmieniającym barwy. Tunel ciągnie się i ciągnie, ale wreszcie wyjeżdżamy po drugiej stronie górskiego masywu, w miejscowości Nyheim. Tu robimy małą przerwę. Gdy wjechaliśmy w tunel pogoda była całkiem ok, tu natomiast pada deszcz. No ale niemal 25 km to już konkretny dystans i wiele może się zmienić.
Kawałek dalej przejeżdżamy przez urokliwą miejscowość Flam. W deszczu urok jest o wiele mniejszy, dlatego szybko ją mijamy. Kieruję się kolejnym tunelem, choć już nie tak długim, w stronę Voss. To nieco większe miasteczko i spory ośrodek narciarski. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie - kawałek w słońcu by zaraz wjechać w deszcz. Docieramy do drogi nr 13 i podążamy nią na południe. Robimy krótki postój przy bardzo widowiskowym wodospadzie Tvinndefossen. Jest wysoki i zdecydowanie urokliwy.
W położonym kawałek dalej Voss robimy małe zakupy w REMA-1000. Droga nr 13 wspina się nieco w górę i pokonuje szereg dłuższych i krótszych tuneli. Ostatni ma niemal 10 km i wyprowadza nas wprost na niezwykły, wiszący most nad Hardangerfiordem. Odkąd podróżuje po Norwegii, to własnie on jest w mojej pierwszej trójce najbardziej widowiskowych fiordów. Droga nr 13 jest wąska, momentami mocno przebudowywana. Czekamy dobre 20 minut na światłach w ruchu wahadłowym. W Norwegii oprócz świateł jest dodatkowo samochód pilotujący. Niestety pogoda pogarsza się, co nie pozwala na robienie dobrych zdjęć samego fiordu. Droga jest wymagająca - miejscami bardzo wąska, z zatoczkami na puszczanie jadących z przeciwka. A są to często autokary lub kampery i mijać się trzeba na centymetry. Podnosi to nieco adrenalinę. Cała okolica to owocowe zagłębie Norwegii, można tu kupić truskawki i maliny.
Nasz plan zakładał dotarcie w okolice Stavanger i wejście jutro na Preikestolen. Jednak potem musielibyśmy wracać do kolejnego punktu, czyli Rjukan. To spore dystanse przez dość trudne drogi i odludne rejony. Dyskutujemy więc jak jechać i stwierdzamy, że Preikestolen odpuszczamy. Przylecimy kiedyś do Stavanger na dwa dni samolotem i zaliczymy platformę, na której ja sam byłem już dwukrotnie. Pojechanie wprost do Rjukan przez płaskowyż Hardangervidda, znacznie wyprostuje trasę i da nam dodatkowy dzień. To wszystko oznacza znaczną zmianę planów.
Mijamy niezbyt urodziwe miasteczko Odda, położone na końcu Hardangerfiordu. Może inaczej - Odda jest pięknie położona, jest czymś w rodzaju kurortu, w pobliżu są lodowce parku narodowego Folgefonna i słynna Trolltunga, czyli Język Trolla. Jednak są tu jakieś fabryki i wręcz opuszczone instalacje przemysłowe, raczej zdatne na urbex. Nie jest to miasto z widokówek. Mijamy je bez żalu i tylko zatrzymujemy się na moment by fotografować lodowce. Kilkanaście kilometrów za Odda są wspaniałe wodospady Lattefossen, gdzie robimy krótką przerwę.
Droga do Roldal pnie się stromo pod górę, by po pokonaniu przedziwnego tunelu w kształcie ślimaka skręcającego o 270 stopni zjechać w dół stromymi serpentynami. Znów martwię się o grzejącą się tarczę w lewym kole, ale grzanie się jest dość małe, więc się nieco uspokajam. Coś jest na rzeczy, ale to chyba nic poważnego. W Roldal kierujemy się na drogę E134 na wschód, ostro wspinając się w górę. Przed nami najbardziej chyba dzika część Norwegii - bezludny i ponury płaskowyż Hardangervidda. Tu alpejskie szczyty przybrzeżnych gór ustępują miejsca wielkim skalnym pagórom, ale całość ciągnie się przez setki kilometrów z północy na południe i jest niemal doszczętnie pozbawiona ludzkich osad. My pokonujemy go z zachodu na wschód, ale tak czy siak to kilkadziesiąt kilometrów skalistej pustyni. Hardangervidda chodzi mi po głowie od dawna jako trekkingowe wyzwanie. Chcę pieszo pokonać choć fragment tego płaskowyżu w kilkudniowej wędrowce solo. Może zdecyduję się jeszcze w tym roku na jesieni. Teraz jednak pokonujemy tą przestrzeń samochodem. Po wjechaniu na 1000 m n.p.m. temperatura spada do 7 stopni i zaczyna padać. W dodatku na drodze E134 budują jakiś tunel i znów jest tu ruch wahadłowy. Tak samo trzeba jechać w konwoju i najpierw czekamy dobre 15 minut na samochód pilota. Droga którą jedziemy jest wąziutka i prawdziwie górska. Trudno by tu było normalnie minąć się z kimkolwiek. Choć już jechałem podobną drogą w południowej części płaskowyżu i wiem, że to możliwe.
E134, Vestland, Droga przez płaskowyż Hardangervidda, NORWEGIA
Po pewnym czasie mamy kolejny postój i kolejny ruch wahadłowy. Droga pokonała już jednak najwyższe wzniesienia i coraz bardziej opada. Znów czeka nas jazda w konwoju, znów musimy czekać na pilota. Później jednak droga robi się szersza i jedzie się o wiele przyjemniej, choć dobre 40 kilometrów jedzie się lekko w dół. W końcu docieramy do miejscowości Amot. Tu odbijamy na północ, w dość lokalną drogę nr 37, prowadzącą do Rjukan, odległego o 60 km. Droga znów się wznosi, choć nie jest tu już aż tak dziko jak w najwyższych partiach płaskowyżu.
Gdy jednak docieramy wyżej, pojawiają się szlabany zamykane zimą, co oznacza, że w złych warunkach droga jest nieprzejezdna. Wśród tundrowego krajobrazu mijamy liczne ośrodki narciarskie. Wreszcie zbliżamy się do Rjukan. Miasto jest położone w głębokiej dolinie. Czeka nas stromy zjazd w dół i kilka serpentyn drogi. W centrum jest jakiś kemping i hytty, ale ceny są z kosmosu, a w dodatku mają wszystko zajęte. Jednak kilka kilometrów za miastem jest kolejny kemping. Cena za namiot jest znośna, ale ta za hyttę zwala z nóg. Pogoda jest jednak dobra, więc wykupujemy dwie noce pod namiotem. Kemping jest duży, ludzi dużo i rozbijamy się wręcz na środku. No cóż, lepsze miejsca są już pozajmowane, ale może jutro coś się zwolni? Gotujemy zasłużoną kolację. Plan na jutro jest taki, że ja podejmę próbę wejścia na górujący nad całą okolicą szczyt Gaustatoppen, a Madzia i Flo pozwiedzają sobie Rjukan. Wieczorem jeszcze rezerwujemy sobie prom na sobotę. Popłyniemy z Kristiansand do duńskiego Hirtshals.
Noc jest dość zimna i wietrzna, a ja wstaję przed 6. Zanim jednak ubieram się, zjadam śniadanie i pakuję na wycieczkę, to robi się już nieco cieplej. Zdaję sobie jednak sprawę, że na wysokości niemal 1900 m n.p.m. będzie zimno, będzie tam silny wiatr i lepiej ubrać się w długie spodnie i wziąć kurtkę goretexową oprócz softshella. Doskonale widoczny z naszego kempingu masyw Gaustatoppen wygląda może niegroźnie, ale widać, że to naprawdę kawał góry. Zresztą - Rjukan leży na wysokości około 250 m n.p.m., więc na szczyt jest ponad 1600 m w pionie. Przewyższenie jest bardzo duże, a i sam dystans też wymagający, bo w obie strony to ponad 36 km marszu. Pierwsze 13 km to jednak asfaltowa droga i liczę, że uda mi się złapać jakiegoś stopa.
Z początku maszeruję głęboką doliną w której leży samo Rjukan. Po 3 kilometrach docieram do elektrowni wodnej, gdzie w lewo odbija droga do parkingu pod Gaustatoppen. Podejście dopiero się zacznie. Droga szeregiem serpentyn wspina się na stromą ścianę. Nachylenie małe nie jest, a sama długość poszczególnych odcinków pomiędzy zakrętami jest długa. Od razu robi mi się gorąco, ale nic nie jedzie, więc nie mając wyjścia maszeruję raźno. Wreszcie warkot silnika za mną. Macham, ale samochód mnie mija. Macham na kolejny, również bez efektu. No cóż, najwyżej wejdę całość. Gdy jednak macham na kolejny samochód, ten zatrzymuje się. Młody kierowca nie widzi problemu by mnie podrzucić na górny parking, jak się okazuje jest pracownikiem schroniska dla turystów, więc i tak tam jedzie. Rozmawiamy o moich podróżach do Norwegii, o sytuacji w Polsce i na Ukrainie. Czas mija bardzo szybko i nawet nie zauważam, jak znajduję się wśród tundrowej roślinności, 800 m wyżej niż przed chwilą. Chłopak wiezie mnie nawet dalej niż on sam musi jechać, na główny parking. Z wcześniejszego parkingu też jest szlak na szczyt, ale przekonuje mnie, że tam gdzie mnie wiezie podejście jest łagodniejsze i przyjemniejsze. Dziękuję mu za podwózkę i życzę miłego dnia.
Podejście rzeczywiście jest łagodne i dobrze widoczne wśród kamiennego otoczenia. Po dłuższej chwili wyłania się szczyt Gaustatoppen, ale już tonie w chmurach i tylko momentami widać maszt przekaźnika radiowego. Ten odcinek idę dokładnie pod silny i zimny wiatr. Nie ma potrzeby by na podejściu zakładać drugą kurtkę, ale szczelnie zaciągam kaptur i zakładam rękawiczki. Wiatr nie cichnie ani na moment, idzie się przez to dość ciężko. O tej godzinie na szlaku jest zaledwie kilka osób, więc nie przeszkadza obecność innych. A trzeba pamiętać, że to taki norweski Giewont i są tu tłumy.
Gaustatoppen, Telemark, Podejście pod Gaustatoppen, NORWEGIA
Po dobrej godzinie wychodzę na spłaszczony grzbiet. Szczyt jest niby blisko, ale ciągle dzieli mnie od niego kawałek drogi. Wysokościomierz w zegarku pokazuje, że osiągnąłem już 1600 m n.p.m. Zaczyna się ostatnie podejście. Z prawej strony dołącza ścieżka o której mówił mój kierowca. Uznaję, że będzie to fajny wariant do zejścia, skracający trasę i wprowadzający jakąś różnorodność. 1700 m n.p.m - zaczynam wchodzić w chmury, widoczność spada coraz mocniej. Wiatr nawiewa płatki śniegu. Im wyżej, tym śnieg pada coraz mocniej. Kurcze, mamy połowę lipca i jest to południe Norwegii. Góra też przesadnie wysoka nie jest, a mimo to pada śnieg. Wyłania się przede mną we mgle maszt i budynek stacji kolejki górskiej. Okazuje się, że z tego drugiego parkingu można na szczyt wjechać kolejką, która jedzie... tunelem we wnętrzu góry. W dodatku o kolejce przed 2010 rokiem mało kto wiedział, bo była to instalacja wojskowa, działająca na potrzeby NATO. Dopiero później udostępniono ją turystom. Docieram do stacji, gdzie jest miejsce z opisaną panoramą... No cóż, teraz widać tylko mgłę. Wchodzę ciut wyżej, do budynku przekaźnika radiowego. To niby szczyt, ale wiem, że właściwy szczyt jest dalej, trzeba pójść jeszcze około 300 m lekko tylko wznoszącą się granią.
Gaustatoppen, Telemark, pod szczytem Gaustatoppen, NORWEGIA
Jem jakiś batonik i chwilę odpoczywam. Przechodzę we mgle po dachu budynku przekaźnika. Dalej znika już wygodna ścieżka. Pojawiają się spore głazy i kolejne miejsca, gdzie trzeba nieco pokombinować, obejść je dołem, albo użyć rąk. Trudności nie są specjalnie duże, ale mgła ogranicza orientację. Mijam człowieka schodzącego ze szczytu, który mówi mi, że już niedaleko. Rzeczywiście, we mgle wyłania się ledwie widoczny drewniany słupek i skrzynka na skalnym wzniesieniu. Ostatni odcinek to największe trudności - trzeba tu używać rąk do elementów bardzo prostej, ale jednak wspinaczki na co większe bloki skalne. Po dłuższej chwili staję na szczycie. Drewniany słupek oznacza najwyższe wzniesienie - 1883 m n.p.m. Zdobyłem Gaustatoppen, najwyższą górę prowincji Telemark. Podobno przy ładnej pogodzie widać z niej znaczny obszar południowej Norwegii, krążą mity, że widać nawet... 1/6 powierzchni całego kraju. To oczywista bzdura, bo Norwegia ma 2500 km długości i będąc na jej południu nawet z kosmosu nie zobaczy się więcej niż połowę. Oceniam że 1/6 powierzchni kraju mogłem widzieć z samolotu na wysokości 11 km, ale nie z zwykłego górskiego szczytu. Jednak tego ile naprawdę widać i tak nie mam jak zweryfikować, bo wszystko tonie we mgle. Na szczęście nie ma tu wiatru, który tak przeszkadzał wcześniej.
Chwilę odpoczywam, robię kilka zdjęć białego mleka i zaczynam zejście. Teraz już wiem jak sprawniej pokonać największe przeszkody ostatniego odcinka grani, niżej też już jest łatwiej. Powrót do budynku przekaźnika zajmuje mi już sporo mniej czasu niż marsz w górę. Gdy schodzę niżej... okazuje się, że przynajmniej na południe, wschód i zachód otworzyły się całkiem ładne widoki, choć i tak odleglejszych gór niż jakieś 50-60 km nie widać. Robię znów kilka zdjęć i ruszam w dół, mijając teraz znacznie większą liczbę turystów. Większość z nich zadowala się dojściem do budynków, mało kto idzie tak jak ja na sam szczyt. Na zejściu znów zaczyna wiać i sypać śniegiem, ale teraz wiatr mam w plecy, co tak nie przeszkadza. Docieram do rozwidlenia szlaków i zaczynam zejście tym mniej wygodnym i bardziej stromym, jednak oszczędzającym kilka kilometrów. Rzeczywiście, szlak szybko ginie wśród kamieni zalegających zbocze. W dół dobre 500 m przewyższenia, parking z tej wysokości wydaje się przeraźliwie mały. Zejście jest nużące, w dodatku odczuwam już zmęczenie i ból kolan. Niestety, ileś dni spędzonych głownie w pozycji siedzącej nie wpływa dodatnio na formę fizyczną.
Po dobrej godzinie schodzenia docieram do parkingu, fotografując jeszcze kilka razy sam Gaustatoppen i owce, które pasą się u jego podstaw. Na parkingu zdejmuję softshell. Teraz już nie grozi mi taki wiatr, robi się słonecznie i ciepło. Jak na złość, sam szczyt teraz wyszedł z chmur. Szkoda, że nie było tak, gdy ja tam byłem. Nie ma jednak co marudzić.
Schodzę coraz niżej asfaltową szosą, najpierw przez iście tundrowy, a potem przez bardziej tajgowy krajobraz. Las rośnie wprost na wielkich głazach, a droga zwija się w kolejne serpentyny. Każdy zawijas jest coraz dłuższy. Mijają mnie liczne samochody i zauważam pewną konsekwencję - te jadące w górę wydzielają woń palonych sprzęgieł, a te jadące w górę woń palonych sprzęgieł i hamulców. Nastromienie drogi jest spore, ale poruszają się nią też kampery i ciężarówki. Robi się coraz cieplej, ale też jestem coraz niżej, więc nie ma się co dziwić. Fotografuję samo Rjukan, które z tej drogi jest doskonale widoczne. W końcu ostatnie zakosy. Tu odcinki pomiędzy zakrętami sięgają kilometra, więc marsz jest długi i nużący. Na ostatniej prostej dzwonię do Madzi, by podjechała po mnie w okolice hydroelektrowni. Mam już za sobą naprawdę wiele kilometrów, jestem zmęczony i oszczędzenie ostatniego odcinka na kemping będzie sporą ulgą. Spotykamy się na dole i w kilka minut docieramy na kemping.
Rjukan, Telemark, Rjukan, NORWEGIA
Sporo się zmieniło od rana. Dużo turystów było tu na jedną noc, więc Madzia i Flo rano przestawiły namiot w lepsze miejsce. Teraz jest jeszcze wcześnie, kemping jest dość pusty i kolejni turyści dopiero się instalują. Robimy jakieś jedzenie, jakieś zmywanie i małe pranie. Jestem padnięty po forsownej wycieczce. Ale cały czas mam jakieś obozowe obowiązki i nie jest mi dane wypocząć. Dopiero wieczorem mogę zalec w namiocie. Uff... dzień był męczący. Zdobyłem najwyższą górę południowej Norwegii i miałem pecha - teraz jej szczyt nie jest w chmurach i widoki są zapewne wspaniałe. No cóż, pozostaje kiedyś na nią wrócić. Ustalamy, że jutro podjedziemy z rana do słynnej hydroelektrowni w Vemork. Madzia i Flo zwiedziły dziś samo Rjukan, ale elektrownię i związane z nią muzeum zostawiły na wspólne zwiedzanie.
Rano pogoda znów jest ładna. Mamy szczęście do terenów położonych dalej od norweskiego wybrzeża. Poranne czynności są dość niespieszne, bo dziś mamy do przejechania tylko około 150 km, po prostu by być w innej okolicy, bliżej Kristiansand. Po spakowaniu się jedziemy do centrum Rjukan. Madzia i Flo pokazują mi rynek na którym były wczoraj, a także bardzo ciekawą konstrukcję. Samo Rjukan leży w głębokiej dolinie przebiegającej na kierunku wschód - zachód. Od południa zasłania je wyniosły masyw Gaustatoppen i w miesiącach zimowych, gdy słońce jest nisko na niebie, to jego światło w ogóle nie dociera do dna doliny, które cały czas jest pogrążone w cieniu. Aby mieszkańcy mieli choć namiastkę słońca zimą, na północnych stokach doliny zainstalowany specjalny system luster, które odbijają promienie słoneczne wprost na miejski rynek. Lustra są sterowane komputerowo i podążają za pozornym ruchem słońca na niebie, cały czas oświetlając Rjukan. Pomysłowe i bardzo ciekawe rozwiązanie.
Kawałek dalej, za rynkiem, zaczyna się przemysłowa część miasta. Jest tu zabytkowy budynek hydroelektrowni, są bocznice kolejowe z równie zabytkowymi pociągami i jakieś dawne budynki fabryczne. Dzięki taniej energii elektrycznej Rjukan było niegdyś dużym centrum przemysłowym.
Najbardziej znanym obiektem jest hydroelektrownia Vemork, leżąca kilka kilometrów na zachód i sporo powyżej miasta. W czasach II wojny światowej była tam jedyna w Europie fabryka ciężkiej wody, która wtedy była niezbędna III Rzeszy do rozwoju jej programu nuklearnego. Zdobycie tej fabryki i zapasów ciężkiej wody było jednym z powodów inwazji na Norwegię w 1940 roku. Obiekt o takim znaczeniu strategicznym stał się celem licznych akcji wojskowych mających doprowadzić do jego zniszczenia - zarówno prób zrzutu brytyjskich komandosów, rajdów bombowych oraz działania norweskich dywersantów. To właśnie ci ostatni doprowadzili najpierw do skutecznego ataku na fabrykę i poważnego jej uszkodzenia, a w 1944 roku do zatopienia promu przewożącego cały zapas ciężkiej wody, który Niemcy próbowali wywieźć. Działania te znane jako bitwa o ciężką wodę były jedną z najważniejszych i najbardziej skomplikowanych operacji sił specjalnych, a ich sukces pogrzebał niemieckie marzenia o broni jądrowej. Po wojnie powstały filmy takie jak np. Bohaterowie Telemarku czy współcześnie gry komputerowe oparte o te wydarzenia. W samym Vemork dawny budynek fabryki został wyburzony, ale w przylegającym do niego budynku hydroelektrowni urządzono muzeum upamiętniające zarówno uprzemysłowienie Rjukan i budowę hydroelektrowni jak i akcje sabotażowe mające doprowadzić do jej zniszczenia.
Jedziemy pod górę kilka kilometrów, by skręcić na wąską drogę do Vemork. Jednak okazuje się, że w szczycie sezonu nie można tam wjechać prywatnym samochodem, musimy wrócić do Rjukan, kupić tam bilety i cena obejmuje transport wahadłowym busem z miasta. No cóż, wracamy w okolice dworca kolejowego, na którym jest kasa biletowa. Kilka minut czekamy w busie i znów ruszamy pod górę. Po chwili jesteśmy na małym parkingu. Wyżej bus już nie wjedzie, bo trzeba pokonać wąziutki mostek wiszący nad głębokim skalnym kanionem. Są tu jednak małe busiki wiozące jeszcze wyżej. Co ciekawe, wszystkie kierowane są przez ludzi o mało nordyckim wyglądzie. Widocznie firma ma jakieś profity z zatrudniania kierowców z Bliskiego Wschodu.
Po chwili wchodzimy do zabytkowego budynku. Ma dwa piętra, są tu jakieś kawiarenki i sklepik z pamiątkami. Dalej jest główna hala maszyn. Niesamowite turbiny i przekładnie z początków XX wieku, wszystko zachowane wręcz idealnie. Hala robi spore wrażenie, jest tu też multimedialny ekran gdzie są filmy z czasów powstawania elektrowni. Na tarasie na piętrze jest pulpit inżynierów kontrolujących pracę maszyn, z różnymi wskaźnikami i manometrami. Jedno z bocznych pomieszczeń to ekspozycja dawnych zdjęć i materiałów pokazujących jak dobrze traktowano tu prostych robotników, co wywołało zmianę w podejściu pracodawców w innych zakładach kraju. Jest też odwzorowane mieszkanie robotnicze z tamtych czasów. No i na koniec - kilka pomieszczeń upamiętniających bitwę o ciężką wodę. To dla mnie najciekawsza część muzeum. Są tu ekspozycje multimedialne, linie czasowe i zdjęcia, oraz mnóstwo informacji. I małe interaktywne kino, gdzie są cztery filmy, uruchamiane przyciskami, obrazujące cztery etapy ataków na fabrykę, aż do zniszczenia zapasów ciężkiej wody w 1944 roku. Piechotą wracamy na parking i większym busem jedziemy do Rjukan.
Teraz już pora naprawdę ruszać dalej, jest już godzina 14. Jedziemy na wschód, dnem doliny, wzdłuż torów kolejowych. W Rjukan jest stacja końcowa, ale jak przebiega dalej linia, skoro dalej jest spore jezioro Tinnsja? Otóż linia kolejowa dalej nie ma ciągłości. Pociągi dojeżdżają do małej przystani promowej, gdzie... wjeżdżają na prom. Promem są przewożone na południowy kraniec jeziora i tam z powrotem jest torowisko. I właśnie na ten prom norwescy dywersanci dokonali zamachu - w czasie przewozu transportu ciężkiej wody zatopili go na środku głębokiego jeziora. Niestety zginęło też kilku niczemu niewinnych cywili, ale uznano, że warto zapłacić tą cenę za sukces akcji...
Jazda wzdłuż brzegów malowniczego jeziora jest bardzo przyjemna, tereny są tu przepiękne. A i dalej, gdy kierujemy się na południe Telemarku jest nie gorzej. Górski krajobraz nieco łagodnieje, ale nadal jest sporo skał. Jedziemy długim tunelem i później w krajobrazie zaczynają dominować położone wśród gór spore jeziora. Wyglądają niemal jak fiordy, ale fiordami nie są. Droga którą jedziemy to tzw. Telemarksveggen - kolejna turystyczna i widokowa droga kraju. Pokonujemy szereg serpentyn, wspinając się nie gorzej niż na Trollveggen. Ale tu są piękne lasy i droga aż tak groźnie nie wygląda i pewnie dlatego jest też mniej znana. Krajobrazy są fantastyczne, choć zaczynają przypominać Finlandię. Wzdłuż jednego z jezior - Nisser - jedziemy dobre 50 km, kilka razy zatrzymując się na jakieś zdjęcia.
Nisser, Telemark, Jezioro Nisser, NORWEGIA
Krajobraz staje się coraz mniej górski, przybywa rzek i jezior. To południowa Norwegia, prowincja Agder. Zaczynami rozglądać się za jakimś miłym kempingiem. Wynika z mapy, że za Amli będzie coś nad wodą. Co ciekawe, kemping nie jest przy głównej drodze, musimy zjechać dobre 2 km w bok szutrową drogą by doń dotrzeć. Kemping jest bardzo ładnie położony, nad rzeką, a piękna pogoda zachęca do pozostania. Problemem jest to, że jest... samoobsługowy. Nie ma tu żadnej recepcji. Jest jednak instrukcja - trzeba wejść na stronę i tam można zapłacić np. kartą. Robimy tak i zadowoleni z prostoty tego rozwiązania (choć wymagającego połączenia z internetem) rozbijamy namiot. Ludzi jest dość dużo, ale duży teren powoduje, że nie ma się wrażenia tłoku. Jest też elektryczność i prysznice z nieograniczoną ilością wody. W dodatku do przepięknej rzeki jest kilka metrów. Flo zaprzyjaźnia się z psem pociągowym naszego sąsiada, pana mieszkającego na codzień nad fiordami, który lubi przyjeżdżać w te rejony na weekend, bo tu jest lepsza pogoda. Pan okazuje się rozmowny i Flo prowadzi dłuższą konwersację. Jako że jazda nie była długa, to mamy nieco czasu i dosuszamy jakieś wcześniej uprane rzeczy.
Prom mamy dopiero o 16:30, a do przejechania jest mniej niż 100 km. Nie nastawiamy budzików, ale i tak budzimy się około 9. Czytam z Flo archiwalne numery National Geographic, Madzia odważnie idzie popływać w lodowatej rzece. Pogoda jest tak piękna, że chciałoby się zostać w tym fantastycznym miejscu dłużej. Pora jednak ruszać w ostatni etap norweskiej trasy. Tu już nie będzie wspaniałych widoków, aczkolwiek trasa też okazuje się bardzo ładna. Nijaka jak na Norwegię, w Polsce byłaby uznawana za wielką atrakcję turystyczną. Rzeki, jeziora, skaliste wzgórza. W jakimś miasteczku robimy ostatnie zakupy. Docieramy w końcu do sporego miasta jakim jest Kristiansand, mijamy lotnisko i wjeżdżamy na dwupasmówkę. Chwila jazdy i jesteśmy w porcie, na bramce wydają nam nasze karty pokładowe. Pozostało niemal 3 godziny do odpłynięcia.
Nie ma za bardzo co robić, czekamy, coś czytamy, przysypiamy. W końcu przypływa nasz prom, co wzbudza żywą ciekawość dzieci, które przylepiają się do płotu. Jako że właśnie stoimy przy tym płocie, to nasz samochód otacza rozkrzyczany tłum. Na szczęście jak prom już przybija, to zainteresowanie spada. Długą chwilę trwa wyjazd samochodów, ale na wjeździe jesteśmy jako jedni z pierwszych. Na górnym pokładzie promu stoimy w pierwszym rzędzie, na pochylni, którą później opuszczą. Jako jedni z pierwszych wchodzimy na pokład pasażerski, znajdując sobie stolik z krzesełkami w restauracyjnej części. Będzie tu chyba spokój.
Gdy odpływamy idziemy jeszcze na raty na pokład - najpierw ja z Flo, potem Madzia z Flo, potem ja sam itd. Norweski brzeg znika na horyzoncie, a my przemierzamy względnie spokojne wody cieśniny Skagerrak. W połowie rejsu zaczyna się niestety przedstawienie dla dzieci. Jakiś teatrzyk Kapitana Kida, z norweskimi albo duńskimi śpiewami. A miało być cicho... Madzia kupuje sporą, podwójną porcję frytek, które okazują się nie być wcale droższe od frytek z pierwszego dnia, z Gdyni. O ile w Polsce inflacja mocno wywindowała ceny, to te norweskie na tyle mało się zmieniły, że nawet te na promach nie szokują i wydają się być akceptowalne.
Dopływamy do Hirtshals. Teraz dość długo trwający wyładunek. Wjechaliśmy jaki jedni z pierwszych, ale wyjeżdżamy na koniec, z powodu niezbyt fortunnego umiejscowienia przy samej burcie. Wreszcie jesteśmy na duńskiej ziemi. Pogoda nadal jest bardzo dobra, a my mamy do przejechania około 70 km do Aalborga, na wiele razy odwiedzany przeze mnie kemping. Jako że jedziemy autostradą, to trasę pokonujemy szybko. Kemping jest duży, jest na nim sporo namiotów i kamperów. Znajduje się miejsce dla nas, dostajemy też kartę z zakodowanymi trzema użyciami pryszniców. Jemy kolację w dobrze urządzonej kuchni, idziemy jeszcze nad Limfiord. Tak, Dania posiada coś w rodzaju fiordu, choć nie są to takie fiordy jak w Norwegii. Jest to połączenie wodne odcinające półwysep Jutlandzki od jego północnego fragmentu, będącego w zasadzie wyspą. W samym Aalborgu zacieśnia się ono do szerokości normalnej rzeki. Wracamy do namiotu, pora iść spać, rano czeka nas najdłuższy fragment wyprawy - przejazd do Warszawy.
Aalborg, Aalborg, Aalborg, DANIA
Wstajemy wcześnie, ale poranna toaleta, śniadanie i pakowanie nieco trwają. Kończy się nam kawa, więc na drogę już nic nie możemy zrobić do termosu. No ale ceny też będą mniej norweskie, dzięki czemu może nie zbankrutujemy na stacjach benzynowych. Madzia wyjeżdża poza Aalborg i zaraz się zmieniamy. Prowadzę całą Danię, aż do przekroczenia niemieckiej granicy, a Madzia i Flo podsypiają. Gdy w czasie jazdy rozglądam się, to nieco zmieniam moje myślenie o Dani jako całkowicie płaskim kraju. Są tu delikatne pagórki, przypomina to może Wyżynę Lubelską czy Mazury, zupełnie płasko nie jest.
W Niemczech znów się zamieniamy. Madzia poprowadzi, ja będę nawigował. Okolica Hamburga jest fatalna do jazdy - są tu odcinki przyzwoitych autostrad, ale są też takie co je chyba jeszcze Hitler budował i nie spełniają żadnych autostradowych norm XXI wieku. W dodatku sporo jest w remontach. A gdy chcemy objechać sam Hamburg, to i tak musimy korzystać z lokalnych, remontowanych dróg. Są tu jakieś objazdy, dlatego druga osoba patrząca w nawigację jest dużą pomocą dla kierowcy. Jednak w końcu trafiamy na niezłej jakości autostradę na Berlin i tu już można przyspieszyć.
Na szczęście są 22 stopnie, uniknęliśmy upału. Mijamy dawną granicę RFN z NRD i zbliżamy się powoli do ringu berlińskiego. A ten od lat jest w przebudowie i są tu miejscami odcinki z ograniczeniami do 60 km/h i fotoradary. Dramat! Jedzie się wolno, tworzą się długie korki. To by było na tyle o micie niemieckich autostrad. Owszem, na wschód od Berlina jest już nowy, trzypasmowy odcinek, ale i tam budowane są nowe węzły drogowe i tam też są lokalnie zwężenia i mocne ograniczenia prędkości. Znów zmieniamy się za kierownicą.
Wjeżdżam w końcu na niemiecką autostradę nr 12, czyli przedłużenie naszej A2. Do granicy 70 km. Po niezbyt długim czasie mijamy Odrę i wjeżdżamy do Polski. Tu już ruch się zmniejsza, a sama droga jest o wiele lepsza. Niestety jest płatna i jej cena jest bandycka. W dodatku są trzy różne systemy opłat za różne jej odcinki i bramki zwalniające prędkość przelotową. Cena za odcinki do Łodzi to ponad 100 zł dla samochodu osobowego! Za jeden przejazd! To chyba najdroższa droga Europy.
Mimo, że do Warszawy pozostało 500 km prowadzę już do końca. Robimy jeszcze małą przerwę na posiłek w znanej amerykańskiej restauracji, ale nie zwalniamy tempa. Do domu docieramy o 21. Nieco ponad 12 godzin zajął nam etap z Dani. Całkiem szybko, może dlatego, że dziś jest niedziela i na trasie było bardzo mało ciężarówek. Nasz wyjazd dobiega końca.
11 dni urlopu minęło szybko. Wyjazd okazał się bardzo udany zarówno pod względem piękna przyrody, odwiedzonych ciekawych miejsc i także pogody. Choć trafiły się deszczowe dni, to były one właściwie nie do uniknięcia z powodu zmienności norweskiej aury.
Kliknij tutaj aby przeczytać całą relację, ze znacznie większą ilością zdjęć
Dodane komentarze
www.eu-transport.pl 2023-03-15 11:47:57
"Norwegia zachwyca przepięknymi krajobrazami. "Przydatne adresy
Inne materia y
NORWEGIA
- artyku y / relacje: NORWEGIA (73)
- linki 44
- galeria zdj 4207
- przewodnik: NORWEGIA
- og oszenia 1
- forum: NORWEGIA(102)
DANIA
- artyku y / relacje: DANIA (19)
- linki 16
- galeria zdj 597
- przewodnik: DANIA
- og oszenia 0
- forum: DANIA(32)
SZWECJA
- artyku y / relacje: SZWECJA (40)
- linki 25
- galeria zdj 1886
- przewodnik: SZWECJA
- og oszenia 0
- forum: SZWECJA(38)
NIEMCY
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.