Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
RELACJA Z WYPRAWY SAMOCHODEM CINQUECENTO DO KAZACHSTANU PRZEZ UKRAINĘ I ROSJĘ 2004 Autorzy: Jolanta Czupik & Dominik Stokłosa > KAZACHSTAN
podroznicy relacje z podróży
Czytając relacje ludzi pasjonujących się dokładnie tym samym, co my, czyli podróżami; odnosi się wrażenie, że jest to bardzo proste. „Kupiliśmy, zapłaciliśmy, pojechaliśmy” – to główne słowa, jakie padają w relacjach. My „uprawiamy” inna turystykę. Preferujemy własny środek transportu. Pokonać odległość kilku tysięcy km samolotem nie jest tym samym, co pokonać taki dystans „własnymi czterema kółkami”, po drodze mając wiele nieoczekiwanych zdarzeń. Nieliczni podejmują próbę sprawdzenia siebie, ale i możliwości technicznych swojego samochodu, nie mając żadnych gwarancji na sukces wyprawy. Jedna poważna awaria samochodu może zniweczyć wszelkie plany.
Podróż samochodem gwarantuje nieograniczoną mobilność, a tym samym niezależność. Pozwala zobaczyć więcej i dotrzeć tam, gdzie docierają nieliczni.
Podróż samochodem gwarantuje nieograniczoną mobilność, a tym samym niezależność. Pozwala zobaczyć więcej i dotrzeć tam, gdzie docierają nieliczni.
W ciepłe, majowe popołudnie wzięliśmy mapę Azji do rąk i ustaliliśmy wstępną trasę wyprawy. Musiała ulec korekcie ze względu na brak odzewu ze strony sponsorów. Pukając do drzwi kolejnych firm, prosząc o symboliczne wsparcie, czy to materialne czy rzeczowe, spotykaliśmy się z odpowiedziami: „mamy inne plany marketingowe”, „nie wspieramy indywidualnych przedsięwzięć” itd.. Próby uzyskania środków finansowych od firm trwały 1,5 miesiąca. Był to czas „przedzierania się” przez sekretariaty do Szanownych Panów Prezesów, „tysiące” telefonów i licznych spotkań. Pozytywnie ustosunkowały się Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie i Red Bull Polska. Radą i pomocą służył nam Pan Wojciech Majewski redaktor programu Speed 2 w TVP3, który od samego początku wierzył w powodzenie ekspedycji.
Wkład własny 6 tys. złotych plus 1 tys. od AGH i 72 puszki Red Bulla to wszystko, czym dysponowaliśmy. Padło pytanie, gdzie nas jeszcze nie było. Dominik skrupulatnie policzył kilometry. Przebieg trasy wymusiły ceny wiz. I tak: Kazachstan okazał się najdroższy (50$ od osoby) plus poparcie wizowe, z którym były niemałe problemy na miejscu w byłej stolicy Kazachstanu – ale o tym później. Ostateczna trasa: Ukraina, Rosja, przejazd przez cały Kazachstan. Miała to być pierwsza wyprawa tak małym samochodem, w dodatku osobowym, w rejon Azji Centralnej.
Jej cel to przede wszystkim zapoznanie się z niekonwencjonalnymi miejscami i ciągle jeszcze mało rozpowszechnioną w naszym państwie kulturą krajów azjatyckich jak i promowaniem tej strony świata jako atrakcyjnego miejsca podroży. Sprawdzenie siebie i możliwości auta.
Po przygotowaniu Fiata Cinquecento zapadła decyzja: ruszamy 25 czerwca 2004 i tak się stało! Przed nami było ponad 16 tys. km do przejechania.
Pierwsza granica była w Korczowej. Minęła szybko i bezstresowo. Na pytanie, dokąd jedziemy, padła odpowiedź – Kazachstan. Służby graniczne „popukały się w głowę” i życzyły szczęścia. Pierwsze problemy po 528 km to oczywiście ukraińskie „DAI”, czyli milicja drogowa, której uparcie chcieliśmy uciec – skończyło się na życzliwej pogawędce i 20$ łapówki.
Kolejne 300 km mijało na rozmowie, co czeka nas dalej w kwestii milicji. Nauczeni doświadczeniem z ubiegłorocznej wyprawy na Krym nie czekaliśmy zbyt długo. Zatrzymano nas w okolicy Umanu za wyprzedzanie na linii ciągłej, ale tylko w oczach pana milicjanta, bo dla nas była przerywana – kolejna łapówka 30 hrywien. Tutaj pojawiło się pierwsze zdenerwowanie, bo faktycznie była linia przerywana. Zrobiliśmy wywiad środowiskowy u miejscowych kierowców. Okazało się, że nagminne straszenie sądem jest czymś powszechnym na Ukrainie i nie należy się tym przejmować, a stawki łapówek w postaci 100 Euro, jakich żądają, należy ignorować. Przyjęta stawka to 10-15 hrywien i tego należy się trzymać. Receptą na ukraińskie „DAI” jest cierpliwość w myśl zasady: „Wy macie czas, to i my mamy czas”. Trzeba konsekwentnie od początku nie dać się zastraszyć, a na groźbę pójścia do sądu – ustosunkować się pozytywnie i zaznaczyć, że zapłaci się tylko w sądzie, gdzie mandat jest i tak niższy niż średnia łapówka. Następna przeprawa z milicją, ale tym razem ze służbami ekologicznymi w Dzankoj. Zostaliśmy wręcz zmuszeni do wykupienia tzw. opłaty ekologicznej za 35 hrywien.
O 4.33 rano w Chersonie kolejna kontrola. Panowie milicjanci bardzo mocno postawili warunki dalszej jazdy, a Dominik mocno poirytowany chciał iść do sądu, którym był straszony już od 1190 km i wręcz krzyczał, że zapłaci w sądzie każdą sumę, ale kolejnej łapówki nie da. Po 30 minutach „DAI” zrezygnowali i to potwierdziło słowa lokalnych kierowców.
Podbudowani faktem, iż można jednak nie płacić łapówek, ruszyliśmy dalej. Droga mijała szybko i przyjemnie, pewnie ze względu na pogodny ranek, zapowiadający udany dzień. Po przyjeździe do miejscowości Niżnegorskij postanowiliśmy skrócić sobie drogę na pd. wybrzeże Krymu. To był znakomity pomysł. Droga do Biełogorska jest bardzo malownicza, a jakość nawierzchni na dobrym europejskim poziomie. Bezpośrednio przed miastem warto przystanąć u podnóża góry Ak-Kaja we wsi Biełaja Skała. Płaskowyż, który tam się znajduje jest idealny do potrenowania wspinaczki górskiej. Przed nami był odcinek drogi z Biełogorska na wybrzeże poprzez jedno z licznych pasm górskich Krymu. Zlekceważyliśmy znak zakazu przejazdu zgodnie z zasadą panującą w państwach wschodnich: „znakom nie bardzo można wierzyć”. Zresztą miejscowi stwierdzili, iż znak należy ignorować i spokojnie jechać. To 48 km krętą, momentami bardzo, szutrową drogą, pnącą się między licznymi szczytami. Drobne problemy sprawiały strumienie i przełomy, które przecinały trakt. Ale dzielnie stawiliśmy im czoła. Prędkość podróżna to ok. 15-20 km/h. Ale krajobraz i sam klimat tej trasy rekompensuje w zupełności słabe tempo jazdy.
Było popołudnie, gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie postanowiliśmy odpocząć. Rozłożyliśmy namiot na znanej nam już plaży. Czas upłynął nam na sprecyzowaniu planów.
Pobudka o świcie. Po kilku godzinach pławienia się w Morzu Czarnym, pojechaliśmy na obiad do Sudaku. Restaurację znaliśmy z ubiegłorocznej wyprawy na Krym. Posiłki są tam bardzo smaczne, a i wybór dań zaspokoi potrzeby niejednego smakosza (wiele rodzajów mięs, ziemniaki w różnej postaci, owoce morze, sałatki).
Z pełnymi brzuchami i dobrymi humorami ruszyliśmy nad Morze Azowskie. Cenimy je wyżej niż Czarne. Piasek plaż jest delikatniejszy, a woda dużo cieplejsza. Na nocleg wybraliśmy Szołkino, miejsce nam znane, gdyż w planie mieliśmy przejechanie mierzei zwanej Arbatskają Striełką. Widać było, że sezon jeszcze się nie rozpoczął. Turystów niewielu. Ale to akurat nam odpowiadało. Namiot został rozbity sprawnie, ale to pewnie zasługa komarów, wygłodniałych, które jak się okaże będą nam towarzyszyć już do końca wyprawy w mniejszych lub większych ilościach.
Przed nami jedna z najdłuższych przejezdnych mierzei w Europie. To 140 km drogi okresowo zalewanej przez Morze Azowskie. Tempo jazdy to jakieś 10 km na godzinę, momentami więcej. Przy wjeździe na mierzeję pobierana jest opłata 10 hrywien, gdyż jest to miejsce szczególnie atrakcyjne turystycznie – wg. Ukraińców – „kurort”. Odnieśliśmy wrażenie, że niedługo na Ukrainie za wszystko będzie pobierana opłata. Mierzeja to chyba najdzikszy i najmniej zaludniony „kurort” świata. Jedynymi mieszkańcami są komary, których jest miliony i ptactwo. Z drugiej strony to ponad 130 km dziewiczej, piaszczystej plaży pokrytej dywanem z muszelek. Samo przejechanie mierzei to tak naprawdę pierwsze wyzwanie dla nas i dla samochodu. Głębokie dziury, tarka przez wiele kilometrów, momentami głęboki piach. Mieliśmy wrażenie, że odkręci się nam każda śrubka w samochodzie (drgania).
Tutaj tak naprawdę zaczęła się nasza wyprawa. Przeszliśmy chrzest bojowy. Początek sprawdzianu możliwości naszych i samochodu. Co jakiś czas przystawaliśmy, żeby zażyć kąpieli. Po ok. 70 km coś zaczęło ocierać z tyłu auta. Okazało się, że to zderzak, który prawie zgubiliśmy. Szybka naprawa, humory dopisują, jedziemy dalej. Padło stwierdzenie, że to chyba najgorsza droga, po której przyszło nam jechać na tej wyprawie. Jak czas pokazał była to prawie „autostrada”. Samochód spisywał się dzielnie, sygnalizując od czasu do czasu, że jednak nie jest pojazdem terenowym. Po ok. 4 godzinach przed miejscowością Geniciesk postanowiliśmy odpocząć. Zjedliśmy, co nieco, słońce mocno świeciło, więc poplażowaliśmy (pływanie, opalanie, itp.) Można tam było naprawdę odpocząć. Nie ma turystów, zgiełku, którego coraz więcej na Krymie, a którego chętnie unikamy. Kolejną pewną rzeczą jest to, iż nie spotkamy słynnych „DAI” czyli można od nich również odpocząć. W Geniciesku zobaczyliśmy promenadę, która charakteryzuje się tym, że mnóstwo ludzi leży sobie na wybetonowanej plaży, nie zważając na otaczające ich śmieci. To jest cecha Ukraińców, ale nie tylko. Nie bardzo przejmują się czystością i śmieci nie bardzo im przeszkadzają. Na plażę prowadzą charakterystyczne schody, które posiadają kilkadziesiąt stopni. Wokół wiele przenośnych sklepików oferujących pamiątki mizernej jakości.
Charakterystycznym elementem, który będzie nam towarzyszył wzdłuż drogi po azowskim wybrzeżu to liczne „Bazy Otdycha” w lepszym lub gorszym stanie. Są to miejsca odpoczynku robotników, dzieci, całych rodzin. Mnóstwo ludzi, dużo hałasu. Ale co ciekawe również duża dyscyplina: pobudka na gwizdek, odśpiewanie hymnu, ogólnie jak w wojsku.
Przed noclegiem, który postanowiliśmy mieć w Kiryłowce (jednym z większych ośrodków turystyki tej części wybrzeża) odwiedziliśmy mierzeję Biriucij Ostriw. To narodowy park: raj dla wędkarzy i ze specjalnym pozwoleniem myśliwych polujących na ptactwo wodne.
Namiot rozłożyliśmy ok. 7 km od miasta na polu namiotowym lub czymś, co miało nim być. Wjazd pomiędzy walącymi się i straszącymi budynkami nie wyglądał zachęcająco. Szybko rozłożyliśmy namiot, kolacja, kąpiel w morzu i do spania. Stwierdziliśmy, że rano okaże się jak tu naprawdę jest.
Obudził nas gorąc poranka i ostre słońce. Pole namiotowe może nie było idealne; kilka namiotów na prawie ornym polu. Ale za to był dostęp do bieżącej słodkiej wody, a i plaża była zadbana. Pewnie ze względu na bazy otdycha, które jednak dbają o porządek. Pisząc o bieżącej wodzie mamy na myśli skomplikowaną procedurę pokonania kilku kłódek i uruchomienia aparatury spuszczającej wodę z wielkiej (ok. 10 tys. Litrów) beczki, wiszącej nad głową na zardzewiałym stelażu. Przynajmniej można się spokojnie odświeżyć. Mycie głowy to czynność akrobatyczna, ale nie niemożliwa do wykonania. Pod względem wody lepiej być zabezpieczonym. Tzn. my zawsze wozimy ze sobą około 15 litrów słodkiej wody do mycia i gotowania. Ułatwia to znacznie podróżowanie.
Dzień minął nam na zabarwianiu skóry na lekko brązowawy odcień. Było miło i przyjemnie, ale jak to Jola mówi – spokojnie dłużej niż dobę nie usiedzimy. Wieczorem ruszyliśmy dalej. Ale, jako że noc była blisko, to nocleg wypadł nam już po 250 km w miejscowości Primorsk. Cały ten odcinek to mijanie setek straganów z suszonymi rybami. Kemping, jak zwykle: czyli wydeptana trawa, troszkę namiotów. Wody brak, ale za to toalety są....hm...jeżeli tak można nazwać wylewające się nieczystości z każdej strony czegoś, co toaletą miało być. Na dobranoc kolacja w postaci ryżu z pasteryzowanym kurczakiem, trochę śmiechu, nagranie bieżącej sytuacji na dyktafon i zasłużony sen. Od rana pogoda nie dopisywała. Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę Rosji. W miejscowości Mariupol mieliśmy troszkę problemów z przejechaniem. To bardzo uprzemysłowione miasto. Tak wielkich fabryk nie widzieliśmy nigdzie. Postanowiliśmy do Rosji wjechać wczesnym rankiem, więc noc spędziliśmy jeszcze na Ukrainie w miejscowości Sedowe. To był jeden z ładniejszych kempingów na Ukrainie, a do granicy z Rosją pozostało tylko 14 km.
Rano wjeżdżamy do Rosji – po 2797 km przejechanych przez Ukrainę i 18 kontrolach przez „wspaniałych” DAI.
Granica Ukraińsko-Rosyjska to 8,5 h stresu. Począwszy od strony ukraińskiej, gdzie wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, iż wiza tranzytowa w naszych paszportach opiewała na 3 dni. Pełni zaufania władzom ukraińskim na granicy polsko-ukraińskiej w Korczowej, zawierzyliśmy słowom celnika, który przekonał nas wręcz o tym, że wbija nam ośmio dniowy pobyt, a tak naprawdę wbił 3 dni. Pan Inspektor zacierał tylko ręce ze szczęścia, bo oznaczało to dla niego tylko jedno – KASA. Nie był zbyt skłonny do negocjacji, ciągle straszył, że nas zawróci. Nie docierały do niego żadne tłumaczenia, słuszne argumenty. To nauczyło nas jednego – nigdy nie ufać pogranicznikom i dokładnie sprawdzać każdą pieczątkę i informację. Tak pożegnała nas Ukraina. Strona rosyjska przywitała nas dość miło. Mnóstwo dokumentów, które musieliśmy wypełnić – uwaga – w języku rosyjskim. Po opłaceniu ubezpieczenia OC na samochód tzw. „strachowki” 20$ (w zależności od mocy i pojemności silnika) i „wriemiennego wwozu” (tzn. że oprócz nas wjeżdża jeszcze nasz samochód) – 100 rubli (na każdej granicy inaczej, bo w drodze powrotnej płaciliśmy zaledwie 60 rubli). Tłumaczą to jako zabezpieczenie przed sprzedażą pojazdy w ich państwie. Aha bardzo ważne pamiętajcie, że na tranzyt przez Rosję (Białoruś również), Polacy nie potrzebują wiz – co było powodem 6 godzinnego postoju, ponieważ na 8 pograniczników ani jeden nie wiedział czy trzeba wizę tranzytową czy nie Polakom. To świadczy tylko o jednym - o braku kompetencji, ale i o częstotliwości turystów polskich. Po kilkunastu telefonach do władz centralnych uznano wszem i wobec, że możemy jechać.
Szczęśliwi ale i umęczeni już przeżyciami ruszyliśmy na podbój Rosji. Pierwsze miasto to Rostov nad Donem (słynne z resztą z „Kryminalnej Rosji”, tj. z „Wampira z Rostova”) przywitało nas deszczem i niczym nie oznakowanymi dziurami w jezdni.
Wymiana waluty w banku też ma swoją historię. Na pytanie kto wydał paszport odpowiedziałem: „Wojewoda Małopolski”. Pani nie mogła pojąć, że jest to organ władzy państwowej i mimo naszych tłumaczeń wpisała w rubryce: „Imię: Wojewoda”, a „Nazwisko: Małopolski”, „Otciestwa: brak”.
W Wołgogradzie była „powtórka z rozrywki”, znów deszcz i znów dziury z małą różnicą, tym razem można było swobodnie urwać koło (chwała czujności Joli). Zrobiliśmy w markecie zakupy. Sklepy są dobrze zaopatrzone, niczym nie odbiegają zarówno standardem, jak i jakością produktów od europejskich. Ceny przyzwoite, chleb - 8 rubli (1,10zł), parówki 400g – 29,50 rubli (ok. 4zł), śmietana mała 9,80 rubli (1,40zł).
Serek biały z rzodkiewką i szczypiorkiem. To było nasze śniadanie, szybko zjedzone w samochodzie, bo przed nami 425 km. Z uśmiechem na twarzy, ruszyliśmy w drogę, mijając pierwsze osady tatarskie w Szagan-Aman. Pogoda się wyklarowała, robiło się coraz cieplej, a już nad Wołgą w miejscowości Wierchnelebjaże okazało się, że deszcz nawet tam nie dotarł.
Dojazd nad rzekę Wołgę był utrudniony. Należy być jednak wytrwałym bo „gra warta świeczki”. Wołga jest bardzo rozległa, a jeszcze bardziej piękna. Rankiem obudził nas przyjemny kobiecy głos. Pani, jak się okazało przeprawiła się swoim samochodem przez te wertepy tylko po to, by przywieźć nam pieczywo, które upiekła w nocy. Po krótkiej rozmowie zaproponowała, że nas ugości w swoim domu. Mówiła, że u niej jest wszystko i prysznic i łóżko i Wołga też blisko. Z taką otwartością i życzliwością ludzką osobiście się wcześniej nigdy nie spotkaliśmy. Nalegała wręcz, tłumacząc, że będzie dla niej zaszczytem gościć Polaków. Słyszała od ludzi we wsi, że Polacy goszczą nad Wołgą i dlatego przyjechała. Jej intencje były tak szczere, że aż ciężko było odmówić.
Astrachań – miasto słynące z najdroższego kawioru świata. Do Morza Kaspijskiego około 60 km, ale bez możliwości dojazdu, można jedynie dopłynąć łódką. Ochoczo jeden z panów zdeklarował się załatwić łódź. Wołga ma wiele rozlewisk, co uniemożliwia bezpośrednie dojechanie do wybrzeża Morza Kaspijskiego.
Zwiedziliśmy miasto dość szybko, głównie księgarnie, ponieważ nie mieliśmy jeszcze mapy Kazachstanu. Nikt jednak nie słyszał nawet o mapie Rosji, a co dopiero o Kazachstanu. Proponowano nam zakup szkolnej mapy na ścianę.
Ruszyliśmy zatem w stronę granicy. Po drodze miejscowość Krasnyj Jar (przeprawa promowa) z dominującą już kazaską urodą wśród ludności. Przed granicą postanowiliśmy się przespać, bo lepiej przekroczyć granicę rano. Po pierwsze ze względu na mały ruch, a po drugie na czas odprawy, który dochodzi do kilku godzin. Przespaliśmy się nad jedną z odnóg Wołgi, 20 km przed „Tamożnią”.
Rano, ruszyliśmy przywitać Kazachstan. Odprawa po stronie rosyjskiej minęła bezproblemowo, kilka standardowych pytań, około godzina czasu i jedziemy. Granicy Kazachstanu nie widać. Po drodze kolejny prom – 30 rubli – i jest: Kazachstan. 5 km od strony rosyjskiej.
Po stronie kazaskiej iście rodzinna atmosfera. Sprawdzanie czy jest wiza, wypełnienie deklaracji celnej w języku polskim, angielskim lub rosyjskim, oczywiście czasowego wjazdu pojazdu itd. Atmosfera jest na tyle rozluźniona, że pogranicznicy proponują wódeczkę, papierosy. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie upał 40st. I jednak te 4 godziny na pełnym słońcu. Ale wreszcie następuje miłe pożegnanie – możemy jechać. Zaraz za granicą tankujemy paliwo – 93 oktany za około 1,79zł/litr. Aż miło przy takiej cenie paliwa się jeździ. Droga jest asfaltowa, w sumie nie najgorsza, co jakiś czas dziury, kolejny. Mijamy pierwsze wielbłądy wolno hasające po stepie. Momentami krajobraz prawdziwej pustyni, rozległe wydmy itd. Prędkość podróżna dochodzi do 100km/h. Do Atyrau dojeżdżamy późnym popołudniem. Miasto gdzie na mieszkańca przypada 100tyś. wielkich komarów. Usiłujemy bezskutecznie kupić mapę Kazachstanu. Pytamy, jak dojechać nad Morze Kaspijskie, nikt nie wie, a odległość to ok. 40km ?!. Pytany taksówkarz mówi, że dojazd jest zakazany i wszystkie drogi są zamknięte. Troszkę zdenerwowani i rozczarowani z niemałymi problemami opuszczamy miasto. Wieczorną toaletę robimy nad rzeką Ural, która rozdziela Europę od Azji. Śpimy jakieś 40 km od miasta. Tak szybko namiotu jeszcze nie rozkładaliśmy. Mieliśmy po 20 ukąszeń komarów, a ubrani byliśmy bardzo szczelnie. W namiocie przez całą noc słychać było jeden wielki bzyk żądnych krwi komarów. Rankiem nie było mowy o śniadaniu, ponowna walka z komarami, pośpiesznie złożony namiot i od razu w drogę. W miejscowości Makat spotykamy polskich kierowców TIR-ów. Stwierdzili, że w pierwszej chwili myśleli, że Kazachowie ukradli Polakom samochód, ale gdy usłyszeli polską mowę wiedzieli już, że jesteśmy Polakami. Radość była wielka. Tomek odradził nam jechać do Aktau – jedynego miasta gdzie jest dostęp do morza. To 800 km drogi, powiedział, która się kończy w tym mieście i nie można jechać dalej. Chłopaki poratowali nas bardzo dobrym Atlasem Drogowym – DZIĘKUJEMY!!! Dzięki niemu spokojnie już jeździliśmy po Kazachstanie i nie tylko.
Do Aktiubińska mieliśmy 586 km. Tomek stwierdził że droga jest w złym stanie. Ich kolega ten odcinek jechał Kamazem 11 dni. My, nie chcąc zawracać, podjęliśmy się przejechać tę drogę. Po wymianie numerów telefonów, życzeniach szczęścia ruszyliśmy. 20 km asfaltu, a potem, no właśnie... a potem tylko step i to, co z drogi zostało. Z początku oszukiwaliśmy się, że tak beznadziejny stan będzie trwał może jakieś 100 km. Ale okazało się, że taka droga jest na całym odcinku. Jedzie się głównie stepem, kurz wchodzi w każdą szczelinę w samochodzie. Trzeba ograniczać przewietrzanie samochodu do minimum, ciężko jechać z otwartymi oknami. Jazda z prędkością 30, może 40 km/h, gdy równiejszy odcinek w przypływie odwagi nawet 100 km/h. Kilka, jak nie kilkanaście razy uderzamy skrzynią biegów i miską olejową o podłoże. A to o jakiś kamień, a to o koleinę. Jeżeli jest już asfalt to koleina sięga bocznej szyby. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. A ja narzekam na stan polskich dróg. Noc spędzamy stawem po przejechaniu 200 km. Dominik jest trochę zmęczony. Droga wymagała pełnego skupienia. Woda jest tak czysta, że rosną w nim lilie wodne.
Następnego dnia dojeżdżamy do małego miasteczka Kagandasz na środku stepu. Robimy zakupy, składamy u Pani w sklepie autografy. Przed nami było tu 2 Szwedów na rowerach jadących z Ałma Aty. Dolewamy paliwa 80 oktanowego. Samochód słabnie, silnik dzwoni, czuć, że nie jedzie mu się najlepiej. Po ok. 7 godzinach docieramy do Aktiubińska, największego miasta zachodniego Kazachstanu. Stolica tego regionu jest zadbana, widać, iż dba się o czystość. Dolewamy dobrego paliwa. Po godzinie odpoczynku w mieście ruszamy dalej. Wyjazdem z miasta jesteśmy zachwyceni. Po 2 pasy w każdym kierunku, ale do czasu. 40 km od miasta marzenie o asfalcie się kończy. Stan drogi stopniowo się pogarsza.
Wjeżdżamy w step zastanawiając się, czy w ogóle jechać dalej. Spotykamy kierowców wiozących polskie Kamazy do Afganistanu. Co ciekawe Kamaz jest w Polsce tańszy niż w Rosji i opłaca się go przewieźć przez pół świata jeszcze z końcowym dużym zyskiem. Panowie mówią nam, iż nocą przez step lepiej nie jechać, szczególnie, że jest po deszczu. Czeka nas 360 km po stepie do Aralska. Podobno od tego miasta zaczyna się asfalt. Jest noc, godzina 0.33, 200 km od Aktiubińska. Do następnego miasta ok. 150 km. I stało się – wjechaliśmy w błoto, którego nie było widać. Samochód utopiony 4 kołami po przysłowiowe „ośki”. Jola zachowuje spokój, Dominik może zdając sobie bardziej sprawę z sytuacji trochę się niepokoi. Przez 1,5 h próbujemy wypchnąć samochód. Kąpiemy się po kolana w błocie, podkładam kamienie pod koła. Jola zauważyła światła samochodu. Biegnie na złamanie karku, gubiąc w błocie buty. Niestety, kierowca przestraszył się drobnej, ubłoconej kobiety i nie zatrzymał się. Zrezygnowani postanawiamy poczekać do rana. Jest zimno, marzniemy, a samochód coraz bardziej grzęźnie. Po godzinie pada okrzyk: „światła! Ciężarówka!. Biegniemy oboje. Trzymając się za ręce tarasujemy przejazd. Kierowca staje, pyta, co jest grane. Opisujemy po rosyjsku sytuację. Mężczyzna postanawia nam pomóc. Jednocześnie uspokaja nas, twierdząc, iż takie sytuacje w Kazachstanie to normalne, a on tak już wypycha samochody od 30 lat. Po 2 godzinach walki z błotem i samochodem udaje się nam go wypchnąć na suchy teren. Iwan, bo tak miał na imię cieszy się razem z nami. Podziękowaniom nie ma końca. Radzi żebyśmy raczej poszli spać, a jazdę zostawić na dzień. Tak robimy. Brudni, ubłoceni, noc spędzamy w samochodzie. Humory dopisują, bo szczęście nas nie opuszcza. Ruch w tamtej okolicy to 1 ciężarówka na 2 dni.
Budzi nas deszcz. Szybko przyrządzone śniadanie i w drogę. I tu zaczynają się kolejne problemy. Po dwóch 180st. obrotach samochodu na stepie przy prędkości 40 km/h, stwierdzamy, iż jazda po nim jest niemożliwa. Wjeżdżamy na drogę. Przypomina rozjeżdżone błoto. Samochód jedzie bokiem. Przednie koła cały czas w lekkim poślizgu. Ściąga nas w rów głęboki na jakieś 5 m. Spoceni walczymy z nawierzchnią. Po 3 godzinach jazdy, a raczej ciężkiej pracy fizycznej i umysłowej, pojawia się coś, co przypomina asfalt. Są to wielkie łupane kamienie zalane smołą. Jak się okaże, tak tutaj wygląda większość dróg. Nawierzchnia bardzo nierówna, ale po tym co przejechaliśmy, to dla nas „stół”. Postanawiamy się umyć i coś zjeść. Mycie jak zwykle butelkami 2 litrowymi. Okazuje się, że po walce w błocie mamy pokaleczone stopy. Jola powbijała sobie kolce z jakichś roślin, kiedy biegła po pomoc. Operacja, przelanie wodą utlenioną i jedziemy.
W Aralsku kontrola i rejestracja milicyjna. Tankujemy paliwo, kupujemy melona na orzeźwienie i jedziemy dalej. Przejechanie prawie 1000 km bez asfaltu, czasem po stepie, po błocie zajęło nam 4 dni. W normalnych warunkach byłoby to kilkanaście godzin.
Zwracamy na siebie uwagę. Samochód wygląda jakby uczestniczył w rajdzie Safari. Spod warstwy błota nie widać jaki ma kolor. Prędkość rośnie do ok. 130 km/h. Kamień rozbija prawy reflektor. Towarzyszą nam orły siedzące na przydrożnych słupkach. Jest ich tam dziesiątki. W miejscowości Kazalińsk postanawiamy zadzwonić do Polski. Ale niestety po 1,5 h prób rezygnujemy. Nie wiemy dlaczego się nie powiodło. Zrzucamy winę na przestarzałą technologię. Nie ma mowy o języku angielskim, tylko rosyjski ewentualnie kazachski.
Jest wieczór, zmęczeni rozkładamy obóz na stepie. O dziwo nie ma komarów.
Kolejnego dnia mijamy Bajkonur. Stamtąd startują rosyjskie rakiety. Podobno po starcie zawsze jest słaba pogoda i burze piaskowe. Zrobiliśmy zdjęcia z oddali. Nie można bliżej podjechać ze względu na strefę wojskową. W Kyzyłordzie – ładnym, czystym mieście – tankujemy, robimy większe zakupy, pytamy jak się żyje w Kazachstanie. 1 litr Pepsi, która oprócz Red Bulla trzyma nas w dobrej formie kosztuje 2,20zł, chleb 30 tingów (0,83zł), papierosy 50 – 80 tingów (2,20zł za paczkę), serki topione 175 tingów (4,80zł), NAJDROŻSZY PAPIER TOALETOWY W NASZYM ŻYCIU 29 zł za 4 rolki!!! Dzwonimy do Polski. Karta 250 impulsów starcza na 5 min. rozmowy. Kosztuje 930 tingów (1 zł/ 36 tingów).
Z miasta wyjeżdżamy popołudniem. Po drodze zauważamy obładowanego motocyklistę na brytyjskich tablicach. Zatrzymujemy się. Krótka rozmowa Joli po angielsku. Chłopak na motorze to Malcolm, który już 4 miesiące jest w podróży, a jedzie z Londynu do Mongolii. Proponujemy wspólne obozowisko. Mal zgadza się z radością. Widać, że potrzebuje kontaktu z kimś, z kim może porozmawiać w swoim języku. Nie mówi ani słowa po rosyjsku. Nocleg wypada nam nad Syłdarią jedną z większych rzek Kazachstanu. Woda jest czysta, ale prąd niebezpiecznie szybki. Wieczór mija nam na rozmowach i opowiadaniu przygód. Nagle pojawia się milicja. Poczęstowaliśmy panów piwem i od razu napięcie minęło. Milicjanci zaprosili nas na poranną świeżą rybę. Okazało się, że Mal jechał dokładnie tą samą drogą co my. Również miał duże problemy z przejazdem. Jakby nie było jego motocykl ważył z bagażem ok 300kg. Było zresztą widać, iż motocykl też czuje trudy wyprawy. Rankiem wymieniamy numery telefonów i rozjeżdżamy się. Jak się później okaże, dane nam będzie jeszcze razem miło spędzić czas.
Turkestan to miasto słynące z przetwórstwa drewna i z drugiego co do wielkości meczetu w Kazachstanie. Zwiedzamy meczet, miasto, robimy zakupy na bazarze. Bazary to miejscowe hipermarkety, można kupić dosłownie wszystko, od wykałaczki po samochód. Przy wyjeździe zauważamy strumień. Myjemy samochód, który odzyskuje jako taki wygląd.
Z dobrymi humorami mijamy Szymkent, w którym jemy obiad. Nie bardzo nam jednak smakował. Szymkent zamieszkuje prawie 2 mln ludzi. Jest uniwersytet, gdzie uczy się mnóstwo studentów, ale niestety uczelnia nie wydaje dyplomów. Korzystamy z kawiarenki internetowej. To dobra okazja do sprawdzenia skrzynek mailowych. Postanawiamy udać się nad jezioro Balchasz, ale dopiero dnia następnego z powodu zbliżającej się nocy. Namiot rozkładamy nad potokiem przed Taraz. Widok jest niesamowity, uczucie również. Tutaj prawie 40st., a w oddali na południu 5-cio tysięczniki z ośnieżonymi szczytami. Kupujemy słodkie wino. Patrząc w niebo, (w Polsce nie widać tylu gwiazd) zastanawiamy się co nas jeszcze czeka. W oddali widzimy płonący step. Wstajemy wcześnie, straszne gorąco, a przed nami droga przez pustynię ok. 200 km, Temperatura dochodzi do 50 st. Celsjusza. Wentylowanie samochodu nic nie daje. Wybucha pianka do golenia. Przynajmniej droga jest całkiem dobra. Samochód troszkę słabnie od gorąca. Wczesnym wieczorem trafiamy nad Balchasz. Największe jezioro Kazachstanu. Jesteśmy rozczarowani. Linia brzegowa jest skalista, a zejście do wody zarośnięte przeróżną roślinnością.
Nie zastanawiając się długo, postanawiamy jechać do Ałma Aty. To jakieś 270 km. Szybka kąpiel, pyszny obiad w przydrożnej knajpie (polecamy zupę Langman). Droga po której jedziemy jest super. Budowali ją Niemcy i widać, że jest to najlepsza droga w Kazachstanie na odcinku z Ałma Aty do Pietropawłowska blisko granicy z Rosją. Po drodze przepala się bezpiecznik prawego światła, jedziemy o jednym. Usterki nie da się wyeliminować ze względu na komary i inne krwiopijne owady. Próby rozłożenia obozu kończą się niepowodzeniem. Robactwo, którego było miliony nie daje żyć. Zwijamy namiot, jedziemy dalej. Atmosfera napięta. zjeżdżamy z drogi. Okazuje się, że namiot trzeba rozłożyć na rozbitych cegłówkach (drobniutko). Jest twardo ale i tak śpimy jak zabici.
Do Ałma Aty 70 km. Rano wjeżdżamy do miasta. Bardzo zatłoczone, mnóstwo trąbiących samochodów. Charakteryzuje się niską zabudową. Usiłujemy znaleźć McDonalda, ale do Kazachstanu jeszcze nie dotarł. Jemy w jego miejscowej podróbce. Ale niestety dużo jej jeszcze brakuje. Udajemy się do Medeo, miejsca odpoczynku ludzi z Ałma Aty i okolic. Mijamy najbogatszą dzielnicę miasta. Dominują bardzo drogie samochody i rozległe posiadłości. Medeo to centrum sportowo-wypoczynkowe położone 1600 m n.p.m.. Wjeżdża się tam po uiszczeniu opłaty. A na miejscu czekają baseny, stadion, lodowisko, wyciągi krzesełkowe, liczne górskie trasy.. Widoki są niesamowite. Czekamy na Mal'a, z którym umówiliśmy się telefonicznie.
Razem udajemy się nad Kapciagajskoje jezioro 60 km od miasta. Po wybraniu dogodnego miejsca na obóz, rozkładamy namioty. Woda jest krystalicznie czysta. Tylko jak zwykle na brzegu mnóstwo śmieci pozostawionych przez Kazachów. Godzina sprzątania i już jest miło. Jemy wspólną kolację, po której idziemy spać. Rankiem ucieszyliśmy się bo miał to być dzień zasłużonego odpoczynku. Jak się okazało było całkiem odwrotnie. Wybraliśmy się na zakupy, po produkty na śniadanie. Mal został, pilnując przybytku. W założeniu miało to trwać 30 minut. Zatrzymała nas milicja. Myślimy sobie: rutynowa kontrola jakich przeżyliśmy wiele. Ale dwóch panów, jeden z drogówki, drugi z emigracyjnej milicji żądają dokumentów jakich my nie posiadamy. Mianowicie: ubezpieczenia na samochód (obowiązkowe - teraz wiemy) i rejestracji w firmie, która nas zaprosiła i widnieje na wizie (zarejestrować trzeba się do 5 dni od wjechania do Kazachstanu). Zabrano nam dokumenty od samochodu i paszporty. Nic nie pomagały tłumaczenia. Samochód chciano odstawić na parking milicyjny. Nasze przekonywania, iż wynika to z braku poinformowania na granicy o potrzebie ubezpieczenia i rejestracji nie skutkowały. Sytuacja stawała się groźna. Siedliśmy pod ścianą, To był chyba jedyny moment gdy w oczach Joli widziałem prawdziwy strach, ze mną było podobnie. Siedząc na podłodze patrzyliśmy na aparaturę do pobierania krwi. Much było na niej więcej niż na mięsie sprzedawanym na bazarze. Zagrożono nam więzieniem i bardzo wysokim mandatem. Byliśmy uparci, czekaliśmy wytrwale chyba 2 godziny. Zdążyłem nawet dzwonić do Polskiej Ambasady, ale bezskutecznie. Milicjant z emigracyjnej postanowił, iż pojedzie z nami do Ałma Aty, do centrali milicji. Ucieszyliśmy się, bo przynajmniej odzyskaliśmy dokumenty samochodu i moje prawo jazdy. Podczas drogi milicjant tłumaczył się, że takie są jego obowiązki, żebyśmy się nie denerwowali. Przez tę przejażdżkę spalił nam się wentylator chłodnicy. Wkręcił się w niego jakiś drut. Zmuszeni byliśmy potem jeździć po kraju, gdzie temperatura powietrza w cieniu sięga 50 st., z silnikiem chłodzonym tylko powietrzem.
W centrali kolejne tłumaczenie. 7 godzin w pomieszczeniu 2m x 2m, bez okien, bez picia, bez toalety, o jedzeniu nie wspominając. Stwierdzono po naszych wyjaśnieniach, że to nie my ponosimy odpowiedzialność za zaistniałą sytuację, ale firma „Luck Travel”, która nas zaprosiła. Wezwano przedstawiciela firmy. Obciążono ich mandatem, którym z kolei firma chciała obciążyć nas, niby że rejestracja kosztuje 3500 tingów od osoby. Jak się okazało mandat opiewał na 7000 tingów, czyli dokładnie tyle ile nasza rejestracja. Oburzeni odmówiliśmy zapłaty. Ich żądania „szczerze wyśmialiśmy”, ponieważ w Polsce kosztowało nas to ponad 1000 zł, a teraz jeszcze mieliśmy kłopoty z powodu niekompetencji. Firma „Intourist” z Warszawy współpracuje z firmą „Luck Travel”, która za opłatą wydaje zaproszenie na wjazd obcokrajowca do Kazachstanu. Obie strony oprócz pobrania należnej kwoty za usługę nie poczuwają się do udzielenia rzetelnej informacji na temat obowiązujących przepisów emigracyjnych w Kazachstanie i obowiązków spoczywających na turyście. Firmy jedna na drugą zrzucały odpowiedzialność i kwotę mandatu. Za 7 godzin zmarnowanego czasu, pełnego stresu i obaw firmę „Intourist” stać było tylko na telefon do nas z informacją (groźbą) o tym, że jeżeli nie uregulujemy należnej kwoty, to będziemy mieć problemy na granicy przy wyjeździe z Kazachstanu.
Milicja zarejestrowała nas bez opłat (normalnie rejestracja kosztuje 850 tingów), na całym terytorium Kazachstanu bez konkretnego adresu.
Wyszliśmy stamtąd o godzinie 18:00. W drodze powrotnej kupiliśmy tylko pomidory i chleb, marząc o posiłku. Przestrzegliśmy Mal'a, wysyłając sms-a, żeby nigdzie nie wyjeżdżał, bo również nie miał takich dokumentów, jak my. Chłopak cierpliwie czekał na nas, korzystając z pięknej pogody. Po powrocie przyszedł czas na opowiadanie całego nieprzyjemnego zajścia. Kolacja, a po niej kolejny problem. Burza piaskowa z piaskiem wnikającym wszędzie. Całą noc dusiliśmy się w namiocie, oddychając przez zwilżone ręczniki. Rano miałem pokaleczone gałki oczne, wszędzie był piach. Musiałem 4 dni chodzić ze spuchniętymi oczami. W namiocie warstwa 5 cm piachu na podłodze. Ale przynajmniej dzień zapowiadał się udany.
Mal pojechał załatwiać dokumenty, żeby nie mieć problemów, a my na plażę. Był to pierwszy dzień odpoczynku po 16 dniach wyprawy. Woda w jeziorze krystaliczna i gorąca, plaża z miękkim piaskiem, aksamitne dno. Dzień spędzony na „byczeniu się” i opalaniu. Słońce naprawdę mocne, zabarwiło skórę na pożądany kolor. To była prawdziwa sielanka. Mal wrócił wieczorem Kupił drewno na ognisko i mięso na szaszłyki. Zażartowaliśmy, iż będzie to "szaszłyk from Kazach". W ustach Malcolma brzmiało to naprawdę śmiesznie. Zabawa trwała w najlepsze do późnej nocy. Przed spaniem, jak zwykle wytrzepanie piasku z namiotu i dopiero można zasnąć. Nad Kapciagajskim jeziorem jest naprawdę sympatycznie. Ale, że my długo nie wytrzymamy w jednym miejscu, na trzeci dzień ruszyliśmy dalej.
Cel - Jezioro Ałakoł blisko chińskiej granicy. Wypoczywa tam większość ludzi z pd. Kazachstanu. Po drodze śniadanko i kiełbasa krakowska (coś wspaniałego!). Droga upłynęła szybko, a dobre humory dopisywały. Ałakoł to duże jezioro o dnie z drobnych kamyczków. Namiot rozłożyliśmy na plaży, wzbudzając tym samym zainteresowanie miejscowych turystów. Komarów dużo i wielkie z charakterystycznymi „czuprynami”. Sprawiały wrażenie niezainteresowanych. W ogóle nie atakowały.
Ze względu na załamanie pogody na kolejny cel wybraliśmy stolicę Astanę. Jest nią od 1998 roku, kiedy to prezydent Nazarbijew przeniósł ją z Ałma Aty. Po drodze spotkaliśmy się z wielką życzliwością Słowian mieszkających w Kazachstanie. Zapraszali do siebie na obiad. na nocleg, na wódeczkę. Pytali, jak się żyje w Polsce, jednocześnie opowiadając o sytuacji w Kazachstanie.
W Semipalatinsku przejechaliśmy przez największy most wiszący Kazachstanu. ok. 1,7 km długości. W przyszłości za przejazd ma być pobierana opłata. Nocleg wypadł nam w szczerym polu. Schowaliśmy się za drzewami, żeby nie prowokować przejeżdżających nieopodal miejscowych. Dodać należy, iż ogólnie w całym Kazachstanie nie spotkaliśmy się z wrogością, czy złymi zamiarami miejscowych.
No, może za wyjątkiem skradzionej końcówki rury wydechowej w Ałma Acie i przekopania pewnej drogi, żebyśmy nie dojechali na nocleg.
Przed Astaną sprawdziłem opony. Przednie miały już dość. W Astanie kupiliśmy nowe za około 90 zł sztuka. Produkcja rosyjska, ale jechało się na nich bardzo dobrze. Ich poprzedniczki wytrzymały 10 tys. km. Winę za to ponosi jazda po stepie, szorstkość asfaltów, wysoka temperatura i potem coraz wyższa prędkość. Piasek i szuter działał jak papier ścierny. Z nowymi oponami ruszyliśmy po widokówki. Jak się okazało w Kazachstanie nie ma czegoś takiego jak widokówka. Byliśmy zaskoczeni, mamy przecież XXI wiek. Astana to jedna wielka budowa. Przybywa wieżowców, wielkich sklepów. Miasto bardzo się rozwija, pomaga mu w tym na pewno status stolicy. Na większości billboardów widać Prezydenta, to z dziećmi, to z rolnikami i jego „złote myśli”.
Spytaliśmy gdzie najlepiej odpocząć w Kazachstanie. Skierowano nas do Barawoj, najsłynniejszego kurortu Kazachstanu. Sam prezydent tam odpoczywa. Kazachowie mówią, iż jest to taka mała Szwecja. Jest oddalone o 240 km od stolicy na północ. Po drodze mijaliśmy lawety z samochodami, jedna za drugą. Dominuje Audi, Mercedes i Subaru. Te marki przywożone są z Niemiec lub Litwy. Toyoty przywozi się z Arabii Saudyjskiej. Odnieśliśmy ponad to wrażenie, że w Kazachstanie rządzą na razie 2 marki samochodów: Toyota właśnie i Audi.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Barawoj. Oczywiście opłata za wjazd do Narodowego Parku. Barawoj to bardzo malownicze pasmo górskie z trzema dużymi jeziorami, z których 2 zagospodarowane są turystycznie. Drogi jak od „linijki”, bardzo czysto (surowe kary za zaśmiecanie). Dużo turystów, wśród których przeważają Rosjanie. Ale widzieliśmy też 2 rodziny niemieckie. Polaków brak.
Postanowiliśmy zostać tutaj dłużej i zregenerować siły przed powrotem do Polski. To były 3 dni odpoczynku, opalania się i dokarmiania sympatycznej wiewiórki nazywanej przez nas "Taśkiem". Nie bała się w ogóle ludzi. Woda w jeziorach była czysta, a plaże codziennie sprzątane. Można odpocząć po trudach podróży. W Barawoj przeżyliśmy burzę o huraganowym wietrze. Przeczekaliśmy ją w samochodzie, ponieważ namiot składało do ziemi, ale jakoś to wytrzymał bez poważnego uszczerbku. Po 3 dniach, gdy skóra domagała się już odpoczynku, postanowiliśmy pomalutku wracać w stronę Polski.
br>
23 lipca o godzinie 7.30 wjechaliśmy na granicę Kazasko-Rosyjską. Przejechaliśmy po Kazachstanie 7232km, a do domu mieliśmy jeszcze 4500km.
Na granicy jak to w tym rejonie świata bywa, wszyscy mają czas. Kazachowie dokładnie sprawdzili samochód. Wspomagali się dwoma Cocerspanielami, będącymi na „porządnym głodzie”. Widać, że w Kazachstanie problem narkotykowy istnieje. Kilka standardowych pytań: skąd?, dokąd?, czy wywozimy coś z Kazachstanu?. Panowie są grzeczni, ale niezbyt otwarci. Da się zauważyć, iż jest to granica, przez którą przejeżdża większość samochodów i TIR-ów. Nie ma już tej rodzinnej atmosfery, jak na zachodzie ich państwa. Strona rosyjska bardzo pomocna, ale załatwienie wszystkich papierów i opłat trwa prawie 3 godziny. Obowiązkowe ubezpieczenie na samochód 520 rubli, czasowy wjazd samochodu 60 rubli. Za ksero dokumentów pobierana jest opłata ustawowa 20 rubli od strony. Czyli w przeliczeniu prawie 3 zł. Coś niesamowitego, najdroższe ksero świata!.
Wczesnym popołudniem wjeżdżamy do Kurganu w celu wymiany waluty. Okazuje się, że w banku z powodu tego, iż banknot 100$ jest z 1996 roku odliczą nam 8% od transakcji. Delikatny wyraz niezrozumienia z naszej strony i rezygnujemy. Na zewnątrz trzech „koników”. Wymieniamy u nich pieniądze bez najmniejszych problemów. Robimy zakupy.
Kurgan ma dwa oblicza. Jest część bogata, zadbana, ludzie elegancko ubrani, ale jest też rejon wielkich blokowisk. Można zauważyć ciężką sytuację finansową mieszkańców.
Na nocleg jedziemy do wypoczynkowej miejscowości Zariećnyj nad jeziorem. Jezioro nawet ładne, choć glonów w nim mnóstwo. Panuje wielki nieład, wszędzie śmieci i bąki wielkości szerszenia. Znajdujemy najspokojniejsze miejsce z dala od zgiełku miasta i postanawiamy przenocować. Joleczkę „nosi” do późnej nocy. Ma tzw. „głupawkę”. To oznaka zmęczenia, Ale Dziewczyna i tak jest niesamowicie silna i odporna. Każdemu życzę takiej towarzyszki w podróży.
Rano za cel obieramy Jekaterinburg - stolicę wschodniego Uralu. Rano dlatego, ponieważ to wielkie miasto, a u nas awaria chłodzenia silnika. Poruszamy się po nim, to na luzie, to gasimy silnik na każdym skrzyżowaniu. Dzielnie sobie radzimy. Spędzamy w centrum może 2 godziny. Miasto jest ładne i zadbane. Milicja również pomocna, pozwala stać na zakazie zatrzymywania. Jest w porządku. Po obiedzie w restauracji McPeak, zrobionej na wzór McDonald’sa, opuszczamy miasto.
Przed nami Ural. Prawie 300 km wysokich gór, długich podjazdów. Dla nas troszeczkę stresu z powodu auta. Jedziemy tak, aby silnik miał odpowiednią temperaturę, wyprzedzamy, gdzie się da, a ruch niedzielny, jak na złość potwornie duży. Momentami temperatura silnika dochodzi do 115 st.. Na każdym zjeździe staramy się ją zbić. Najgorsze są roboty drogowe. Trzeba gasić silnik i ponownie zapalać. Tak często rozrusznika nigdy nie używałem. Przed jednym z dłuższych wzniesień, wyprzedzaliśmy na ciągłej, jak wielu innych kierowców. Jak się potem okazało, skończyło się to na 2 godzinnym targowaniu łapówki u milicjantów. Zapłaciliśmy 200 rubli. Zbliżał się wieczór więc postanowiliśmy zjechać na nocleg. W pobliżu był Park Narodowy i jezioro Zjuratkul. Park Narodowy wygląda tak, że gdzie można to się wjeżdża. Ludzie są wszędzie, na każdym skrawku plaży. Znaleźliśmy cichy kąt w gąszczu trawy. Kolacja, ostatnie spojrzenie na wschodzący księżyc i zasłużony sen.
Przez Ural jedzie się bardzo dobrze, chociaż stan nawierzchni nie jest wyśmienity. Rekompensatą są przepiękne widoki i mijane wsie o charakterystycznej zabudowie. Domki z drewnianych bali z ręcznie rzeźbionymi i malowanymi przedziwnymi motywami. Są to chatki jak z bajki i widać, że ludzie dbają o swoje domostwa.
Przed nami Samara, jedno z większych miast rejonu. Z powodu zamknięcia mostu wjeżdżamy do centrum – jak się okazuje niepotrzebnie. To że jest znak zakazu nic nie znaczy. Zapytani milicjanci wysyłają nas na most, który podobno jest zamknięty, ale i tak wszyscy tam jadą. Most jest wielki, bo rzeka Samara również jest ogromna. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że na most wpuszczani są tylko miejscowi. Inni płacą łapówkę w wysokości 200 rubli. My się uparliśmy. Postanowiliśmy, że nie zapłacimy nic. Pan milicjant skierował nas na bok i kazał zawrócić. Odpowiedzieliśmy, że nie pojedziemy 400 km objazdem, jak i tak wszyscy jadą przez most. Utarczki trwały chyba godzinę. Milicjant stwierdził, że jedziemy pod zakaz wjazdu. My na to, że jak wszyscy mogą, to my też. Po chwili na naszych oczach ten sam „przepisowy” milicjant wziął łapówkę. Jego przełożony, widząc to, kazał nas przepuścić. I tak wjechaliśmy na most. 7 km korka, poruszaliśmy się w żółwim tempie, czasem rozpędem na zgaszonym silniku (brak chłodzenia). Stosowaliśmy też maksymalne ogrzewanie, żeby oddać ciepło z układu chłodzenia. Skutkowało. A nam pot spływał litrami, bo na zewnątrz ponad 30 stopni, my na 3 biegu ogrzewania. Ale opłacało się. Nie musieliśmy jechać 400 km objazdem, a w kieszeni pozostało 200 rubli.
Zjeżdżamy z głównej drogi na nocleg. Śpimy w samochodzie pod jakimś sklepem. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że są to już niebezpieczne rejony Rosji. Może dzięki tej nieświadomości nic się nie stało. We wsi było jezioro tylko, że był to zbiornik chroniony i dojechać do niego nie sposób. Trochę zrezygnowani i zmęczeni w Penzie kupujemy owoce.
Zauważamy, że zaczyna się biedniejsza Rosja. Znikają zachodnie marki samochodów. Jeżdżą głównie Łady i to starsze. Sprawdzamy mapę - w Lipecku jest jezioro, oczywiście pojechaliśmy tam. Piaszczyste plaże, koloru kości słoniowej robią wrażenie. Zostajemy 2 dni.
Nasz wyjazd stamtąd ustaliła pogarszająca się pogoda. Nie ujechaliśmy daleko. 23 km za Jelcem zostajemy unieruchomieni. Urywa się centralna łapa silnika. Dalsza jazda jest niemożliwa. Na pobliskim poście milicji szukamy pomocy. Milicjanci stwierdzają, że natychmiast musimy przepchnąć samochód pod posterunek, gdyż 20 minut po zmroku już go nie będzie. Jak się okazało jesteśmy w najniebezpieczniejszym rejonie Rosji. Straszna bieda, dużo bandytów, rekietnierzy. Widać to po uzbrojonych po zęby milicjantach (kałasznikow obowiązkowy). Spychamy samochód może z 400m, toczy się lekko, bo mamy z górki. Mija godzina, stoimy w miejscu. Milicjanci się zmieniają. Przyjeżdżają „Panowie”, którzy bardziej przypominają opisywanych bandytów niż stróżów prawa. Jola prosi o pomoc. W odpowiedzi widzi znak podrzynanego gardła i wypowiedź: „Polaczki kaput!”. Pojawia się pierwszy stres.
Jedyna nadzieja w polskich kierowcach TIR-ów. I w tej chwili jakby spod ziemi wyrosły 2 TIR-y, a w nich Krzysiek (Renault Magnum) i Krzysiek (Mercedes Atego). Chwila rozmowy, szybka decyzja: „holujemy was na chroniony parking w Jelcu, tam coś rano wymyślicie.” Po 40 minutach jesteśmy na parkingu. Samochód jest unieruchomiony, ale przynajmniej jest bezpiecznie. Chwila rozmowy z Chłopakami, podziękowania i idziemy spać. Dla mnie osobiście spało się nad wyraz dobrze, ale to chyba było zmęczenie. Dodam tylko, że lina, na której ciągnęliśmy samochód, jak to Jola zauważyła, była cieńsza niż jej nitki dentystyczne. Ale wytrzymała!!!
Godzina 6:00 wita nas upał i wszechobecny kurz na parkingu. W drodze do toalety (?) zagadujemy z Mirkiem, polskim kierowcą. Okazał się bardzo miłym i pomocnym człowiekiem. Szybko dopija kawę i już rozpoznaje sytuację. Ma 1000 pomysłów na minutę. Budzi swoich 2 kolegów Marka i Jurka. Chłopcy troszkę zaspani, ale szybko biorą się do roboty. Atmosfera jest podbudowywująca i radosna. Zabieramy się za naprawę samochodu. Po godzinie samochód jest sprawny, tzn. można nim jechać. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Jest dobrze. Mirek stwierdził, że Jola gdyby była mężczyzną, mogłaby spokojnie jeździć TIR-em.
Nazwali nas Partyzantami. Dlatego, bo jeszcze nie spotkali w swojej karierze tak młodych i odważnych ludzi, którzy by Cinquecento wybrali się do Kazachstanu, przejechali go całego i jeszcze dało im to tyle radości. Mirek powiedział mądre słowa: „Podróż czuje się w tedy, gdy coś się dzieje. Gdyby się nic nie stało, w ogóle nie poczulibyśmy, że jedziemy. Gdy trzeba pokombinować, szukać rozwiązania, aż chce się żyć.”
Panowie niestety jechali na Litwę, więc po chwili pożegnania, wymianie nr telefonów i sesji zdjęciowej rozjechaliśmy się. PANOWIE DZIĘKUJEMY!!! TO BYŁA PRZYJEMNOŚĆ WAS POZNAĆ!!!
W dobrych humorach 300 km minęło jak z bicza strzelił. Było popołudnie, gdy zameldowaliśmy się na granicy Rosyjsko-Ukraińskiej. Po Rosji w drodze powrotnej przejechaliśmy 3206 km.
Na przejściu miłe zaskoczenie. Tak rosyjska, jak i ukraińska strona bardzo życzliwie nas potraktowała. Rosjanie zapytali tylko, czy czegoś nie wywozimy i czy podobało nam się w Rosji. Zapraszali nas gorąco ponownie. Ukraińscy pogranicznicy z uśmiechem na ustach załatwili za nas wszelkie formalności. Nawet nie musieliśmy wysiadać z samochodu (niespotykane!). Okazało się, że jeden Pan służył w Polsce w wojsku, w czasach ZSRR. Miał miłe wspomnienia i może dlatego tak nas potraktowano. Wbito nam pieczątki i 30 dni pobytu, bez najmniejszego problemu. Ucieszeni wjechaliśmy na Ukrainę.
Daleko jednak nie ujechaliśmy. Zauważyliśmy, że miejscowość Korop, zaznaczona jest na mapie, jako interesująca turystycznie. Leży nieopodal rzeki Diesny. Postanowiliśmy to sprawdzić, było warto. Woda była czysta, a plaże piaszczyste niczym nad Morzem Azowskim. W samym miasteczku panuje sielankowy nastrój. Panował porządek, trawniki równo przystrzyżone. Na każdej ulicy kilka sklepów spożywczych, duży bazar ze świeżymi owocami. Zostajemy! 2 dni upłynęły nam na opalaniu i zbieraniu małż, których jest pełno w wodzie, że można stopy pokaleczyć. Odważyliśmy się nawet przyrządzić z nich potrawę. W smaku były całkiem dobre, chociaż twardawe. Ale z masłem smakowały całkiem dobrze.
Drugiego dnia nawiedziła nas burza. Daliśmy schronienie w namiocie pewnej ukraińskiej rodzinie. W namiocie zrobiło się tłoczno, ale czas szybko upływał na rozmowie. Porównywaliśmy sytuację w Polsce i na Ukrainie. Małżonkowie stwierdzili, że żyje się ciężko. Duża inflacja, oszustwa ze strony państwa, korupcja. Gdy burza minęła zostaliśmy zaproszeni na zupę z ryby. Po wspólnym obiedzie podziękowaliśmy sobie wzajemnie, wymieniliśmy adresy, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.
Ze względu na nagłe załamanie pogody postanowiliśmy wyruszyć w drogę. Stan drogi po deszczu wyglądał nieciekawie. Wjechałem w głęboką kałużę. Uderzenie, głośny huk, samochód staje. To znak, że nasza łapa od silnika ponownie ma dość. Zaczyna znowu padać. Rozkładamy narzędzia, podnosimy samochód. Silnik wychylił się w tył, zablokował, nie można było go podnieść. Przejeżdżająca rodzina Ukraińców w białym Fiacie Ducato pyta: czy trzeba nam pomóc. Potwierdzamy, że tak. Z bagażówki wysiada 2 postawnych Panów: Serioża i Boria. Biorą się do roboty. Staram się im wytłumaczyć o co chodzi. Pokazują, że rozumieją i naprawią to. Pada stwierdzenie, że w aucie jest silnik 2 cylindrowy. Troszkę mnie to przeraża, bo dokładnie widać 4 kable do świec i same świece. Pan, który to mówi, w dodatku jest mechanikiem!? Naprawa posuwa się naprzód w momencie, gdy proponuję odkręcić łapę naprawić usterkę i ponownie ją przykręcić. Startuję delikatnie silnik, sądząc, że zablokowały się półośki gdy zgasiłem go na biegu. Pomaga. Silnik daje się swobodnie podnieść. Przykręcamy łapę. Skończone, można jechać.
Rodzina gorąco zaprasza nas w gościnę do ich domu. Nie widzą innej możliwości. My stwierdzamy, ze i tak już dużo zabraliśmy im czasu. Nic to nie pomaga. Jedziemy na obiad. Jak się okazało bardzo obfity i uroczysty. Mnóstwo ryb i pieczony boczek, szybko znikały z półmisków. Panowie polewają wino i piwo. Już wiemy, że będziemy musieli zostać na noc. Odpowiadamy na pytania jak się żyje w Polsce. Serioża jest miejscowym biznesmenem. Handluje artykułami spożywczymi. Powodzi im się całkiem dobrze. Mają nowo kupiony dom, samochód. Jak to Oni mówią, są szczęśliwi i żyją spokojnie. Panowie rozlewają do szklaneczek ich miejscowy trunek. Samogon nazywa się Diesna, jak pobliska rzeka i ma ponad 60% mocy. Czuć to w przełyku i w głowie. Ze względu na to, że rano trzeba wcześnie wstać - Serioża z żoną jadą handlować, a my do Polski – idziemy spać.
Rano z ciężką głową pchamy samochód. Jak się okazało padł rozrusznik. Jeszcze przyjdzie nam pchać naszą „terenówkę” z 7 razy i przez całą granicę. Zasada jest jedna: stawać zawsze z górki. Ze względu na złą pogodę nie zatrzymujemy się po drodze. Jedynie w celu zatankowania paliwa.
Na granicę w Korczowej wjeżdżamy wieczorem, koło 19:00. Kolejka liczy 500 samochodów. Podchodzi do nas dwóch wyrośniętych panów. Proponują przejazd bez kolejki za 200 zł. Odmawiamy. Niemcy w większości przejeżdżają za łapówkę. Wygląda to tak, że zaraz przy szlabanie stoją stójkowi, trzymający miejsca. Gdy ktoś się zdecyduję zapłacić wpuszczają go zamiast siebie. Czekamy godzinę, dwie, cztery. Kolejka nie zmniejsza się. Do 4:00 przejechaliśmy może 200 metrów, a do terminala może 1 km. Zmorzył nas sen. O 6:30 pobudka. Sytuacja wygląda tak samo, stoimy tam, gdzie staliśmy. Kolejka jaka była, taka jest. Szybka decyzja, jedziemy do Medyki oddalonej o 70 km. Może tam jest lepiej. Bierzemy nr telefonów od Polaków w kolejce. Jakby było lepiej, to damy im smsem znać, żeby przyjechali do Medyki. Niecała godzina i przejście graniczne, które świeci pustkami. Pluję sobie w brodę, że nie zdecydowałem się wcześniej spróbować. Jola jak zwykle miała dobre przeczucie. Już zawsze będę mu ufał. Niecała godzina odprawy, kilka pytań skąd?, co wieziemy? itd. Jesteśmy w Polsce.
Po Ukrainie w drodze powrotnej przejechaliśmy 981 km.
Jeszcze tylko pchnąć samochód i w stronę domu. Drogi jakby idealne. Tylko co z tego, jak na naszych twarzach smutek i chęć powrotu w nasze ulubione azjatyckie strony. W naszej części Europy nie ma już tylu niekonwencjonalnych miejsc, nie skażonych zgiełkiem cywilizacji.
Przez 36 dni podróży pokonaliśmy dystans 15 678km. Wytrzymaliśmy my, wytrzymał samochód!!!
WYPRAWA W LICZBACH:
36 dni – czas trwania wyprawy
15 903 km – całkowita pokonana odległość
500 km – odległość pokonana w Polsce
3778 km – odległość pokonana przez Ukrainę
4393 km – odległość pokonana przez Rosję
7232 km – odległość pokonana w Kazachstanie
960 l – zużytego paliwa
USTERKI POJAZDU:
1511km – urwany zderzak tylni
3000km – kierunkowskaz przedni prawy (spalona żarówka)
3547km – pęknięty łącznik elastyczny wydechu
6400km – rozbity klosz reflektora prawego
7800km – spalony wentylator chłodnicy
10200km – wymiana przednich opon na nowe (w Polsce założone były nowe)
14122km – urwana łapa centralna silnika
Wkład własny 6 tys. złotych plus 1 tys. od AGH i 72 puszki Red Bulla to wszystko, czym dysponowaliśmy. Padło pytanie, gdzie nas jeszcze nie było. Dominik skrupulatnie policzył kilometry. Przebieg trasy wymusiły ceny wiz. I tak: Kazachstan okazał się najdroższy (50$ od osoby) plus poparcie wizowe, z którym były niemałe problemy na miejscu w byłej stolicy Kazachstanu – ale o tym później. Ostateczna trasa: Ukraina, Rosja, przejazd przez cały Kazachstan. Miała to być pierwsza wyprawa tak małym samochodem, w dodatku osobowym, w rejon Azji Centralnej.
Jej cel to przede wszystkim zapoznanie się z niekonwencjonalnymi miejscami i ciągle jeszcze mało rozpowszechnioną w naszym państwie kulturą krajów azjatyckich jak i promowaniem tej strony świata jako atrakcyjnego miejsca podroży. Sprawdzenie siebie i możliwości auta.
Po przygotowaniu Fiata Cinquecento zapadła decyzja: ruszamy 25 czerwca 2004 i tak się stało! Przed nami było ponad 16 tys. km do przejechania.
Pierwsza granica była w Korczowej. Minęła szybko i bezstresowo. Na pytanie, dokąd jedziemy, padła odpowiedź – Kazachstan. Służby graniczne „popukały się w głowę” i życzyły szczęścia. Pierwsze problemy po 528 km to oczywiście ukraińskie „DAI”, czyli milicja drogowa, której uparcie chcieliśmy uciec – skończyło się na życzliwej pogawędce i 20$ łapówki.
Kolejne 300 km mijało na rozmowie, co czeka nas dalej w kwestii milicji. Nauczeni doświadczeniem z ubiegłorocznej wyprawy na Krym nie czekaliśmy zbyt długo. Zatrzymano nas w okolicy Umanu za wyprzedzanie na linii ciągłej, ale tylko w oczach pana milicjanta, bo dla nas była przerywana – kolejna łapówka 30 hrywien. Tutaj pojawiło się pierwsze zdenerwowanie, bo faktycznie była linia przerywana. Zrobiliśmy wywiad środowiskowy u miejscowych kierowców. Okazało się, że nagminne straszenie sądem jest czymś powszechnym na Ukrainie i nie należy się tym przejmować, a stawki łapówek w postaci 100 Euro, jakich żądają, należy ignorować. Przyjęta stawka to 10-15 hrywien i tego należy się trzymać. Receptą na ukraińskie „DAI” jest cierpliwość w myśl zasady: „Wy macie czas, to i my mamy czas”. Trzeba konsekwentnie od początku nie dać się zastraszyć, a na groźbę pójścia do sądu – ustosunkować się pozytywnie i zaznaczyć, że zapłaci się tylko w sądzie, gdzie mandat jest i tak niższy niż średnia łapówka. Następna przeprawa z milicją, ale tym razem ze służbami ekologicznymi w Dzankoj. Zostaliśmy wręcz zmuszeni do wykupienia tzw. opłaty ekologicznej za 35 hrywien.
O 4.33 rano w Chersonie kolejna kontrola. Panowie milicjanci bardzo mocno postawili warunki dalszej jazdy, a Dominik mocno poirytowany chciał iść do sądu, którym był straszony już od 1190 km i wręcz krzyczał, że zapłaci w sądzie każdą sumę, ale kolejnej łapówki nie da. Po 30 minutach „DAI” zrezygnowali i to potwierdziło słowa lokalnych kierowców.
Podbudowani faktem, iż można jednak nie płacić łapówek, ruszyliśmy dalej. Droga mijała szybko i przyjemnie, pewnie ze względu na pogodny ranek, zapowiadający udany dzień. Po przyjeździe do miejscowości Niżnegorskij postanowiliśmy skrócić sobie drogę na pd. wybrzeże Krymu. To był znakomity pomysł. Droga do Biełogorska jest bardzo malownicza, a jakość nawierzchni na dobrym europejskim poziomie. Bezpośrednio przed miastem warto przystanąć u podnóża góry Ak-Kaja we wsi Biełaja Skała. Płaskowyż, który tam się znajduje jest idealny do potrenowania wspinaczki górskiej. Przed nami był odcinek drogi z Biełogorska na wybrzeże poprzez jedno z licznych pasm górskich Krymu. Zlekceważyliśmy znak zakazu przejazdu zgodnie z zasadą panującą w państwach wschodnich: „znakom nie bardzo można wierzyć”. Zresztą miejscowi stwierdzili, iż znak należy ignorować i spokojnie jechać. To 48 km krętą, momentami bardzo, szutrową drogą, pnącą się między licznymi szczytami. Drobne problemy sprawiały strumienie i przełomy, które przecinały trakt. Ale dzielnie stawiliśmy im czoła. Prędkość podróżna to ok. 15-20 km/h. Ale krajobraz i sam klimat tej trasy rekompensuje w zupełności słabe tempo jazdy.
Było popołudnie, gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie postanowiliśmy odpocząć. Rozłożyliśmy namiot na znanej nam już plaży. Czas upłynął nam na sprecyzowaniu planów.
Pobudka o świcie. Po kilku godzinach pławienia się w Morzu Czarnym, pojechaliśmy na obiad do Sudaku. Restaurację znaliśmy z ubiegłorocznej wyprawy na Krym. Posiłki są tam bardzo smaczne, a i wybór dań zaspokoi potrzeby niejednego smakosza (wiele rodzajów mięs, ziemniaki w różnej postaci, owoce morze, sałatki).
Z pełnymi brzuchami i dobrymi humorami ruszyliśmy nad Morze Azowskie. Cenimy je wyżej niż Czarne. Piasek plaż jest delikatniejszy, a woda dużo cieplejsza. Na nocleg wybraliśmy Szołkino, miejsce nam znane, gdyż w planie mieliśmy przejechanie mierzei zwanej Arbatskają Striełką. Widać było, że sezon jeszcze się nie rozpoczął. Turystów niewielu. Ale to akurat nam odpowiadało. Namiot został rozbity sprawnie, ale to pewnie zasługa komarów, wygłodniałych, które jak się okaże będą nam towarzyszyć już do końca wyprawy w mniejszych lub większych ilościach.
Przed nami jedna z najdłuższych przejezdnych mierzei w Europie. To 140 km drogi okresowo zalewanej przez Morze Azowskie. Tempo jazdy to jakieś 10 km na godzinę, momentami więcej. Przy wjeździe na mierzeję pobierana jest opłata 10 hrywien, gdyż jest to miejsce szczególnie atrakcyjne turystycznie – wg. Ukraińców – „kurort”. Odnieśliśmy wrażenie, że niedługo na Ukrainie za wszystko będzie pobierana opłata. Mierzeja to chyba najdzikszy i najmniej zaludniony „kurort” świata. Jedynymi mieszkańcami są komary, których jest miliony i ptactwo. Z drugiej strony to ponad 130 km dziewiczej, piaszczystej plaży pokrytej dywanem z muszelek. Samo przejechanie mierzei to tak naprawdę pierwsze wyzwanie dla nas i dla samochodu. Głębokie dziury, tarka przez wiele kilometrów, momentami głęboki piach. Mieliśmy wrażenie, że odkręci się nam każda śrubka w samochodzie (drgania).
Tutaj tak naprawdę zaczęła się nasza wyprawa. Przeszliśmy chrzest bojowy. Początek sprawdzianu możliwości naszych i samochodu. Co jakiś czas przystawaliśmy, żeby zażyć kąpieli. Po ok. 70 km coś zaczęło ocierać z tyłu auta. Okazało się, że to zderzak, który prawie zgubiliśmy. Szybka naprawa, humory dopisują, jedziemy dalej. Padło stwierdzenie, że to chyba najgorsza droga, po której przyszło nam jechać na tej wyprawie. Jak czas pokazał była to prawie „autostrada”. Samochód spisywał się dzielnie, sygnalizując od czasu do czasu, że jednak nie jest pojazdem terenowym. Po ok. 4 godzinach przed miejscowością Geniciesk postanowiliśmy odpocząć. Zjedliśmy, co nieco, słońce mocno świeciło, więc poplażowaliśmy (pływanie, opalanie, itp.) Można tam było naprawdę odpocząć. Nie ma turystów, zgiełku, którego coraz więcej na Krymie, a którego chętnie unikamy. Kolejną pewną rzeczą jest to, iż nie spotkamy słynnych „DAI” czyli można od nich również odpocząć. W Geniciesku zobaczyliśmy promenadę, która charakteryzuje się tym, że mnóstwo ludzi leży sobie na wybetonowanej plaży, nie zważając na otaczające ich śmieci. To jest cecha Ukraińców, ale nie tylko. Nie bardzo przejmują się czystością i śmieci nie bardzo im przeszkadzają. Na plażę prowadzą charakterystyczne schody, które posiadają kilkadziesiąt stopni. Wokół wiele przenośnych sklepików oferujących pamiątki mizernej jakości.
Charakterystycznym elementem, który będzie nam towarzyszył wzdłuż drogi po azowskim wybrzeżu to liczne „Bazy Otdycha” w lepszym lub gorszym stanie. Są to miejsca odpoczynku robotników, dzieci, całych rodzin. Mnóstwo ludzi, dużo hałasu. Ale co ciekawe również duża dyscyplina: pobudka na gwizdek, odśpiewanie hymnu, ogólnie jak w wojsku.
Przed noclegiem, który postanowiliśmy mieć w Kiryłowce (jednym z większych ośrodków turystyki tej części wybrzeża) odwiedziliśmy mierzeję Biriucij Ostriw. To narodowy park: raj dla wędkarzy i ze specjalnym pozwoleniem myśliwych polujących na ptactwo wodne.
Namiot rozłożyliśmy ok. 7 km od miasta na polu namiotowym lub czymś, co miało nim być. Wjazd pomiędzy walącymi się i straszącymi budynkami nie wyglądał zachęcająco. Szybko rozłożyliśmy namiot, kolacja, kąpiel w morzu i do spania. Stwierdziliśmy, że rano okaże się jak tu naprawdę jest.
Obudził nas gorąc poranka i ostre słońce. Pole namiotowe może nie było idealne; kilka namiotów na prawie ornym polu. Ale za to był dostęp do bieżącej słodkiej wody, a i plaża była zadbana. Pewnie ze względu na bazy otdycha, które jednak dbają o porządek. Pisząc o bieżącej wodzie mamy na myśli skomplikowaną procedurę pokonania kilku kłódek i uruchomienia aparatury spuszczającej wodę z wielkiej (ok. 10 tys. Litrów) beczki, wiszącej nad głową na zardzewiałym stelażu. Przynajmniej można się spokojnie odświeżyć. Mycie głowy to czynność akrobatyczna, ale nie niemożliwa do wykonania. Pod względem wody lepiej być zabezpieczonym. Tzn. my zawsze wozimy ze sobą około 15 litrów słodkiej wody do mycia i gotowania. Ułatwia to znacznie podróżowanie.
Dzień minął nam na zabarwianiu skóry na lekko brązowawy odcień. Było miło i przyjemnie, ale jak to Jola mówi – spokojnie dłużej niż dobę nie usiedzimy. Wieczorem ruszyliśmy dalej. Ale, jako że noc była blisko, to nocleg wypadł nam już po 250 km w miejscowości Primorsk. Cały ten odcinek to mijanie setek straganów z suszonymi rybami. Kemping, jak zwykle: czyli wydeptana trawa, troszkę namiotów. Wody brak, ale za to toalety są....hm...jeżeli tak można nazwać wylewające się nieczystości z każdej strony czegoś, co toaletą miało być. Na dobranoc kolacja w postaci ryżu z pasteryzowanym kurczakiem, trochę śmiechu, nagranie bieżącej sytuacji na dyktafon i zasłużony sen. Od rana pogoda nie dopisywała. Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę Rosji. W miejscowości Mariupol mieliśmy troszkę problemów z przejechaniem. To bardzo uprzemysłowione miasto. Tak wielkich fabryk nie widzieliśmy nigdzie. Postanowiliśmy do Rosji wjechać wczesnym rankiem, więc noc spędziliśmy jeszcze na Ukrainie w miejscowości Sedowe. To był jeden z ładniejszych kempingów na Ukrainie, a do granicy z Rosją pozostało tylko 14 km.
Rano wjeżdżamy do Rosji – po 2797 km przejechanych przez Ukrainę i 18 kontrolach przez „wspaniałych” DAI.
Granica Ukraińsko-Rosyjska to 8,5 h stresu. Począwszy od strony ukraińskiej, gdzie wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, iż wiza tranzytowa w naszych paszportach opiewała na 3 dni. Pełni zaufania władzom ukraińskim na granicy polsko-ukraińskiej w Korczowej, zawierzyliśmy słowom celnika, który przekonał nas wręcz o tym, że wbija nam ośmio dniowy pobyt, a tak naprawdę wbił 3 dni. Pan Inspektor zacierał tylko ręce ze szczęścia, bo oznaczało to dla niego tylko jedno – KASA. Nie był zbyt skłonny do negocjacji, ciągle straszył, że nas zawróci. Nie docierały do niego żadne tłumaczenia, słuszne argumenty. To nauczyło nas jednego – nigdy nie ufać pogranicznikom i dokładnie sprawdzać każdą pieczątkę i informację. Tak pożegnała nas Ukraina. Strona rosyjska przywitała nas dość miło. Mnóstwo dokumentów, które musieliśmy wypełnić – uwaga – w języku rosyjskim. Po opłaceniu ubezpieczenia OC na samochód tzw. „strachowki” 20$ (w zależności od mocy i pojemności silnika) i „wriemiennego wwozu” (tzn. że oprócz nas wjeżdża jeszcze nasz samochód) – 100 rubli (na każdej granicy inaczej, bo w drodze powrotnej płaciliśmy zaledwie 60 rubli). Tłumaczą to jako zabezpieczenie przed sprzedażą pojazdy w ich państwie. Aha bardzo ważne pamiętajcie, że na tranzyt przez Rosję (Białoruś również), Polacy nie potrzebują wiz – co było powodem 6 godzinnego postoju, ponieważ na 8 pograniczników ani jeden nie wiedział czy trzeba wizę tranzytową czy nie Polakom. To świadczy tylko o jednym - o braku kompetencji, ale i o częstotliwości turystów polskich. Po kilkunastu telefonach do władz centralnych uznano wszem i wobec, że możemy jechać.
Szczęśliwi ale i umęczeni już przeżyciami ruszyliśmy na podbój Rosji. Pierwsze miasto to Rostov nad Donem (słynne z resztą z „Kryminalnej Rosji”, tj. z „Wampira z Rostova”) przywitało nas deszczem i niczym nie oznakowanymi dziurami w jezdni.
Wymiana waluty w banku też ma swoją historię. Na pytanie kto wydał paszport odpowiedziałem: „Wojewoda Małopolski”. Pani nie mogła pojąć, że jest to organ władzy państwowej i mimo naszych tłumaczeń wpisała w rubryce: „Imię: Wojewoda”, a „Nazwisko: Małopolski”, „Otciestwa: brak”.
W Wołgogradzie była „powtórka z rozrywki”, znów deszcz i znów dziury z małą różnicą, tym razem można było swobodnie urwać koło (chwała czujności Joli). Zrobiliśmy w markecie zakupy. Sklepy są dobrze zaopatrzone, niczym nie odbiegają zarówno standardem, jak i jakością produktów od europejskich. Ceny przyzwoite, chleb - 8 rubli (1,10zł), parówki 400g – 29,50 rubli (ok. 4zł), śmietana mała 9,80 rubli (1,40zł).
Serek biały z rzodkiewką i szczypiorkiem. To było nasze śniadanie, szybko zjedzone w samochodzie, bo przed nami 425 km. Z uśmiechem na twarzy, ruszyliśmy w drogę, mijając pierwsze osady tatarskie w Szagan-Aman. Pogoda się wyklarowała, robiło się coraz cieplej, a już nad Wołgą w miejscowości Wierchnelebjaże okazało się, że deszcz nawet tam nie dotarł.
Dojazd nad rzekę Wołgę był utrudniony. Należy być jednak wytrwałym bo „gra warta świeczki”. Wołga jest bardzo rozległa, a jeszcze bardziej piękna. Rankiem obudził nas przyjemny kobiecy głos. Pani, jak się okazało przeprawiła się swoim samochodem przez te wertepy tylko po to, by przywieźć nam pieczywo, które upiekła w nocy. Po krótkiej rozmowie zaproponowała, że nas ugości w swoim domu. Mówiła, że u niej jest wszystko i prysznic i łóżko i Wołga też blisko. Z taką otwartością i życzliwością ludzką osobiście się wcześniej nigdy nie spotkaliśmy. Nalegała wręcz, tłumacząc, że będzie dla niej zaszczytem gościć Polaków. Słyszała od ludzi we wsi, że Polacy goszczą nad Wołgą i dlatego przyjechała. Jej intencje były tak szczere, że aż ciężko było odmówić.
Astrachań – miasto słynące z najdroższego kawioru świata. Do Morza Kaspijskiego około 60 km, ale bez możliwości dojazdu, można jedynie dopłynąć łódką. Ochoczo jeden z panów zdeklarował się załatwić łódź. Wołga ma wiele rozlewisk, co uniemożliwia bezpośrednie dojechanie do wybrzeża Morza Kaspijskiego.
Zwiedziliśmy miasto dość szybko, głównie księgarnie, ponieważ nie mieliśmy jeszcze mapy Kazachstanu. Nikt jednak nie słyszał nawet o mapie Rosji, a co dopiero o Kazachstanu. Proponowano nam zakup szkolnej mapy na ścianę.
Ruszyliśmy zatem w stronę granicy. Po drodze miejscowość Krasnyj Jar (przeprawa promowa) z dominującą już kazaską urodą wśród ludności. Przed granicą postanowiliśmy się przespać, bo lepiej przekroczyć granicę rano. Po pierwsze ze względu na mały ruch, a po drugie na czas odprawy, który dochodzi do kilku godzin. Przespaliśmy się nad jedną z odnóg Wołgi, 20 km przed „Tamożnią”.
Rano, ruszyliśmy przywitać Kazachstan. Odprawa po stronie rosyjskiej minęła bezproblemowo, kilka standardowych pytań, około godzina czasu i jedziemy. Granicy Kazachstanu nie widać. Po drodze kolejny prom – 30 rubli – i jest: Kazachstan. 5 km od strony rosyjskiej.
Po stronie kazaskiej iście rodzinna atmosfera. Sprawdzanie czy jest wiza, wypełnienie deklaracji celnej w języku polskim, angielskim lub rosyjskim, oczywiście czasowego wjazdu pojazdu itd. Atmosfera jest na tyle rozluźniona, że pogranicznicy proponują wódeczkę, papierosy. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie upał 40st. I jednak te 4 godziny na pełnym słońcu. Ale wreszcie następuje miłe pożegnanie – możemy jechać. Zaraz za granicą tankujemy paliwo – 93 oktany za około 1,79zł/litr. Aż miło przy takiej cenie paliwa się jeździ. Droga jest asfaltowa, w sumie nie najgorsza, co jakiś czas dziury, kolejny. Mijamy pierwsze wielbłądy wolno hasające po stepie. Momentami krajobraz prawdziwej pustyni, rozległe wydmy itd. Prędkość podróżna dochodzi do 100km/h. Do Atyrau dojeżdżamy późnym popołudniem. Miasto gdzie na mieszkańca przypada 100tyś. wielkich komarów. Usiłujemy bezskutecznie kupić mapę Kazachstanu. Pytamy, jak dojechać nad Morze Kaspijskie, nikt nie wie, a odległość to ok. 40km ?!. Pytany taksówkarz mówi, że dojazd jest zakazany i wszystkie drogi są zamknięte. Troszkę zdenerwowani i rozczarowani z niemałymi problemami opuszczamy miasto. Wieczorną toaletę robimy nad rzeką Ural, która rozdziela Europę od Azji. Śpimy jakieś 40 km od miasta. Tak szybko namiotu jeszcze nie rozkładaliśmy. Mieliśmy po 20 ukąszeń komarów, a ubrani byliśmy bardzo szczelnie. W namiocie przez całą noc słychać było jeden wielki bzyk żądnych krwi komarów. Rankiem nie było mowy o śniadaniu, ponowna walka z komarami, pośpiesznie złożony namiot i od razu w drogę. W miejscowości Makat spotykamy polskich kierowców TIR-ów. Stwierdzili, że w pierwszej chwili myśleli, że Kazachowie ukradli Polakom samochód, ale gdy usłyszeli polską mowę wiedzieli już, że jesteśmy Polakami. Radość była wielka. Tomek odradził nam jechać do Aktau – jedynego miasta gdzie jest dostęp do morza. To 800 km drogi, powiedział, która się kończy w tym mieście i nie można jechać dalej. Chłopaki poratowali nas bardzo dobrym Atlasem Drogowym – DZIĘKUJEMY!!! Dzięki niemu spokojnie już jeździliśmy po Kazachstanie i nie tylko.
Do Aktiubińska mieliśmy 586 km. Tomek stwierdził że droga jest w złym stanie. Ich kolega ten odcinek jechał Kamazem 11 dni. My, nie chcąc zawracać, podjęliśmy się przejechać tę drogę. Po wymianie numerów telefonów, życzeniach szczęścia ruszyliśmy. 20 km asfaltu, a potem, no właśnie... a potem tylko step i to, co z drogi zostało. Z początku oszukiwaliśmy się, że tak beznadziejny stan będzie trwał może jakieś 100 km. Ale okazało się, że taka droga jest na całym odcinku. Jedzie się głównie stepem, kurz wchodzi w każdą szczelinę w samochodzie. Trzeba ograniczać przewietrzanie samochodu do minimum, ciężko jechać z otwartymi oknami. Jazda z prędkością 30, może 40 km/h, gdy równiejszy odcinek w przypływie odwagi nawet 100 km/h. Kilka, jak nie kilkanaście razy uderzamy skrzynią biegów i miską olejową o podłoże. A to o jakiś kamień, a to o koleinę. Jeżeli jest już asfalt to koleina sięga bocznej szyby. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. A ja narzekam na stan polskich dróg. Noc spędzamy stawem po przejechaniu 200 km. Dominik jest trochę zmęczony. Droga wymagała pełnego skupienia. Woda jest tak czysta, że rosną w nim lilie wodne.
Następnego dnia dojeżdżamy do małego miasteczka Kagandasz na środku stepu. Robimy zakupy, składamy u Pani w sklepie autografy. Przed nami było tu 2 Szwedów na rowerach jadących z Ałma Aty. Dolewamy paliwa 80 oktanowego. Samochód słabnie, silnik dzwoni, czuć, że nie jedzie mu się najlepiej. Po ok. 7 godzinach docieramy do Aktiubińska, największego miasta zachodniego Kazachstanu. Stolica tego regionu jest zadbana, widać, iż dba się o czystość. Dolewamy dobrego paliwa. Po godzinie odpoczynku w mieście ruszamy dalej. Wyjazdem z miasta jesteśmy zachwyceni. Po 2 pasy w każdym kierunku, ale do czasu. 40 km od miasta marzenie o asfalcie się kończy. Stan drogi stopniowo się pogarsza.
Wjeżdżamy w step zastanawiając się, czy w ogóle jechać dalej. Spotykamy kierowców wiozących polskie Kamazy do Afganistanu. Co ciekawe Kamaz jest w Polsce tańszy niż w Rosji i opłaca się go przewieźć przez pół świata jeszcze z końcowym dużym zyskiem. Panowie mówią nam, iż nocą przez step lepiej nie jechać, szczególnie, że jest po deszczu. Czeka nas 360 km po stepie do Aralska. Podobno od tego miasta zaczyna się asfalt. Jest noc, godzina 0.33, 200 km od Aktiubińska. Do następnego miasta ok. 150 km. I stało się – wjechaliśmy w błoto, którego nie było widać. Samochód utopiony 4 kołami po przysłowiowe „ośki”. Jola zachowuje spokój, Dominik może zdając sobie bardziej sprawę z sytuacji trochę się niepokoi. Przez 1,5 h próbujemy wypchnąć samochód. Kąpiemy się po kolana w błocie, podkładam kamienie pod koła. Jola zauważyła światła samochodu. Biegnie na złamanie karku, gubiąc w błocie buty. Niestety, kierowca przestraszył się drobnej, ubłoconej kobiety i nie zatrzymał się. Zrezygnowani postanawiamy poczekać do rana. Jest zimno, marzniemy, a samochód coraz bardziej grzęźnie. Po godzinie pada okrzyk: „światła! Ciężarówka!. Biegniemy oboje. Trzymając się za ręce tarasujemy przejazd. Kierowca staje, pyta, co jest grane. Opisujemy po rosyjsku sytuację. Mężczyzna postanawia nam pomóc. Jednocześnie uspokaja nas, twierdząc, iż takie sytuacje w Kazachstanie to normalne, a on tak już wypycha samochody od 30 lat. Po 2 godzinach walki z błotem i samochodem udaje się nam go wypchnąć na suchy teren. Iwan, bo tak miał na imię cieszy się razem z nami. Podziękowaniom nie ma końca. Radzi żebyśmy raczej poszli spać, a jazdę zostawić na dzień. Tak robimy. Brudni, ubłoceni, noc spędzamy w samochodzie. Humory dopisują, bo szczęście nas nie opuszcza. Ruch w tamtej okolicy to 1 ciężarówka na 2 dni.
Budzi nas deszcz. Szybko przyrządzone śniadanie i w drogę. I tu zaczynają się kolejne problemy. Po dwóch 180st. obrotach samochodu na stepie przy prędkości 40 km/h, stwierdzamy, iż jazda po nim jest niemożliwa. Wjeżdżamy na drogę. Przypomina rozjeżdżone błoto. Samochód jedzie bokiem. Przednie koła cały czas w lekkim poślizgu. Ściąga nas w rów głęboki na jakieś 5 m. Spoceni walczymy z nawierzchnią. Po 3 godzinach jazdy, a raczej ciężkiej pracy fizycznej i umysłowej, pojawia się coś, co przypomina asfalt. Są to wielkie łupane kamienie zalane smołą. Jak się okaże, tak tutaj wygląda większość dróg. Nawierzchnia bardzo nierówna, ale po tym co przejechaliśmy, to dla nas „stół”. Postanawiamy się umyć i coś zjeść. Mycie jak zwykle butelkami 2 litrowymi. Okazuje się, że po walce w błocie mamy pokaleczone stopy. Jola powbijała sobie kolce z jakichś roślin, kiedy biegła po pomoc. Operacja, przelanie wodą utlenioną i jedziemy.
W Aralsku kontrola i rejestracja milicyjna. Tankujemy paliwo, kupujemy melona na orzeźwienie i jedziemy dalej. Przejechanie prawie 1000 km bez asfaltu, czasem po stepie, po błocie zajęło nam 4 dni. W normalnych warunkach byłoby to kilkanaście godzin.
Zwracamy na siebie uwagę. Samochód wygląda jakby uczestniczył w rajdzie Safari. Spod warstwy błota nie widać jaki ma kolor. Prędkość rośnie do ok. 130 km/h. Kamień rozbija prawy reflektor. Towarzyszą nam orły siedzące na przydrożnych słupkach. Jest ich tam dziesiątki. W miejscowości Kazalińsk postanawiamy zadzwonić do Polski. Ale niestety po 1,5 h prób rezygnujemy. Nie wiemy dlaczego się nie powiodło. Zrzucamy winę na przestarzałą technologię. Nie ma mowy o języku angielskim, tylko rosyjski ewentualnie kazachski.
Jest wieczór, zmęczeni rozkładamy obóz na stepie. O dziwo nie ma komarów.
Kolejnego dnia mijamy Bajkonur. Stamtąd startują rosyjskie rakiety. Podobno po starcie zawsze jest słaba pogoda i burze piaskowe. Zrobiliśmy zdjęcia z oddali. Nie można bliżej podjechać ze względu na strefę wojskową. W Kyzyłordzie – ładnym, czystym mieście – tankujemy, robimy większe zakupy, pytamy jak się żyje w Kazachstanie. 1 litr Pepsi, która oprócz Red Bulla trzyma nas w dobrej formie kosztuje 2,20zł, chleb 30 tingów (0,83zł), papierosy 50 – 80 tingów (2,20zł za paczkę), serki topione 175 tingów (4,80zł), NAJDROŻSZY PAPIER TOALETOWY W NASZYM ŻYCIU 29 zł za 4 rolki!!! Dzwonimy do Polski. Karta 250 impulsów starcza na 5 min. rozmowy. Kosztuje 930 tingów (1 zł/ 36 tingów).
Z miasta wyjeżdżamy popołudniem. Po drodze zauważamy obładowanego motocyklistę na brytyjskich tablicach. Zatrzymujemy się. Krótka rozmowa Joli po angielsku. Chłopak na motorze to Malcolm, który już 4 miesiące jest w podróży, a jedzie z Londynu do Mongolii. Proponujemy wspólne obozowisko. Mal zgadza się z radością. Widać, że potrzebuje kontaktu z kimś, z kim może porozmawiać w swoim języku. Nie mówi ani słowa po rosyjsku. Nocleg wypada nam nad Syłdarią jedną z większych rzek Kazachstanu. Woda jest czysta, ale prąd niebezpiecznie szybki. Wieczór mija nam na rozmowach i opowiadaniu przygód. Nagle pojawia się milicja. Poczęstowaliśmy panów piwem i od razu napięcie minęło. Milicjanci zaprosili nas na poranną świeżą rybę. Okazało się, że Mal jechał dokładnie tą samą drogą co my. Również miał duże problemy z przejazdem. Jakby nie było jego motocykl ważył z bagażem ok 300kg. Było zresztą widać, iż motocykl też czuje trudy wyprawy. Rankiem wymieniamy numery telefonów i rozjeżdżamy się. Jak się później okaże, dane nam będzie jeszcze razem miło spędzić czas.
Turkestan to miasto słynące z przetwórstwa drewna i z drugiego co do wielkości meczetu w Kazachstanie. Zwiedzamy meczet, miasto, robimy zakupy na bazarze. Bazary to miejscowe hipermarkety, można kupić dosłownie wszystko, od wykałaczki po samochód. Przy wyjeździe zauważamy strumień. Myjemy samochód, który odzyskuje jako taki wygląd.
Z dobrymi humorami mijamy Szymkent, w którym jemy obiad. Nie bardzo nam jednak smakował. Szymkent zamieszkuje prawie 2 mln ludzi. Jest uniwersytet, gdzie uczy się mnóstwo studentów, ale niestety uczelnia nie wydaje dyplomów. Korzystamy z kawiarenki internetowej. To dobra okazja do sprawdzenia skrzynek mailowych. Postanawiamy udać się nad jezioro Balchasz, ale dopiero dnia następnego z powodu zbliżającej się nocy. Namiot rozkładamy nad potokiem przed Taraz. Widok jest niesamowity, uczucie również. Tutaj prawie 40st., a w oddali na południu 5-cio tysięczniki z ośnieżonymi szczytami. Kupujemy słodkie wino. Patrząc w niebo, (w Polsce nie widać tylu gwiazd) zastanawiamy się co nas jeszcze czeka. W oddali widzimy płonący step. Wstajemy wcześnie, straszne gorąco, a przed nami droga przez pustynię ok. 200 km, Temperatura dochodzi do 50 st. Celsjusza. Wentylowanie samochodu nic nie daje. Wybucha pianka do golenia. Przynajmniej droga jest całkiem dobra. Samochód troszkę słabnie od gorąca. Wczesnym wieczorem trafiamy nad Balchasz. Największe jezioro Kazachstanu. Jesteśmy rozczarowani. Linia brzegowa jest skalista, a zejście do wody zarośnięte przeróżną roślinnością.
Nie zastanawiając się długo, postanawiamy jechać do Ałma Aty. To jakieś 270 km. Szybka kąpiel, pyszny obiad w przydrożnej knajpie (polecamy zupę Langman). Droga po której jedziemy jest super. Budowali ją Niemcy i widać, że jest to najlepsza droga w Kazachstanie na odcinku z Ałma Aty do Pietropawłowska blisko granicy z Rosją. Po drodze przepala się bezpiecznik prawego światła, jedziemy o jednym. Usterki nie da się wyeliminować ze względu na komary i inne krwiopijne owady. Próby rozłożenia obozu kończą się niepowodzeniem. Robactwo, którego było miliony nie daje żyć. Zwijamy namiot, jedziemy dalej. Atmosfera napięta. zjeżdżamy z drogi. Okazuje się, że namiot trzeba rozłożyć na rozbitych cegłówkach (drobniutko). Jest twardo ale i tak śpimy jak zabici.
Do Ałma Aty 70 km. Rano wjeżdżamy do miasta. Bardzo zatłoczone, mnóstwo trąbiących samochodów. Charakteryzuje się niską zabudową. Usiłujemy znaleźć McDonalda, ale do Kazachstanu jeszcze nie dotarł. Jemy w jego miejscowej podróbce. Ale niestety dużo jej jeszcze brakuje. Udajemy się do Medeo, miejsca odpoczynku ludzi z Ałma Aty i okolic. Mijamy najbogatszą dzielnicę miasta. Dominują bardzo drogie samochody i rozległe posiadłości. Medeo to centrum sportowo-wypoczynkowe położone 1600 m n.p.m.. Wjeżdża się tam po uiszczeniu opłaty. A na miejscu czekają baseny, stadion, lodowisko, wyciągi krzesełkowe, liczne górskie trasy.. Widoki są niesamowite. Czekamy na Mal'a, z którym umówiliśmy się telefonicznie.
Razem udajemy się nad Kapciagajskoje jezioro 60 km od miasta. Po wybraniu dogodnego miejsca na obóz, rozkładamy namioty. Woda jest krystalicznie czysta. Tylko jak zwykle na brzegu mnóstwo śmieci pozostawionych przez Kazachów. Godzina sprzątania i już jest miło. Jemy wspólną kolację, po której idziemy spać. Rankiem ucieszyliśmy się bo miał to być dzień zasłużonego odpoczynku. Jak się okazało było całkiem odwrotnie. Wybraliśmy się na zakupy, po produkty na śniadanie. Mal został, pilnując przybytku. W założeniu miało to trwać 30 minut. Zatrzymała nas milicja. Myślimy sobie: rutynowa kontrola jakich przeżyliśmy wiele. Ale dwóch panów, jeden z drogówki, drugi z emigracyjnej milicji żądają dokumentów jakich my nie posiadamy. Mianowicie: ubezpieczenia na samochód (obowiązkowe - teraz wiemy) i rejestracji w firmie, która nas zaprosiła i widnieje na wizie (zarejestrować trzeba się do 5 dni od wjechania do Kazachstanu). Zabrano nam dokumenty od samochodu i paszporty. Nic nie pomagały tłumaczenia. Samochód chciano odstawić na parking milicyjny. Nasze przekonywania, iż wynika to z braku poinformowania na granicy o potrzebie ubezpieczenia i rejestracji nie skutkowały. Sytuacja stawała się groźna. Siedliśmy pod ścianą, To był chyba jedyny moment gdy w oczach Joli widziałem prawdziwy strach, ze mną było podobnie. Siedząc na podłodze patrzyliśmy na aparaturę do pobierania krwi. Much było na niej więcej niż na mięsie sprzedawanym na bazarze. Zagrożono nam więzieniem i bardzo wysokim mandatem. Byliśmy uparci, czekaliśmy wytrwale chyba 2 godziny. Zdążyłem nawet dzwonić do Polskiej Ambasady, ale bezskutecznie. Milicjant z emigracyjnej postanowił, iż pojedzie z nami do Ałma Aty, do centrali milicji. Ucieszyliśmy się, bo przynajmniej odzyskaliśmy dokumenty samochodu i moje prawo jazdy. Podczas drogi milicjant tłumaczył się, że takie są jego obowiązki, żebyśmy się nie denerwowali. Przez tę przejażdżkę spalił nam się wentylator chłodnicy. Wkręcił się w niego jakiś drut. Zmuszeni byliśmy potem jeździć po kraju, gdzie temperatura powietrza w cieniu sięga 50 st., z silnikiem chłodzonym tylko powietrzem.
W centrali kolejne tłumaczenie. 7 godzin w pomieszczeniu 2m x 2m, bez okien, bez picia, bez toalety, o jedzeniu nie wspominając. Stwierdzono po naszych wyjaśnieniach, że to nie my ponosimy odpowiedzialność za zaistniałą sytuację, ale firma „Luck Travel”, która nas zaprosiła. Wezwano przedstawiciela firmy. Obciążono ich mandatem, którym z kolei firma chciała obciążyć nas, niby że rejestracja kosztuje 3500 tingów od osoby. Jak się okazało mandat opiewał na 7000 tingów, czyli dokładnie tyle ile nasza rejestracja. Oburzeni odmówiliśmy zapłaty. Ich żądania „szczerze wyśmialiśmy”, ponieważ w Polsce kosztowało nas to ponad 1000 zł, a teraz jeszcze mieliśmy kłopoty z powodu niekompetencji. Firma „Intourist” z Warszawy współpracuje z firmą „Luck Travel”, która za opłatą wydaje zaproszenie na wjazd obcokrajowca do Kazachstanu. Obie strony oprócz pobrania należnej kwoty za usługę nie poczuwają się do udzielenia rzetelnej informacji na temat obowiązujących przepisów emigracyjnych w Kazachstanie i obowiązków spoczywających na turyście. Firmy jedna na drugą zrzucały odpowiedzialność i kwotę mandatu. Za 7 godzin zmarnowanego czasu, pełnego stresu i obaw firmę „Intourist” stać było tylko na telefon do nas z informacją (groźbą) o tym, że jeżeli nie uregulujemy należnej kwoty, to będziemy mieć problemy na granicy przy wyjeździe z Kazachstanu.
Milicja zarejestrowała nas bez opłat (normalnie rejestracja kosztuje 850 tingów), na całym terytorium Kazachstanu bez konkretnego adresu.
Wyszliśmy stamtąd o godzinie 18:00. W drodze powrotnej kupiliśmy tylko pomidory i chleb, marząc o posiłku. Przestrzegliśmy Mal'a, wysyłając sms-a, żeby nigdzie nie wyjeżdżał, bo również nie miał takich dokumentów, jak my. Chłopak cierpliwie czekał na nas, korzystając z pięknej pogody. Po powrocie przyszedł czas na opowiadanie całego nieprzyjemnego zajścia. Kolacja, a po niej kolejny problem. Burza piaskowa z piaskiem wnikającym wszędzie. Całą noc dusiliśmy się w namiocie, oddychając przez zwilżone ręczniki. Rano miałem pokaleczone gałki oczne, wszędzie był piach. Musiałem 4 dni chodzić ze spuchniętymi oczami. W namiocie warstwa 5 cm piachu na podłodze. Ale przynajmniej dzień zapowiadał się udany.
Mal pojechał załatwiać dokumenty, żeby nie mieć problemów, a my na plażę. Był to pierwszy dzień odpoczynku po 16 dniach wyprawy. Woda w jeziorze krystaliczna i gorąca, plaża z miękkim piaskiem, aksamitne dno. Dzień spędzony na „byczeniu się” i opalaniu. Słońce naprawdę mocne, zabarwiło skórę na pożądany kolor. To była prawdziwa sielanka. Mal wrócił wieczorem Kupił drewno na ognisko i mięso na szaszłyki. Zażartowaliśmy, iż będzie to "szaszłyk from Kazach". W ustach Malcolma brzmiało to naprawdę śmiesznie. Zabawa trwała w najlepsze do późnej nocy. Przed spaniem, jak zwykle wytrzepanie piasku z namiotu i dopiero można zasnąć. Nad Kapciagajskim jeziorem jest naprawdę sympatycznie. Ale, że my długo nie wytrzymamy w jednym miejscu, na trzeci dzień ruszyliśmy dalej.
Cel - Jezioro Ałakoł blisko chińskiej granicy. Wypoczywa tam większość ludzi z pd. Kazachstanu. Po drodze śniadanko i kiełbasa krakowska (coś wspaniałego!). Droga upłynęła szybko, a dobre humory dopisywały. Ałakoł to duże jezioro o dnie z drobnych kamyczków. Namiot rozłożyliśmy na plaży, wzbudzając tym samym zainteresowanie miejscowych turystów. Komarów dużo i wielkie z charakterystycznymi „czuprynami”. Sprawiały wrażenie niezainteresowanych. W ogóle nie atakowały.
Ze względu na załamanie pogody na kolejny cel wybraliśmy stolicę Astanę. Jest nią od 1998 roku, kiedy to prezydent Nazarbijew przeniósł ją z Ałma Aty. Po drodze spotkaliśmy się z wielką życzliwością Słowian mieszkających w Kazachstanie. Zapraszali do siebie na obiad. na nocleg, na wódeczkę. Pytali, jak się żyje w Polsce, jednocześnie opowiadając o sytuacji w Kazachstanie.
W Semipalatinsku przejechaliśmy przez największy most wiszący Kazachstanu. ok. 1,7 km długości. W przyszłości za przejazd ma być pobierana opłata. Nocleg wypadł nam w szczerym polu. Schowaliśmy się za drzewami, żeby nie prowokować przejeżdżających nieopodal miejscowych. Dodać należy, iż ogólnie w całym Kazachstanie nie spotkaliśmy się z wrogością, czy złymi zamiarami miejscowych.
No, może za wyjątkiem skradzionej końcówki rury wydechowej w Ałma Acie i przekopania pewnej drogi, żebyśmy nie dojechali na nocleg.
Przed Astaną sprawdziłem opony. Przednie miały już dość. W Astanie kupiliśmy nowe za około 90 zł sztuka. Produkcja rosyjska, ale jechało się na nich bardzo dobrze. Ich poprzedniczki wytrzymały 10 tys. km. Winę za to ponosi jazda po stepie, szorstkość asfaltów, wysoka temperatura i potem coraz wyższa prędkość. Piasek i szuter działał jak papier ścierny. Z nowymi oponami ruszyliśmy po widokówki. Jak się okazało w Kazachstanie nie ma czegoś takiego jak widokówka. Byliśmy zaskoczeni, mamy przecież XXI wiek. Astana to jedna wielka budowa. Przybywa wieżowców, wielkich sklepów. Miasto bardzo się rozwija, pomaga mu w tym na pewno status stolicy. Na większości billboardów widać Prezydenta, to z dziećmi, to z rolnikami i jego „złote myśli”.
Spytaliśmy gdzie najlepiej odpocząć w Kazachstanie. Skierowano nas do Barawoj, najsłynniejszego kurortu Kazachstanu. Sam prezydent tam odpoczywa. Kazachowie mówią, iż jest to taka mała Szwecja. Jest oddalone o 240 km od stolicy na północ. Po drodze mijaliśmy lawety z samochodami, jedna za drugą. Dominuje Audi, Mercedes i Subaru. Te marki przywożone są z Niemiec lub Litwy. Toyoty przywozi się z Arabii Saudyjskiej. Odnieśliśmy ponad to wrażenie, że w Kazachstanie rządzą na razie 2 marki samochodów: Toyota właśnie i Audi.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Barawoj. Oczywiście opłata za wjazd do Narodowego Parku. Barawoj to bardzo malownicze pasmo górskie z trzema dużymi jeziorami, z których 2 zagospodarowane są turystycznie. Drogi jak od „linijki”, bardzo czysto (surowe kary za zaśmiecanie). Dużo turystów, wśród których przeważają Rosjanie. Ale widzieliśmy też 2 rodziny niemieckie. Polaków brak.
Postanowiliśmy zostać tutaj dłużej i zregenerować siły przed powrotem do Polski. To były 3 dni odpoczynku, opalania się i dokarmiania sympatycznej wiewiórki nazywanej przez nas "Taśkiem". Nie bała się w ogóle ludzi. Woda w jeziorach była czysta, a plaże codziennie sprzątane. Można odpocząć po trudach podróży. W Barawoj przeżyliśmy burzę o huraganowym wietrze. Przeczekaliśmy ją w samochodzie, ponieważ namiot składało do ziemi, ale jakoś to wytrzymał bez poważnego uszczerbku. Po 3 dniach, gdy skóra domagała się już odpoczynku, postanowiliśmy pomalutku wracać w stronę Polski.
br>
23 lipca o godzinie 7.30 wjechaliśmy na granicę Kazasko-Rosyjską. Przejechaliśmy po Kazachstanie 7232km, a do domu mieliśmy jeszcze 4500km.
Na granicy jak to w tym rejonie świata bywa, wszyscy mają czas. Kazachowie dokładnie sprawdzili samochód. Wspomagali się dwoma Cocerspanielami, będącymi na „porządnym głodzie”. Widać, że w Kazachstanie problem narkotykowy istnieje. Kilka standardowych pytań: skąd?, dokąd?, czy wywozimy coś z Kazachstanu?. Panowie są grzeczni, ale niezbyt otwarci. Da się zauważyć, iż jest to granica, przez którą przejeżdża większość samochodów i TIR-ów. Nie ma już tej rodzinnej atmosfery, jak na zachodzie ich państwa. Strona rosyjska bardzo pomocna, ale załatwienie wszystkich papierów i opłat trwa prawie 3 godziny. Obowiązkowe ubezpieczenie na samochód 520 rubli, czasowy wjazd samochodu 60 rubli. Za ksero dokumentów pobierana jest opłata ustawowa 20 rubli od strony. Czyli w przeliczeniu prawie 3 zł. Coś niesamowitego, najdroższe ksero świata!.
Wczesnym popołudniem wjeżdżamy do Kurganu w celu wymiany waluty. Okazuje się, że w banku z powodu tego, iż banknot 100$ jest z 1996 roku odliczą nam 8% od transakcji. Delikatny wyraz niezrozumienia z naszej strony i rezygnujemy. Na zewnątrz trzech „koników”. Wymieniamy u nich pieniądze bez najmniejszych problemów. Robimy zakupy.
Kurgan ma dwa oblicza. Jest część bogata, zadbana, ludzie elegancko ubrani, ale jest też rejon wielkich blokowisk. Można zauważyć ciężką sytuację finansową mieszkańców.
Na nocleg jedziemy do wypoczynkowej miejscowości Zariećnyj nad jeziorem. Jezioro nawet ładne, choć glonów w nim mnóstwo. Panuje wielki nieład, wszędzie śmieci i bąki wielkości szerszenia. Znajdujemy najspokojniejsze miejsce z dala od zgiełku miasta i postanawiamy przenocować. Joleczkę „nosi” do późnej nocy. Ma tzw. „głupawkę”. To oznaka zmęczenia, Ale Dziewczyna i tak jest niesamowicie silna i odporna. Każdemu życzę takiej towarzyszki w podróży.
Rano za cel obieramy Jekaterinburg - stolicę wschodniego Uralu. Rano dlatego, ponieważ to wielkie miasto, a u nas awaria chłodzenia silnika. Poruszamy się po nim, to na luzie, to gasimy silnik na każdym skrzyżowaniu. Dzielnie sobie radzimy. Spędzamy w centrum może 2 godziny. Miasto jest ładne i zadbane. Milicja również pomocna, pozwala stać na zakazie zatrzymywania. Jest w porządku. Po obiedzie w restauracji McPeak, zrobionej na wzór McDonald’sa, opuszczamy miasto.
Przed nami Ural. Prawie 300 km wysokich gór, długich podjazdów. Dla nas troszeczkę stresu z powodu auta. Jedziemy tak, aby silnik miał odpowiednią temperaturę, wyprzedzamy, gdzie się da, a ruch niedzielny, jak na złość potwornie duży. Momentami temperatura silnika dochodzi do 115 st.. Na każdym zjeździe staramy się ją zbić. Najgorsze są roboty drogowe. Trzeba gasić silnik i ponownie zapalać. Tak często rozrusznika nigdy nie używałem. Przed jednym z dłuższych wzniesień, wyprzedzaliśmy na ciągłej, jak wielu innych kierowców. Jak się potem okazało, skończyło się to na 2 godzinnym targowaniu łapówki u milicjantów. Zapłaciliśmy 200 rubli. Zbliżał się wieczór więc postanowiliśmy zjechać na nocleg. W pobliżu był Park Narodowy i jezioro Zjuratkul. Park Narodowy wygląda tak, że gdzie można to się wjeżdża. Ludzie są wszędzie, na każdym skrawku plaży. Znaleźliśmy cichy kąt w gąszczu trawy. Kolacja, ostatnie spojrzenie na wschodzący księżyc i zasłużony sen.
Przez Ural jedzie się bardzo dobrze, chociaż stan nawierzchni nie jest wyśmienity. Rekompensatą są przepiękne widoki i mijane wsie o charakterystycznej zabudowie. Domki z drewnianych bali z ręcznie rzeźbionymi i malowanymi przedziwnymi motywami. Są to chatki jak z bajki i widać, że ludzie dbają o swoje domostwa.
Przed nami Samara, jedno z większych miast rejonu. Z powodu zamknięcia mostu wjeżdżamy do centrum – jak się okazuje niepotrzebnie. To że jest znak zakazu nic nie znaczy. Zapytani milicjanci wysyłają nas na most, który podobno jest zamknięty, ale i tak wszyscy tam jadą. Most jest wielki, bo rzeka Samara również jest ogromna. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że na most wpuszczani są tylko miejscowi. Inni płacą łapówkę w wysokości 200 rubli. My się uparliśmy. Postanowiliśmy, że nie zapłacimy nic. Pan milicjant skierował nas na bok i kazał zawrócić. Odpowiedzieliśmy, że nie pojedziemy 400 km objazdem, jak i tak wszyscy jadą przez most. Utarczki trwały chyba godzinę. Milicjant stwierdził, że jedziemy pod zakaz wjazdu. My na to, że jak wszyscy mogą, to my też. Po chwili na naszych oczach ten sam „przepisowy” milicjant wziął łapówkę. Jego przełożony, widząc to, kazał nas przepuścić. I tak wjechaliśmy na most. 7 km korka, poruszaliśmy się w żółwim tempie, czasem rozpędem na zgaszonym silniku (brak chłodzenia). Stosowaliśmy też maksymalne ogrzewanie, żeby oddać ciepło z układu chłodzenia. Skutkowało. A nam pot spływał litrami, bo na zewnątrz ponad 30 stopni, my na 3 biegu ogrzewania. Ale opłacało się. Nie musieliśmy jechać 400 km objazdem, a w kieszeni pozostało 200 rubli.
Zjeżdżamy z głównej drogi na nocleg. Śpimy w samochodzie pod jakimś sklepem. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że są to już niebezpieczne rejony Rosji. Może dzięki tej nieświadomości nic się nie stało. We wsi było jezioro tylko, że był to zbiornik chroniony i dojechać do niego nie sposób. Trochę zrezygnowani i zmęczeni w Penzie kupujemy owoce.
Zauważamy, że zaczyna się biedniejsza Rosja. Znikają zachodnie marki samochodów. Jeżdżą głównie Łady i to starsze. Sprawdzamy mapę - w Lipecku jest jezioro, oczywiście pojechaliśmy tam. Piaszczyste plaże, koloru kości słoniowej robią wrażenie. Zostajemy 2 dni.
Nasz wyjazd stamtąd ustaliła pogarszająca się pogoda. Nie ujechaliśmy daleko. 23 km za Jelcem zostajemy unieruchomieni. Urywa się centralna łapa silnika. Dalsza jazda jest niemożliwa. Na pobliskim poście milicji szukamy pomocy. Milicjanci stwierdzają, że natychmiast musimy przepchnąć samochód pod posterunek, gdyż 20 minut po zmroku już go nie będzie. Jak się okazało jesteśmy w najniebezpieczniejszym rejonie Rosji. Straszna bieda, dużo bandytów, rekietnierzy. Widać to po uzbrojonych po zęby milicjantach (kałasznikow obowiązkowy). Spychamy samochód może z 400m, toczy się lekko, bo mamy z górki. Mija godzina, stoimy w miejscu. Milicjanci się zmieniają. Przyjeżdżają „Panowie”, którzy bardziej przypominają opisywanych bandytów niż stróżów prawa. Jola prosi o pomoc. W odpowiedzi widzi znak podrzynanego gardła i wypowiedź: „Polaczki kaput!”. Pojawia się pierwszy stres.
Jedyna nadzieja w polskich kierowcach TIR-ów. I w tej chwili jakby spod ziemi wyrosły 2 TIR-y, a w nich Krzysiek (Renault Magnum) i Krzysiek (Mercedes Atego). Chwila rozmowy, szybka decyzja: „holujemy was na chroniony parking w Jelcu, tam coś rano wymyślicie.” Po 40 minutach jesteśmy na parkingu. Samochód jest unieruchomiony, ale przynajmniej jest bezpiecznie. Chwila rozmowy z Chłopakami, podziękowania i idziemy spać. Dla mnie osobiście spało się nad wyraz dobrze, ale to chyba było zmęczenie. Dodam tylko, że lina, na której ciągnęliśmy samochód, jak to Jola zauważyła, była cieńsza niż jej nitki dentystyczne. Ale wytrzymała!!!
Godzina 6:00 wita nas upał i wszechobecny kurz na parkingu. W drodze do toalety (?) zagadujemy z Mirkiem, polskim kierowcą. Okazał się bardzo miłym i pomocnym człowiekiem. Szybko dopija kawę i już rozpoznaje sytuację. Ma 1000 pomysłów na minutę. Budzi swoich 2 kolegów Marka i Jurka. Chłopcy troszkę zaspani, ale szybko biorą się do roboty. Atmosfera jest podbudowywująca i radosna. Zabieramy się za naprawę samochodu. Po godzinie samochód jest sprawny, tzn. można nim jechać. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Jest dobrze. Mirek stwierdził, że Jola gdyby była mężczyzną, mogłaby spokojnie jeździć TIR-em.
Nazwali nas Partyzantami. Dlatego, bo jeszcze nie spotkali w swojej karierze tak młodych i odważnych ludzi, którzy by Cinquecento wybrali się do Kazachstanu, przejechali go całego i jeszcze dało im to tyle radości. Mirek powiedział mądre słowa: „Podróż czuje się w tedy, gdy coś się dzieje. Gdyby się nic nie stało, w ogóle nie poczulibyśmy, że jedziemy. Gdy trzeba pokombinować, szukać rozwiązania, aż chce się żyć.”
Panowie niestety jechali na Litwę, więc po chwili pożegnania, wymianie nr telefonów i sesji zdjęciowej rozjechaliśmy się. PANOWIE DZIĘKUJEMY!!! TO BYŁA PRZYJEMNOŚĆ WAS POZNAĆ!!!
W dobrych humorach 300 km minęło jak z bicza strzelił. Było popołudnie, gdy zameldowaliśmy się na granicy Rosyjsko-Ukraińskiej. Po Rosji w drodze powrotnej przejechaliśmy 3206 km.
Na przejściu miłe zaskoczenie. Tak rosyjska, jak i ukraińska strona bardzo życzliwie nas potraktowała. Rosjanie zapytali tylko, czy czegoś nie wywozimy i czy podobało nam się w Rosji. Zapraszali nas gorąco ponownie. Ukraińscy pogranicznicy z uśmiechem na ustach załatwili za nas wszelkie formalności. Nawet nie musieliśmy wysiadać z samochodu (niespotykane!). Okazało się, że jeden Pan służył w Polsce w wojsku, w czasach ZSRR. Miał miłe wspomnienia i może dlatego tak nas potraktowano. Wbito nam pieczątki i 30 dni pobytu, bez najmniejszego problemu. Ucieszeni wjechaliśmy na Ukrainę.
Daleko jednak nie ujechaliśmy. Zauważyliśmy, że miejscowość Korop, zaznaczona jest na mapie, jako interesująca turystycznie. Leży nieopodal rzeki Diesny. Postanowiliśmy to sprawdzić, było warto. Woda była czysta, a plaże piaszczyste niczym nad Morzem Azowskim. W samym miasteczku panuje sielankowy nastrój. Panował porządek, trawniki równo przystrzyżone. Na każdej ulicy kilka sklepów spożywczych, duży bazar ze świeżymi owocami. Zostajemy! 2 dni upłynęły nam na opalaniu i zbieraniu małż, których jest pełno w wodzie, że można stopy pokaleczyć. Odważyliśmy się nawet przyrządzić z nich potrawę. W smaku były całkiem dobre, chociaż twardawe. Ale z masłem smakowały całkiem dobrze.
Drugiego dnia nawiedziła nas burza. Daliśmy schronienie w namiocie pewnej ukraińskiej rodzinie. W namiocie zrobiło się tłoczno, ale czas szybko upływał na rozmowie. Porównywaliśmy sytuację w Polsce i na Ukrainie. Małżonkowie stwierdzili, że żyje się ciężko. Duża inflacja, oszustwa ze strony państwa, korupcja. Gdy burza minęła zostaliśmy zaproszeni na zupę z ryby. Po wspólnym obiedzie podziękowaliśmy sobie wzajemnie, wymieniliśmy adresy, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.
Ze względu na nagłe załamanie pogody postanowiliśmy wyruszyć w drogę. Stan drogi po deszczu wyglądał nieciekawie. Wjechałem w głęboką kałużę. Uderzenie, głośny huk, samochód staje. To znak, że nasza łapa od silnika ponownie ma dość. Zaczyna znowu padać. Rozkładamy narzędzia, podnosimy samochód. Silnik wychylił się w tył, zablokował, nie można było go podnieść. Przejeżdżająca rodzina Ukraińców w białym Fiacie Ducato pyta: czy trzeba nam pomóc. Potwierdzamy, że tak. Z bagażówki wysiada 2 postawnych Panów: Serioża i Boria. Biorą się do roboty. Staram się im wytłumaczyć o co chodzi. Pokazują, że rozumieją i naprawią to. Pada stwierdzenie, że w aucie jest silnik 2 cylindrowy. Troszkę mnie to przeraża, bo dokładnie widać 4 kable do świec i same świece. Pan, który to mówi, w dodatku jest mechanikiem!? Naprawa posuwa się naprzód w momencie, gdy proponuję odkręcić łapę naprawić usterkę i ponownie ją przykręcić. Startuję delikatnie silnik, sądząc, że zablokowały się półośki gdy zgasiłem go na biegu. Pomaga. Silnik daje się swobodnie podnieść. Przykręcamy łapę. Skończone, można jechać.
Rodzina gorąco zaprasza nas w gościnę do ich domu. Nie widzą innej możliwości. My stwierdzamy, ze i tak już dużo zabraliśmy im czasu. Nic to nie pomaga. Jedziemy na obiad. Jak się okazało bardzo obfity i uroczysty. Mnóstwo ryb i pieczony boczek, szybko znikały z półmisków. Panowie polewają wino i piwo. Już wiemy, że będziemy musieli zostać na noc. Odpowiadamy na pytania jak się żyje w Polsce. Serioża jest miejscowym biznesmenem. Handluje artykułami spożywczymi. Powodzi im się całkiem dobrze. Mają nowo kupiony dom, samochód. Jak to Oni mówią, są szczęśliwi i żyją spokojnie. Panowie rozlewają do szklaneczek ich miejscowy trunek. Samogon nazywa się Diesna, jak pobliska rzeka i ma ponad 60% mocy. Czuć to w przełyku i w głowie. Ze względu na to, że rano trzeba wcześnie wstać - Serioża z żoną jadą handlować, a my do Polski – idziemy spać.
Rano z ciężką głową pchamy samochód. Jak się okazało padł rozrusznik. Jeszcze przyjdzie nam pchać naszą „terenówkę” z 7 razy i przez całą granicę. Zasada jest jedna: stawać zawsze z górki. Ze względu na złą pogodę nie zatrzymujemy się po drodze. Jedynie w celu zatankowania paliwa.
Na granicę w Korczowej wjeżdżamy wieczorem, koło 19:00. Kolejka liczy 500 samochodów. Podchodzi do nas dwóch wyrośniętych panów. Proponują przejazd bez kolejki za 200 zł. Odmawiamy. Niemcy w większości przejeżdżają za łapówkę. Wygląda to tak, że zaraz przy szlabanie stoją stójkowi, trzymający miejsca. Gdy ktoś się zdecyduję zapłacić wpuszczają go zamiast siebie. Czekamy godzinę, dwie, cztery. Kolejka nie zmniejsza się. Do 4:00 przejechaliśmy może 200 metrów, a do terminala może 1 km. Zmorzył nas sen. O 6:30 pobudka. Sytuacja wygląda tak samo, stoimy tam, gdzie staliśmy. Kolejka jaka była, taka jest. Szybka decyzja, jedziemy do Medyki oddalonej o 70 km. Może tam jest lepiej. Bierzemy nr telefonów od Polaków w kolejce. Jakby było lepiej, to damy im smsem znać, żeby przyjechali do Medyki. Niecała godzina i przejście graniczne, które świeci pustkami. Pluję sobie w brodę, że nie zdecydowałem się wcześniej spróbować. Jola jak zwykle miała dobre przeczucie. Już zawsze będę mu ufał. Niecała godzina odprawy, kilka pytań skąd?, co wieziemy? itd. Jesteśmy w Polsce.
Po Ukrainie w drodze powrotnej przejechaliśmy 981 km.
Jeszcze tylko pchnąć samochód i w stronę domu. Drogi jakby idealne. Tylko co z tego, jak na naszych twarzach smutek i chęć powrotu w nasze ulubione azjatyckie strony. W naszej części Europy nie ma już tylu niekonwencjonalnych miejsc, nie skażonych zgiełkiem cywilizacji.
Przez 36 dni podróży pokonaliśmy dystans 15 678km. Wytrzymaliśmy my, wytrzymał samochód!!!
WYPRAWA W LICZBACH:
36 dni – czas trwania wyprawy
15 903 km – całkowita pokonana odległość
500 km – odległość pokonana w Polsce
3778 km – odległość pokonana przez Ukrainę
4393 km – odległość pokonana przez Rosję
7232 km – odległość pokonana w Kazachstanie
960 l – zużytego paliwa
USTERKI POJAZDU:
1511km – urwany zderzak tylni
3000km – kierunkowskaz przedni prawy (spalona żarówka)
3547km – pęknięty łącznik elastyczny wydechu
6400km – rozbity klosz reflektora prawego
7800km – spalony wentylator chłodnicy
10200km – wymiana przednich opon na nowe (w Polsce założone były nowe)
14122km – urwana łapa centralna silnika
Dodane komentarze
Mario007 2005-12-04 01:05:12
Jestem pod wrazenie gratuluje odwagi i zapalu cos pieknego.Przeczytalem caly opis jest nie samowity , podziwiam wytrwalosc i chyle czola takim samochodzikiem to jest dopiero wyczyn. Jak na razie taka wyprawa to moje marzenie ale moze juz w krotce sie spelni.W tym roku rowniez mam zamiar wyruszyc na podboj wschodu . Zycze wam abyscie nie poprzestali na tym i dziekuje za informacje sa wyczerpujace i napewno z wielu zkozystam pozdrawiam.usunięty/nieznany
Gratuluję pomysłu i odwagi. Relacja z wyprawy b. ciekawa. Przeczytałem w całości. Tylko pozazdrościc i życzyc następnych równie ciekawych.madhai 2004-10-26 09:30:13
Pozdrawiam!Dziękuję za świetną relację z podróży. W przyszłym tygodniu wybieram sie swoim samochodem do Kijowa i napewno skorzystam z wielu Waszych informacji. Rok temu byłem moją Astrą na Krymie i również miałem sporo ciekawych przygód. Jednak nie wiem czy bym przejechał 16 tyś. km.
{Pozdrawiam
annamania 2004-10-19 16:15:13
SERDECZNIE GRATULUJE!Cudowne zdjecia super podróż,super odwaga.Lucca 2004-10-10 18:58:56
Niesamowita opowieść!!! Gratuluję udanej wyprawy, szczęście wam dopisało! Podokręcajcie wszystkie śróbki w cintqu!! PozdrwaiamDorota 2004-10-10 18:10:30
Gratuluje wyprawy!! rzadko mi sie zdarza, ze czytam do konca artykuł, ale wasz trzymał w napieciu!raz mi sie tylko udało z kolega wyruszyc Maluchem do Holandii, ale to jest inna para kaloszy, bo jedziemy autostradami. Te drogi miedzynarodowe w Kazachstanie wygladały na takie moje, bialostockie pod lasem w Pieczurkach. Pozdrawiam serdecznie i zycze kolejnych szalonych wypraw!
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.