Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

„CAPAC NGAN - DROGAMI DZIECI SŁOŃCA” - WYPRAWA ROWEROWA > PERU, CHILE, EKWADOR, WENEZUELA


bialeka bialeka Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie PERU / Kanion Colca / Kanion Colca / Kanion ColcaInkaskie Imperium Słońca, rozciągające się niegdyś pomiędzy obecnym północnym Ekwadorem, a środkowym Chile, połączone było siecią dróg liczącą sobie 24 tys. kilometrów. Najważniejszą z nich, a zarazem najpiękniejszą i najlepiej do naszych czasów zachowaną, była Capac Ngan, Droga Królewska.


Wiodła ona przez blisko 5 tys. kilometrów pomiędzy andyjskimi szczytami, dolinami i płaskowyżami; brzegami świętych jezior i szlakiem starych miast – fortec.
Ślady tej drogi, wyznaczają szlak naszej wędrówce. Przemierzymy ją od jej najdalszych północnych skrajów w okolicach ekwadorskiego Quito, aż po chilijskie Santiago. Na naszej trasie trafimy do inkaskich stolic – Cusco i Vilcabamby, pod indiańskie strzechy, nad brzegi jeziora Titicaca. Przejedziemy „amerykański Tybet”, czyli płaskowyż Altiplano i zahaczymy o argentyńską stronę najwyższych gór kontynentu. Podróż zaś, po ponad trzech miesiącach, zakończymy w mieście tanga – Santiago.



W czasie wędrówki powtórzymy również wyczyn sprzed ponad 20 lat, kiedy to Polacy jako pierwsi na świecie spłynęli Kanion Rio Colca, uważany wówczas za najgłębszy na Ziemi, obecnie zaś zdeklasowany wyłącznie przez tybetański kanion Cangpo.



Rower stwarza doskonałą możliwość bezpośredniego „dotknięcia” tych miejsc, kontaktu z ludźmi, poznania ich kultury i sposobu życia, będąc zarazem sprawdzianem naszych sił w tych surowych warunkach. Dzięki temu sposobowi podróżowania mamy możliwość spojrzenia prosto w oczy kondorowi, fotograficznego zapolowania na lamy, nauczenia się języków keczua i ajmara, i uczestniczenia w codziennym życiu potomków Dzieci Słońca.

3 w nocy, środek zimy. Stoję przed rozwieszoną na ścianie pokoju mapą i dzwonię do Arka. Dwie godziny później mamy ustaloną trasę i obaj, z gorączką w oczach, obracamy się z boku na bok próbując wreszcie zasnąć i przegonić spod zamkniętych oczu obrazy znane nam dotąd z telewizji i prasy: Machu Picchu, Altiplano, Atakama, Salar de Uyuni...



Jakieś sześć miesięcy później, 16 lipca, lądowaliśmy w zimowej scenerii Santiago de Chile, a na taśmie podającej bagaże powoli wyłaniały się kolejne elementy naszego ekwipunku: sakwy, plecaki, jakaś torba, wreszcie zapakowane w kartony, rowery.

Dotarliśmy.

Dookoła wszystko było nowe. Na zewnątrz jakieś –2 st. C, w środku panował potężny ruch, przepychanie się turystów z całego świata, gorączka odjazdów i przyjazdów. Wszyscy nas o coś pytali i przyjaźnie zagadywali, tymczasem nasz hiszpański nie wykraczał jeszcze poza pierwszą stronę Rozmówek... Byliśmy zmęczeni i poddenerwowani strachem przed wyprawą i podnieceniem z nią związanym.



Dopiero za szklanymi drzwiami lotniska, odetchnęliśmy. Siedzieliśmy w siodełkach i pedałowali do centrum miasta. Powoli zaczęło do nas docierać to, że właśnie rozpoczęła się realizacja naszego największego marzenia. Jadąc, zatopiliśmy się w rozmyślaniach. Wracały czarne wizje pesymistów wróżących nam albo śmierć pod kołami jakiegoś TIRa, albo przez ukąszenie węża, czy innego oślizgłego paskudztwa, albo przynajmniej jakiegoś poważnego wypadku. Wracały też wszystkie wyobrażenia, które jeszcze w domu zaprzątały nam życie i kazały podporządkować wszystko jednemu celowi: przemierzeniu Królewskiej Drogi Inków.



Z tych myśli wyrwały nas ryki klaksonów dwóch starych, żółtych, przepełnionych i diabelnie zdecydowanych, autobusów, które niemal otarły się o nasze sakwy. Wyprzedziły nas tylko po to, by zajechać nam drogę, zatrzymać się i zabrać nowych pasażerów. Gdy z groźnymi minami wyrażającymi całą naszą wściekłość, mijaliśmy je stojące na poboczu, zza kierownic przyglądali nam się dwaj równie uśmiechnięci, młodzi kierowcy, wesoło nam machający. W Południowej Ameryce, trąbienie to rytuał, którego znaczenie dopiero poznawaliśmy. Nie ma w nim zazwyczaj agresji, a kryje się raczej informacja: uważaj, witaj, tak trzymaj... Wszystkie te komunikaty popierane są mimiką twarzy i gestami rąk. Tylko wspólnie stanowią przekaz.



Stopniowo zagłębialiśmy się w stolicę. Wraz z upływającymi kilometrami, ilość samochodów i autobusów pokazujących nam nasze miejsce na drodze, wzrastała. Co chwilę ktoś nas wyprzedzał, ktoś się przed nami zatrzymywał, ktoś nam machał, ktoś wygrażał...Uliczny tłok, hałas, smród. Uliczni klauni, grajkowie i akrobaci. Tłumy przechodniów przemykających się między pędzącymi pojazdami; policjanci nie reagujący na łamanie przepisów. I do tego jeszcze psy, odwieczni wrogowie rowerzystów. Wielkie, żyjące w stadach, leżące na głównym placu miasta i w każdym jego zaułku. Wałęsające się szukając jedzenia i właściciela, przerażone bardziej od nas.



- Witamy w Południowej Ameryce! Witamy w Chile! – powiedziała nienaganną angielszczyzną starsza kobieta i zniknęła porwana falą pieszych przechodzących na czerwonym świetle przez Avenida O’Higgins, jedną z głównych arterii komunikacyjnych Santiago. Rozumieliśmy znaczenie jej słów nad wyraz dobrze. Kołatały nam się w głowach za każdym razem, gdy coś nowego nas zaskakiwało lub przerażało.
-


Godzinę później leżeliśmy w wygodnych łóżkach najtańszego hostalu miasta i z zamkniętymi oczyma, jeszcze raz analizowaliśmy każdą chwilę tego szalonego dnia.



Dwa dni później opuszczaliśmy Santiago. Jechaliśmy już pewni siebie, z wyciągniętymi wnioskami z minionych lekcji. Często gościliśmy na szybszym pasie jezdni, często zajeżdżaliśmy drogę innym i już się nie przejmowaliśmy tym, że pozostali uczestnicy ruchu robili wszystko, żeby wybić nam z głowy pomysł dalszej jazdy. Opuszczaliśmy metropolię i rozpoczynaliśmy prawdziwą przygodę!



Jazda na rowerze uczy pokory. Przede wszystkim, do TIR-ów i autobusów, ale również do tak – wydawałoby się - oczywistych wartości, jak czas i odległość. Szczególnie te ostatnie są mierzone nie tylko za pomocą liczników, czy zegarków, ale również przez pryzmat jakości drogi, ilości wzniesień, natężenie ruchu, zmęczenia organizmu i ilość przebytych kilometrów w poprzednich dniach. Czas potrafi się więc wlec niemiłosiernie na górskich dziurach, gdzie czuje się jak każda kość, mięsień, czy ścięgno są ubijane, wykręcane, naciągane i znowu ubijane; gdzie wzrok skupia się na najbliższych 20 metrach przed kierownicą, a mózg ogranicza się jedynie do wysyłania niezbędnych informacji do zachowania prędkości i równowagi. Czas potrafi jednak również pędzić 71 km/h na autostradowych zjazdach i w czasie przerw, które zawsze są za krótkie. Przyspiesza gwałtownie, gdy kąpie się w gorących źródłach, czy próbuje podejść do stada dzikich lam.



Odległość zaś, jako pojęcie mierzone kilometrami, często traci sens. Na autostradach, czy chociażby drogach wyasfaltowanych, oczywiście, pozostają one wymierne i to ich się trzymaliśmy. Byliśmy dumni z przybywających kolejnych dziesiątek i setek, To według nich kształtowaliśmy obraz naszego dnia, robiąc przerwy co 20 kilometrów, jedząc obiad po 50, a pijąc naszą ulubioną herbatę z imbirem po 80. Jeszcze w Polsce założyliśmy, że musimy robić dziennie przynajmniej 100 po „płaskim” , a 70 w górach. Według tego planu, w 3,5 miesiąca, na naszych licznikach miało wybić 6500 kilometrów.



Plan ten miał jedną poważną wadę. Nie brał pod uwagę niczego poza drogą. Zapomnieliśmy o przyrodzie, o historii, a przede wszystkim – o napotykanych po drodze ludziach. Mierzenia odległości musieliśmy się zacząć uczyć od nowa, przewartościowując sposób myślenia. Planując więc dzień, braliśmy pod uwagę obok ilości kilometrów, również ilość wiosek, które odwiedzimy, ilość miejsc oznaczonych jako ciekawe i warte zobaczenia, a także jakość dróg i teren, w którym one biegną. Oceniając zaś przejechany odcinek, patrzyliśmy jeszcze na ilość zrobionych zdjęć i spotkanych ludzi, z którymi rozmawialiśmy.



W ten sposób, w bardzo krótkim czasie, z wyjazdu mającego na celu przejechanie z Santiago do Quito w Ekwadorze, przeszliśmy do podróży mającej na celu poznanie ludzi żyjących na tej trasie, ich kultury i spojrzenia na świat. Z obserwatorów, przejeżdżających szybko obok lokalnego życia, staliśmy się jego uczestnikami.



Przełomem w tym sposobie myślenia, było spotkanie z rybakami mieszkającymi w małej chatce nad brzegiem oceanu. Zaprosili nas do siebie, dając jedzenie i schronienie. Dzielili się wszystkim, chociaż mieli sami bardzo niewiele. Najważniejsze jednak, że gdy próbowaliśmy się wywinąć od spania u nich, tłumacząc, ze przejechaliśmy tego dnia dopiero parę kilometrów, najstarszy z nich machnął lekceważąco ręką i rzucił krótkie, radosne „Mañana!”, czyli „jutro”...



Było to takie proste i oczywiste, że zrobiło nam się wstyd. Odtąd korzystaliśmy z każdego zaproszenia, z każdej okazji do poznania kogoś lepiej i pełniej. W ten sposób dotarliśmy do niesamowitych ludzi, takich jak właściciele hotelu w San Pedro de Atacama, najbardziej turystycznego miejsca w Chile, u których przez ponad tydzień nocowaliśmy za darmo. Poznaliśmy pewnego strażnika parku narodowego w Boliwii, żyjącego z żoną i trójką dzieci w jednopokojowym domku o wymiarach 2 na 3 metry, służącym również jako biuro, który z wielką radością dzielił się z nami tym co miał: kuchenką gazową, makaronem i starymi bułkami, które uratowały nas od głodowania. Spotkaliśmy również polskiego misjonarza w Boliwii, ojca Kazimierza, z którym obchodziliśmy fiestę w Quetenie, małej boliwijskiej wiosce położonej w Andach i przez 3 dni świętowaliśmy chrzciny, Pierwszą Komunię i Bierzmowanie, a także poszliśmy na polowanie na wiskacze – kuzynów szynszyli.
Czy wreszcie właścicieli małego i domagającego się pilnego malowania recidencjalu (rodzaju hoteliku) w centrum Uyuni, średniej wielkości miasteczka w Boliwii, gdzie schroniliśmy się w czasie zamieszek związanych z wojną domową w tym kraju. Banki były nieczynne, komunikacja drogowa i kolejowa została sparaliżowana blokadami, a w starciach ulicznych w całym państwie zginęło w sumie od kul ponad 120 osób. W Uyuni paraliż dotknął każdą dziedzinę życia, przede wszystkim jednak jedyny w promieniu 200 km bank, w którym upatrywaliśmy nadziei na wybranie pieniędzy: gdy dotarliśmy do Uyuni, od 3 dni nie mieliśmy w portfelu nic, poza zupełnie nieprzydatną kartą płatniczą. Właściciele residencjalu nie tylko za darmo nas przenocowali, ale jeszcze nakarmili i wyposażyli na drogę... To ich zapasy, oraz handel wymienny, w którym za części rowerowe kupowaliśmy jedzenie, pozwoliły nam przetrwać kolejne 4 dni, w czasie których ewakuowaliśmy się z powrotem do Chile.



Z czasem, odległość mierzyliśmy czasem. Na pytania w Antofagaście, w Chile, ile kilometrów przejechaliśmy z Santiago, odpowiadaliśmy zgodnie: 25 dni. Było to o niebo bardziej wymowne, niż powiedzenie „1685 kilometrów”, które autobus pokonuje w jakieś 20 godzin, a samolot w 45 minut. Podanie ilości dni niosło ze sobą więcej informacji: między innymi o tym, że po drodze przez około 20 dni przejeżdżaliśmy przez najsuchsze miejsce na ziemi: pustynię Atakama. Mówiło naszym rozmówcom, którzy uważają pustynię za białą, gorącą plamę na mapie, na której nie ma życia, o jeździe w temperaturach przekraczających 42 stopnie Celsjusza; o tym, że wodę można tam spotkać na rozsianych co 100 kilometrów restauracyjkach; o niebezpieczeństwach jazdy wśród uśpionych upałem i monotonią krajobrazu kierowców – o czym świadczą setki krzyży przy drodze, a także o wietrze wiejącym zawsze w twarz, czasem z taką mocą, że podczas zjazdów osiągaliśmy 14 km/h i to tylko dlatego, że stawaliśmy w pedałach...



Zresztą, miejscowi również podają odległość w godzinach lub dniach. Najczęściej w górach Boliwii słyszeliśmy, że z wioski do wioski są np. 3 godziny, a do miasta: dzień lub dwa. Odległości w kilometrach nikt nie podawał, bo i po co?



Czas bawił się nami również wtedy, gdy nie jeździliśmy na rowerach. Gdy Marek z Arkiem pojechali na kajakowy spływ Rio Colca w Peru - do niedawna uznawany za najgłębszy kanion na świecie, spłynięty po raz pierwszy przez Polaków – na nowo poznali długość sekundy znikając pod wodą w spienionych nurtach, walcząc w potężnych walcach wody (tzw. odwojach), czy przenosząc swój ponad trzydziestokilogramowy ekwipunek po nadbrzeżnych skałach wokół miejsc niemożliwych do pokonania drogą wodną. W krótkich chwilach spokoju na wodzie, starali się zapamiętać jak najwięcej z otoczenia zamkniętego wysokimi na ponad 3000 metrów brzegami. Gdy po dwóch dniach opuścili te skały, stali się jednymi ze 100 kajakarzy na świecie, którzy kiedykolwiek zapuścili się do wnętrza kanionu w kajaku górskim.



W czasie, gdy oni walczyli z takimi miejscami jak Kanion Czekoladowy, czy Kanion Polaków, ja poznałem nieco inny aspekt podróżowania na rowerze – jazdę samemu. Wcześniej spotkaliśmy pewnego Włocha, który samotnie zmierzał z Quito na południe kontynentu, do Ushuaia, który opowiadał nam o swoich wrażeniach z samotnego podróżowania: konieczność rozmawiania z kimkolwiek, choćby i z samym sobą, strach wielokrotnie wyolbrzymiany brakiem towarzystwa, konieczność wiezienia całego ekwipunku bez możliwości podzielenia go z partnerem, czas na przemyślenia i zagłębienie się w siebie.



Wszystko to się potwierdziło. Początkowo była adrenalina i lekka euforia wywołana nową sytuacją. Później jednak, przyszło analizowanie i porównywanie wszystkich czynności, które „normalnie” wykonywaliśmy wspólnie: a więc poranne wstawanie i robienie śniadania, czyli czynność, która przypadała nam na przemian, teraz była tylko moją dolą; a więc rozkładanie namiotu, czym zajmował się niemal wyłącznie Arek; a więc zwykłe przeżywanie widoków. Normalnie, można się było podzielić swoimi wrażeniami, swoją radością. Teraz wszystko trzeba było zachować dla siebie. Miało to jednak tą pozytywną stronę, że odczuwało się wszystko szczególnie mocno, intensywnie. Najbardziej widoczne było to, podczas erupcji małego wulkanu, dokładnie po drugiej stronie rzeki, jakieś 6-7 kilometrów w lini prostej od miejsca, gdzie rozbiłem namiot na noc. Nie potrafiłem uwierzyć własnym oczom, że siedzę na wysokości 3800 m npm. a tuż przede mną wyrzucane są, zupełnie bezgłośnie, strumienie lawy i kłęby dymu.



Łączył się z tym strach. Potęgowany nocą, wiatrem, samotnością. Jakiś irracjonalny, jednak obecny, co najdziwniejsze, akceptowany towarzysz. Strach powodujący, że rozmawia się z samym sobą jednocześnie dziwiąc się obcemu brzmieniu swojego głosu, zupełnie nie pasującego do ciszy, do której przyzwyczaja się człowiek w ciągu dnia.



Było to zupełnie nowe doświadczenie i pomimo, że świat wydawał się bardziej pociągający, trudniejszy, ale za to bardziej „mój”, bardzo się ucieszyłem, gdy znowu jechaliśmy razem. Możliwość rozmowy ze sobą i świadomość, że jedzie się z osobą, na którą zawsze można liczyć, z którą się świetnie rozumie, była ważniejsza od wszelkiej wolności związanej z samotnym podróżowaniem.



Niestety, zaledwie po kilku dniach od momentu, gdy znowu zaczęliśmy jechać razem, musieliśmy się rozdzielić, a nad dalszymi losami wyprawy zawisły czarne chmury. Podczas podjazdu pod gejzery El Tatio w Chile, w samym środku Niczego oddalonego od najbliższej miejscowości o dziesiątki kilometrów, czyli parę dni jazdy, Arek doznał kontuzji kolana. Tylko dzięki zaciskaniu zębów, krzyczeniu i niesamowitej sile woli, na przemian jadąc i prowadząc swój rower, dotarł do gejzerów. Udało nam się tutaj złapać jeden z turystycznych minibusów, który zawiózł Arka do San Pedro de Atacama, gdzie zajął się nim lekarz.



Gdy po dwóch dniach tam dotarłem, Arek miał zabandażowaną nogę, świeżo wbity zastrzyk i opakowanie tabletek, których przeznaczenia tylko się domyślaliśmy. Diagnozy nie postawiono. Zalecono tylko odpoczynek. Dwa tygodnie spania, leżenia, nudzenia się i poznawania najbliższej okolicy, przetykanego rozmowami z gospodarzami i gośćmi residencjalu, doprowadziły nasze fundusze do stanu ruiny, a nas do podjęcia dosyć desperackiej decyzji, że jedziemy przez Boliwię mając w sumie tylko 30$ i jakieś „600 kilometrów niczego, 600 kilometrów marzeń”, jak określił naszą trasę Arek w jednym z pożegnalnych maili do znajomych.



Jego noga, zaleczona kolejnymi zastrzykami i tabletkami, oraz trzydniową terapią prądem, 10 kilometrów za San Pedro, na podjeździe do Boliwii, znowu się rozsypała. Oznaczało to kolejny marsz. Arek postanowił bowiem, że dotrze tylko do Laguna Verde, czyli pierwszego jeziorka po stronie boliwijskiej, słynącego z niesamowitego koloru wody i dużych stad flamingów. Jasne jednak było, że zrobi wszystko, żeby przejechać całą trasę i obaj wiedzieliśmy, że się oszukujemy mówiąc, że będzie inaczej.



Podjazd, którym zmierzaliśmy do Boliwii, był bardzo trudny i meczący. Na przestrzeni 35 kilometrów, wjeżdżało się z 2400 m npm., na 4400, czyli 2000 metrów różnicy poziomów. Droga była mozolna i nudna. Czas wlókł się 5 km/h. Krajobraz zdawał się nie zmieniać.



Wreszcie dotarliśmy do zjazdu do granicy. Momentalnie skończył się asfalt. Po ubitej drodze biegały najdziksze z czterech gatunków lam, wikunie. Parę kilometrów dalej, boliwijski pogranicznik ze złotymi zębami wbił nam pieczątkę uprawniającą do trzydziestodniowego pobytu w Boliwii.



Już pierwsze 100 kilometrów tego kraju dało nam więcej wrażeń niż miesiąc w Chile. Były więc jeziora Laguna Verde i Colorada, słynące odpowiednio z zielonej i czerwonej wody, oraz nieodłącznych flamingów: Jamesa, andyjskich i chilijskich. Pomiędzy nimi były gorące źródła i długie w nich kąpiele w towarzystwie wyłącznie ptaków i pasących się wikuni. Były podjazdy na przełęcze przekraczające 4950 m npm., na które wpychaliśmy nasze rowery walcząc z głębokim piaskiem pokrywającym miejscami drogę i ostrym, przenikliwie zimnym wiatrem, wiejącym jak zwykle, w twarz. Podnosił on z ziemi tumany kurzu i piachu i ciskał nimi w nas i nasze rowery z dziką furią. Zmuszał do częstych przerw, w czasie których albo wciągaliśmy na siebie kolejne zimowe rzeczy – tak, że jechaliśmy w dwóch kurtkach, polarze, dwóch parach spodni i dwóch czapkach, kapucy i kasku – albo przytuleni do siebie staraliśmy się nie tracić ciepła, jedząc przy okazji przypadającą na tą połowę dnia połówkę batonu, którym poczęstowali nas parę kilometrów wcześniej turyści z jednej z licznych wycieczek organizowanych przez biura w Boliwii lub San Pedro.



Później przyszedł czas, gdy nasze fundusze zaczęły topnieć, gdy z paczki z jedzeniem podarowanej nam przez ojca Kazimierza, zostały tylko cytryny i rada: „Gdy będzie z Wami źle, jedźcie do armii. Oni Wam pomogą.” Ksiądz był kapelanem i najwyraźniej wiedział co mówi, gdyż gdy zjawiliśmy się u komendanta garnizonu w Colcha „K”, małej wiosce jakieś 3 dni przed Uyuni, dostaliśmy obiad i suchy prowiant na drogę.



Wystarczyło go akurat na przejazd przez Salar de Uyuni, największą słoną „patelnię” na świecie. Drogi tutaj, twarde jak asfaltowe, idealnie równe i białe, pozwalają jechać ze średnią dobową prędkością 30 km/h, co było dla nas absolutnym rekordem. Wrażenie jazdy w tej białej przestrzeni, jest niesamowite. Traci się poczucie odległości, a dzięki rozwijanym prędkościom, również i czasu. Jest się niejako zawieszonym w białej próżni, w której jedynymi drogowskazami są nikłe ślady kół turystycznych jeepów, zmierzających najczęściej do Incahuasi, wyspy – oazy, słynącej w turystycznym świecie z potężnych kaktusów, a wśród rowerzystów z księgi, którą założył i prowadzi Don Alfonso, gospodarz tego miejsca. Nasz wpis został przez niego opatrzony komentarzem „Por primera vez de Polonia” – po raz pierwszy z Polski.



Po krótkiej wizycie w Uyuni i niemożliwości wybrania tutaj pieniędzy z banku, pojechaliśmy w stronę granicy z Chile. Kraj był ciągle ogarnięty rewolucyjnym zapałem, który miał w końcu doprowadzić do obalenia prezydenta. Uznaliśmy, że dalsza jazda wiązałaby się ze zbyt dużym niebezpieczeństwem i ryzykiem niezdążenia na samolot do kraju.



Bez grosza przy duszy, za to z czterema suchymi bułkami w kieszeni, pojechaliśmy wzdłuż lini kolejowej, ścieżkami wytyczonymi przez lokalnych rowerzystów. Po drodze jedzenie zdobywaliśmy sprzedając części rowerowe. Czapka, którą dostaliśmy od Scotta, osiągnęła rynkową wartość dwóch obiadów; tylna lampka – raz ok. 8 bułek, innym razem ciastek i coca-coli; pół kubka kawy, to równowartość czterech bułek...
Po czterech dniach takiego życia, gdy nasz towar na wymianę ograniczył się do używanych koszulek i rękawiczek rowerowych, skapitulowaliśmy. Przystaliśmy na propozycję kierowcy potężnej ciężarówki, który zmierzał akurat do Calamy w Chile. Po dwóch dniach jazdy, dotarliśmy z powrotem w zasięg działania kart płatniczych i komórek. Po trzech tygodniach przesłaliśmy pierwsze wiadomości do najbliższych, a później poszliśmy jeść.



Następne dwa tygodnie minęły nam na dotarciu przez Peru do Wenezueli, gdzie naszym głównym zajęciem było leżenie na plażach nad Morzem Karaibskim. Wszystko zaczęło zwalniać. O ile wcześniej, nawet gdy spędzaliśmy kilka dni w danym miejscu, zawsze było ono tylko chwilowym przystankiem, po którym jechaliśmy dalej, o tyle teraz staliśmy przed powrotem do domów. Była to chwila, o której marzyliśmy, ale której też się baliśmy. Po 4 miesiącach czekało na nas normalne życie, ze wszystkimi jego plusami i minusami. Była to chwila powrotu do osób, które kochamy, ale też do zwykłych obowiązków – jak choćby dokończenie przerwanych przez wyprawę studiów. Wszystko, co pozostało, to wspomnienia poparte kilkoma setkami zdjęć. Pozostało też przekonanie, że nie ma lepszego sposobu podróżowania po świecie, niż robienie tego na rowerze. Nic innego nie daje takiej swobody i wolności; nic nie nastraja tak pozytywnie napotkanych ludzi do nas i nie pozwala się do nich tak łatwo zbliżyć jak rower.



Uczestnicy:

Arkadiusz Białek – 27 lat, absolwent wydziału budownictwa Politechniki Śląskiej w Gliwicach; kontynuuje naukę na wydziale informatyki tej samej uczelni. Na rowerze zwiedził m.in. Europę Zachodnią i Środkową. Współorganizator wielu wypraw kajakowych – m.in. Pierwszej Wyprawy Kajakowej na Islandię White Water Interior’2001 (wyprawa została wyróżniona w konkursie „Kolosy’2001”), do Skandynawii i krajów alpejskich. Zapalony fotograf (m.in. publikacje w magazynie „Foto”).

Kontakt: 41-500 Chorzów, ul. Rodziny Oswaldów 24/6, tel. (032) 2499 – 009
ww6arek@interia.pl



Marek Kulczycki – 27 lat, absolwent geodezji na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie; kontynuuje naukę na AGH na studiach doktoranckich. Współorganizator wielu wypraw kajakowych. Współorganizator zeszłorocznej wyprawy do Ameryki Południowej „Wyprawa do zaginionego świata – Tepuy’2002”. Zapalony filmowiec.
Kontakt: 30-065 Kraków, ul. Tokarskiego 4/410, tel. 501–636-420
freya@agh.edu.pl



Michał Rak – 24 lata, student prawa na Uniwersytecie Śląskim. Uczestnik licznych wyjazdów rowerowych po Półwyspie Iberyjskim, Włoszech i Wielkiej Brytanii. Alpinista i kajakarz górski; uczestnik i kierownik wyprawy do Tybetu w 2002 r. Fotograf – amator (zdjęcia o tematyce tybetańskiej prezentowało m.in. Amnesty International), publikacje m.in. w „Księdze Przygody”.
Kontakt: 41-506 Chorzów, ul. Limanowskiego 1, tel. 2473-181; 0603-210-440, michal.rak@wp.pl



Zdjęcia

PERU / Kanion Colca / Kanion Colca / Kanion ColcaPERU / Andy / Andy / Na trasie CAPAC NGAN - DROGAMI DZIECI SŁOŃCA

Dodane komentarze

[konto usuniete] dołączył
00.00.0000

andie dołączył
23.06.2004

andie 2004-06-23 23:39:28

No tylko pozazdrościć takiej wyprawy! Nie wyobrażam sobie siebie przejeżdzającej tak obszerne rejony rowerem i chylę przed Wami czoła. Z resztą jestem kobietą :->>> Ale też nie wyobrażam sobie, że nigdy tam nie dotrę! Moja wiedza o tamtych rejonach jest na razie tylko książkowa i na prawdę zazdroszczę, że tam byliście, widzieliście, oddychaliście tamtym powietrzem, no i mieliście okazję to wszystko przeżywać.....

OVAD dołączył
04.09.2001

OVAD 2003-12-04 22:24:00

Wspaniała wyprawa, gratulacje za odwage i organizację. Powodzenia nastepnym razem!

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2023 Globtroter.pl