Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
ELBRUS 2004 Łukasz Szulc, Michał Wróbel, Paweł Sokołowski > ROSJA



Nieinteresująca obła sylwetka, banalne technicznie wejście...brak powietrznych grani i stromych urwisk - jednym słowem pagórek o wysokości przekraczającej 5 000 m. Takie miałem zdanie na temat góry, która nigdy nie przyciągała mojej uwagi. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak potężny jest to masyw i tylko ten, kto zobaczy go w całej okazałości z odległości 180 km, zrozumie, co mam dzisiaj na myśli.
Mimo to pewnego dnia zdecydowałem, że trzeba tam pojechać. Zaczęło się od przeszukiwania netu, co nie sprawiało wielkich trudności, bowiem roiło się od opisów zwycięskich wypraw. Zastanawiające było jednak to, że nie można było znaleźć choćby słowa o tych zakończonych niepowodzeniem, a stanowią one niebagatelne źródło wiedzy. Z każdą kolejną stroną www rósł mój apetyt na tę górę. Recenzje i opisy zachęcały do podróży w Kaukaz...: „na północ od głównej grani Kaukazu leży potężny masyw górski, zupełnie inny niż cała reszta otaczających go gór. Ponad morzem postrzępionych szczytów bieleją stoki góry - olbrzyma. To Elbrus”. Robiło wrażenie. Przeszukując Internet przypadkiem natrafiłem na grupę, która wybierała się na Elbrus w okresie, który bardzo mi odpowiadał, czyli w połowie czerwca. W Kaukazie jest to miesiąc stabilnej, najlepszej pogody. Jeszcze ważniejsze było to, że wyjazd organizował „Bodziok” (Łukasz), którego znałem ze wspólnej zimowej wspinaczki na nienazwany lodospad zachodniej ściany Kazalnicy. Nie był to wtedy wielki wyczyn, bo warunki lodowo-pogodowe nie pozwalały na nic więcej, ale pomimo skąpego doświadczenia Łukasz wykazał się wtedy żelazną psychą. Z takich czy innych względów bardzo chętnie zgłosiłem swój udział w wyprawie.
PRZYGOTOWANIA
Pakując się na pierwszą wyprawę górską, gdzie środkiem transportu nie miał być samochód, staję przed zadaniem dla mnie wcześniej nieznanym...zmieścić się do jednego plecaka na dwa tygodnie z myślą o wejściu z tym wszystkim na dużą wysokość. Ba, wysokość, której nigdy wcześniej nie osiągnąłem (M. Blanc i parę czterotysięczników). Dotychczas jedynym ograniczeniem był bagażnik mojego samochodu, który gwarantował nieoceniony komfort. Przecież można było wypchać go dowolnie, a i tak przy każdym wyjściu w góry zabrać z niego tyle, ile było potrzebne na max trzy do pięciu dni. Jednak tym razem miało to być 14 do 17 dni z niewymiennym bagażnikiem na plecach. Ostatecznie jednak udaje mi się zmieścić nawet klapki z myślą o 50 godzinnej podróży pociągiem.
ZBIÓRKA
Spotkanie z ekipą, której część zdążyła się wykruszyć w wyniku naturalnej wyprawowej selekcji, umówiliśmy możliwie najbliżej czyli.......we Lwowie. Autobus Wrocław-Kijów, do którego wsiadam na dworcu PKS we Wrocławiu wygląda raczej na ciasnego busika, ale może się mylę. Gdy po siedmiu godzinach jazdy w całkowitym bezruchu, z przyklejonym do siedzenia tyłkiem, pozostawiam Medykę na zachodzie, ogarnia mnie wrażenie, że cofam się w czasie. To, co widzę, przypomina krajobraz jaki znałem wiele lat temu w Polsce...taka retrospekcja. Rozkoszuję się wolnością – jaką lubię najbardziej, nieskażoną żadnym chorym obowiązkiem związanym z codziennością, urzędami, gonitwą za kasą, karierą, czekaniem w korkach, w spalinach, w tłoku. Teraz jestem zależny tylko od siebie i ludzi, których wybrałem na towarzyszy tej przygody. Jakoś nie zawracam sobie głowy słowami ukraińskiego celnika, który widząc na mojej karcie emigracyjnej w polu „cel podróży” wpisane drukowanymi literami „Tranzyt” zapytał:
- Kuda ty jediosz?
Po chwili usłyszałem:
- Tam strelajut.
Łaskawie, z niedowierzaniem pozwolił mi wjechać na teren swojego kraju, przybijając stosowną pieczęć.
Chłopaki po spędzonej na zwiedzaniu miasta nocy i piwkowaniu w okolicach dworca, gdzieś nad ranem doczekali się mojego przyjazdu. Są o dziwo wypoczęci i gotowi do dalszej jazdy, a ja właśnie zakończyłem pierwszy z czterech etapów podróży i jestem cieniem siebie. Na szczęście piwko szybko stawia mnie na nogi. Na dworcu kręcą się panowie w gabardynowych czapkach o śmiesznych kołowych rondach. Widać, że twarze tych ludzi nigdy nie zostały skażone jakimkolwiek grymasem. Szybko staje się jasne, że od średnicy ronda zależy stopień w hierarchii służbistów...chwilę później pojawia się maleńki, poważny człowiek z rondem o średnicy gigantycznej pizzy. Takie skojarzenie to znak, że zgłodnieliśmy. Na drogę kupujemy parę piwek, flachę i trochę żarcia...jak się później okaże stanowczo za mało. Zadowoleni, że do tej pory obeszło się bez wziatki (łapówy), co było prawdziwym sukcesem, idziemy na peron, gdzie zaskakują nas rozbrzmiewające dźwięki hymnu ukraińskiego. To powitanie dla wjeżdżającego na peron pociągu. Rzeczywiście w ostatnich latach zreformowano kolej - pomyśleliśmy.
Nasz pojezd odjeżdżał o 8.50. Od tego momentu było przed nami 18 godzin podróży do Charkowa, gdzie po 6 godzinach „odpoczynku” czekały nas jeszcze 22 godziny do Piatigorska, a potem kilka godzin do Terskola.
Podróż pociągiem na wschód od Polski to przygoda nadająca się na osobny rozdział lub całe opowiadanie.
POCIĄG
Zbliża się godzina odjazdu i pojawia się nasz pociąg, z którego wyskakuje obsługa i szmatkami poleruje zewnętrzne poręcze... Zaraz potem okazuje się, że numer wagonu podany na bilecie nie istnieje. Wzruszając ramionami pokazujemy bilety „strażniczce” ostatniego wagonu i zostajemy wpuszczeni do środka. Bilety, wykupione jeszcze w Polsce, były na tzw. Plackarte i za moment mieliśmy przekonać się, jaki standard kryje się pod tym hasłem. Niczego nie świadomi instalujemy się w przedziale. Natychmiast pozbywam się ciężkiego obuwia i zakładam lekkie i wygodne klapeczki, jednocześnie wyobrażając sobie, jakby bez nich wyglądała ta podróż. Próba otwarcia okna przy 30 stopniowym upale kończy się niepowodzeniem. Usiłując znaleźć przyczynę, zauważam metaliczne główki częściowo zatopione w drewnianej framudze.
- Gwoździe – wykrzyknąłem zrezygnowany.
W całym wagonie nie znajdujemy sprawnego okna. Powód - zimy u nich srogie, więc okna są i będą zabite gwoździami. Rozglądam się po wagonie by jak najwięcej zapamiętać. Plackarta to wagon pocięty na przedziały, które przecina jeden długi korytarz. W każdym przedziale jest sześć łóżek, z tym że cztery po jednej stronie od korytarza tak jak w „normalnych” przedziałach i dwa po drugiej stronie wzdłuż przeciwległego okna z czego jedno zamieniane jest w ciągu dnia na stół i siedzenie. Całego porządku pilnuje jeden lub dwóch „kanarów-strażników” na wagon. Zatem można by rzec, że obsługa pociągu jest nad wyraz liczna. Wkrótce powietrze zaczyna przypominać to, znane mi z wnętrza samochodu, stojącego latem od kilku godzin na nasłonecznionym parkingu. Mimo to wszystko jest super, świeża pościel, wystarczająco wygodne łóżka, poduszki, herbatka, muzyczka rozbrzmiewająca w głośnikach, wszystko do momentu, gdy któryś z nas nie poszedł do toalety. Był to prawdziwy kibel. Najpaskudniejsze miejsce w jakim był którykolwiek z nas od lat. Tam po prostu.....nie dało się wytrzymać.
Drogę do Charkowa w większości przesypiamy, przylepiając się do przepoconej pościeli. W Kijowie ocknęliśmy się i korzystamy z okazji by zerknąć na to miasto choćby z okna pociągu. Niesamowite wrażenie robi na nas 100 metrowa Statua Swobody stojąca nad równie olbrzymim Dnieprem, rzeką kilka razy szerszą i większą od naszej Wisły. W przerwach pomiędzy drzemkami podróż mija w atmosferze lekkiego podniecenia. Sączone browce nie mają w tym znaczącego udziału. Gdzieś nad ranem czyjeś wrzaski budzą nas z ostatniej drzemki. „Strażniczka” coś wykrzykuje, ale oczywiście nic z tego nie rozumiemy. Widzimy tylko, jak inni zrywają się i ustawiają do kolejki w kierunku obleśnych kibli. Lekko niedobudzony zastanawiam się, co ich ciągnie do takiego miejsca, może nie mają łazienek we własnych domach i nakazano im korzystać z toalet, bo zostaną zamknięte. Chwilę później już wiemy. Owszem - toalety zostaną zamknięte, ale to bliski koniec 18-godzinnej podróży jest powodem takiego zrywu. Nie wszyscy zdążyliśmy skorzystać. Łukasz został wyciągnięty podczas....strażniczka otworzyła kibel kluczem, wtargnęła do środka i nakazała natychmiast opuścić „sanitarną zone”. Oburzony wrócił do nas.
W Charkowie wygłodzeni rzuciliśmy się na żarcie w Mc Donald’s i przy okazji, znając standard Mc’owych toalet, prawie wykąpaliśmy się w umywalkach. Zrobiliśmy też zapasy na dalszą drogę, niestety swoje musiałem później wyrzucić, ponieważ nie sprawdziłem dat ważności na tym, co brałem. Pojawił się też problem wizowy. Przypadkiem odkryliśmy, że wizy mają wpisany kod rejonu, w który się udajesz, a nasze były wydane na podstawie voucherów ważnych tylko w Moskwie. Od tego momentu do granicy z Rosją radość z podróżowania zastąpiło uczucie ciągłego niepokoju. Obawy były tym większe, że jest to pierwszy rok obowiązywania wiz do Rosji i nie mogliśmy przewidzieć reakcji na granicy. W związku z zaistniałą niepewną sytuacją nastawiliśmy się na użycie najmocniejszej karty przetargowej – sałaty zwanej “baksem”.
Pociąg, do którego wsiadamy w Charkowie, by pobić kolejny rekord długości czasu spędzonego w jednym wagonie, nie różni się niczym od poprzedniego...może ciut lepsze są warunki sanitarne. Późnym popołudniem jesteśmy na granicy. Po przekazaniu naszych paszportów zostaję wytypowany i poproszony do szczelnego pomieszczenia, gdzie po raz pierwszy dochodzi do “wylegitymowania” z zielonych przepustek ze znakiem wodnym zwanych tutaj Lincolnami. Udaje się. Nerwy puszczają i ogarnia nas uczucie ulgi. Niedługo potem jesteśmy w Rosji – każdy z nas po raz pierwszy w życiu, jednym słowem pełna egzotyka. Zadowoleni ze wszystkiego nie rejestrujemy szybko upływających kolejnych godzin w drodze. Pociąg zatrzymuje się w niewielkiej miejscowości położonej nad Morzem Azowskim. Na peronie kręcą się ludzie oferując rosyjskie menu: pierogi, kotleciki i wędzone rybki wiszące na pętlach po kilka sztuk, które są rozchwytywane przez pasażerów. Decydujemy się na ryby skoro wszyscy je kupują, ale gdy jeden z takich zwojów leży już na naszym stoliku, okazuje się że, nie są wędzone.
- A jakie są? – słychać oburzenie w głosie głodnego Łukasza.
-...suszone... – odparłem, nie mogąc powstrzymać śmiechu. W tym czasie dziwna woń dopada nasze nozdrza i zwala z nóg. O zgrozo, przecież prawie wszyscy wnieśli te rybki do wagonu. Upał w pociągu połączony z szybko rozchodzącym się zapachem (przypominającym raczej psujące się ryby) suszonych rybek daje się nam mocno we znaki. Kontrolnie pytam, czy kolega przeżyje, gdy zje taką rybę. Dowiadujemy się jednak, że takie właśnie są najlepsze i należy je spożywać do piwa...lub czegoś mocniejszego. Rzeczywiście kilku pasażerów zjada rybki, delektując się równocześnie wódeczką i mineralną. Zjadamy jedną, nieziemsko słoną, rybę. Pozostałe lądują z dala od nas, w niedostępnym i szczelnym miejscu... Kolej wije się wzdłuż Morza Azowskiego racząc nas morskimi widokami. Zmienia się klimat na śródziemnomorski, zmienia się również klimat w pociągu...na jeszcze gorszy. Pot leje się z nas wiadrami. Chcąc przespać noc w takich warunkach postanawiamy wcześniej się upić...Wydobywamy z plecaka jedyną półlitrówkę i wypijamy po małym kubku.
Gdzieś o drugiej nad ranem ktoś wyrywa mnie z letargu szarpiąc za nogawkę. Nieprzytomny podnoszę powieki, pod które zostaje skierowany silny strumień światła latarki. Żądają paszportów. Budzę chłopaków, szarpiąc ich za kończyny. Jest całkowicie ciemno...ludzie dookoła śpią. Sylwetki najeźdźców majaczą schowane za skierowanym w nas światłem latarek. Dziwię się, że przyszli tylko do nas. O co chodzi? To jakiś koszmar – gestapo. Zabierają mnie na przesłuchanie. Nie ubrany, boso maszeruję korytarzem pociągu do już znanej mi zamykanej kanciapy. Znajdują niezgodności w paszportach.
- Kuda wy jediotie? - zaczyna się.
- Do Piatigorska.
- Gdie Piatigorsk a gdie Maskwa? – no to koniec, pomyślałem. Różnica 2000 km była zbyt duża, by znaleźć mądry argument na taki przebieg trasy. Ostatecznie udaje mi się powstrzymać planowane wyrzucenie nas z pociągu na najbliższej stacji. Konieczne było użycie sprawdzonej przepustki z wizerunkiem Jacksona. Nigdy nie dowiem się, skąd mieli na nas namiary i kim byli. Pewne jest tylko to, że najazd zaplanowali i nie byli tymi, za których się podawali. Z drugiej strony nasza uległość wynikała z zaskoczenia i świadomości, że mają się do czego przyczepić.
Po bardzo nieprzyjemnej nocy budzę się z radosną myślą o nadchodzącym końcu podróży. Za szybą pojawiają się pierwsze samotne, kilkusetmetrowe wzgórza wyrastające z idealnej równiny pokrytej skąpą stepową roślinnością. Jesteśmy w Mineralnych Wodach. To gdzieś tutaj w zeszłym roku w wyniku czeczeńskiego terroru eksplodował pociąg wiozący pasażerów. Zginęły wtedy dziesiątki osób. Pamięć o tym napawa mnie lekkim niepokojem. Chwilę potem przejeżdżamy w milczeniu obok tego, co zostało z tego pociągu. Pordzewiałe, pogięte blachy sieją grozę... Piatigorsk wita nas wczesnym rankiem. Jeszcze wysiadając z pociągu dopadają nas chmary samozwańczych taksiarzy. Zostajemy zarzuceni propozycjami przewozowymi. Wybieramy jedną z ofert i poznajemy naszego kierowcę Siergieja, który jest skłonny poczekać godzinę do otwarcia kantorów. Mamy tylko dolary i wiemy, że w Terskole mogą być kłopoty z ich wymianą. Zostawiamy Michała na dworcu i idziemy z Łukaszem rozejrzeć się za jakimś kantorem. Miasto wydaje się być wymarłe. Kompletna cisza i tylko nieliczne sprzątaczki zamiatają chodniki. Od czasu do czasu ulicami przejeżdża samochód. Widok wraku sprzed godziny przekłada się na nasze obecne morale w tym pustym mieście. Co jakiś czas oglądamy się za siebie. W miedzyczasie uświadamiamy sobie, że dzisiaj jest niedziela i mogą być problemy z meldunkiem (OVIR). Postanawiamy, po uprzednim wypytaniu miejscowych, jechać do Terskola pod Elbrus by jutro cofnąć się prawie 50 kilometrów do Tyrnauz, żeby się zameldować. Kiedy po godzinie wracamy na dworzec okazuje się, że jesteśmy poszukiwani. Michał uznał, że zbyt długo nas nie ma i na wszelki wypadek zaalarmował wszystkie możliwe służby.
TAXI W GÓRY
Idziemy po parkingu w kierunku żółtej Łady z rozbitą przednią szybą. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ wiele z mijanych przez nas pojazdów na parkingu ma ten sam problem. Później Siergiej wyjaśnił nam, że ktoś mu rzucił butelką w samochód w czasie jazdy. Taksówkarz otwiera bagażnik, w którym znajduje się ogromny zbiornik gazu przypominający te używane w domach pod kuchenkę.
- Auto jest na gaz? – pytam.
- Da. Maja charosza rabota – z dumą odpowiada Siergiej.
To najgorsza odpowiedź, jaką mogliśmy usłyszeć. Spoglądamy na siebie znacząco, nic przy tym nie mówiąc. Zdajemy sobie sprawę, że zbiornik nie posiada zbyt wielu certyfikatów bezpieczeństwa. Plecaki zostają dosłownie rzucone do bagażnika i z całej siły upchane. Może to i dobrze. W razie wybuchu nie wypuszczą blach zbiornika w naszym kierunku... W drodze co kilkanaście kilometrów mijamy posterunki kontrolne. Nasz waditiel ma jakieś kłopoty na jednym z nich i musi się posiłkować “przepustkami”. Parę godzin i jesteśmy na miejscu. Ogromna dolina Baksanu, którą podziwiałem przez dwie ostatnie godziny, zalesia się dopiero na kilka kilometrów przed Terskolem. W niższej części ma charakter stepowy, a góry wyrastające nad nią są zbudowane ze skał bardzo kruchych. Siergiej okazuje się niezwykle przyjazny. Pomaga nam nie tylko zarejestrować się u ratowników, ale też skutecznie targuje się w hotelu schodząc z 450 rubli do 200 za noc. Pokój, mimo że z łazienką pozostawia wiele do życzenia. Nie przejmujemy się tym zbytnio, zostawiamy plecaki i idziemy rozejrzeć się po okolicy. Pogoda jest piękna, widoki również. Góry piętrzące się ponad Terskolem (ok. 2150m npm) są już zupełnie inne od tych widzianych wcześniej. Nad niesamowicie piękną tutaj doliną pochyla się, imponująca ogromem, ponad dwukilometrowa ściana Donguz-Orun (4468 mnpm) – góry zabójcy – zakończona białą grzywą charakterystycznego nawisu. Towarzyszy jej Nakra Tau (4451mnpm) oraz popularny Czeget (ok.3800 mnpm). Spływające zewsząd lodowce połączone z zielenią lasu i błękitem nieba dopełniają krajobraz.
POCZĄTEK
Po pierwszej przespanej w całości nocy pakujemy się na upragnione wyjście w góry. Potajemnie rozliczamy się za hotel z “szefową piętra”, przy okazji zostawiając jej nadmiar rzeczy na przechowanie. Jedziemy do Tyrnauz, gdzie załatwiamy wszystkie formalności kokietując naczelnika znajomością składu piłkarskiej reprezentacji Rosji oraz niesprawiedliwych okoliczności, w jakich odpadła z jeszcze trwających mistrzostw Europy. O 11.30 jesteśmy z powrotem w Tersokole głównie za sprawą ekstremalnej jazdy powrotną taksą, a samo wspomnienie tej przejażdżki wywołuje drżenie rąk.
Idziemy drogą do Azau gdzie zaczyna się klasyczne wejście na Elbrus. Wyjście aklimatyzacyjne na Czeget praktykowane przez większość wypraw zajęło by nam zbyt wiele cennego czasu. Przyjechaliśmy zdobyć Elbrus i trzeba poświęcić mu tyle czasu, ile będzie konieczne, żeby później nie okazało się, że zabraknie nam np. jednego dnia. Z Azau podchodzimy wzdłuż kolejki linowej przez pyły wulkaniczne, które unosząc się po każdym kroku drażnią oczy, wnikają do uszu, czyniąc podejście mozolnym i nieprzyjemnym. Na wysokości 3000 mnpm w pobliżu stacji Krugozor rozbijamy pierwszy obóz. Ponieważ rozbicie namiotów na pyle wulkanicznym graniczyłoby z cudem, korzystamy z gościnności strażnika parku narodowego i instalujemy się na tarasie, wbijając, pomiędzy deski, drewniane sęki zamiast szpilek. Później zasłużony obiad i pierwsze na tej wyprawie smakowanie „chińszczyzny”. Zupka smakuje lepiej niż w domu. Tego dnia zdobywamy jeszcze ok. 200 metrów z zamiarem osiągnięcia lepszej aklimatyzacji i wracamy do namiotów. Wieczorem wyraźnie się przejaśnia i po raz pierwszy oglądamy wierzchołki Elbrusa. Pojawiają się sprzeczne opinie co do pierwszego wrażenia, jakie na nas robi. Gwiaździste niebo zachęca do sprecyzowania naszych zamiarów na kolejny dzień. Jutro chcemy dojść do beczek (ok. 3800m).
POGODA
Rano budzi nas słońce, szybko rozgrzewając namioty. Załatwiamy co musimy, pakujemy się i startujemy. Szybko osiągamy wczorajszą wysokość i wchodzimy na pierwszy śnieg. Niestety jest już mokry. Zaczynam się martwić, czy moje buty zniosą takie warunki. Znam je i wiem, że wolałyby kilkugodzinny deszcz, niż godzinę topniejącego śniegu. Przez cały czas wypatrujemy właściwą drogę, z której zeszliśmy wczoraj przed pośrednią stacją. Trawersujemy lodowiec, by następnie wspiąć się na morenę boczną, gdzie w końcu trafiamy na wydeptany ślad. Idziemy jej wybitnie ostrym grzbietem w kierunku górnej stacji Mir (3500m). Na niebie pojawiają się niewinne mgiełki. Coraz rzadziej odzywamy się do siebie i stopniowo zwalniamy. Michał zostaje w tyle, więc od czasu do czasu daję znaki, żeby go zmobilizować. Nikogo po drodze nie spotykamy. Czyżby wszyscy wjeżdżali kolejką? Jeszcze jedno ostre podejście i jesteśmy w Mirze. Buty, pomimo grząskiego i topniejącego śniegu, na szczęście są suche. Mamy niezły czas i postanawiamy tu posiedzieć przez godzinę lub dwie, żeby trochę przywyknąć do wysokości. Przy okazji nadrabiamy braki energetyczne ciepłym posiłkiem. Niestety wszystko odbywa się na stojąco z powodu braku jakichkolwiek siedzeń. W dodatku kilka okien jest wybitych i po paru minutach stania odczuwamy przeszywające zimno. Zakładamy kolejne warstwy odzieży. Z wagonika, który właśnie przyjechał, wychodzi strażnik i kasuje 20$ od osoby za wstęp do parku. W międzyczasie stopniowo pogarsza się pogoda, czego w porę nie dostrzegamy. Gdy opuszczamy stację, zauważamy potężną chmurę burzową idącą prosto na nas znad rejonu Bezingi. Widoczne strugi padającego deszczu oraz nieustanne grzmoty zmuszają nas do zastanowienia...czy zdążymy. Przyglądam się sytuacji przez dłuższy moment, obliczając gdzieś w głowie przybliżony czas nadejścia zawieruchy w stosunku do naszych możliwości. Chwila konsternacji.
- Zdążymy. Mamy godzinę.
Pomimo zgłoszonych wątpliwości rozpoczyna się wspólny wyścig z czasem. Kto pierwszy? My czy wysłannik piekieł? Wypruwamy z siebie flaki. Prawie biegniemy z ciężkimi plecakami w śniegu po kolana. Michał zostaje trochę w tyle, ale trzyma się dzielnie. Za plecami burza coraz głośniej daje o sobie znać. Nieustannie informuje nas, że się zbliża. Nadnercza dopingują organizm adrenaliną. Co jakiś czas obracam się za siebie i widzę jak robi się ciemno. W oddali nie widać przejaśnienia, właściwie to nic nie widać. To front. Czuję że to będzie jakiś koszmar...nie wiedziałem jeszcze wtedy, że potrwa pięć dni. Na stoku pusto, już nie ma nikogo. Jeszcze piętnaście minut temu byli. Gdzie u licha oni się podziali? Zdążyli się już schować... Podbiegam coraz krótszymi odcinkami. Wybieram miejsca, dołki w śniegu, które muszę osiągnąć jednym zrywem. Dwadzieścia kroków, postój, parę głębokich oddechów i w górę, i w kółko to samo. W pewnym momencie, gdy dociera do mnie, że na pewno się uda, że zdążę, ogarnia mnie spokój. Zwalniam bo wiem, że Michał jeszcze walczy i lepiej mu będzie mnie widzieć. Czas został wyśrubowany, ale dzisiaj już nigdzie nie pójdę, nie dam rady. Pytamy o nocleg w beczkach, ale gospodarz chichocząc życzy sobie aż 300 rubli od osoby. To tyle co w Chamonix mówię. Tymczasem na nasze głowy zaczyna padać ostry grad, a potem deszcz ze śniegiem. Bardzo nieprzyjemne traktowanie ze strony gospodarza wpływa na decyzję o rozbiciu namiotów powyżej schroniska. Zabawa z pałatką zabiera mi bardzo dużo czasu. Świadomość samotnego noclegu w trzyosobowym namiocie narzuca szczególną ostrożność. Zabezpieczam go kamieniami znosząc je z okolicy, żeby postawiony przed chwilą dom przypadkiem nie zamienił się w spadochron, gdy w nim będę. Wieczorem urządzamy sobie wyżerkę. Zalewam liofilizowaną jajecznicę którą mi polecano... Jednak pierwszy kęs uświadamia mnie, że druga, która jest w plecaku, zostanie tutaj dla przypadkowych gości. Jemy bardzo dużo różnych rzeczy, kaszki, kisielki, puree, słowem nie żałujemy sobie. Pogoda staje się katastrofalna... Noc jest stale rozświetlana przez setki grzmiących błyskawic. Rano nic lepiej. Dostajemy SMS-a z Polski, że tak ma być przez kilka dni, a w ogóle to w Inguszetii wybuchła wojna, Czeczeni zaatakowali rosyjskie posterunki. Cudownie. Czy my przypadkiem nie jesteśmy w Inguszetii? Po krótkiej debacie dochodzimy do wniosku że na szczęście nie. Cały dzień leżymy w namiotach wychodząc z nich jedynie wtedy, kiedy nie da się już wytrzymać. Żałuję, że nie zabrałem żadnej książki...kompletna nuda. Kolejna noc i znów ta sama pogoda...Rano na chwilę się przejaśnia. Wykorzystujemy szansę, jaką nam daje okno pogodowe i idziemy do Prijuta. Zajmuje nam to około 1,5 godziny. Po drodze spotykamy liczne grupy wycofujące się na dół. Wśród wielonarodowościowej ekipy jest grupa Polaków. Nikomu nie udało się zdobyć szczytu. Nasi osiągnęli przełęcz (ok. 5350 mnpm), co przy takich warunkach i tak było wielkim sukcesem. Cieszę się, że postanowiliśmy od razu działać na stokach Elbrusa. Ci, którzy schodzili nie zostawili sobie wystarczającej rezerwy czasu i musieli pogodzić się z porażką.
KANCIAPA
Dzięki zebranym po drodze informacjom dostajemy się do kanciapy położonej ok. 100 metrów powyżej Prijuta, gdzie warunki są o dziwo zaskakująco dobre. Domek zrobiony z płyt wiórowych posiada dwie piętrowe sypialnie wyposażone w materace i obszerną kuchnię, w której można było wygodnie usiąść przy stole, zagotować wodę na (!) domowej kuchence (takiej z piekarnikiem) i - co jest wręcz niewiarygodne - napalić w kominku. Miejsc noclegowych było ponad dwadzieścia. Na drewnianym prymitywnym tarasie można było znaleźć łopaty do odgarniania śniegu i deski do palenia w piecu. Dla nas oznaczało to pełny komfort. Byliśmy tam sami i tego dnia nikt do nas już nie dołączył. W Prijucie, do którego schodziłem już w ciemnościach i gęstej mgle, również było zupełnie pusto. Ogarnęło mnie przekonanie, że to zapowiadająca się zła pogoda odstraszyła potencjalnych zdobywców. Wracając, przy skałach zwróciłem uwagę na liczne pamiątkowe tablice przytwierdzone do nich. Tam przekonałem się, że Elbrus potrafi być bezlitosny i odbiera życie nawet całym wyprawom. Trudno oddać emocje, jakie panują w tym miejscu. Odczytywanie tylu dat i nazwisk ludzi w wielu językach świata, w skąpym strumieniu światła czołówki i wyjącym wściekle huraganie, rozrywającym pędzące chmury w załomach skalnych, pogłębia uczucie samotności, zmienia rzeczywistość na zupełnie inną – poza codziennym światem. To niesamowite, że jeszcze parę dni temu siedziałem wygodnie w klimatyzowanym biurze w rozgardiaszu dużego nowoczesnego miasta, a teraz, zaledwie chwilę później jestem w miejscu, które bardziej przypomina warunki panujące na Księżycu, niż te na Ziemi. Co musi czuć astronauta, który w trzy minuty po starcie jednym spojrzeniem ogarnia całą Ziemię? Jest minus 18 stopni i zaczynam odczuwać zimno w paluchy rąk. Wracam do chatki. Snujemy plany na kolejne dni. Nasza sytuacja żywieniowa wygląda źle. Na stole rozrzucamy wszystkie nasze zapasy i zastanawiamy się na ile dni nam to wystarczy? Przy rygorystycznych oszczędnościach najwyżej trzy dni...a jeżeli pogoda się nie poprawi...? Długo rozważamy możliwość zejścia i uzupełnienia zapasów. Bliskość kolejki i szansa na normalny obiad przeważają za tym, by schodzić następnego dnia rano.
ODWRÓT
Po dobrze przespanej nocy budzę się o 7. Czuję się znakomicie, a ponieważ pogoda jest trochę lepsza, przychodzi mi na myśl podejście do Skał Pastuchowa, zanim zejdziemy na dół. Łukasz przystaje na propozycję i idziemy razem. Zajmuje nam to ok. 1.5 godziny. Czujemy się doskonale na wysokości 4600m i w dobrych humorach wracamy do „bazy”. W tym czasie Michał zdążył pozbierać się i zjeść śniadanie. Widać, że nie czuje się najlepiej. Wrzucamy do plecaków, co popadnie i zbiegamy do kolejki. W południe po darmowej przejażdżce wagonikiem jesteśmy na dole w hotelu. Na myśl o zupkach chińskich i liofilizatach robimy zapasy z warzyw, owoców, wędlin, pieczywa i masła. Jeszcze takim jedzonkiem nie raczyłem się powyżej 4000 mnpm. Następnego dnia przy paskudnej pogodzie dochodzimy w komplecie z górnej stacji kolejki do naszej kanciapy w czasie zaledwie jednej godziny. Poprzednio zajęło nam to prawie dwie. W domku zastajemy dwóch Rosjan i szybko robi się wesoło. Obecność innych wyraźnie poprawia nasze morale. Co prawda dowiadujemy się przy okazji, że w kwietniu na Elbrusie zginęło 17 osób i że podobno jest to bardzo tragiczny rok, ale słucham tego z lekko przymrużonym okiem. Jakoś wydaje mi się to mało prawdopodobne. Niczego takiego wcześniej nam nie mówiono, a przecież spotykaliśmy wiele osób. Po szybkim posiłku namawiam Michała na wyjście w kierunku Skał Pastuchowa. Gdzieś w dwóch trzecich drogi zauważam szybko zbliżającą się burzę, ale za późno. Zaskakuje nas. Co gorsza jest na naszej wysokości i zapewne za moment nas ogarnie. Wiem, że nie zdążymy. Nie mamy nawet pięciu minut. Bezradność piętnuje uczucie ściskającego strachu, ale nie wpadamy w panikę, zachowujemy spokój. Wkrótce potem jesteśmy w środku piekła. Chmura korzysta z bliskości podłoża i przepływając przez cały grzbiet wyładowuje się. Patrzę przed siebie, pod nogi, ale kątem oka widzę liczne wyładowania na brzegu grzbietu 100 metrów ode mnie. Ponaglam Michała – bezskutecznie. Sprawdzam, jak bardzo jestem naładowany, zbliżając co chwilę do siebie kijki. W końcu przeskakuje pomiędzy nimi niewielka iskra i zaczynam biec. Krzyczę do Michała, ale nie reaguje. Ostatnie 100 metrów do kanciapy przechodzę z duszą na ramieniu. Przypominają mi się wszystkie tragedie, gdzie komuś zabrakło 50 czy 100 metrów do bezpiecznego miejsca. Nie chciałbym, żeby mnie taki pech również spotkał. Serce wali jak oszalałe, ale siedzę już przy stole. Michał pojawia się bez słowa. Jest skonany i źle się czuje. Tymczasem domek jest wypełniony ludźmi. Popołudniu przyszli przewodnicy z liczną wielonarodowościową grupą. Są wśród nich Amerykanie, trzy osoby z RPA, Anglicy. Wraz z nimi pojawia się „właściciel” kanciapy i ściąga po 200 rubli od osoby za nocleg. Podobno budował tą chatkę wraz z bratem. W sumie jesteśmy skłonni w to uwierzyć, w końcu przyniósł cały plecak wyładowany deskami na opał i rozpalił w kominku. Szkoda, że dym nie tylko uciekał na zewnątrz, ale niestety również dostawał się do środka, chwilami ograniczając widoczność w chatce do...dwóch metrów i powodując przy tym duszności. Kilka osób planuje na jutro atak szczytowy, co więcej, ma być ładna pogoda. Pozostali raczej będą się aklimatyzować, w końcu dopiero dotarli na wysokość 4100 m w dodatku wjeżdżając na 3800 m kolejką. Jednak to co dzieje się na zewnątrz nie napawa nas optymizmem. Trwa kolejna dziś burza. Dwaj sympatyczni Rosjanie, nie widząc szans na atak w dniu jutrzejszym, w ostatniej chwili, po ciemku, postanawiają schodzić wraz z „właścicielem”. Po niezwykle smacznej kolacji, uciekając od wszechobecnego dymu, udajemy się na zasłużony odpoczynek. O drugiej nad ranem budzi nas niewielkie zamieszanie. Wyjąca na wietrze kanciapa raczej potwierdza późniejszą informację. Beznadzieja. Wszyscy wracają do łóżek. Mnie jednak zmusza do wyjścia ciśnienie w pęcherzu. Denerwuję się, że z tak błahego powodu muszę założyć wszystko na siebie, w dodatku bezszelestnie. Wychodzę na taras. Aura jest zupełnie „niewyjściowa”, gdzieś w oddali błyskawice rozświetlają panującą ciemność. Nagle zwracam uwagę na wyraźne buczenie, podobne do tego, które czasem słyszę przejeżdżając pod liniami wysokiego napięcia. Szukam źródła dźwięku i natrafiam w ciemności na drut – piorunochron...i...zawracam do łóżka. Wytrzymam do rana, a jeśli chatka w tym czasie spłonie, to tym bardziej wytrzymam. Budzę się jak zwykle koło 7 i natychmiast zrywam z łóżka chłopaków. Pogoda jest tak piękna, jakby to, co nękało nas przez ostatnie dni, było tylko długim snem. Jest niedziela 27 czerwca 2004 roku.
DECYDUJĄCE STARCIE
Chcemy dziś osiągnąć 5100 m, bo na atak szczytowy jest niestety za późno. Z żalem patrzymy z tarasu na zespoły, które wyszły kilka godzin przed nami z Prijuta i na te, które do Skał Pastuchowa podwiózł ratrak spod „beczek”. W tej chwili są już na wysokości ponad 5000m i trawersują dalej stoki wschodniego wierzchołka Elbrusa. Niektórzy posuwają się bardzo wolno. Może ich dogonimy? Wychodzimy o 7.55. Nie zabieramy namiotów, bowiem jeżeli dzisiaj dojdziemy na wysokość 5100m lub wyżej, to tak się zaaklimatyzujemy, że za dzień-dwa, jeżeli pogoda pozwoli, będziemy mogli spokojnie startować z kanciapy na szczyt. Zaraz po starcie spotykamy idącego o kijkach i bez plecaka samotnika. Na pierwszy rzut oka widać, że nie tutejszy...
- Do you speak English? – pytam.
- Yes.
- So, you...
- Where are you from? – wtrąca się w słowo.
- Poland.
- Ja też jestem z Polski.
Marek przyjechał samotnie zdobyć Elbrus. Okazuje się, że ma na dzisiaj podobne plany do naszych. Do Skał Pastuchowa zasuwamy po śladach ratraka. Coś nie czuję takiej mocy, jak wczoraj, ale trzymam się Marka. Idę równym tempem i mijam go za każdym razem, kiedy on się zatrzymuje, zaraz potem mnie wyprzedza i ponownie przystaje i tak w kółko. Łukasz z Michałem dochodzą do skał pierwsi i powoli zakładają uprzęże. Kiedy ich doganiamy, przyznaję, że muszę chwilę odsapnąć. Marek nie przerywa i idzie dalej. Martwię się o stopy, bo od wyjścia z kanciapy nie chcą mi się rozgrzać palce. W dodatku nie pomaga poruszanie nimi w bucie. Podobną sytuację zgłasza Łukasz. Rozgryzamy zamarzniętą czekoladę, przypominającą kawałek wszechobecnego bazaltu i pijemy herbatę, może to nam pomoże. Wpinamy się w linę. Niby wokoło nie widać szczelin, ale zbyt wiele osób nie wraca ze szczytu, żeby to zlekceważyć. Zresztą przewodnicy również wiążą się ze swoimi klientami. Ruszamy. Na początku mamy problemy ze zgraniem, ale po przejściu kilkuset metrów zaczynamy się rozumieć. Po zejściu z utwardzonego przez ratrak śniegu momentalnie zapadamy się po łydki, w dodatku teren coraz wyraźniej pnie się w górę i sprawia nam większe trudności. Znacznie powyżej Skał Pastuchowa mijają nas dwaj biegnący Rosjanie w sweterkach. Na wysokości nerek są przepasani kawałkiem karimaty, ale zaraz rezygnują z dalszego podejścia i schodzą. Teraz już na pewno jesteśmy ostatni. Za nami nikt już nie wyszedł nawet na klimatyzacyjną przechadzkę. Łukasz co jakiś czas podaje wysokość...4810 m - Mt. Blanc...niedługo potem 5000 m. Przychodzi mi na myśl, że osiągamy te wysokości zadziwiająco szybko. Może idziemy w bardzo dobrym czasie, tylko presja bycia ostatnimi powoduje negatywne odczucia? Na wysokości 5100 metrów podsuwam chłopakom sugestię: zróbmy go dzisiaj, a jutro chodźmy na piwo...nie reagują, ale ciągle brną przed siebie w kopnym śniegu. Powyżej 5100 m w jednej chwili robi się znacznie trudniej. Każdy krok okupiony jest większym, niż do tej pory wysiłkiem. Wyraźnie wzrasta częstotliwość oddechów i napięcie, że jeszcze nie widać przełęczy. Nie utrzymamy takiego tempa. W końcu nie nadążamy z wdychaniem tlenu...zadyszka zmusza nas do zwolnienia. Mijają nas pierwsi zdobywcy schodzący na dół. Są zdania, że pogoda powinna się utrzymać do wieczora, i jeżeli mamy dobre tempo to możemy jeszcze spróbować. Nadzieja na sukces sięga do naszych ukrytych rezerw i przyspieszamy. Tuż przed przełęczą zauważamy Marka oddalonego o 20 minut oraz schodzących ze szczytu przewodników z liczną grupą zadowolonych klientów. O 14.oo osiągamy przełęcz pomiędzy wierzchołkami Elbrusa i siedząc na rozgrzanych słońcem kamieniach zastanawiamy się, co dalej. Jest bezwietrznie i gorąco. W kanciapie opowiadano nam, że to miejsce jest znane z takich warunków termicznych. Dopiero tutaj rozgrzewam palce stóp. Czasu mamy bardzo niewiele, ale decydujemy się na atak. Zostawiam plecak, zabierając z niego tylko aparat i czekoladę. Dalej jest zalodzony trawers stromego lodowcowego stoku, chyba najtrudniejszy technicznie odcinek, ale i tak możliwy do przejścia o kijkach i rakach. Bez plecaka mogę wdychać jednorazowo znacznie więcej powietrza, co przekłada się na poprawę mojej wydolności. Presja czasu jest tak silna, że nieustępliwie mobilizuję kolegów i bardzo szybko pokonujemy „trudne” miejsca, stopniowo zmierzając na plateau szczytowe. Niespodziewanie naszym oczom ukazuje się olbrzymia ciemna chmura, która czaiła się po drugiej stronie góry. Jest tuż, tuż. Natychmiast wsłuchuję się w nieprzyjazne odgłosy burzy, dochodzące z jej wnętrza. Niczego wcześniej nie było ani widać, ani słychać. Co robić? Jeżeli nas ogarnie...to po nas. Na tej wysokości nie ma żadnych szans. Jestem skłonny niezwłocznie zawrócić i biec na dół. Chcę jednak chociaż zobaczyć szczyt. Nie mogąc wpłynąć na zmianę tempa, wypinam się z łączącej nas liny i podbiegam kilka kroków do góry. Przystaję. Kolejne kilka kroków...widzę szczyt. Jest bardzo blisko. Może nawet nie 200 metrów. Niewielkie wzniesienie na końcu śnieżnej równiny. Na myśl przychodzą wielomiesięczne przygotowania, treningi, koszty, wykorzystany urlop i wreszcie daleka podróż i te pięć dni cierpliwego wyczekiwania na pogodę. I teraz w jednej chwili można zniweczyć to wszystko i będąc na wyciągnięcie ręki od celu nawet go nie dotknąć! Trudno przekonać się do odwrotu w takim momencie, ale należy. Niejednokrotnie ta minuta, dwie mogą być decydujące. Wyprzedzam Marka. Jest dobrej myśli. Zdążymy. Wymachuję rękami do chłopaków. Porzucają linę i idą. Niemal biegnę na szczyt. Jeszcze kilka krótkich postojów na wzniesieniu pod wierzchołkiem i jestem na szczycie Elbrusa. Mimo, że nie ma czasu na radość, to czuję wewnętrzną euforię, którą staram się zdusić w sobie, skupiając uwagę na analizie sytuacji. Chmura jest wysoka na wiele kilometrów, zaczyna się znacznie poniżej nas i sięga prawdopodobnie nawet dolnych części stratosfery. Klasyczny cumulonimbus calvus, najgorsza rzecz, jaka może przytrafić się wysoko na Elbrusie. W zasadzie trudno tu o inne zagrożenia dla wytrawnych trekkerów i alpinistów. Jakimś cudem Elbrus trzyma ją na „sztywno”. Krawędź kowadła rozpościera się nad nami, ale nie przemieszcza się bliżej. Łukasz jest kolejnym zdobywcą. Sprawdzamy, jak stoimy z czasem. Jest 15.55. Temperatura na szczycie minus 16 stopni. Marek wyraźnie zwolnił powyżej przełęczy i ostatnie metry chyba były dla niego bardzo trudne. Gdy wszyscy są już na szczycie robimy foty i schodzimy. Pogoda do końca nam dopisuje. O 20.oo jesteśmy w kanciapie. Ogólne gratulacje i opowieści z dnia dzisiejszego trwają jakiś czas i tylko Rosjanie, którzy wczoraj zeszli na dół, a teraz powrócili z zamiarem jutrzejszego ataku, mają czego żałować. Wieczorem pogoda wraca do normy...a w poniedziałek schodzimy do beczek o GPS-ie w temperaturze poniżej minus 20 stopni... W czerwcu jest rzeczywiście stabilna pogoda...stabilnie do d....
Następne dni spędzamy na popijaniu browców i kąpaniu się w gorących źródłach, których nie brakuje na Kaukazie. W dzień wyjazdu mamy niesamowite szczęście jeszcze oglądać Elbrus z dworca w Piatigorsku ponad 100 km od góry. Tego dnia na pewno kolejne wyprawy miały szansę osiągnąć jego wierzchołek.
Mimo to pewnego dnia zdecydowałem, że trzeba tam pojechać. Zaczęło się od przeszukiwania netu, co nie sprawiało wielkich trudności, bowiem roiło się od opisów zwycięskich wypraw. Zastanawiające było jednak to, że nie można było znaleźć choćby słowa o tych zakończonych niepowodzeniem, a stanowią one niebagatelne źródło wiedzy. Z każdą kolejną stroną www rósł mój apetyt na tę górę. Recenzje i opisy zachęcały do podróży w Kaukaz...: „na północ od głównej grani Kaukazu leży potężny masyw górski, zupełnie inny niż cała reszta otaczających go gór. Ponad morzem postrzępionych szczytów bieleją stoki góry - olbrzyma. To Elbrus”. Robiło wrażenie. Przeszukując Internet przypadkiem natrafiłem na grupę, która wybierała się na Elbrus w okresie, który bardzo mi odpowiadał, czyli w połowie czerwca. W Kaukazie jest to miesiąc stabilnej, najlepszej pogody. Jeszcze ważniejsze było to, że wyjazd organizował „Bodziok” (Łukasz), którego znałem ze wspólnej zimowej wspinaczki na nienazwany lodospad zachodniej ściany Kazalnicy. Nie był to wtedy wielki wyczyn, bo warunki lodowo-pogodowe nie pozwalały na nic więcej, ale pomimo skąpego doświadczenia Łukasz wykazał się wtedy żelazną psychą. Z takich czy innych względów bardzo chętnie zgłosiłem swój udział w wyprawie.
PRZYGOTOWANIA
Pakując się na pierwszą wyprawę górską, gdzie środkiem transportu nie miał być samochód, staję przed zadaniem dla mnie wcześniej nieznanym...zmieścić się do jednego plecaka na dwa tygodnie z myślą o wejściu z tym wszystkim na dużą wysokość. Ba, wysokość, której nigdy wcześniej nie osiągnąłem (M. Blanc i parę czterotysięczników). Dotychczas jedynym ograniczeniem był bagażnik mojego samochodu, który gwarantował nieoceniony komfort. Przecież można było wypchać go dowolnie, a i tak przy każdym wyjściu w góry zabrać z niego tyle, ile było potrzebne na max trzy do pięciu dni. Jednak tym razem miało to być 14 do 17 dni z niewymiennym bagażnikiem na plecach. Ostatecznie jednak udaje mi się zmieścić nawet klapki z myślą o 50 godzinnej podróży pociągiem.
ZBIÓRKA
Spotkanie z ekipą, której część zdążyła się wykruszyć w wyniku naturalnej wyprawowej selekcji, umówiliśmy możliwie najbliżej czyli.......we Lwowie. Autobus Wrocław-Kijów, do którego wsiadam na dworcu PKS we Wrocławiu wygląda raczej na ciasnego busika, ale może się mylę. Gdy po siedmiu godzinach jazdy w całkowitym bezruchu, z przyklejonym do siedzenia tyłkiem, pozostawiam Medykę na zachodzie, ogarnia mnie wrażenie, że cofam się w czasie. To, co widzę, przypomina krajobraz jaki znałem wiele lat temu w Polsce...taka retrospekcja. Rozkoszuję się wolnością – jaką lubię najbardziej, nieskażoną żadnym chorym obowiązkiem związanym z codziennością, urzędami, gonitwą za kasą, karierą, czekaniem w korkach, w spalinach, w tłoku. Teraz jestem zależny tylko od siebie i ludzi, których wybrałem na towarzyszy tej przygody. Jakoś nie zawracam sobie głowy słowami ukraińskiego celnika, który widząc na mojej karcie emigracyjnej w polu „cel podróży” wpisane drukowanymi literami „Tranzyt” zapytał:
- Kuda ty jediosz?
Po chwili usłyszałem:
- Tam strelajut.
Łaskawie, z niedowierzaniem pozwolił mi wjechać na teren swojego kraju, przybijając stosowną pieczęć.
Chłopaki po spędzonej na zwiedzaniu miasta nocy i piwkowaniu w okolicach dworca, gdzieś nad ranem doczekali się mojego przyjazdu. Są o dziwo wypoczęci i gotowi do dalszej jazdy, a ja właśnie zakończyłem pierwszy z czterech etapów podróży i jestem cieniem siebie. Na szczęście piwko szybko stawia mnie na nogi. Na dworcu kręcą się panowie w gabardynowych czapkach o śmiesznych kołowych rondach. Widać, że twarze tych ludzi nigdy nie zostały skażone jakimkolwiek grymasem. Szybko staje się jasne, że od średnicy ronda zależy stopień w hierarchii służbistów...chwilę później pojawia się maleńki, poważny człowiek z rondem o średnicy gigantycznej pizzy. Takie skojarzenie to znak, że zgłodnieliśmy. Na drogę kupujemy parę piwek, flachę i trochę żarcia...jak się później okaże stanowczo za mało. Zadowoleni, że do tej pory obeszło się bez wziatki (łapówy), co było prawdziwym sukcesem, idziemy na peron, gdzie zaskakują nas rozbrzmiewające dźwięki hymnu ukraińskiego. To powitanie dla wjeżdżającego na peron pociągu. Rzeczywiście w ostatnich latach zreformowano kolej - pomyśleliśmy.
Nasz pojezd odjeżdżał o 8.50. Od tego momentu było przed nami 18 godzin podróży do Charkowa, gdzie po 6 godzinach „odpoczynku” czekały nas jeszcze 22 godziny do Piatigorska, a potem kilka godzin do Terskola.
Podróż pociągiem na wschód od Polski to przygoda nadająca się na osobny rozdział lub całe opowiadanie.
POCIĄG
Zbliża się godzina odjazdu i pojawia się nasz pociąg, z którego wyskakuje obsługa i szmatkami poleruje zewnętrzne poręcze... Zaraz potem okazuje się, że numer wagonu podany na bilecie nie istnieje. Wzruszając ramionami pokazujemy bilety „strażniczce” ostatniego wagonu i zostajemy wpuszczeni do środka. Bilety, wykupione jeszcze w Polsce, były na tzw. Plackarte i za moment mieliśmy przekonać się, jaki standard kryje się pod tym hasłem. Niczego nie świadomi instalujemy się w przedziale. Natychmiast pozbywam się ciężkiego obuwia i zakładam lekkie i wygodne klapeczki, jednocześnie wyobrażając sobie, jakby bez nich wyglądała ta podróż. Próba otwarcia okna przy 30 stopniowym upale kończy się niepowodzeniem. Usiłując znaleźć przyczynę, zauważam metaliczne główki częściowo zatopione w drewnianej framudze.
- Gwoździe – wykrzyknąłem zrezygnowany.
W całym wagonie nie znajdujemy sprawnego okna. Powód - zimy u nich srogie, więc okna są i będą zabite gwoździami. Rozglądam się po wagonie by jak najwięcej zapamiętać. Plackarta to wagon pocięty na przedziały, które przecina jeden długi korytarz. W każdym przedziale jest sześć łóżek, z tym że cztery po jednej stronie od korytarza tak jak w „normalnych” przedziałach i dwa po drugiej stronie wzdłuż przeciwległego okna z czego jedno zamieniane jest w ciągu dnia na stół i siedzenie. Całego porządku pilnuje jeden lub dwóch „kanarów-strażników” na wagon. Zatem można by rzec, że obsługa pociągu jest nad wyraz liczna. Wkrótce powietrze zaczyna przypominać to, znane mi z wnętrza samochodu, stojącego latem od kilku godzin na nasłonecznionym parkingu. Mimo to wszystko jest super, świeża pościel, wystarczająco wygodne łóżka, poduszki, herbatka, muzyczka rozbrzmiewająca w głośnikach, wszystko do momentu, gdy któryś z nas nie poszedł do toalety. Był to prawdziwy kibel. Najpaskudniejsze miejsce w jakim był którykolwiek z nas od lat. Tam po prostu.....nie dało się wytrzymać.
Drogę do Charkowa w większości przesypiamy, przylepiając się do przepoconej pościeli. W Kijowie ocknęliśmy się i korzystamy z okazji by zerknąć na to miasto choćby z okna pociągu. Niesamowite wrażenie robi na nas 100 metrowa Statua Swobody stojąca nad równie olbrzymim Dnieprem, rzeką kilka razy szerszą i większą od naszej Wisły. W przerwach pomiędzy drzemkami podróż mija w atmosferze lekkiego podniecenia. Sączone browce nie mają w tym znaczącego udziału. Gdzieś nad ranem czyjeś wrzaski budzą nas z ostatniej drzemki. „Strażniczka” coś wykrzykuje, ale oczywiście nic z tego nie rozumiemy. Widzimy tylko, jak inni zrywają się i ustawiają do kolejki w kierunku obleśnych kibli. Lekko niedobudzony zastanawiam się, co ich ciągnie do takiego miejsca, może nie mają łazienek we własnych domach i nakazano im korzystać z toalet, bo zostaną zamknięte. Chwilę później już wiemy. Owszem - toalety zostaną zamknięte, ale to bliski koniec 18-godzinnej podróży jest powodem takiego zrywu. Nie wszyscy zdążyliśmy skorzystać. Łukasz został wyciągnięty podczas....strażniczka otworzyła kibel kluczem, wtargnęła do środka i nakazała natychmiast opuścić „sanitarną zone”. Oburzony wrócił do nas.
W Charkowie wygłodzeni rzuciliśmy się na żarcie w Mc Donald’s i przy okazji, znając standard Mc’owych toalet, prawie wykąpaliśmy się w umywalkach. Zrobiliśmy też zapasy na dalszą drogę, niestety swoje musiałem później wyrzucić, ponieważ nie sprawdziłem dat ważności na tym, co brałem. Pojawił się też problem wizowy. Przypadkiem odkryliśmy, że wizy mają wpisany kod rejonu, w który się udajesz, a nasze były wydane na podstawie voucherów ważnych tylko w Moskwie. Od tego momentu do granicy z Rosją radość z podróżowania zastąpiło uczucie ciągłego niepokoju. Obawy były tym większe, że jest to pierwszy rok obowiązywania wiz do Rosji i nie mogliśmy przewidzieć reakcji na granicy. W związku z zaistniałą niepewną sytuacją nastawiliśmy się na użycie najmocniejszej karty przetargowej – sałaty zwanej “baksem”.
Pociąg, do którego wsiadamy w Charkowie, by pobić kolejny rekord długości czasu spędzonego w jednym wagonie, nie różni się niczym od poprzedniego...może ciut lepsze są warunki sanitarne. Późnym popołudniem jesteśmy na granicy. Po przekazaniu naszych paszportów zostaję wytypowany i poproszony do szczelnego pomieszczenia, gdzie po raz pierwszy dochodzi do “wylegitymowania” z zielonych przepustek ze znakiem wodnym zwanych tutaj Lincolnami. Udaje się. Nerwy puszczają i ogarnia nas uczucie ulgi. Niedługo potem jesteśmy w Rosji – każdy z nas po raz pierwszy w życiu, jednym słowem pełna egzotyka. Zadowoleni ze wszystkiego nie rejestrujemy szybko upływających kolejnych godzin w drodze. Pociąg zatrzymuje się w niewielkiej miejscowości położonej nad Morzem Azowskim. Na peronie kręcą się ludzie oferując rosyjskie menu: pierogi, kotleciki i wędzone rybki wiszące na pętlach po kilka sztuk, które są rozchwytywane przez pasażerów. Decydujemy się na ryby skoro wszyscy je kupują, ale gdy jeden z takich zwojów leży już na naszym stoliku, okazuje się że, nie są wędzone.
- A jakie są? – słychać oburzenie w głosie głodnego Łukasza.
-...suszone... – odparłem, nie mogąc powstrzymać śmiechu. W tym czasie dziwna woń dopada nasze nozdrza i zwala z nóg. O zgrozo, przecież prawie wszyscy wnieśli te rybki do wagonu. Upał w pociągu połączony z szybko rozchodzącym się zapachem (przypominającym raczej psujące się ryby) suszonych rybek daje się nam mocno we znaki. Kontrolnie pytam, czy kolega przeżyje, gdy zje taką rybę. Dowiadujemy się jednak, że takie właśnie są najlepsze i należy je spożywać do piwa...lub czegoś mocniejszego. Rzeczywiście kilku pasażerów zjada rybki, delektując się równocześnie wódeczką i mineralną. Zjadamy jedną, nieziemsko słoną, rybę. Pozostałe lądują z dala od nas, w niedostępnym i szczelnym miejscu... Kolej wije się wzdłuż Morza Azowskiego racząc nas morskimi widokami. Zmienia się klimat na śródziemnomorski, zmienia się również klimat w pociągu...na jeszcze gorszy. Pot leje się z nas wiadrami. Chcąc przespać noc w takich warunkach postanawiamy wcześniej się upić...Wydobywamy z plecaka jedyną półlitrówkę i wypijamy po małym kubku.
Gdzieś o drugiej nad ranem ktoś wyrywa mnie z letargu szarpiąc za nogawkę. Nieprzytomny podnoszę powieki, pod które zostaje skierowany silny strumień światła latarki. Żądają paszportów. Budzę chłopaków, szarpiąc ich za kończyny. Jest całkowicie ciemno...ludzie dookoła śpią. Sylwetki najeźdźców majaczą schowane za skierowanym w nas światłem latarek. Dziwię się, że przyszli tylko do nas. O co chodzi? To jakiś koszmar – gestapo. Zabierają mnie na przesłuchanie. Nie ubrany, boso maszeruję korytarzem pociągu do już znanej mi zamykanej kanciapy. Znajdują niezgodności w paszportach.
- Kuda wy jediotie? - zaczyna się.
- Do Piatigorska.
- Gdie Piatigorsk a gdie Maskwa? – no to koniec, pomyślałem. Różnica 2000 km była zbyt duża, by znaleźć mądry argument na taki przebieg trasy. Ostatecznie udaje mi się powstrzymać planowane wyrzucenie nas z pociągu na najbliższej stacji. Konieczne było użycie sprawdzonej przepustki z wizerunkiem Jacksona. Nigdy nie dowiem się, skąd mieli na nas namiary i kim byli. Pewne jest tylko to, że najazd zaplanowali i nie byli tymi, za których się podawali. Z drugiej strony nasza uległość wynikała z zaskoczenia i świadomości, że mają się do czego przyczepić.
Po bardzo nieprzyjemnej nocy budzę się z radosną myślą o nadchodzącym końcu podróży. Za szybą pojawiają się pierwsze samotne, kilkusetmetrowe wzgórza wyrastające z idealnej równiny pokrytej skąpą stepową roślinnością. Jesteśmy w Mineralnych Wodach. To gdzieś tutaj w zeszłym roku w wyniku czeczeńskiego terroru eksplodował pociąg wiozący pasażerów. Zginęły wtedy dziesiątki osób. Pamięć o tym napawa mnie lekkim niepokojem. Chwilę potem przejeżdżamy w milczeniu obok tego, co zostało z tego pociągu. Pordzewiałe, pogięte blachy sieją grozę... Piatigorsk wita nas wczesnym rankiem. Jeszcze wysiadając z pociągu dopadają nas chmary samozwańczych taksiarzy. Zostajemy zarzuceni propozycjami przewozowymi. Wybieramy jedną z ofert i poznajemy naszego kierowcę Siergieja, który jest skłonny poczekać godzinę do otwarcia kantorów. Mamy tylko dolary i wiemy, że w Terskole mogą być kłopoty z ich wymianą. Zostawiamy Michała na dworcu i idziemy z Łukaszem rozejrzeć się za jakimś kantorem. Miasto wydaje się być wymarłe. Kompletna cisza i tylko nieliczne sprzątaczki zamiatają chodniki. Od czasu do czasu ulicami przejeżdża samochód. Widok wraku sprzed godziny przekłada się na nasze obecne morale w tym pustym mieście. Co jakiś czas oglądamy się za siebie. W miedzyczasie uświadamiamy sobie, że dzisiaj jest niedziela i mogą być problemy z meldunkiem (OVIR). Postanawiamy, po uprzednim wypytaniu miejscowych, jechać do Terskola pod Elbrus by jutro cofnąć się prawie 50 kilometrów do Tyrnauz, żeby się zameldować. Kiedy po godzinie wracamy na dworzec okazuje się, że jesteśmy poszukiwani. Michał uznał, że zbyt długo nas nie ma i na wszelki wypadek zaalarmował wszystkie możliwe służby.
TAXI W GÓRY
Idziemy po parkingu w kierunku żółtej Łady z rozbitą przednią szybą. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ wiele z mijanych przez nas pojazdów na parkingu ma ten sam problem. Później Siergiej wyjaśnił nam, że ktoś mu rzucił butelką w samochód w czasie jazdy. Taksówkarz otwiera bagażnik, w którym znajduje się ogromny zbiornik gazu przypominający te używane w domach pod kuchenkę.
- Auto jest na gaz? – pytam.
- Da. Maja charosza rabota – z dumą odpowiada Siergiej.
To najgorsza odpowiedź, jaką mogliśmy usłyszeć. Spoglądamy na siebie znacząco, nic przy tym nie mówiąc. Zdajemy sobie sprawę, że zbiornik nie posiada zbyt wielu certyfikatów bezpieczeństwa. Plecaki zostają dosłownie rzucone do bagażnika i z całej siły upchane. Może to i dobrze. W razie wybuchu nie wypuszczą blach zbiornika w naszym kierunku... W drodze co kilkanaście kilometrów mijamy posterunki kontrolne. Nasz waditiel ma jakieś kłopoty na jednym z nich i musi się posiłkować “przepustkami”. Parę godzin i jesteśmy na miejscu. Ogromna dolina Baksanu, którą podziwiałem przez dwie ostatnie godziny, zalesia się dopiero na kilka kilometrów przed Terskolem. W niższej części ma charakter stepowy, a góry wyrastające nad nią są zbudowane ze skał bardzo kruchych. Siergiej okazuje się niezwykle przyjazny. Pomaga nam nie tylko zarejestrować się u ratowników, ale też skutecznie targuje się w hotelu schodząc z 450 rubli do 200 za noc. Pokój, mimo że z łazienką pozostawia wiele do życzenia. Nie przejmujemy się tym zbytnio, zostawiamy plecaki i idziemy rozejrzeć się po okolicy. Pogoda jest piękna, widoki również. Góry piętrzące się ponad Terskolem (ok. 2150m npm) są już zupełnie inne od tych widzianych wcześniej. Nad niesamowicie piękną tutaj doliną pochyla się, imponująca ogromem, ponad dwukilometrowa ściana Donguz-Orun (4468 mnpm) – góry zabójcy – zakończona białą grzywą charakterystycznego nawisu. Towarzyszy jej Nakra Tau (4451mnpm) oraz popularny Czeget (ok.3800 mnpm). Spływające zewsząd lodowce połączone z zielenią lasu i błękitem nieba dopełniają krajobraz.
POCZĄTEK
Po pierwszej przespanej w całości nocy pakujemy się na upragnione wyjście w góry. Potajemnie rozliczamy się za hotel z “szefową piętra”, przy okazji zostawiając jej nadmiar rzeczy na przechowanie. Jedziemy do Tyrnauz, gdzie załatwiamy wszystkie formalności kokietując naczelnika znajomością składu piłkarskiej reprezentacji Rosji oraz niesprawiedliwych okoliczności, w jakich odpadła z jeszcze trwających mistrzostw Europy. O 11.30 jesteśmy z powrotem w Tersokole głównie za sprawą ekstremalnej jazdy powrotną taksą, a samo wspomnienie tej przejażdżki wywołuje drżenie rąk.
Idziemy drogą do Azau gdzie zaczyna się klasyczne wejście na Elbrus. Wyjście aklimatyzacyjne na Czeget praktykowane przez większość wypraw zajęło by nam zbyt wiele cennego czasu. Przyjechaliśmy zdobyć Elbrus i trzeba poświęcić mu tyle czasu, ile będzie konieczne, żeby później nie okazało się, że zabraknie nam np. jednego dnia. Z Azau podchodzimy wzdłuż kolejki linowej przez pyły wulkaniczne, które unosząc się po każdym kroku drażnią oczy, wnikają do uszu, czyniąc podejście mozolnym i nieprzyjemnym. Na wysokości 3000 mnpm w pobliżu stacji Krugozor rozbijamy pierwszy obóz. Ponieważ rozbicie namiotów na pyle wulkanicznym graniczyłoby z cudem, korzystamy z gościnności strażnika parku narodowego i instalujemy się na tarasie, wbijając, pomiędzy deski, drewniane sęki zamiast szpilek. Później zasłużony obiad i pierwsze na tej wyprawie smakowanie „chińszczyzny”. Zupka smakuje lepiej niż w domu. Tego dnia zdobywamy jeszcze ok. 200 metrów z zamiarem osiągnięcia lepszej aklimatyzacji i wracamy do namiotów. Wieczorem wyraźnie się przejaśnia i po raz pierwszy oglądamy wierzchołki Elbrusa. Pojawiają się sprzeczne opinie co do pierwszego wrażenia, jakie na nas robi. Gwiaździste niebo zachęca do sprecyzowania naszych zamiarów na kolejny dzień. Jutro chcemy dojść do beczek (ok. 3800m).
POGODA
Rano budzi nas słońce, szybko rozgrzewając namioty. Załatwiamy co musimy, pakujemy się i startujemy. Szybko osiągamy wczorajszą wysokość i wchodzimy na pierwszy śnieg. Niestety jest już mokry. Zaczynam się martwić, czy moje buty zniosą takie warunki. Znam je i wiem, że wolałyby kilkugodzinny deszcz, niż godzinę topniejącego śniegu. Przez cały czas wypatrujemy właściwą drogę, z której zeszliśmy wczoraj przed pośrednią stacją. Trawersujemy lodowiec, by następnie wspiąć się na morenę boczną, gdzie w końcu trafiamy na wydeptany ślad. Idziemy jej wybitnie ostrym grzbietem w kierunku górnej stacji Mir (3500m). Na niebie pojawiają się niewinne mgiełki. Coraz rzadziej odzywamy się do siebie i stopniowo zwalniamy. Michał zostaje w tyle, więc od czasu do czasu daję znaki, żeby go zmobilizować. Nikogo po drodze nie spotykamy. Czyżby wszyscy wjeżdżali kolejką? Jeszcze jedno ostre podejście i jesteśmy w Mirze. Buty, pomimo grząskiego i topniejącego śniegu, na szczęście są suche. Mamy niezły czas i postanawiamy tu posiedzieć przez godzinę lub dwie, żeby trochę przywyknąć do wysokości. Przy okazji nadrabiamy braki energetyczne ciepłym posiłkiem. Niestety wszystko odbywa się na stojąco z powodu braku jakichkolwiek siedzeń. W dodatku kilka okien jest wybitych i po paru minutach stania odczuwamy przeszywające zimno. Zakładamy kolejne warstwy odzieży. Z wagonika, który właśnie przyjechał, wychodzi strażnik i kasuje 20$ od osoby za wstęp do parku. W międzyczasie stopniowo pogarsza się pogoda, czego w porę nie dostrzegamy. Gdy opuszczamy stację, zauważamy potężną chmurę burzową idącą prosto na nas znad rejonu Bezingi. Widoczne strugi padającego deszczu oraz nieustanne grzmoty zmuszają nas do zastanowienia...czy zdążymy. Przyglądam się sytuacji przez dłuższy moment, obliczając gdzieś w głowie przybliżony czas nadejścia zawieruchy w stosunku do naszych możliwości. Chwila konsternacji.
- Zdążymy. Mamy godzinę.
Pomimo zgłoszonych wątpliwości rozpoczyna się wspólny wyścig z czasem. Kto pierwszy? My czy wysłannik piekieł? Wypruwamy z siebie flaki. Prawie biegniemy z ciężkimi plecakami w śniegu po kolana. Michał zostaje trochę w tyle, ale trzyma się dzielnie. Za plecami burza coraz głośniej daje o sobie znać. Nieustannie informuje nas, że się zbliża. Nadnercza dopingują organizm adrenaliną. Co jakiś czas obracam się za siebie i widzę jak robi się ciemno. W oddali nie widać przejaśnienia, właściwie to nic nie widać. To front. Czuję że to będzie jakiś koszmar...nie wiedziałem jeszcze wtedy, że potrwa pięć dni. Na stoku pusto, już nie ma nikogo. Jeszcze piętnaście minut temu byli. Gdzie u licha oni się podziali? Zdążyli się już schować... Podbiegam coraz krótszymi odcinkami. Wybieram miejsca, dołki w śniegu, które muszę osiągnąć jednym zrywem. Dwadzieścia kroków, postój, parę głębokich oddechów i w górę, i w kółko to samo. W pewnym momencie, gdy dociera do mnie, że na pewno się uda, że zdążę, ogarnia mnie spokój. Zwalniam bo wiem, że Michał jeszcze walczy i lepiej mu będzie mnie widzieć. Czas został wyśrubowany, ale dzisiaj już nigdzie nie pójdę, nie dam rady. Pytamy o nocleg w beczkach, ale gospodarz chichocząc życzy sobie aż 300 rubli od osoby. To tyle co w Chamonix mówię. Tymczasem na nasze głowy zaczyna padać ostry grad, a potem deszcz ze śniegiem. Bardzo nieprzyjemne traktowanie ze strony gospodarza wpływa na decyzję o rozbiciu namiotów powyżej schroniska. Zabawa z pałatką zabiera mi bardzo dużo czasu. Świadomość samotnego noclegu w trzyosobowym namiocie narzuca szczególną ostrożność. Zabezpieczam go kamieniami znosząc je z okolicy, żeby postawiony przed chwilą dom przypadkiem nie zamienił się w spadochron, gdy w nim będę. Wieczorem urządzamy sobie wyżerkę. Zalewam liofilizowaną jajecznicę którą mi polecano... Jednak pierwszy kęs uświadamia mnie, że druga, która jest w plecaku, zostanie tutaj dla przypadkowych gości. Jemy bardzo dużo różnych rzeczy, kaszki, kisielki, puree, słowem nie żałujemy sobie. Pogoda staje się katastrofalna... Noc jest stale rozświetlana przez setki grzmiących błyskawic. Rano nic lepiej. Dostajemy SMS-a z Polski, że tak ma być przez kilka dni, a w ogóle to w Inguszetii wybuchła wojna, Czeczeni zaatakowali rosyjskie posterunki. Cudownie. Czy my przypadkiem nie jesteśmy w Inguszetii? Po krótkiej debacie dochodzimy do wniosku że na szczęście nie. Cały dzień leżymy w namiotach wychodząc z nich jedynie wtedy, kiedy nie da się już wytrzymać. Żałuję, że nie zabrałem żadnej książki...kompletna nuda. Kolejna noc i znów ta sama pogoda...Rano na chwilę się przejaśnia. Wykorzystujemy szansę, jaką nam daje okno pogodowe i idziemy do Prijuta. Zajmuje nam to około 1,5 godziny. Po drodze spotykamy liczne grupy wycofujące się na dół. Wśród wielonarodowościowej ekipy jest grupa Polaków. Nikomu nie udało się zdobyć szczytu. Nasi osiągnęli przełęcz (ok. 5350 mnpm), co przy takich warunkach i tak było wielkim sukcesem. Cieszę się, że postanowiliśmy od razu działać na stokach Elbrusa. Ci, którzy schodzili nie zostawili sobie wystarczającej rezerwy czasu i musieli pogodzić się z porażką.
KANCIAPA
Dzięki zebranym po drodze informacjom dostajemy się do kanciapy położonej ok. 100 metrów powyżej Prijuta, gdzie warunki są o dziwo zaskakująco dobre. Domek zrobiony z płyt wiórowych posiada dwie piętrowe sypialnie wyposażone w materace i obszerną kuchnię, w której można było wygodnie usiąść przy stole, zagotować wodę na (!) domowej kuchence (takiej z piekarnikiem) i - co jest wręcz niewiarygodne - napalić w kominku. Miejsc noclegowych było ponad dwadzieścia. Na drewnianym prymitywnym tarasie można było znaleźć łopaty do odgarniania śniegu i deski do palenia w piecu. Dla nas oznaczało to pełny komfort. Byliśmy tam sami i tego dnia nikt do nas już nie dołączył. W Prijucie, do którego schodziłem już w ciemnościach i gęstej mgle, również było zupełnie pusto. Ogarnęło mnie przekonanie, że to zapowiadająca się zła pogoda odstraszyła potencjalnych zdobywców. Wracając, przy skałach zwróciłem uwagę na liczne pamiątkowe tablice przytwierdzone do nich. Tam przekonałem się, że Elbrus potrafi być bezlitosny i odbiera życie nawet całym wyprawom. Trudno oddać emocje, jakie panują w tym miejscu. Odczytywanie tylu dat i nazwisk ludzi w wielu językach świata, w skąpym strumieniu światła czołówki i wyjącym wściekle huraganie, rozrywającym pędzące chmury w załomach skalnych, pogłębia uczucie samotności, zmienia rzeczywistość na zupełnie inną – poza codziennym światem. To niesamowite, że jeszcze parę dni temu siedziałem wygodnie w klimatyzowanym biurze w rozgardiaszu dużego nowoczesnego miasta, a teraz, zaledwie chwilę później jestem w miejscu, które bardziej przypomina warunki panujące na Księżycu, niż te na Ziemi. Co musi czuć astronauta, który w trzy minuty po starcie jednym spojrzeniem ogarnia całą Ziemię? Jest minus 18 stopni i zaczynam odczuwać zimno w paluchy rąk. Wracam do chatki. Snujemy plany na kolejne dni. Nasza sytuacja żywieniowa wygląda źle. Na stole rozrzucamy wszystkie nasze zapasy i zastanawiamy się na ile dni nam to wystarczy? Przy rygorystycznych oszczędnościach najwyżej trzy dni...a jeżeli pogoda się nie poprawi...? Długo rozważamy możliwość zejścia i uzupełnienia zapasów. Bliskość kolejki i szansa na normalny obiad przeważają za tym, by schodzić następnego dnia rano.
ODWRÓT
Po dobrze przespanej nocy budzę się o 7. Czuję się znakomicie, a ponieważ pogoda jest trochę lepsza, przychodzi mi na myśl podejście do Skał Pastuchowa, zanim zejdziemy na dół. Łukasz przystaje na propozycję i idziemy razem. Zajmuje nam to ok. 1.5 godziny. Czujemy się doskonale na wysokości 4600m i w dobrych humorach wracamy do „bazy”. W tym czasie Michał zdążył pozbierać się i zjeść śniadanie. Widać, że nie czuje się najlepiej. Wrzucamy do plecaków, co popadnie i zbiegamy do kolejki. W południe po darmowej przejażdżce wagonikiem jesteśmy na dole w hotelu. Na myśl o zupkach chińskich i liofilizatach robimy zapasy z warzyw, owoców, wędlin, pieczywa i masła. Jeszcze takim jedzonkiem nie raczyłem się powyżej 4000 mnpm. Następnego dnia przy paskudnej pogodzie dochodzimy w komplecie z górnej stacji kolejki do naszej kanciapy w czasie zaledwie jednej godziny. Poprzednio zajęło nam to prawie dwie. W domku zastajemy dwóch Rosjan i szybko robi się wesoło. Obecność innych wyraźnie poprawia nasze morale. Co prawda dowiadujemy się przy okazji, że w kwietniu na Elbrusie zginęło 17 osób i że podobno jest to bardzo tragiczny rok, ale słucham tego z lekko przymrużonym okiem. Jakoś wydaje mi się to mało prawdopodobne. Niczego takiego wcześniej nam nie mówiono, a przecież spotykaliśmy wiele osób. Po szybkim posiłku namawiam Michała na wyjście w kierunku Skał Pastuchowa. Gdzieś w dwóch trzecich drogi zauważam szybko zbliżającą się burzę, ale za późno. Zaskakuje nas. Co gorsza jest na naszej wysokości i zapewne za moment nas ogarnie. Wiem, że nie zdążymy. Nie mamy nawet pięciu minut. Bezradność piętnuje uczucie ściskającego strachu, ale nie wpadamy w panikę, zachowujemy spokój. Wkrótce potem jesteśmy w środku piekła. Chmura korzysta z bliskości podłoża i przepływając przez cały grzbiet wyładowuje się. Patrzę przed siebie, pod nogi, ale kątem oka widzę liczne wyładowania na brzegu grzbietu 100 metrów ode mnie. Ponaglam Michała – bezskutecznie. Sprawdzam, jak bardzo jestem naładowany, zbliżając co chwilę do siebie kijki. W końcu przeskakuje pomiędzy nimi niewielka iskra i zaczynam biec. Krzyczę do Michała, ale nie reaguje. Ostatnie 100 metrów do kanciapy przechodzę z duszą na ramieniu. Przypominają mi się wszystkie tragedie, gdzie komuś zabrakło 50 czy 100 metrów do bezpiecznego miejsca. Nie chciałbym, żeby mnie taki pech również spotkał. Serce wali jak oszalałe, ale siedzę już przy stole. Michał pojawia się bez słowa. Jest skonany i źle się czuje. Tymczasem domek jest wypełniony ludźmi. Popołudniu przyszli przewodnicy z liczną wielonarodowościową grupą. Są wśród nich Amerykanie, trzy osoby z RPA, Anglicy. Wraz z nimi pojawia się „właściciel” kanciapy i ściąga po 200 rubli od osoby za nocleg. Podobno budował tą chatkę wraz z bratem. W sumie jesteśmy skłonni w to uwierzyć, w końcu przyniósł cały plecak wyładowany deskami na opał i rozpalił w kominku. Szkoda, że dym nie tylko uciekał na zewnątrz, ale niestety również dostawał się do środka, chwilami ograniczając widoczność w chatce do...dwóch metrów i powodując przy tym duszności. Kilka osób planuje na jutro atak szczytowy, co więcej, ma być ładna pogoda. Pozostali raczej będą się aklimatyzować, w końcu dopiero dotarli na wysokość 4100 m w dodatku wjeżdżając na 3800 m kolejką. Jednak to co dzieje się na zewnątrz nie napawa nas optymizmem. Trwa kolejna dziś burza. Dwaj sympatyczni Rosjanie, nie widząc szans na atak w dniu jutrzejszym, w ostatniej chwili, po ciemku, postanawiają schodzić wraz z „właścicielem”. Po niezwykle smacznej kolacji, uciekając od wszechobecnego dymu, udajemy się na zasłużony odpoczynek. O drugiej nad ranem budzi nas niewielkie zamieszanie. Wyjąca na wietrze kanciapa raczej potwierdza późniejszą informację. Beznadzieja. Wszyscy wracają do łóżek. Mnie jednak zmusza do wyjścia ciśnienie w pęcherzu. Denerwuję się, że z tak błahego powodu muszę założyć wszystko na siebie, w dodatku bezszelestnie. Wychodzę na taras. Aura jest zupełnie „niewyjściowa”, gdzieś w oddali błyskawice rozświetlają panującą ciemność. Nagle zwracam uwagę na wyraźne buczenie, podobne do tego, które czasem słyszę przejeżdżając pod liniami wysokiego napięcia. Szukam źródła dźwięku i natrafiam w ciemności na drut – piorunochron...i...zawracam do łóżka. Wytrzymam do rana, a jeśli chatka w tym czasie spłonie, to tym bardziej wytrzymam. Budzę się jak zwykle koło 7 i natychmiast zrywam z łóżka chłopaków. Pogoda jest tak piękna, jakby to, co nękało nas przez ostatnie dni, było tylko długim snem. Jest niedziela 27 czerwca 2004 roku.
DECYDUJĄCE STARCIE
Chcemy dziś osiągnąć 5100 m, bo na atak szczytowy jest niestety za późno. Z żalem patrzymy z tarasu na zespoły, które wyszły kilka godzin przed nami z Prijuta i na te, które do Skał Pastuchowa podwiózł ratrak spod „beczek”. W tej chwili są już na wysokości ponad 5000m i trawersują dalej stoki wschodniego wierzchołka Elbrusa. Niektórzy posuwają się bardzo wolno. Może ich dogonimy? Wychodzimy o 7.55. Nie zabieramy namiotów, bowiem jeżeli dzisiaj dojdziemy na wysokość 5100m lub wyżej, to tak się zaaklimatyzujemy, że za dzień-dwa, jeżeli pogoda pozwoli, będziemy mogli spokojnie startować z kanciapy na szczyt. Zaraz po starcie spotykamy idącego o kijkach i bez plecaka samotnika. Na pierwszy rzut oka widać, że nie tutejszy...
- Do you speak English? – pytam.
- Yes.
- So, you...
- Where are you from? – wtrąca się w słowo.
- Poland.
- Ja też jestem z Polski.
Marek przyjechał samotnie zdobyć Elbrus. Okazuje się, że ma na dzisiaj podobne plany do naszych. Do Skał Pastuchowa zasuwamy po śladach ratraka. Coś nie czuję takiej mocy, jak wczoraj, ale trzymam się Marka. Idę równym tempem i mijam go za każdym razem, kiedy on się zatrzymuje, zaraz potem mnie wyprzedza i ponownie przystaje i tak w kółko. Łukasz z Michałem dochodzą do skał pierwsi i powoli zakładają uprzęże. Kiedy ich doganiamy, przyznaję, że muszę chwilę odsapnąć. Marek nie przerywa i idzie dalej. Martwię się o stopy, bo od wyjścia z kanciapy nie chcą mi się rozgrzać palce. W dodatku nie pomaga poruszanie nimi w bucie. Podobną sytuację zgłasza Łukasz. Rozgryzamy zamarzniętą czekoladę, przypominającą kawałek wszechobecnego bazaltu i pijemy herbatę, może to nam pomoże. Wpinamy się w linę. Niby wokoło nie widać szczelin, ale zbyt wiele osób nie wraca ze szczytu, żeby to zlekceważyć. Zresztą przewodnicy również wiążą się ze swoimi klientami. Ruszamy. Na początku mamy problemy ze zgraniem, ale po przejściu kilkuset metrów zaczynamy się rozumieć. Po zejściu z utwardzonego przez ratrak śniegu momentalnie zapadamy się po łydki, w dodatku teren coraz wyraźniej pnie się w górę i sprawia nam większe trudności. Znacznie powyżej Skał Pastuchowa mijają nas dwaj biegnący Rosjanie w sweterkach. Na wysokości nerek są przepasani kawałkiem karimaty, ale zaraz rezygnują z dalszego podejścia i schodzą. Teraz już na pewno jesteśmy ostatni. Za nami nikt już nie wyszedł nawet na klimatyzacyjną przechadzkę. Łukasz co jakiś czas podaje wysokość...4810 m - Mt. Blanc...niedługo potem 5000 m. Przychodzi mi na myśl, że osiągamy te wysokości zadziwiająco szybko. Może idziemy w bardzo dobrym czasie, tylko presja bycia ostatnimi powoduje negatywne odczucia? Na wysokości 5100 metrów podsuwam chłopakom sugestię: zróbmy go dzisiaj, a jutro chodźmy na piwo...nie reagują, ale ciągle brną przed siebie w kopnym śniegu. Powyżej 5100 m w jednej chwili robi się znacznie trudniej. Każdy krok okupiony jest większym, niż do tej pory wysiłkiem. Wyraźnie wzrasta częstotliwość oddechów i napięcie, że jeszcze nie widać przełęczy. Nie utrzymamy takiego tempa. W końcu nie nadążamy z wdychaniem tlenu...zadyszka zmusza nas do zwolnienia. Mijają nas pierwsi zdobywcy schodzący na dół. Są zdania, że pogoda powinna się utrzymać do wieczora, i jeżeli mamy dobre tempo to możemy jeszcze spróbować. Nadzieja na sukces sięga do naszych ukrytych rezerw i przyspieszamy. Tuż przed przełęczą zauważamy Marka oddalonego o 20 minut oraz schodzących ze szczytu przewodników z liczną grupą zadowolonych klientów. O 14.oo osiągamy przełęcz pomiędzy wierzchołkami Elbrusa i siedząc na rozgrzanych słońcem kamieniach zastanawiamy się, co dalej. Jest bezwietrznie i gorąco. W kanciapie opowiadano nam, że to miejsce jest znane z takich warunków termicznych. Dopiero tutaj rozgrzewam palce stóp. Czasu mamy bardzo niewiele, ale decydujemy się na atak. Zostawiam plecak, zabierając z niego tylko aparat i czekoladę. Dalej jest zalodzony trawers stromego lodowcowego stoku, chyba najtrudniejszy technicznie odcinek, ale i tak możliwy do przejścia o kijkach i rakach. Bez plecaka mogę wdychać jednorazowo znacznie więcej powietrza, co przekłada się na poprawę mojej wydolności. Presja czasu jest tak silna, że nieustępliwie mobilizuję kolegów i bardzo szybko pokonujemy „trudne” miejsca, stopniowo zmierzając na plateau szczytowe. Niespodziewanie naszym oczom ukazuje się olbrzymia ciemna chmura, która czaiła się po drugiej stronie góry. Jest tuż, tuż. Natychmiast wsłuchuję się w nieprzyjazne odgłosy burzy, dochodzące z jej wnętrza. Niczego wcześniej nie było ani widać, ani słychać. Co robić? Jeżeli nas ogarnie...to po nas. Na tej wysokości nie ma żadnych szans. Jestem skłonny niezwłocznie zawrócić i biec na dół. Chcę jednak chociaż zobaczyć szczyt. Nie mogąc wpłynąć na zmianę tempa, wypinam się z łączącej nas liny i podbiegam kilka kroków do góry. Przystaję. Kolejne kilka kroków...widzę szczyt. Jest bardzo blisko. Może nawet nie 200 metrów. Niewielkie wzniesienie na końcu śnieżnej równiny. Na myśl przychodzą wielomiesięczne przygotowania, treningi, koszty, wykorzystany urlop i wreszcie daleka podróż i te pięć dni cierpliwego wyczekiwania na pogodę. I teraz w jednej chwili można zniweczyć to wszystko i będąc na wyciągnięcie ręki od celu nawet go nie dotknąć! Trudno przekonać się do odwrotu w takim momencie, ale należy. Niejednokrotnie ta minuta, dwie mogą być decydujące. Wyprzedzam Marka. Jest dobrej myśli. Zdążymy. Wymachuję rękami do chłopaków. Porzucają linę i idą. Niemal biegnę na szczyt. Jeszcze kilka krótkich postojów na wzniesieniu pod wierzchołkiem i jestem na szczycie Elbrusa. Mimo, że nie ma czasu na radość, to czuję wewnętrzną euforię, którą staram się zdusić w sobie, skupiając uwagę na analizie sytuacji. Chmura jest wysoka na wiele kilometrów, zaczyna się znacznie poniżej nas i sięga prawdopodobnie nawet dolnych części stratosfery. Klasyczny cumulonimbus calvus, najgorsza rzecz, jaka może przytrafić się wysoko na Elbrusie. W zasadzie trudno tu o inne zagrożenia dla wytrawnych trekkerów i alpinistów. Jakimś cudem Elbrus trzyma ją na „sztywno”. Krawędź kowadła rozpościera się nad nami, ale nie przemieszcza się bliżej. Łukasz jest kolejnym zdobywcą. Sprawdzamy, jak stoimy z czasem. Jest 15.55. Temperatura na szczycie minus 16 stopni. Marek wyraźnie zwolnił powyżej przełęczy i ostatnie metry chyba były dla niego bardzo trudne. Gdy wszyscy są już na szczycie robimy foty i schodzimy. Pogoda do końca nam dopisuje. O 20.oo jesteśmy w kanciapie. Ogólne gratulacje i opowieści z dnia dzisiejszego trwają jakiś czas i tylko Rosjanie, którzy wczoraj zeszli na dół, a teraz powrócili z zamiarem jutrzejszego ataku, mają czego żałować. Wieczorem pogoda wraca do normy...a w poniedziałek schodzimy do beczek o GPS-ie w temperaturze poniżej minus 20 stopni... W czerwcu jest rzeczywiście stabilna pogoda...stabilnie do d....
Następne dni spędzamy na popijaniu browców i kąpaniu się w gorących źródłach, których nie brakuje na Kaukazie. W dzień wyjazdu mamy niesamowite szczęście jeszcze oglądać Elbrus z dworca w Piatigorsku ponad 100 km od góry. Tego dnia na pewno kolejne wyprawy miały szansę osiągnąć jego wierzchołek.
Dodane komentarze
usunięty/nieznany
Muszę przyznać, że wiele straciliście chłopcy na wskutek braku umiejętności cieszenia sie chwilą.Wielokrotnie bywałem na Ukrainie i ogólnie wschodzie i właśnie te wszystkie pozorne nieudogodnienia, różnice w technologiach stosowanych bardzo mnie radowały, ponieważ dzięki nim wiedziałem, że jadę, poruszam się, mam styczność, obcuję...carpe diem panowie...Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.