Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Podróż po Europie Środkowo – WschodniejWyprawa w pigułce > SłOWACJA, WĘGRY, RUMUNIA, BUłGARIA, GRECJA, ALBANIA, CHORWACJA



Rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. Nie wszystkie granice były otwarte, do wielu potrzeba kosztownych wiz i raczej autostopem trudno by było je przejechać a na pociągi czy autobusy nie było mnie stać. Plan został odroczony.
Wyprawa którą odbyłem latem 2004 roku jest drugą częścią (pierwsza część to kawałek Afryki - Egipt) realizacji trasy z młodzieńczych lat, kolejne etapy czekają .........
........marzenia o ile są silne wcześniej czy później się spełniają ............
Podróż po Europie Środkowo- Wschodniej
Wyprawa w pigułce
Termin : 20.08.04 - 6.09.04 (18 dni)
Koszt: 200 PLN + 170E (1E=4,5 PLN) = 965 PLN
Trasa : Gdańsk- Cieszyn- Zilina- Trnava- Bratysława- Nowa Zamki- Szturowo- Esztergom- Budapeszt- Szolnok- Gyula- Chisineu Cris- Arad- Bukareszt-
Giurgiu- Ruse- Sofia- Saloniki – Ateny- Kalambaka –Krrce- Pogradec- Tirana- Duress- Szkoder- Podgorica- Budva- Dubrownik- Mostar- Sarajewo- Visegrad- Nowi
Pazar- Belgrad- Subotica- Szeged- Budapeszt- Esztergom- Levice- Martin- Zilina- Cieszyn- Katowice- Szczecinbr>
POLSK – SŁOWACJA – WĘGRY- RUMUNIA – BUŁGARIA – GRECJA – ALBANIA – SiC – CHORWACJA – BiH – SiC – WĘGRY- SŁOWACJA- POLSKA
Długość trasy – 6500 km
Wizy – na całej trasie nie ma potrzeby posiadania wiz. W Albanii nie ma już opłaty granicznej 10E (niesłusznie pobieranej od Polaków).
Pieniądze – Słowacja -SKK, Węgry -HUF, Rumunia (1E-39000 LEI)
Bułgaria (1E- 1,8 LEV), Albania (1E-123 Lek ), Chorwacja -Kuna, Serbia – Dinar,
Grecja, Czarnogóra – Euro.
Z wymianą Euro nigdzie nie było problemu. Miałem banknoty 20 i 10 E. W Albanii wymiana oficjalna u cynkciarzy na ulicy. W innych krajach przeważnie
wymieniałem pieniądze za terminalem granicznym w kantorach. Czechy i Słowacy wymieniają bez problemu PLN.
Mapy, przewodniki – Let’s go praktyczny przewodnik Europa Środkowa wydanie 1999/2000,
Atlas Marco Polo Europa 1:800000, Atlas Europa wydanie Makro 1:750000 (ten nie zawierał Grecji, Albanii, Węgier i Rumunii)
Transport : kolej, autostop, busy, nogi
Aby tanio jeździć koleją należy wykupywać bilety do stacji granicznych, nie kupować biletów międzynarodowych. Granice przekraczać pieszo. Na Słowacji,
Węgrzech i Grecji autostop działa bezproblemowo. W Chorwacji długi czas oczekiwania. W Rumunii kierowcy żądają pieniędzy ( nie dawajcie).
Noclegi – większość noclegów spędziłem w namiocie, kilka w trasie w pociągu. W hotelach nocowałem tylko w Bułgarii (50 PLN) i w Albanii ( 5 i 10
E)
Relacja z podróży po Europie Środkowo – Wschodniej
Dzień 1. (20.08.04- piątek)
Wyruszam z Gdańska pociągiem o 18.30(bilet 30 PLN). Zrobiłem błąd na dzień dobry i wsiadam w Gdańsku Głównym (mogłem we Wrzeszczu). W pociągu tłok, ludzie
gromadzą się na korytarzu. Jakiś chłopak kłuci się z babcia, która mówiła, że nie ma wolnych miejsc w przedziale a teraz jak wsiedli nowi pasażerowie to
znalazły się dwa miejsca dla innych. Pcham się dalej. Widzę zasłonięty firankami przedział. Przez szpary widać wolne miejsca i kilku chłopaków z browarem w
dłoniach. Każdy omija ten przedział, a ja cóż wchodzę (najwyżej później się wyniosę. Towarzystwo okazuje się sympatyczne (nawet zapraszają do przedziału
kolejna osobę???) Podroż mija w milej atmosferze w piwnych oparach.
Dzień 2. (21.08.04- Sobota)
Rankiem jestem w Pszczenie gdzie przesiadam się na pociąg do Cieszyna. Niestety pierwszy nieprzewidziany wydatek , kupując w Gdańsku bilet kasjerka
poinformowała mnie że mam pociąg pośpieszny do Pszczyny i dalej osobowy, tak też kupiłem. Niestety pociąg do Cieszyna to pośpiech. Szukam konduktora i
próbuję załatwić przejazd bez dopłaty. Niestety nie udaje się. Kosztuje mnie to dodatkowe 7,30 PLN (3,30 + 4 za wypisanie).O 9.30 jestem w Cieszynie. Jak
ktoś nie był to polecam zobaczyć. Osobiście miasteczko zwiedzałem już kilka razy wiec tym razem tylko odwiedziny w bankomacie PKO BP i kantorze (500 CKK za
56 PLN + 100 CZK za 14,09 PLN).Większość kantorów zlokalizowana jest przy głównej ulicy oraz przy samym przejściu granicznym. Ceny wszędzie zbliżone. Więc
jak ktoś nie wymienia większej kwoty to spokojnie może zajrzeć do pierwszego z brzegu.
Na granicy nikt nawet na mnie nie spojrzał. Machnąłem tylko paszportem i już byłem w po stronie Czeskiej. Z przejścia granicznego idąc prosto dochodzi się
prawie do dworca kolejowego. Kupuje bilet do Ziliny na Słowacji (74 korony)a za resztę w sklepie wodę i wafelka . Pociąg wyrusza o 10.23. Tą trasę
pokonywałem już kilka razy i nigdy nie miałem żadnych problemów z pogranicznikami, tak też jest i tym razem. Tradycyjne machniecie paszportem, na który nie
zwrócono uwagi i 20 min później jestem w Cadcy. Tu przesiadka na pociąg do Ziliny (relacja z Krakowa ). Na dworcu w Zilinie odwiedzam informację gdzie pani
drukuje mi rozkład jazdy pociągów do Bratysławy. Bilet do Bratysławy kosztuje ok. 380 SK, a że są to prawie wszystkie moje korony, postanawiam więc zobaczyć
jak teraz działa autostop. Po drodze chwila przerwy na pierwsze zagraniczne piwo ( Saris – 18SK). Lubię słowackie paby, mają coś z klimatu PRLowego. Jedno
piwo i butuje na skraj miasta. Niestety droga tak dziwnie się wije, że do miejsca gdzie warunki do zatrzymywania są odpowiednie, dochodzę po blisko godzinie
( zwłaszcza ze raz skręciłem nie w tą stronę co trzeba i musiałem zawracać). Kolejna godzina zeszła na machaniu, jednak zakończyła się sukcesem, kierowca
jedzie do Trnavy. Po drodze opowiada mi o Słowacji. Dwie godziny rozmów kończą się tym, że odwiedzam Trnavę, rodzinne miasto kierowcy. Zostaje dowieziony
prawie na Stary Rynek. Jest sobota i na rynku odbywa się jarmark. Na scenie tańce i śpiewy, dookoła kramiki a za tym wszystkim ładne budynki. Na rynku piwo
droższe, ale na 20 SK mogę sobie pozwolić . Wieczorem udaje się na zasłużony odpoczynek 2 km za miasto . Pierwszy nocleg pod namiotem na dziko wiec szukam
ustronnego miejsca, nad ranem jednak okazuj się, że takie ustronne to ono nie było (najbliższe zabudowania 100m dalej). Na szczęście tylko 200 m do głównej
drogi do Bratysławy.
Dzień 3. (22.08.04- Niedziela)
Czwarty samochód, który pojawił się na drodze zabiera mnie do Bernolakowa, z którego PKSem jadę do Bratysławy (25+3 SK)Próbowałem trochę machać jednak chyba
byłem już za blisko stolicy i jakoś nikt nie zatrzymał się. Pogoda cały czas nieciekawa, albo pada albo mocno wieje, jednak trzeba pozwiedzać. Ładna starówka
z wieloma uliczkami a dalej nieciekawy Hrad. Lokalizacja zamku odpowiednia. Widok z góry bardzo ładny, ale sam zamek strasznie kwadratowy, lekko przypomina
fortece. Klucząc uliczkami starówki przemieszczam się w stronę dworca kolejowego, po drodze wszędzie widzę japończyków. Nawet w „pięknym” pociągu dla dzieci
jeżdżącym po starówce . Staram się uciec przed nieciekawą pogodą i 15 wsiadam do pociągu do Nowych Zamków. Bilet do Sturowa 170 SK na osobowy, 220 na
pośpiech (oczywiście jadę osobowym i przez to mam 1,5 godz. wolnego w Nowych Zamkach).
Zaczynam odkrywać pewną prawidłowość, która później będzie już pewnikiem. Małe miasteczka są o wiele bardziej urokliwe niż wielki stolice. Starówki tych
małych mają w sobie coś niesamowitego, klimat który na nich się wytwarza jest niepowtarzalny, a wszystko jest bardziej kolorowe i zadbane nie tak jak w
dużych aglomeracjach.
W Nowych Zamkach na moje nieszczęście większość sklepików i restauracji zamknięta. Z ciepłego obiadu nic nie wychodzi. Na pocieszenie lody (gałka po 6 SK i
na dodatek 2 razy większa niż w Polsce). Na dworcu znajduję czynną restaurację. W menu tylko 2 potrawy, a że wygląd lokalu nieciekawy, kuszę się więc na zupę
chmielową (Złoty Bażant za 19,50 SK).
Chwilę po 18 dojeżdżam do Szturowa. Z pod dworca do centrum jeździ autobus (9 +4,5 SK) jednak z powodu minimalizacji kosztów idę na piechotę (3 km) Z daleka
widać kopułę bazyliki w Esztergom wiec raczej nie sposób się zgubić. Robię kilka zdjęć bazyliki od strony słowackiej i przekraczam graniczny most. Węgry
witają słonecznym wieczorem. Celnicy nie stawiają żadnych pieczątek. Zaraz za mostem kantor (można było wymieniać również złotówki). W mieście festyn, jak
później się dowiaduję Węgrzy mają dziś święto narodowe Dzień świętego Szczepana czy coś takiego. W Budapeszcie tego dnia po mieście krąży procesja z jego
dłonią. W planach miałem zwiedzić bazylikę z największą na Węgrzech kopułą, jednak czuję zmęczenie a na dodatek powoli się ściemnia. Postanawiam więc udać
się na dworzec kolejowy z którego jadę do Leanywar. Bilety kupuje sie na kilometry, ten jest do 20km i kosztuje 174 Ft. Rozbijam namiot na peryferiach
miasteczka wśród pól z kukurydzą. Nad ranem z zimna musze zakładać dres, na szczęście to ostatnia taka noc. Dalej już tylko na południe do cieplejszych
miejsc. Zastanawiam się jaka będzie pogoda jak będę wracał. Z tą myślą znów zasypiam.
Dzień 4. (23.08.04- Poniedziałek)
Przed 9.00 Zwijam namiot. Słonko ładnie już przygrzewa. W okolicy słychać ptaki a do głównej drogi mam tylko 200m. Dzień zapowiada się ciekawie. I początek
taki jest nie zdążam zjeść nawet kanapki, gdy zatrzymuje się pierwszy tego dnia samochód. Niestety nie jadą za daleko i podwożą mnie do Piliscsaby. Stąd po
15 min. mam samochód do Budapesztu. Dojeżdżam na przedmieścia pod stację kolejki skąd jadę do centrum. Na dworcu spotykam parę warszawiaków. Razem jedziemy
do centrum. Bilet na przejazd 145Ft. Wysiadam naprzeciw budynku parlamentu (po drugiej stronie Dunaju). Budynek robi niesamowite wrażenie. Później będzie
czas żeby mu się dokładnie przyjrzeć a teraz czas na zwiedzenie okolicy i zrobienia małych zakupów (woda 99Ft, bułki „wydmuszki” po 20 Ft i serki topione 8
szt. za 200Ft). Zastanawiam się gdzie jest ładniej, w Budapeszcie czy w Bratysławie. Po kilku godzinach oglądania miasta stwierdzam że nie wiem. Po prostu
trzeba być wszędzie. Budapeszt był w remoncie, w każdej bocznej uliczce jakieś roboty drogowe a na dodatek wiele budynków nikt nie konserwuje i to jest dla
mnie minus tego miejsca. Jednak jak kiedyś będę miał trochę więcej czasu i pieniędzy to chętnie tu wrócę. Zwiedzanie zwiedzaniem ale trzeba pomyśleć albo o
noclegu albo o dalszej podróży. Z wyliczanki wychodzi mi że dziś jadę dalej. Z dworca Nyugati ( warty zwiedzenia) jadę do Ullo. Tu trafiam do kawiarenki
internetowej. Tylko 1 komputer i 8Ft/min. Kawałek dalej skrzyżowanie i za nim łapię tira. Kierowca zna języki obce. W końcu w tym kraju mogę trochę
porozmawiać. Niestety nasz wspólny język to rosyjski. Powoli sobie przypominam zwroty z podstawówki. Później często będę wracał do tego języka. Trafiam na
razie na ludzi którzy lubią Polaków i nawet odwiedzali ten kraj. Mój współtowarzysz był w Katowicach w latach 70’.Bardzo miło wspomina tamten wyjazd. I co
dla mnie dziwne Katowice podobały mu się (Ślązacy tylko się nie obrażajcie). wraca właśnie do domu ( do żony która co 30 min dzwoni mu na komórkę z pytaniem
gdzie jest) a jutro w planie ma Bratysławę skąd zabiera ładunek do Istambułu. Dlaczego nie spotkałem go 2 dni później gdy jechałby do Turcji a nie tylko do
Cegled. Trudno. Następny kierowca też mnie za daleko nie wiezie. Jedzie do Gyuli jednak w Szolnok zmienia nowiutki audi na motor. I właśnie w Szolnok kończy
się moja podróż autostopowa. Próbuję znaleźć jakiś tani nocleg. Niestety nic na moją kieszeń nie znajduję. Kupuję więc bilet do Gyuli ( poprzedni kierowca
bardzo zachwalał miejscowość). Wysiadam na przedostatniej stacji – Murony. Boję się że jakbym dojechał do Gyuli to miałbym problemy ze znalezieniem miejsca
na spokojne rozbicie namiotu. Murony to totalne zadupie więc z rozbiciem namiotu nie ma problemu. Na dziś starczy wrażeń, idę spać.
Dzień 5. (24.08.04- Wtorek)
Wilgoć. Jest wszędzie. Wbijam się głęboko w śpiwór. Tu na szczęście sucho i ciepło. Jest 5.00, po chwili udaje mi się ponownie zasnąć. Wstaje o 8.00. Namiot
tak niefortunnie rozbiłem, że od słońca zasłania mnie pagórek i jakieś wysokie krzewy. Wszędzie dookoła sucho. Przerzucam bagaż w suche miejsce. Przy okazji
myję nogi w porannej rosie Pociąg dopiero o 10.50 mam więc czas na wysuszenie namiotu i zjedzenie kulturalnie śniadania. Do Gyuli dojeżdżam o 11.50.
pociągiem relacji Kraków -Bukaresztu. Miło zobaczyć swojskie wagony, niestety nie widzę żadnych Polaków, szkoda. (podróż za 238Ft z przesiadką w Bekescsaba).
Gyula to ostatnia miejscowość przed granicą. Miasto próbuje ściągnąć do siebie jak najwięcej turystów i chyba im się udaje. Ulicami spacerują tłumy letników.
Jednak takich szaleńców z 20kg bagażem nie widzę . Co kilkaset metrów tablice informacyjne z planem miasta. Zgubić się więc raczej nie można. Na planie
zaznaczono 2 pola namiotowe. Albo udam się na pole albo do gorących źródeł. Spacerując po mieści trafiam wpierw do źródeł. Postanawiam, że wypada odmoczyć
swe ciało, później może poszukam noclegu. Za prawie ostatnie forinty kupuję bilet na baseny (1200Ft). Wszędzie śmiech dzieci, opalający się dorośli, miło i
sielankowo. 10 minut pod prysznicem zmywa ze mnie brud ostatnich dni. Do szczęścia brakuje mi tylko piwa, które tu niestety jest dla mnie za drogie. Moczę
się jeszcze przez godzinę w basenie ( co 30 min. włączają mechanizm sztucznych fal) aż me ciało robi się pomarszczone. Dobra, koniec moczenia się . Jestem
wypoczęty wiec postanawiam iść do Rumunii. Po godzinie docieram do granicy. Węgrzy tylko zerknął na paszport a Rumun wbił pierwszą pieczątkę (w końcu ktoś ją
postawił). Witaj Rumunio. W kantorze na granicy wymieniam pieniądze. Za 1Euro dostaję 39 000 lei. 100 metrów dalej pierwsza wieś. Wszędzie dookoła jakieś
śmieci. Na drodze pełno rozjechanych jabłek. Po krzakach pałętają się kury. Klimat polski z lat 70’. Jedyne, co ładnie wygląda to wspomniana już droga.
Piękna 4 pasmówka. Prawdopodobnie zasponsorowana przez Węgrów czy Unię Europejską. Staję w cieni jabłoni i próbuję zobaczyć jak się jeździ w Rumunii
autostopem. Wiele osób, których czytałem relacje z podróży mówiło, że każdy chce żeby mu zapłacić. Ja nie zamierzam, ale muszę dostać się najlepiej do Aradu
lub przynajmniej do Chisineu Cris skąd jeżdżą już pociągi. W miarę szybko podjeżdża do mnie „zagubiony” kierowca. Szuka jakiejś miejscowości, niestety nie
potrafimy się dogadać. Oglądanie przez niego mapy nic nie daje. Za zakończenie proponuje mi podwiezienie do Aradu. Super tego mi trzeba było. Jednak
przeczytane relacje nie kłamały. Kierowca od razu rzuca temat zapłaty i to w Euro czy dolarach. Teraz już nie ma problemu z językiem. Żegnam pana. Kolejne
auto i historia się powtarza. Nie wiem czy jestem twardzielem, ale postanawiam, że nie zapłacę choćbym miał stać do wieczora. Na szczęście 30 min później
jakaś samotna kobieta zabiera mnie do auta. Wjeżdżam w głąb Rumuni jednak tylko 20 km. Wysiadam na rozdrożu. Zostaje mi 7 km do Chisineu Cris. Idę do przodu.
Albo złapię po drodze stopa albo dojdę pieszo do tej miejscowości. Za kolejnym zakrętem wpadam na patrol policji. Paszport mam już w plecaku a oni się go
domagają. Nie lubię kiedy co chwila muszę zdejmować bagaż z garba. Policja okazuje się na szczęście miła. Za nim jeden obejrzał paszport drugi poinformował o
niebezpieczeństwach czyhających podróżnych w jego kraju, o biedzie, o rabunkach i autach, które zabierają autostopowiczów a raczej ich bagaż. W przypływie
humoru mówię ze skoro tak niebezpiecznie to może by mnie podwieźli do miasta. Chwila dyskusji i o dziwo mam się pakować do auta. Podwożą mnie na przedmieścia
Chisineu Cris bo niestety nie mogą jeździć z turystą po mieście (szef wszystko widzi ). Z polską kojarzy im się tylko piłka nożna. Pamiętają Bońka i Lato. Z
uśmiechem na ustach żegnam ich i idę na dworzec. Droga prosta. Najpierw kilometr prosto, potem kilometr w prawo aż do torów i następnie 300 m w lewo. Nie
wiem jak to się stało, przeznaczeni, fart, ale za 15 min mam pociąg do Aradu. Bilet jedyne 30 tyś a do pokonania 40km. Odcinek krótki jednak jedziemy 1,5
godz. Pociągi marne a tory strasznie krzywe. W Aradzie kolejna niespodzianka , za godzinę mam pociąg do Bukaresztu. (21.20 bilet 430 tyś z miejscówką)
Postanawiam jechać tym pociągiem. Tak więc problem noclegu mam z głowy . W Bukareszcie mamy być ok. 8 rano. W Aradzie oglądam tylko okolice dworca gdzie
kupuję jakieś drożdżówki po 10 tyś i wodę za 25 tyś. Zajmuję swe miejsce w pociągu i po chwili idę spać.
Dzień 6. (25.08.04- Środa)
W nocy budzi mnie kobieta krzycząc, że miejsce na którym siedzę jest jej. Współpasażerowie tłumaczą że jestem Polakiem i jej nie rozumiem. Jestem zaspany,
pokazuję więc kobiecie mój bilet, z podanym właśnie tym miejscem. Burczy pod nosem, strasznie jej to nie pasuje. Jednak okazuje się że pasażer obok zajął nie
swoje miejsce. Szybko kobieta siada a po chwili pojawia się jej mąż z kilkoma walizkami. I zaczyna się od nowa. Z miejscem jakoś się dogadaliśmy jednak
kobieta stwierdza, że miejsce na walizki nad jej głową jest jej bo za nie zapłaciła. Mówię, że może swą walizę położyć na moim plecaku i nawet jej staram się
pomóc. Jednak nie, uparła się ze mam swój plecak tak postawić żeby miała swoją część. Jakoś udaje się postawić mój plecak (co ja do niego władowałem że on
tyle waży) Sytuacja jest nieciekawa, jeżeli pociąg gwałtownie zahamuje to plecak poleci albo mi na głowę albo panu naprzeciw. Powoli wszyscy próbują zasnąć,
ktoś gasi światło i w tym momencie ponownie zjawia się mąż pani. Coś kobiecie mówi, ta wstaje bierze walizkę i wychodzi. Dziecko tłumaczy mi że kobieta
pomyliła wagony. Pan z naprzeciwka wzrusza tylko ramionami. Nie ma co mówić, w każdym kraju trafiają się dziwni ludzie, gasimy znów światło i śpię już
spokojnie do rana. O 7 jestem na nogach. Zaczynam rozmowę z 2 chłopcami. Pokazuję im skąd jestem, gdzie jadę. Są zdziwieni, pytają się po co ja tak
podróżuj?? czy szukam pracy ?? Pan z przedziału pokazuje miejsce gdzieś w Hiszpanii. Był tam w latach 70’. Widać że jest z tego dumny. Jeden z chłopców
wyjmuje swe mapki. Na jednej z nich administracyjny podział Rumunii, na drugiej Europy. Mapy stare, jeszcze z Jugosławią. Pokazuję im jak wygląda ten kraj
obecnie. Są zdziwieni że ktoś go tak podzielił . Ciekawe kto ? . Z półgodzinnym opóźnieniem 0 8.30 wjeżdżamy do Bukaresztu. Dworzec Gara de Nord spodobał mi
się od razu. Coś mi się podoba w dworcach „nieprzelotowych”. Zawsze wydawało mi się że coś się na nich zaczyna lub kończy (oprócz torów). Szukam na
rozkładzie pociągów do Giurgiu- jest kilka wiec spokojnie idę zwiedzać stolicę (6,08; 8,10; 15,27; 17,00; 19,54) . Naprzeciw dworca mały park. Kloszardzi
właśnie się zwijają i pojawia się jakaś sprzątaczka. Ja zaczynam śniadanie. Dookoła szare, brudne budynki. Już czuję że miasto nie zrobi na mnie wrażenia.
Kieruję się w stronę pałacu Parlamentu. Po drodze mijam uliczny targ. Prawie same warzywniaki i ogromne sterty arbuzów. Oglądam Operę i po chwili dochodzę do
największej atrakcji miasta. Siadam w parku (obok jakaś romańska? rodzina koczuje pod rozwieszonymi kocami) i nie mogę się nadziwić pomysłowi Nicolea
Ceausescu. Jak można było zburzyć część miasta żeby postawić taki budynek? Rozumiem że po trzęsieniu ziemi w 77’ część budynków należało wyburzyć ale żeby
zburzyć całą historyczną dzielnicę dla wybudowania Domu Ludowego?. Jednak jak patrzy się na ten ogromny budynek, czuć jego siłę i potęgę ludzi którzy w nim
rządzili, a o to chyba chodziło. Samo obejście zajmuje mi ze 20 minut a bez funkcji panorama w aparacie ciężko go objąć. Ma 101m wysokości. Dalej oglądam
muzeum historii i spacerując głównymi uliczkami me oczy chłoną wszystko. Dookoła biedota i bogactwo, szarość i kolorystyka wystaw, wszystko się przeplata.
Budynki historyczne i nowe biurowce. Na ulicy widzę żebraków, kloszardów aby zaraz zobaczyć wyjeżdżające z bram limuzyny. Ruch na ulicach coraz większy.
Tłumy ludzi gdzieś się spieszących. I klaksony, wszędzie je słychać. Powoli przesuwam się w stronę dworca. Widząc tę biedę dookoła nawet nie chce mi się
wyjmować aparatu. Może to strach że ktoś mi go zabierze a może nie chcę mieć niektórych widoków uwiecznionych. Przed dworcem trafiam na naganiaczy którzy za
„jedyne” 10E odstawią mnie busem do Giurgiu. Oczywiści żaden pociąg nie jeździ i jak odejdę to za 5 min. zapłacę 20E. Ryzykuję i idę na dworzec. Wejście
tylko do bocznej nawy gdzie są kasy, na halę główną tylko z biletami. Pociągi do Giurgiu kursują tylko z dworca Progresu. Dojazd na niego metrem lub
tramwajami. Bilet za 1E (40 tyś). Przed wyjściem z dworca czeka znów naganiacz. Cena nie zmieniła się, cały czas 10E a na me słowa że z Progresu za 1 E plus
grosze na dojazd pan stwierdza że bus to komfort ale jak dla mnie to już za 8E . Kulturalnie odmawiam i zastanawiam się jak dostać się na Progresu. Mapa
miasta zawiera tylko centrum . Wiem że mi nie pomoże , zostaje więc koniec języka za przewodnika. Czytałem że można pojechać jakimiś tramwajami, tylko nie
wiem skąd i jakimi. Zatrzymuję jakiegoś studenta. Też nie pamięta jaki tramwaj tam jedzie jednak mogę pojechać metrem (zwłaszcza że przed dworem – to sobie
przypomniał- trwają roboty drogowe). Wsiadam więc w metro (bilet na 2 przejazdy 18 tyś). Gazeciarz tłumaczy mi gdzie wysiąść i do którego pociągu wsiąść.
Dojeżdżam do Eroii Revolutiei. Przed wejściem do metro dziewczyny pokazują mi gdzie jest dworzec Progresu. Zapominają tylko powiedzieć że to z 5km . Idę
wśród blokowisk. Znów szaro i nieciekawie. Mam jeszcze 200 tyś., na bilet potrzebuję 40. Zatrzymuję się w ogródku piwnym. Zamawiam to co piją wszyscy
Gambtinusa za 14 tyś. (smakuje jak krajowe piwo wilk morski ) i uzupełniam dziennik. Co chwila ktoś wchodzi do ogródka i proponuje sprzedaż dżinsów, koszul
czy maszynek do golenia. Rozmawiam z jakim mężczyzna. Kolejna osoba ostrzega mnie przed biedotą i kradzieżami. Smutne to, ale wydaje się prawdziwe.
Zastanawiam się do czego by mnie bieda posunęła ?. Dwa piwa to chyba za dużo, zaczynam smucić. Czas iść dalej, tam gdzie ma być dworzec. Myślę ze podjadę
dalej tramwajem, jednak pan od biletów mówi mi ze to jeszcze jeden przestanek. Dochodzę. Do pociągu 1,5h. Kupuję lepsze piwo (lepsze bo droższe – BergenBier
za 20 tyś). Piwkuję w cieniu stacji czekając na pociąg i otwarcie kasy. Jest gorąco. Nawet psy leża pokotem. Ktoś krzyczy że otwarto kasę. Kupuję bilet i
udaję się za wszystkimi do pociągu. W pociągu goręcej niż na zewnątrz. Niech on w końcu ruszy, niech przewietrzy się trochę. Chciałbym z kimś porozmawiać,
brakuje mi osoby której opowiedziałbym co widziałem, jakie wywarło to na mnie wrażenie, podyskutowałbym o dalszym planie podróży i wypiłbym piwo. Picie
samemu prowadzi do alkoholizmu. Ruszamy. Po chwili po prawej stronie widać wieżyczki więzienia w którym 25 grudnia 1989r rozstrzelana Elenę i Nicolae
Ceausescu. Po 1.5h dojeżdżamy do Baneasa Giurgiu. Z czytanych relacji o tym kraju wiem że wysiąść mam nie na Nord tylko na następnej stacji. Jednak po
Baneasa jest stacja bez nazwy a potem Daia. Czyżbym przejechał swą stację ? grzebię w plecaku w poszukiwaniu innego atlasu. Jest. Nie przejechałem swej
stacji. Mam jeszcze kilka przestanków i na dodatek wysiadam na ostatniej. Z informacji ze strony Cezarego G.
(http://www.iran2001.republika.pl/pliki/relacja-1024.html) 30 min i jest się na przejściu granicznym. Tylko w którą stronę iść ??? dlaczego nikt na
stronach nie podaje azymutu, czy jakichś szczegółowych informacji? Podejmuję, wydaje mi się że słuszną, decyzję, idę do przodu za wszystkimi ludźmi
(zwłaszcza że z pociągu nie widziałem żeby gdzieś po prawej czy lewej były jakieś terminale graniczne). W centrum miasta zatrzymuję się na obiado-kolację
(Shaorma 50 tyś, frytki 20 tyś, bułka 10 i piwo Ursus ( jaka swojska nazwa ) za 22 tyś. W telewizji oglądam olimpiadę. Może jeszcze zdążę na jej koniec. Kto
wie, choć Aten nie mam w planach. Kelnerkę pytam o dalszą drogę. Mówi że powinienem iść dalej do przodu (i jak to śpiewała Budka Suflera – nie wierz nigdy
kobiecie – kieruje mnie w zła stronę). Po 20 minutach dochodzę do rzeki. Miał być most graniczny a tu tylko jakiś port z boku i stare budynki. W oddali widzę
jakichś ludzi, idę do nich. Okazuje się że granica jest po przeciwnej stronie miasta. Jakaś kobieta próbuje mi wytłumaczyć jak do niej dojść gdy zatrzymuje
się samochód i 2 mężczyzn mówi że mam wsiada, oni mnie podwiozą. Lekki strach w oczach, jednak chce bardzo opuścić ten kraj więc wsiadam. O dziwo zawożą mnie
na terminal graniczny, życzą szczęśliwej podróży i odjeżdżają. A miało być tylko 0,5h. Pieczątka w paszport. Polskie „dowidzenia” od Rumuna i witaj ziemio
niczyja. Po drodze widzę spalony sklep Dutyfree, przed sklepem poukładane flaszki. Wszystkie osmalone i powyginane od ciepła. Piękny a zarazem smutny widok.
Próbuję zrobić zdjęcie jednak właściciel sklepy wraz z celnikiem krzyczą że nie można. Szkoda. Przede mną 2 km most. Bułgaria z każdym krokiem coraz bliżej.
W połowie mostu widzę karton po Finlandii. Niestety pusty, obok dostrzegam sok Karotka. No tak nasi tu byli i tylko oni są zdolni do śmiecenia w takim
miejscu . Terminal graniczny. Pieczątka w paszport. Wymiana pieniędzy (1E-1,8LEV) i udaję się na przystanek autobusowy. Przed przestankiem spotykam troje
czechów. Pytają się ile kosztowała mnie taksówka z jednej granicy na drugą. Mówię im że przeszedłem na piechotę, są zdziwienie. Ja jestem zdziwiony że oni są
zdziwieni . Niestety nie wiedzą jakim autobusem dojadę na dworzec kolejowy. Na przestanku kobiecina stwierdza że stąd na dworzec nic nie jeździ. Jednak ja
już im nie wierzę . Kobieta profilaktycznie pyta się w pierwszym autobusie który podjechał czy jedzie na dworzec. Okazuje się że staje jakieś 500m od niego
(bilet 0,40 LEV). Kobiecinie trochę głupio i postanawia że pomoże Polakowi i odstawi go na pociąg. Opiekuje się mną do końca i nawet załatwia sprawę z
biletem do Sofii. Przyjemność ta kosztuje mnie 12,30 LEV. A przez chwilę miałem myśli czy nie pojechać nad morze czarne a potem do Turcji. Jej szybkie
załatwienie biletu rozwiązało problem. Plusem tego pociągu jest jego przyjazd do stolicy, chwila po 6. tak więc kolejny nocleg mam z głowy. Dworzec kiedyś
tętniący życiem jest w remoncie. Jednak udaje mi się spotkać troje Polaków. Miło się rozmawia w ojczystym języku . Niestety po chwili ja idę do pociągu a
oni trochę się zdrzemnąć na dachu. Kierunek Sofia. Start 23.20.
Dzień 7. (26.08.04- Czwartek)
Sofia. Jak zawsze sprawdzam na dworcu jak wygląda możliwość odbycia dalszej podróży pociągami. Do Albanii albo będę jechał przez Czarnogórę albo Grecję.
Pociągów w każdym kierunku trochę jest. Na dworcu znajduję hotel. Jednak jak na mą kieszeń za drogi (chcą 36LEV) Potrzebuję wykąpać się, ogolić a przede
wszystkim zrzucić plecak. Wychodzę z dworca z myślą o noclegu za max 20 LEV. Jednak po przejściu kilkuset metrów nogi powiedziały, że godzą się na każdą
rozsądną cenę. Trafiam na hotelik w mieszkaniu prywatnym. Duży pokój 2-os za 20 LEV za łóżko i mała jedynka za 30LEV. Godzę się na jedynkę. Niestety gość
opuszcza pokój o 8.00 i dopiero wtedy mam się zjawić. Zostawiam plecak i obchodzę okolicę. Znajduję noclegi za 15-20 LEV za jedynkę jednak wolne najwcześniej
po 10 lub dzisiaj brak miejsc. Wracam do swego hoteliku. Pani ze smutkiem mówi mi, że jedynka pozostaje zajęta. Biorę więc wyro w dwójce. Potrzebuję
prysznica. Nie wiem co woda robi takiego niesamowitego ale czuję się o 10 lat młodszy. Na nieszczęście moje nogi tego nie poczuły. Na dużym palcu mam bąbla.
Taki nigdy jeszcze mi się nie zdarzył. Jest on pod dużym paznokciem, tak że prawie mogę go zdjąć. Ohyda. Jak ja mogłem z czym takim chodzić i nic nie czuć?.
Świeży i pachnący idę spać. O 12 budzi mnie właścicielka „hotelu” i żąda ode mnie 40 LEV za całą 2-kę. Mówię ze mogę jej zapłacić jak za jedynkę którą miałem
mieć lub tylko 20LEV za łóżka. Chce pieniędzy od razu i stwierdza że wynajmuje 2-gie łóżko. Zostaje mi trochę ponad 2 LEV. Na szczęście za rogiem kilka
kantorów, najlepszy kurs jaki znajduję to 1,952LEV za 1E. Czas na obiad i zwiedzanie miasta. Palec owijam bandażem i wyruszam na miasto. Sofia przypomina mi
rosyjskie miasta, choć dookoła pootwierano typowo europejskie kawiarenki i paby. Stare budynki przeplatają się z nową architekturą hoteli czy restauracji.
Główną ulicą kieruję się do centrum. Po drodze w pizzerni zjadam oczywiście pizzę za 4,38 + 1 LEV za piwo. Czuję że wraca mi chęć do dalszej podróży. Jutro
jadę dalej. Do Turcji raczej nie będę się cofał, zostaje mi kierunek na Albanię. Tylko którędy, przez Grecję czy SiC. Coś wymyślę teraz zwiedzanie a przy
okazji poszukiwanie kawiarenki internetowej. Wypada dać znaki życia. Chyba w okolicy parku Cyryla i Metodego przy głównej ulicy Opalceńskiej znajduję
kawiarenkę Diablo (ceny ciekawe – 1 LEV za godzinę). Trochę wiadomości od znajomych i jakieś spamy. Wracam do hotelu. Trzeba zobaczyć kogo mi dokoptowali do
pokoju. Oczywiście po drodze piwo pod parasolami w centrum miasta za 1,5LEV. Obok kolorowe wystawy sklepowe. Butelka dobrego wina za jedyne 10-15 zł.
Dlaczego nie ma nikogo kto wypiłby flaszkę ze mną? Może gość hotelowy będzie interesujący?. O dziwo w pokoju pustki. Kobiecie nie udało się do tej pory
nikogo znaleźć na wolne łóżko i teraz siedzi i pewnie żałuje że nie wzięła 30LEV jak jej chciałem dać. Mi to pasuje, choć wina raczej nie kupię. Przecież nie
będę pił sam. Wychodzę znów na miasto. Jednak nie widzę w nim nic takiego co mógłbym polecić do zwiedzenia. Coraz częściej wydaje mi się że te małe
miejscowości z własnym klimatem są ciekawsze od ogromnych stolic. Stolice tracą coś ze swego uroku przez ciągłe remonty i powstawanie nowych budynków, knajp,
restauracji. Wszystko po to aby z turystów wyciągnąć jak najwięcej kasy. Odwiedzam dworzec kolejowy, szukam pociągu który będzie idealnie mi jutro pasował.
Problem którędy jechać do Albanii szybko zostaje rozwiany. Idealny pociąg mam pod Grecką granicę do Kulaty za 7,60LEV o 12.00. Wracam więc na miasto wydać
ostatnie LEVy. Kolejne piwo pod parasolami i obok na deser kupuję ciastka ( drogie bo 8,9LEV za kg ale przypominają mi te które jadłem w Egipcie). Z ciastek
biorę każdego po jednym. Kosztuje mnie to 3,5 LEV. Dużo ale to już koniec z tym krajem i rano wyjeżdżam. Można zaszaleć. W hotelu oglądam telewizję a na
kolację przygotowuję polską zupkę amino. Znajduję tylko jeden kanał nie bułgarskojęzyczny, Eurosport, i przy nim zasypiam. W nocy wyłączam telewizor.
Dzień 8. (27.08.04- Piątek)
Budzę się wypoczęty. Nie muszę zwijać namiotu, nie wysiadam z pociągu, miło tak leżeć w łóżku i spoglądać w telewizor. Wystarczył tydzień żeby się za nim
stęsknić. No właśnie tydzień. Tyle miejsc, tyle wrażeń, tylu ludzi, tylko tydzień a wydaje się, że o wiele dłużej. Ale koniec rozmyślań, w telewizji pokazują
bieg w chodzie na 42 km., Korzeniowski prowadzi. Ten człowiek jest niesamowity. W międzyczasie startują polscy kajakarze. Start mają niezły jednak gorzej z
finiszem. Dwójki i czwórki mają ten sam problem. Może gdyby skrócić im dystans o połowę to byliby pierwsi?. Korzeniowski już na stadionie. Po raz kolejny
pierwszy. Dookoła niego biegną Polacy z flagami. Linię mety mija z ojczystą flagą w zębach. Niesamowite. A może pojechać do Aten i zobaczyć finał olimpiady?
To by było ciekawe. Jednak ja jestem jak ten Rosjanin za Korzeniowskim, po długim dystansie ledwo się toczę . Zobaczymy co będzie jak wjadę do Grecji. Plan
to dostać się dziś do Salonik. Bilety na pociąg do Kulaty kupuje się w dworcowej piwnicy ( poziom –1) Początek podróży nieciekawa ale po dwóch godzinach
wjeżdżamy w góry, co chwila jakiś tunel czy piękny widok. Polecam tę trasę. Dla poprawienia sobie nastroju próbuję zgadywać czy kolejny tunel będziemy
przejeżdżać w czasie większym niż 30s czy nie. Niestety przegrywam . Na trzy stacje przed końcem trasy odczepiane są wagony. Ważne , do Kulaty jedzie tylko
jeden wagon za lokomotywą. Po prawej stronie, patrząc z kierunku jazdy pociągu – główna droga, a w oddali widać przejście graniczne. Zegnaj Bułgario, witaj
Grecjo. Greczynka pyta mnie gdzie zostawiłem samochód, jakoś nie może zrozumieć że nogi są moim środkiem transportu. Kawałek za granicą jest stacja
kolejowa. Niestety pociąg do Salonik jest jeden i to tylko o 2 czy 3 w nocy. Nie wiem na ile to prawda ale powiedzieli mi to gliniarze którzy grali z jakąś
dziewczyną w karty. Po ich minach wyglądało że to ona wygrywa. Ale pociąg nieważny, trzeba sprawdzić czy grecy lubią autostopowiczy. Po 10 min mam pierwszy
samochód. Do Seres. Wysiadam 6 km przed miastem bo tu odbija droga na Saloniki. Na kolejne auto czekam blisko godzinę. Ale warto było, sympatyczny grek
jedzie na spotkanie z przyjaciółmi aż do Salonik. Po drodze śpiewamy (próbujemy) przeboje lat 80’. Grek podwozi mnie pod sam dworzec kolejowy .Jest 19.30.
Przy wejściu na dworzec kontrola. Szukają potencjalnych zamachowców. Nie podoba się im mój nóż. A przecież on ma tylko 25 cm. Tłumaczę że jestem turystą nie
kilerem i czymś muszę kroić chleb czy otwierać konserwy. Wpuszczają mnie, tylko prośba ochroniarza – najlepiej nie pokazywać w ogóle że mam nóż. Grecy są
przewrażliwieni i nawet kanapki mam smarować łyżką. Rozumiem i obiecuję że postaram się nikogo nie straszyć. Za chwilę mam pociąg do Verii, dalej prosta
droga do Albanii. Chyba tak pojadę. W informacji dowiaduję się że bilet kosztuje 2E. Niedużo, profilaktycznie pytam się ile do Aten. Okazuje się że bilet tam
i z powrotem jedyne 22,50E. A pociąg mam o 22.45 i w Atenach jestem przed 6 rano. Nocleg miałbym z głowy. Na dodatek wracać mogę kiedy chcę, nie ma
określonego terminu powrotu. Jak można było nie skorzystać z takiej promocji. Jadę do Aten.
Dzień 9. (28.08.04- Sobota)
O 5.20 wysiadam w Atenach. Razem z tłumem ludzi kieruję się do tunelu i dalej przed dworzec. Jest wczesny ranek a już ciepło. Co będzie w południe? Rozglądam
się ciekawie po okolicy. Wszystko i wszyscy dookoła śpią. Aleją z palmami kieruję się do schroniska młodzieżowego. Może tam uda mi się znaleźć tanie miejsce
noclegowe? Niestety w schronisku będą wolne pokoje, ale dopiero po 11 i co najstraszniejsze – pokój wieloosobowy kosztuje 25E. Kulturalnie się wycofuję i idę
szukać szczęścia w dzielnicy rozpusty Plaka (wg przewodnika Pascal z 98r można znaleźć tam tanie noclegi). Na placu Omonia przystaję na chwilę. Czas na
śniadanie. Kilka metrów dalej kilka osób pije pierwsze tego dnia a może ostatnie tej nocy piwo. Jednak raczej to drugie. W gwarze głosów słyszę polskie
słowa. Skupiam uwagę. Tak, oni mówią po Polsku. Witaj Polonio i już nie jestem sam na końcu Europy. Częstowany piwem opowiadam jak się tu dostałem i gdzie
zamierzam dalej pojechać. Robimy jakieś fotki pamiątkowe i moi nowi znajomi pomagają mi rozwiązać problem z noclegiem. Przenocuję u Rosjanki gdzie mieszka
trzech z nich, za jedyne 4E za dobę. Towarzystwo powoli się rozchodzi, czas szykować się do pracy, a ja udaję się z kilkoma z nich do nowej kwatery. Niestety
Rosjanka raczej nie przepada za Polakami i odmawia mi noclegu. Na szczęście szybki kontakt telefoniczny z resztą towarzystwa i zostaję odebrany i odstawiony
do Polskiej dzielnicy do budynku gdzie na pewno znajdę nocleg. (dzielnica Attiki). Mijam sklepy z pięknym widokiem- na półkach Żywiec obok niego polskie soki
i mam nadzieję że w lodówkach polskie jedzenie. Polskie szyldy i nawet nazwa ulicy jakaś taka swojska – Michał Voda. Tak daleko od kraju a zarazem tak
blisko. Zostaję pozostawiony przed budynkiem gdzie mam zanocować. Chłopaki śpieszą się do pracy. Pukam w drzwi. Otwiera mi jakiś Polak i mówi, że
właścicielka śpi i lepiej jej nie budzić przed 12 a miejsce jakieś się znajdzie. Zostawia mnie na korytarzu, bo idzie do pracy. Z zaciekawieniem zaglądam do
otwartych pokoi. Widok nieciekawy, łóżko obok łóżka, w jednym pokoju z 6-7 osób. Nie widzę szaf czy innych miejsc na bagaż. Do tego wszystkiego mała
łazienka, na szczęście jest woda. W kuchni zastaję polkę. Potwierdza informacje o wstawaniu Greczynki i przestrzega przed budzeniem jej przed 12. Wypija kawę
i biegnie do pracy, do „krojenia nici” jak mówiła. Zostaję sam. Wiem, że nie chcę tu zostać. Korzystam z łazienki i opuszczam budynek. Myślę, że wieczorem
będę wracał do Salonik a cały dzień przeznaczam na zwiedzanie. Ze względu na odległości i problemy z palcem u nogi postanawiam przemieszczać się wszędzie
metrem. Zwłaszcza, że bilet dobowy kosztuje 2,9E. Pierwszy punkt programu Akropol. Budowla wznosi się na górze, więc z daleka widać to historyczne miejsce.
Przechodząc obok czuje się powiew historii. Dochodzę do bram. Ktoś mi mówił, że dziś można wejść za darmo. Niestety bilety dziś obowiązują i są drogie . 12E
za moją skromną osobę (6E studenci). Dodatkowo przy wejściu widzę wykrywacze metalu, więc pewnie znów ktoś przyczepiłby się do mego noża. Pozostaje mi tylko
usiąść na pobliskiej skałce, obejrzeć panoramę miasta i zrobić kilka fotek. Zaczynam myśleć o planie dnia. Nie znam miasta a przewodnik mówi tylko o kilku
miejscach do zwiedzenia. Na planie miasta też za wiele ciekawych miejsc nie zaznaczono, dobrze, że chociaż ze względu na olimpiadę w metrze pełno
informatorów o środkach komunikacji publicznej. Właśnie olimpiada! Skoro tu jestem to może zobaczę gdzie odbywają się te wszystkie zawody, a może nawet uda
mi się w tych tłumach spotkać znajomego z Polski, który przyjechał zobaczyć jak startują nasi kajakarze. Plan dnia określony, trzeba zając się jego
realizacją. Obchodzę Akropol dookoła i udaję się do metra. Linią czerwoną jadę na koniec trasy. Stoją tu autobusy dowożące ludzi do stadionów (kajakarstwo,
pływanie). Pytam się czy jak mam bilet na metro na cały dzień to czy mogę jeździć również tymi autobusami. Kierowca informuje mnie, że za autobusy dowożące
widzów na olimpiadę się nie płaci. Kocham Grecję. Po chwili jestem nad wodą. Wszędzie pełno barierek, ochrony i żadnego turysty. Jest sobota, jutro finał
olimpiady, więc dziś już chyba się nic nie dzieje. Przesiadam się na tramwaj (nr 2) który jedzie do kolejnych stadionów. Jadąc wzdłuż plaży nie mogę się
powstrzymać i wysiada żeby się wykąpać. Dwie godziny później świeży i pachnący kontynuuję podróż. Kolejne stadiony nie robią wrażenia, postanawiam jeszcze
zobaczyć znicz olimpijski i wracać aby pozwiedzać centrum miasta. Na stadionie miłe zaskoczenie. Są jeszcze bilety na jutrzejszy finał olimpiady. Sektory
najgorsze (najdalsze) ale bilety tylko 10E. Zastanawiam się czy zostać czy nie. Spędzenie wieczoru na stadionie podczas finału olimpiady to byłby miły
dodatek do wyprawy. Jednak decyzję odsuwam na później najpierw należałoby załatwić sprawę noclegu. Wracam do centrum. Kręcę się po uliczkach i oglądam każdy
zakamarek. Udaje mi się nawet załapać na darmową wodę. Po kilku godzinach wracam do Polskiej dzielnicy. Nie w poszukiwaniu noclegu tylko w celu zakupu
polskiego piwa. Do wyboru mam Tyskie i Żywca, każde po 1,2E. Cena straszna, decyduję się na .... e nie zrobię im reklamy. Z piwem w ręku postanawiam że dziś
wracam na północ Grecji, rezygnując ze stadionu i noclegu w Atenach. Czekają przecież na mnie Meteory w Kalambace. Znów metro i witaj plażo. Tu rozbijam
swój obóz. Kąpiel w morzu następnie obiad i smak normalnego piwa w ustach. Do szczęścia znów mi brakuje tylko kompana a raczej kompanki podróży. Tylko gdzie
ja znajdę takiego zapaleńca który podąży ze mną w nieznane? . Wieczór, powoli zbieram się z plaży i wracam po darmową wodę. Niestety już jej nie rozdają.
Wracam na Omanię gdzie jakaś kapela szykuje się do występów. Ludzi coraz więcej, obok mnie jakiś Niemiec łyka jakieś pigułki, widać że jest w „siódmym
niebie”. Chwilę rozmawiamy jednak nie rozumiemy się za dobrze. Może powinienem więcej wypić albo skorzystać z proponowanych pigułek?. Wracam na dworzec. Po
drodze udaje mi się kupić najtańszą wodę w tym mieście po 0,8E ( wszędzie chcą 1E). Wchodzę na dworzec kolejowy. Próbuję kupić bilet z Farsali do Kalambaki.
Okazuje się że na tej stacji mogę kupić tylko bilet z Aten a nie na jakiś odcinek w kraju. Przechodzę przez bramkę i zaczynają się moje problemy. Czujniki
brzęczą, lampki migają a ja po raz kolejny tłumaczę że jestem turystą i muszę czymś kroić chleb. Niestety pani z ochrony każe mi czekać na ich szefa. Szef
wygląda na konkretnego człowieka. Ogląda nóż ( produkcji mego ojca) i stwierdza że nie mogę z nim jechać pociągiem. Jestem zagrożeniem dla pasażerów i
przecież kogoś mogę zabić. Tłumaczenie że jestem dobrym człowiekiem i przecież gdybym chciał to dawno bym to zrobił, nic nie pomaga. Drogą ustępstw i
negocjacji ustalamy że plecak zostanie nadany jako bagaż i odbiorę go ze swoim nożem na stacji docelowej. Rozumiem problem ochroniarza i godzę się oddać
bagaż. Wszystko się wyklarowało tylko pan bagażowy krzyczy że chce 3,2E. Ile i za co?. Wołam szefa ochrony. Wyjaśniam że nie stać mnie na taki wydatek, a
dodatkowo to nie ja chciałem oddawać bagaż. Chwila dyskusji z bagażowymi i wyjaśnia się że plecak jest za ciężki. Muszę wyjąc ze 2 kg. W mych rękach ląduje
przewodnik, atlas i butla z wodą. Waga odpowiednia, jednak panowie chcą 1E za usługę. Coś mnie tknęło i mówię że nie płacę. Pojawia się policja. Straszą mnie
zabraniem na komisariat. Nie przeszkadza mi to. Mam czas – bilet jest open. Jednak jak policja stwierdza że w tym przypadku konfiskuje mi narzędzie
ewentualnego przyszłego morderstwa, godzę się zapłacić te Euro. Wszyscy uśmiechnięci rozchodzą się a ja przekazuję plecak bagażowym z informacją że odbiorę
go w Kalambaca lub jak wolą w stacji przesiadkowej. I tu kolejny problem . Bilet mam do Salonik i wg bagażowego tylko tam może na mnie czekać bagaż. Według
nich nie mogę wysiąść po drodze. Koszmar. Wraca policja i ochrona. Mówię coś o wolności podróżowania, możliwości zmian decyzji, chęci zobaczenia pięknych
miejsc w ich kraju, aż w końcu wszyscy miękną (albo mają mnie dosyć).Ustalamy że plecak odbiorę na stacji przesiadkowej. Po prawie 2 godzinach od wejścia na
dworzec jestem w pociągu. Odjeżdżam. Martwi mnie tylko fakt że nie mam biletu do Kalambaki a na przesiadkę mam 10min.
Dzień 10. (29.08.04- Niedziela)
4.30 przesiadka do Kalambaki. Razem ze mną z pociągu wysiadają jeszcze 4 osoby. Przy pociągu odbieram plecak i pędzę do kasy. Kupuję bilet za 2,8E i czekam
na pociąg. Po chwili nadjeżdża i ruszamy. W końcu mam chwilę na ponowne spakowanie się i sprawdzenie czy wszystko jest w plecaku (zwłaszcza, że zapomniałem
zabrać z niego aparat a wiem jak szanuje się czyjś bagaż). Analizuję ceny biletów pociągowych w Grecji. Wychodzi mi, że kupując bilet tam i z powrotem plus
teraz ten straciłem o 0,9E niż bym kupował na wytypowane trasy. Ale skąd mogłem wiedzieć, że tak się potoczy los. O 6.00 jestem w Kalambace. Ciemno i żadnych
ludzi w pobliżu. Gdzieś tam za domami widzę ciemniejsze cienie gór. Przechodzę przez uśpione miasto. Raczej idę dobrze bo droga cały czas idzie pod górę i
nawet trafiam na brukowaną ścieżkę. Albo dojdę do klasztorów albo ze szczytu góry zobaczę gdzie one są. Po godzinie wspinania docieram do schodów
prowadzących na sam szczyt góry na którym widzę jakąś budowlę. Nie zgubiłem się . Wdrapuję się na szczyt gdzie stoi niewielki klasztor. Razem ze mną
podążają ludzie, jednak oni przyjechali tu samochodami które widzę w oddali. Niesamowite uczucie kiedy tak się wchodziło w ciemności i po wyjściu na szczyt
widzi się kościół oświetlony promieniami wschodzącego słońca. Zaczyna się msza więc opuszczam kościół, wychodząc zapalam świecę za wszystkich którzy nie
wrócili z gór. W oddali widzę jeszcze jeden, większy klasztor, jednak dla moich nóg jest on za daleko. Idę drogą w prawo i za zakrętem dochodzę do jeszcze
jednego klasztoru. Powoli zaczynam wracać do Kalambaki. Ze względu na palce u nóg wybieram trasę po ulicy a nie po skałach. Przede mną 6 km asfaltu. 1,5
godziny później znów jestem przed dworcem. Plan na dziś to zrobić na nogach nie więcej niż 100m a autostopem dojechać do granicy z Albanią. Po 30 min
zatrzymuje mi się mercedes na Albańskich numerach. Nie chcę już jechać do granicy, chcę dalej . Próbuję kierowcy powiedzieć że chcę zobaczyć stolicę jego
kraju – Tiranę. Zaskoczony kierowca zabiera mnie. Wraca do domu do Korcy w Albanii. Oczywiście wspominam że jeżdżę autostopem i nie mam żadnych pieniędzy.
Nie ma problemu, wsiadam i ruszamy. Cały czas nie może wyjść ze zdziwienia że chcę zobaczyć jego kraj, przecież tak mało turystów tam przyjeżdża. Po 20 min
podróży zaprasza mnie na kawę. Stajemy przy przydrożnej restauracji, mam lekkie obawy że jak wysiądę to kierowca zwieje z mym bagażem, ale wszystko odbywa
się bez problemu. Zamawia mi piwo i rozmawia z kelnerem. Dlaczego ja nie znam greckiego? Po chwili wraca kelner z piwem i dwoma ogromnymi szaszłykami. Tyle
mięsa nie jadłem przez cały ostatni tydzień . Ruszamy dalej. Na granicy kolejka, jednak nie obowiązuje ona mojego kierowcy. Z rozmów wynika że jest
„biznesmenem” który często odwiedza Grecję. Na granicy wszyscy go znają i puszczają bez kolejki, tak więc odprawa odbywa się szybko. Zastanawiam się tylko
czy Albańczycy będą chcieli ode mnie 10E za wjazd? W kajecie który ma celnik widzę przy każdym nazwisko dopisane 10E, jednak przy moim wpisuje jakieś znaczki
i stawia w paszport 2 pieczątki. Nie chce pieniędzy. Ruszamy dalej, witaj Albanio. Dojeżdżamy do Bilisht po drodze mijając kilka bunkrów, kierowca mówi że ma
do załatwienia kilka spraw i zostawi mnie tu. Dziękuję mu za pomoc a on pyta się ile mu zapłacę???? Zaskoczył mnie całkowicie. Cos mówię że umawialiśmy się
bez pieniędzy. Śmieje się, macha ręką i odjeżdża. Jestem na peryferiach miasta, w pobliskiej stacji benzynowej wymieniam pieniądze (1E- 123LEK). Nie znam
obecnego kursu i myślę że mnie naciągnęli jednak potrzebuję jakichś pieniędzy żeby pojechać dalej. Próbuję szczęścia ze stopem jednak żaden samochód się nie
zatrzymuje. Próbuję zatrzymać autobusy, zatrzymuje się autokar, na szczęście prowadzi go Grek, który jedzie po pracowników do Korcy wiec może mnie podwieźć
za darmo. Wysiadam na rozdrożu dróg Korce-Tirana, skąd zabiera mnie bus do Pogradec za 150 LEK. Wg mapy stąd jeżdżą pociągi do Tirany. Postanawiam w tej
miejscowości przenocować. Trafiam do głównego hotelu w mieście, jednak cena jedynki mi nie odpowiada ( 20 E) 100 m dalej znajduję hotel z noclegiem za 500LEK
(niecałe 5E). Ta cena odpowiada mi i biorę pokój. Problem jest tylko z wodą która ma być po 20tej. Idę zwiedzić miasto. Za dużo nie ma co zwiedzać ale za
kilka lat może to być ładny kurort. Miasto położone jest przy pięknym jeziorze. Blisko góry, Grecja i Macedonia. Odwiedzam parasole nad jeziorem gdzie za
lokalne piwo (Keon) liczą sobie 100LEK. W sklepie obok kupuję browar na wieczór ( 60 i 80 LEK). Bus do Tirany kosztuje 500LEK i odjeżdża z okolic drogiego
hotelu. Wymieniam jeszcze pieniądze u cinkciarza (1E-124LEK) i wracam do hotelu. Na balkonie konsumuję browary i idę spać.
Dzień 11. (30.08.04- Poniedziałek)
Ciepłej wody starczyło tylko na oblanie ciała, płukanie odbyło się już w zimnej. W sumie i tak miałem szczęście, bo 10 min później w ogóle skończyła się woda
. Opuszczam hotel i udaje się na miejsce postojowe busów. Po drodze zaglądam do wczoraj zamkniętej kawiarenki internetowej (200 LEK za 1h). BUS do Tirany
sam mnie znalazł, niestety w mercedesie siedzą tylko 3 osoby. Kierowca zaczyna z nami jeździć po mieście w poszukiwaniu ewentualnych pasażerów. Podczas
pierwszego kółka zabieramy dodatkowo jaką kobiecinę. Chwila oczekiwania na postoju i kolejna rundka po mieście. Wydaje mi się że jak byśmy stali w jednym
miejscu to raczej już mielibyśmy komplet pasażerów. Dla mnie jest to miłe, nigdzie się nie spieszę a dodatkowo ktoś obwozi mnie po mieście. Po czterech czy
pięciu okrążeniach kierowca rezygnuje i po dogadaniu się, przekazuje nas do innego busa. Ruszamy. Po drodze mijamy ostatnie bunkry w Pogradec, a po prawej
stronie, zaraz przy jeziorze, widzę też tory kolejowe. Przejechanie 160 km zajmuje nam 3,5 godziny. Droga na początku prowadzi wzdłuż jeziora następnie
mocno, serpentynami, pnie się w góry aby po chwili rozpocząć zjazd w dolinę, do Elbasan. Kawałek dalej rozpoczyna się kolejne pasmo górskie, więc znów do
góry i w dół. Dziewczynka obok mnie nie wytrzymuje podróży. Pewnie to wina czekolady którą się objadała i nikogo nie poczęstowała. Kierowca jest jednak na
takie przypadki przygotowany, podaje garść reklamówek które ma przy siedzeniu. Droga do Tirany jest główną drogą w kraju, jednak na odcinku ok. 25 km
prowadzone są roboty drogowe. Nie całkiem prowadzone, bo pracujących ludzi widziałem tylko w jednym miejscu a droga jest rozkopana na całym odcinku. Kierowca
prosi o zamykanie okien jednak kurz dostaje się wszędzie. Po takiej drodze zwykłe samochody mogą mieć problemy z przejazdem. Rozumiem teraz dlaczego 80%
samochodów w Albanii to mercedesy . W końcu Tirana. Bus staje ok. 2km od centrum miasta. Przy wyjściu dopiero załatwia się formalności płatnicze. Razem z
kilkoma osobami udaję się do centrum na plac Skandeberga pod pomnik bohatera narodowego. Obok znajduje się chyba najładniejszy meczet w Tiranie – meczet
Ethem Beya. Stąd idąc główną drogą można dojść do dworca kolejowego a kierując się w przeciwną stronę do piramidy w której miało być muzeum Envera Hodźy,
przywódcy Albańskiego. 200m od głównego placu (naprzeciw meczetu) jest poczta, tylko tam można kupić znaczki (25 LEK za widokówkę i 40 za znaczek do
Polski). Zwiedzam stolicę a następnie powoli kieruje się w stronę dworca. Przy dworcu kupuję burka ( 60 LEK za porcję wielkości naszego kebaba). Burek jest
to ciasto francuskie wypełnione albo mięsem albo białym serem. W smaku nieciekawe ale jako zapychacz niezłe . Przed dworcem pełno naganiaczy na wszelkiego
rodzaje trasy, czy to busem czy autokarem, ja jednak postanawiam pojechać Albańskim pociągiem na tutejszą riwierę do Dures (bilet 50 LEK). Pociąg do którego
wsiadam jest w 150% zamortyzowany. Co drugi przedział nie ma szyb w oknie, gąbki z siedzeń komuś były chyba potrzebne bo prawie wszystkie siedzenia są
poprute? W podłodze widać prześwity. Pozytywne jest to że jak pociąg rusza to mamy darmową klimatyzację. Po chwili pojawia się pani konduktor, która małymi
dziecięcymi nożyczkami rozcina mi bilet, znaczy się został skasowany. Po godzinie jestem w Dures. Nocleg znajduję w hotelu przy samym morzu, niestety
kosztuje mnie 10E. Na szczęście mam dla siebie znów pokój 2osobowy ale dodatkowo ze zlewem i lodówką. Z informacji jakie uzyskuję wynika że większość hoteli
kosztuje 20E i ze względu na częste przyjazdy turystów włoskich ceny nie można tak łatwo zbić. Po chwili wyruszam zwiedzić miast, najpierw wędruję plażą w
poszukiwaniu bunkrów. Znajduję je dość daleko i na dodatek mocno zniszczone. Na całej długości plaży powstają nowoczesne hotele, kawiarnie czy paby. Widać ze
ktoś mocno inwestuje. Wracam do centrum mijając po drodze muzeum historyczne. Po godzinie 19 zamknięta zostaje dla ruchu kołowego główna ulica i otwierają
się wszystkie knajpki, butiki, lodziarnia a nawet fryzjerzy. Ulica zapełnia się przechodniami i sprzedawcami różnych śmieci. Klimat jak na Krupówkach. Ceny
podobne jak w Polsce, za piwo w lokalu 200LEK. Jednak każdy stolik przed lokalami oblegany przez tłumy. Zastanawia mnie ile oni tak naprawdę zarabiają? a
może wszyscy się umówili i to są ceny dla turystów? Z tą myślą wracam do hotelu, kupując w sklepie po drodze Coca-colę za 120LEK, piwo po 100 i rogaliki
7days po 50. Przepieram jeszcze brudną bielizną i idę spać.
Dzień 12. (31.08.04- Wtorek)
Pociąg do Shkoder (Szkoder) odjeżdża o 7.51.Rozkład jazdy wisi przed dworcem kolejowym. Obok stoją również busy, jednak nie jeżdżą do Shkoder tylko do
Tirany czy na południe do Vlore. Na 4 wagony w pociągu zauważyłem 2 policjantów, 3 kobiety które sprawdzają bilety i jednego kierownika. Ciekawe ilu jest
motorniczych?. Pociąg jedzie do Tirany i muszę przesiąść się w Vore. Na szczęście pociągi są skorelowane i jeden czeka na drugi. Systematycznie na każdej
stacyjce dosiada się coraz więcej ludzi tak że przed Shkoder tłok w pociągu ogromny a temperatura coraz wyższa. Przed 12 wtaczamy się na dworzec. Na dworcu
spotykam Angielskich panków którzy informują mnie że mieli tu jakiś zlot i gdzieś w centrum pije piwo większa grupa Polaków. Żwawo więc przebieram nóżkami
aby spotkać rodaków. Idąc za tłumem bez problemu dojdzie się do centrum miasta z pomnikiem żołnierza. Idąc dalej wzdłuż straganów, sklepików i kramików
dochodzi się do postoju busów. Przejazd do granicy normalnie kosztuje 150 LEK jednak czasem mocno trzeba się targować. Pierwszy kierowca życzy sobie 5E,
odmawiam i cena od razu schodzi do 3E. Następny zażądał 1500LEK, tą ceną rozbawił mnie całkowicie, za 60 km chce 13E???? Mam dość rozmów i dyskusji
związanych z ceną przejazdu. Wsiadam do kolejnego busa i mówię że daję 200LEK i ani leka więcej (zwłaszcza że nie mam) za podwiezienie pod samą granicę.
Kierowca dziwnie się patrzy wiec tłumaczę mu że normalnie ten kurs to 150 a ja mu daję 200. Godzi się i po chwili ruszamy. Uff. Po drodze mijamy ostatnie
bunkry, wszędzie widać zniszczone i zapuszczone budynki, bród dookoła. Wysiadam przed samą granicą. Albańczycy szybko stawiają pieczątkę i jestem już w
Czarnogórze. Celników bardziej interesuje mój atlas niż bagaż wiec po chwili idę dalej z kolejną pieczątką w paszporcie (na szczęście nie konfiskują mi
atlasu choć strażnik pytał się czy mu go nie podaruję). Do Podgoricy skąd mogę złapać jakiś transport dalej jest 25 km. Próbuję więc znów autostopu. Jakiś
mężczyzna mówi że jest taksówkarzem i niedrogo policzy za drogę. Na pytanie za ile z uśmiechem odpowiada że jakoś się dogadamy. Macham ręką, idę dalej. Po
chwili podjeżdża z jakąś kobietą i znów pyta ile zapłacę, wspominam o mojej ulubionej cenie „za darmo” i po chwili pan się godzi. Jedziemy do Podgoricy,
razem z kierowcą mogę jechać dalej, nawet do Bijelo Pole, jednak odmawiam. Chcę zobaczyć Dubrownik. Wysiadam na peryferiach miasta skąd mam prostą drogę na
Budvę. Spotykam tu 2ch autostopowiczów. Jeden z nich studiuje dziennikarstwo i jako zadanie zaliczeniowe na uczelni przez wakacje ma przygotować jakiś
artykuł. Jako dobry student przez lipiec i sierpień dobrze się bawił i nie miał czasu na pisanie pracy. Jednak kilka dni temu miał studenckie objawienie ,
napisze artykuł o autostopie. Byłem więc dla niego ogromnym materiałem na artykuł. Przegadaliśmy z pół godziny zanim poszedłem dalej. Ustawiłem się 300m
dalej i zaczęły się próby łapania okazji. Plan na dziś – dostać się jak najbliżej Dubrownika. Po chwili widzę jak samochód zabiera wcześniej poznanych 2
studentów. Zatrzymują się przy mnie i krzyczą że mam się dosiadać, ja im pomogłem, teraz oni mi. Przed dojechaniem do Budvy zatrzymują dla nas stopa jeszcze
raz. Po przejechaniu przez góry rozpościera się piękny widok. Plaże i czyste morze Jordańskie. Studenci proszą mnie jeszcze o spisanie głównych miejscowości
przez które jechałem a sami idą szukać przyjaciela. Robią mi przyjemność i przyprowadzają Czaarnogórzanina który ma matkę polkę i świetnie mówi po Polsku.
Robi się bardzo miło. Na pożegnanie przyszły dziennikarz dostaje trochę drobnych monet z krajów które zwiedziłem. Mam nadzieję że praca będzie ciekawa a on
miło będzie wspominał Polaków. Jednak czas ruszać dalej. Chłopaki idą na dziką plaże gdzie przy ognisku mają spędzić noc, ja chcę się dostać do Dubrownika.
Żeby znaleźć dobre miejsce na autostop przesuwam się prawie przez całe miast. Dobra passa się kończy i nic nie chce się zatrzymać. Godzina mija na machaniu w
Budvie a potem tracę ze 30 min na znalezienie miejsca z zatoczką gdzie zatrzymałby mi się samochód. Po kolejnej godzinie wsiadam do auta które zawozi mnie na
prom do Kamenari. Piesi przepływają za darmo. Robi się ciemno i wiem że jak zaraz nic nie zabierze mnie to przyjdzie mi spędzić noc gdzieś w trasie. Kupuję
wodę (2l-0,6E i banany 0,8E za kg). Za ostatnimi domami rozbijam namiot. Do Dubrownika niedaleko ale to już jutro.
Dzień 13. (1.09.04- Środa)
Piękne widoki dookoła, słońce powoli wynurza się i zaczyna przygrzewać, jest 7. próbuję zatrzymać jakieś auto jednak bez powodzenia. Ruch jest taki sobie,
trochę aut z turystami i kilka z rodzicami wiozącymi dzieci do szkoły, przecież to pierwszy września . W przeciągu 2 godzin udaje mi się dojechać tylko do
Hercegnovi (jakieś 16 km). Kolejnym autem z 5 km, ostatni odcinek do granicy przejdę chyba pieszo. Jednak nie, zatrzymuje się radiowóz i podrzuca mnie do
granicy z Chorwacją. Znajomi mówili że w zeszłym roku przez tę granice przejeżdżali bez zatrzymywania. Dziś stoją jakieś baraki i sprawdzane są wszystkie
samochody. Zegnam Czarnogórę stemplem granicznym i już jestem w Chorwacji. Chorwaci chyba mocno chcą oddzielić się od Czarnogóry. Powstaje porządne przejście
graniczne. Pełno buldożerów, spychaczy i koparek. Wszędzie kurz i pył. Idę do przodu aby móc spokojnie oddychać. Taksówkarz namawia mnie na tani kurs do
Dubrovnika, jedyne 40E. Drogo ale mówi że przecież jak się zbierze 4 osoby to tylko po 10E, niestety dla mnie to nadal drogo.
Nieopodal znajduje się restauracja z dobrym miejscem na łapanie stopa. Dołącza do mnie kolejny autostopowicz. Niemiec, jego matka jest japonką i wygląd
odziedziczył po niej. Po 40 min udaje się nam zatrzymać tira. Kurs mógłby być ciekawy, kierowca jedzie do Zagrzebia, jednak obydwoje stwierdzamy że musimy
zatrzymać się w Dubrowniku. Miasto widać już kilka kilometrów wcześniej. Na drodze co chwila stoi jakiś autokar a ludzie robią fotki temu pięknemu miastu.
Wysiadamy i schodkami wśród domków kierujemy się w dół do centrum. Odwiedzamy informację turystyczną (jest tam też kawiarenka internetowa) przy głównej ulicy
i kierujemy się do Starego Miasta. Miasto i warowne mury obronne robią niesamowite wrażenie i nawet nie będę próbował tego opisać, po prostu trzeba tu być i
zobaczyć wszystko. W międzyczasie rozstaję się z Niemcem i kieruję się na przedmieścia w poszukiwaniu życzliwych którzy zawiozą mnie do Sarajewa. W porcie
oglądam piękne jachty i statki pasażerskie, może kiedyś tu przypłynę? kto wie. Na razie niosą mnie nogi na koniec Dubrownika. Przechodzę most, na jego końcu
jest idealne miejsce do zatrzymywania samochodów. W moim przypadku oczekiwanie zajęło tylko 5 min. Kierowca podrzuca mnie do Neum. To już Hercegowina.
Oglądając mapy nigdy wcześniej nie zauważyłem, że Chorwacja jest rozdzielona kawałkiem Hercegowiny na dwie części. Na odcinku 9 km Hercegowina przebija się
do morza. Odwiedzam pobliski sklep gdzie bez problemu przeliczają mi Euro na lokalną walutę. (za 2l wody cytrynowej i piwo płacę 1,33E). Słonko ładnie praży
i piwo się szybko kończy, czas więc ruszać dalej. Godzinę później jestem na kolejnej granicy w Metkowicach, to znów granica Chorwacji z Hercegowiną. Dziś to
już czwarte przejście graniczne. Po chwili jadę do Capljina i to koniec stopa , idę jeszcze ze 2 km w poszukiwaniu dogodnego miejsca do spania. Kulturalnie
o 21 idę spać.
Dzień 14. (2.09.04- Czwartek)
Początek dnia nieciekawy. Do Mostaru tylko 30 km jednak nic się nie zatrzymuje. Na dodatek kończy mi się woda. Granicę przekraczałem dość późno i nie
zauważyłem kantora, więc lokalną walutą „nie śmierdzę”. Przejechanie tych 30 km zajmuje mi ponad 2 godziny. Oczywiście zostaję wysadzony na przedmieściach
miasta skąd jeszcze do centrum ze 3 km. Na szczęście podrzuca mnie tam sympatyczny kierowca. Spacerując po Mostarze widzi się pamiątki po wojnie. Budynki ze
śladami kul karabinowych czy nawet czołgowych. Kilka zrujnowanych i pozostawionych jako pamiątka strasznych czasów. Jednak starówka ładnie odrestaurowana.
Miło i przyjemnie, czuć historię tego miejsca. Zwiedzając zakamarki udaję się na rogatki miasta gdzie bardzo szybko łapię transport przez góry do Sarajewa.
Polecam przejechać tę trasę pociągiem. Tory wiją się pomiędzy drogą a rzeką i co chwila znikają w tunelach. Moja podróż w tirze mija szybko i ciekawie.
Wysiadam znów na przedmieściach . Na gapę dojeżdżam do centrum „aleją snajperów” (tramwaj nr 6, bilet 1,2 KM). Zwiedzam centrum i stadion olimpijski. Krzyże
dookoła stadionu robią niesamowite wrażenie. Wracam na starówkę gdzie naganiacz próbuje mi zaproponować nocleg za 15E. Dziękuję i włóczę się dalej po
starówce. Niska zabudowa, brukowana ulica i pełno kawiarenek i butików napawa mnie dobrym humorem. Pod wieczór kieruję się w stronę miejscowości Mokro, która
jest na trasie do Belgradu. Po jakimś czasie znajduję ładną polankę, dzisiejsze miejsce do spania.
Wyprawa w pigułce
Termin : 20.08.04 - 6.09.04 (18 dni)
Koszt: 200 PLN + 170E (1E=4,5 PLN) = 965 PLN
Trasa : Gdańsk- Cieszyn- Zilina- Trnava- Bratysława- Nowa Zamki- Szturowo- Esztergom- Budapeszt- Szolnok- Gyula- Chisineu Cris- Arad- Bukareszt-
Giurgiu- Ruse- Sofia- Saloniki – Ateny- Kalambaka –Krrce- Pogradec- Tirana- Duress- Szkoder- Podgorica- Budva- Dubrownik- Mostar- Sarajewo- Visegrad- Nowi
Pazar- Belgrad- Subotica- Szeged- Budapeszt- Esztergom- Levice- Martin- Zilina- Cieszyn- Katowice- Szczecinbr>
POLSK – SŁOWACJA – WĘGRY- RUMUNIA – BUŁGARIA – GRECJA – ALBANIA – SiC – CHORWACJA – BiH – SiC – WĘGRY- SŁOWACJA- POLSKA
Długość trasy – 6500 km
Wizy – na całej trasie nie ma potrzeby posiadania wiz. W Albanii nie ma już opłaty granicznej 10E (niesłusznie pobieranej od Polaków).
Pieniądze – Słowacja -SKK, Węgry -HUF, Rumunia (1E-39000 LEI)
Bułgaria (1E- 1,8 LEV), Albania (1E-123 Lek ), Chorwacja -Kuna, Serbia – Dinar,
Grecja, Czarnogóra – Euro.
Z wymianą Euro nigdzie nie było problemu. Miałem banknoty 20 i 10 E. W Albanii wymiana oficjalna u cynkciarzy na ulicy. W innych krajach przeważnie
wymieniałem pieniądze za terminalem granicznym w kantorach. Czechy i Słowacy wymieniają bez problemu PLN.
Mapy, przewodniki – Let’s go praktyczny przewodnik Europa Środkowa wydanie 1999/2000,
Atlas Marco Polo Europa 1:800000, Atlas Europa wydanie Makro 1:750000 (ten nie zawierał Grecji, Albanii, Węgier i Rumunii)
Transport : kolej, autostop, busy, nogi
Aby tanio jeździć koleją należy wykupywać bilety do stacji granicznych, nie kupować biletów międzynarodowych. Granice przekraczać pieszo. Na Słowacji,
Węgrzech i Grecji autostop działa bezproblemowo. W Chorwacji długi czas oczekiwania. W Rumunii kierowcy żądają pieniędzy ( nie dawajcie).
Noclegi – większość noclegów spędziłem w namiocie, kilka w trasie w pociągu. W hotelach nocowałem tylko w Bułgarii (50 PLN) i w Albanii ( 5 i 10
E)
Relacja z podróży po Europie Środkowo – Wschodniej
Dzień 1. (20.08.04- piątek)
Wyruszam z Gdańska pociągiem o 18.30(bilet 30 PLN). Zrobiłem błąd na dzień dobry i wsiadam w Gdańsku Głównym (mogłem we Wrzeszczu). W pociągu tłok, ludzie
gromadzą się na korytarzu. Jakiś chłopak kłuci się z babcia, która mówiła, że nie ma wolnych miejsc w przedziale a teraz jak wsiedli nowi pasażerowie to
znalazły się dwa miejsca dla innych. Pcham się dalej. Widzę zasłonięty firankami przedział. Przez szpary widać wolne miejsca i kilku chłopaków z browarem w
dłoniach. Każdy omija ten przedział, a ja cóż wchodzę (najwyżej później się wyniosę. Towarzystwo okazuje się sympatyczne (nawet zapraszają do przedziału
kolejna osobę???) Podroż mija w milej atmosferze w piwnych oparach.
Dzień 2. (21.08.04- Sobota)
Rankiem jestem w Pszczenie gdzie przesiadam się na pociąg do Cieszyna. Niestety pierwszy nieprzewidziany wydatek , kupując w Gdańsku bilet kasjerka
poinformowała mnie że mam pociąg pośpieszny do Pszczyny i dalej osobowy, tak też kupiłem. Niestety pociąg do Cieszyna to pośpiech. Szukam konduktora i
próbuję załatwić przejazd bez dopłaty. Niestety nie udaje się. Kosztuje mnie to dodatkowe 7,30 PLN (3,30 + 4 za wypisanie).O 9.30 jestem w Cieszynie. Jak
ktoś nie był to polecam zobaczyć. Osobiście miasteczko zwiedzałem już kilka razy wiec tym razem tylko odwiedziny w bankomacie PKO BP i kantorze (500 CKK za
56 PLN + 100 CZK za 14,09 PLN).Większość kantorów zlokalizowana jest przy głównej ulicy oraz przy samym przejściu granicznym. Ceny wszędzie zbliżone. Więc
jak ktoś nie wymienia większej kwoty to spokojnie może zajrzeć do pierwszego z brzegu.
Na granicy nikt nawet na mnie nie spojrzał. Machnąłem tylko paszportem i już byłem w po stronie Czeskiej. Z przejścia granicznego idąc prosto dochodzi się
prawie do dworca kolejowego. Kupuje bilet do Ziliny na Słowacji (74 korony)a za resztę w sklepie wodę i wafelka . Pociąg wyrusza o 10.23. Tą trasę
pokonywałem już kilka razy i nigdy nie miałem żadnych problemów z pogranicznikami, tak też jest i tym razem. Tradycyjne machniecie paszportem, na który nie
zwrócono uwagi i 20 min później jestem w Cadcy. Tu przesiadka na pociąg do Ziliny (relacja z Krakowa ). Na dworcu w Zilinie odwiedzam informację gdzie pani
drukuje mi rozkład jazdy pociągów do Bratysławy. Bilet do Bratysławy kosztuje ok. 380 SK, a że są to prawie wszystkie moje korony, postanawiam więc zobaczyć
jak teraz działa autostop. Po drodze chwila przerwy na pierwsze zagraniczne piwo ( Saris – 18SK). Lubię słowackie paby, mają coś z klimatu PRLowego. Jedno
piwo i butuje na skraj miasta. Niestety droga tak dziwnie się wije, że do miejsca gdzie warunki do zatrzymywania są odpowiednie, dochodzę po blisko godzinie
( zwłaszcza ze raz skręciłem nie w tą stronę co trzeba i musiałem zawracać). Kolejna godzina zeszła na machaniu, jednak zakończyła się sukcesem, kierowca
jedzie do Trnavy. Po drodze opowiada mi o Słowacji. Dwie godziny rozmów kończą się tym, że odwiedzam Trnavę, rodzinne miasto kierowcy. Zostaje dowieziony
prawie na Stary Rynek. Jest sobota i na rynku odbywa się jarmark. Na scenie tańce i śpiewy, dookoła kramiki a za tym wszystkim ładne budynki. Na rynku piwo
droższe, ale na 20 SK mogę sobie pozwolić . Wieczorem udaje się na zasłużony odpoczynek 2 km za miasto . Pierwszy nocleg pod namiotem na dziko wiec szukam
ustronnego miejsca, nad ranem jednak okazuj się, że takie ustronne to ono nie było (najbliższe zabudowania 100m dalej). Na szczęście tylko 200 m do głównej
drogi do Bratysławy.
Dzień 3. (22.08.04- Niedziela)
Czwarty samochód, który pojawił się na drodze zabiera mnie do Bernolakowa, z którego PKSem jadę do Bratysławy (25+3 SK)Próbowałem trochę machać jednak chyba
byłem już za blisko stolicy i jakoś nikt nie zatrzymał się. Pogoda cały czas nieciekawa, albo pada albo mocno wieje, jednak trzeba pozwiedzać. Ładna starówka
z wieloma uliczkami a dalej nieciekawy Hrad. Lokalizacja zamku odpowiednia. Widok z góry bardzo ładny, ale sam zamek strasznie kwadratowy, lekko przypomina
fortece. Klucząc uliczkami starówki przemieszczam się w stronę dworca kolejowego, po drodze wszędzie widzę japończyków. Nawet w „pięknym” pociągu dla dzieci
jeżdżącym po starówce . Staram się uciec przed nieciekawą pogodą i 15 wsiadam do pociągu do Nowych Zamków. Bilet do Sturowa 170 SK na osobowy, 220 na
pośpiech (oczywiście jadę osobowym i przez to mam 1,5 godz. wolnego w Nowych Zamkach).
Zaczynam odkrywać pewną prawidłowość, która później będzie już pewnikiem. Małe miasteczka są o wiele bardziej urokliwe niż wielki stolice. Starówki tych
małych mają w sobie coś niesamowitego, klimat który na nich się wytwarza jest niepowtarzalny, a wszystko jest bardziej kolorowe i zadbane nie tak jak w
dużych aglomeracjach.
W Nowych Zamkach na moje nieszczęście większość sklepików i restauracji zamknięta. Z ciepłego obiadu nic nie wychodzi. Na pocieszenie lody (gałka po 6 SK i
na dodatek 2 razy większa niż w Polsce). Na dworcu znajduję czynną restaurację. W menu tylko 2 potrawy, a że wygląd lokalu nieciekawy, kuszę się więc na zupę
chmielową (Złoty Bażant za 19,50 SK).
Chwilę po 18 dojeżdżam do Szturowa. Z pod dworca do centrum jeździ autobus (9 +4,5 SK) jednak z powodu minimalizacji kosztów idę na piechotę (3 km) Z daleka
widać kopułę bazyliki w Esztergom wiec raczej nie sposób się zgubić. Robię kilka zdjęć bazyliki od strony słowackiej i przekraczam graniczny most. Węgry
witają słonecznym wieczorem. Celnicy nie stawiają żadnych pieczątek. Zaraz za mostem kantor (można było wymieniać również złotówki). W mieście festyn, jak
później się dowiaduję Węgrzy mają dziś święto narodowe Dzień świętego Szczepana czy coś takiego. W Budapeszcie tego dnia po mieście krąży procesja z jego
dłonią. W planach miałem zwiedzić bazylikę z największą na Węgrzech kopułą, jednak czuję zmęczenie a na dodatek powoli się ściemnia. Postanawiam więc udać
się na dworzec kolejowy z którego jadę do Leanywar. Bilety kupuje sie na kilometry, ten jest do 20km i kosztuje 174 Ft. Rozbijam namiot na peryferiach
miasteczka wśród pól z kukurydzą. Nad ranem z zimna musze zakładać dres, na szczęście to ostatnia taka noc. Dalej już tylko na południe do cieplejszych
miejsc. Zastanawiam się jaka będzie pogoda jak będę wracał. Z tą myślą znów zasypiam.
Dzień 4. (23.08.04- Poniedziałek)
Przed 9.00 Zwijam namiot. Słonko ładnie już przygrzewa. W okolicy słychać ptaki a do głównej drogi mam tylko 200m. Dzień zapowiada się ciekawie. I początek
taki jest nie zdążam zjeść nawet kanapki, gdy zatrzymuje się pierwszy tego dnia samochód. Niestety nie jadą za daleko i podwożą mnie do Piliscsaby. Stąd po
15 min. mam samochód do Budapesztu. Dojeżdżam na przedmieścia pod stację kolejki skąd jadę do centrum. Na dworcu spotykam parę warszawiaków. Razem jedziemy
do centrum. Bilet na przejazd 145Ft. Wysiadam naprzeciw budynku parlamentu (po drugiej stronie Dunaju). Budynek robi niesamowite wrażenie. Później będzie
czas żeby mu się dokładnie przyjrzeć a teraz czas na zwiedzenie okolicy i zrobienia małych zakupów (woda 99Ft, bułki „wydmuszki” po 20 Ft i serki topione 8
szt. za 200Ft). Zastanawiam się gdzie jest ładniej, w Budapeszcie czy w Bratysławie. Po kilku godzinach oglądania miasta stwierdzam że nie wiem. Po prostu
trzeba być wszędzie. Budapeszt był w remoncie, w każdej bocznej uliczce jakieś roboty drogowe a na dodatek wiele budynków nikt nie konserwuje i to jest dla
mnie minus tego miejsca. Jednak jak kiedyś będę miał trochę więcej czasu i pieniędzy to chętnie tu wrócę. Zwiedzanie zwiedzaniem ale trzeba pomyśleć albo o
noclegu albo o dalszej podróży. Z wyliczanki wychodzi mi że dziś jadę dalej. Z dworca Nyugati ( warty zwiedzenia) jadę do Ullo. Tu trafiam do kawiarenki
internetowej. Tylko 1 komputer i 8Ft/min. Kawałek dalej skrzyżowanie i za nim łapię tira. Kierowca zna języki obce. W końcu w tym kraju mogę trochę
porozmawiać. Niestety nasz wspólny język to rosyjski. Powoli sobie przypominam zwroty z podstawówki. Później często będę wracał do tego języka. Trafiam na
razie na ludzi którzy lubią Polaków i nawet odwiedzali ten kraj. Mój współtowarzysz był w Katowicach w latach 70’.Bardzo miło wspomina tamten wyjazd. I co
dla mnie dziwne Katowice podobały mu się (Ślązacy tylko się nie obrażajcie). wraca właśnie do domu ( do żony która co 30 min dzwoni mu na komórkę z pytaniem
gdzie jest) a jutro w planie ma Bratysławę skąd zabiera ładunek do Istambułu. Dlaczego nie spotkałem go 2 dni później gdy jechałby do Turcji a nie tylko do
Cegled. Trudno. Następny kierowca też mnie za daleko nie wiezie. Jedzie do Gyuli jednak w Szolnok zmienia nowiutki audi na motor. I właśnie w Szolnok kończy
się moja podróż autostopowa. Próbuję znaleźć jakiś tani nocleg. Niestety nic na moją kieszeń nie znajduję. Kupuję więc bilet do Gyuli ( poprzedni kierowca
bardzo zachwalał miejscowość). Wysiadam na przedostatniej stacji – Murony. Boję się że jakbym dojechał do Gyuli to miałbym problemy ze znalezieniem miejsca
na spokojne rozbicie namiotu. Murony to totalne zadupie więc z rozbiciem namiotu nie ma problemu. Na dziś starczy wrażeń, idę spać.
Dzień 5. (24.08.04- Wtorek)
Wilgoć. Jest wszędzie. Wbijam się głęboko w śpiwór. Tu na szczęście sucho i ciepło. Jest 5.00, po chwili udaje mi się ponownie zasnąć. Wstaje o 8.00. Namiot
tak niefortunnie rozbiłem, że od słońca zasłania mnie pagórek i jakieś wysokie krzewy. Wszędzie dookoła sucho. Przerzucam bagaż w suche miejsce. Przy okazji
myję nogi w porannej rosie Pociąg dopiero o 10.50 mam więc czas na wysuszenie namiotu i zjedzenie kulturalnie śniadania. Do Gyuli dojeżdżam o 11.50.
pociągiem relacji Kraków -Bukaresztu. Miło zobaczyć swojskie wagony, niestety nie widzę żadnych Polaków, szkoda. (podróż za 238Ft z przesiadką w Bekescsaba).
Gyula to ostatnia miejscowość przed granicą. Miasto próbuje ściągnąć do siebie jak najwięcej turystów i chyba im się udaje. Ulicami spacerują tłumy letników.
Jednak takich szaleńców z 20kg bagażem nie widzę . Co kilkaset metrów tablice informacyjne z planem miasta. Zgubić się więc raczej nie można. Na planie
zaznaczono 2 pola namiotowe. Albo udam się na pole albo do gorących źródeł. Spacerując po mieści trafiam wpierw do źródeł. Postanawiam, że wypada odmoczyć
swe ciało, później może poszukam noclegu. Za prawie ostatnie forinty kupuję bilet na baseny (1200Ft). Wszędzie śmiech dzieci, opalający się dorośli, miło i
sielankowo. 10 minut pod prysznicem zmywa ze mnie brud ostatnich dni. Do szczęścia brakuje mi tylko piwa, które tu niestety jest dla mnie za drogie. Moczę
się jeszcze przez godzinę w basenie ( co 30 min. włączają mechanizm sztucznych fal) aż me ciało robi się pomarszczone. Dobra, koniec moczenia się . Jestem
wypoczęty wiec postanawiam iść do Rumunii. Po godzinie docieram do granicy. Węgrzy tylko zerknął na paszport a Rumun wbił pierwszą pieczątkę (w końcu ktoś ją
postawił). Witaj Rumunio. W kantorze na granicy wymieniam pieniądze. Za 1Euro dostaję 39 000 lei. 100 metrów dalej pierwsza wieś. Wszędzie dookoła jakieś
śmieci. Na drodze pełno rozjechanych jabłek. Po krzakach pałętają się kury. Klimat polski z lat 70’. Jedyne, co ładnie wygląda to wspomniana już droga.
Piękna 4 pasmówka. Prawdopodobnie zasponsorowana przez Węgrów czy Unię Europejską. Staję w cieni jabłoni i próbuję zobaczyć jak się jeździ w Rumunii
autostopem. Wiele osób, których czytałem relacje z podróży mówiło, że każdy chce żeby mu zapłacić. Ja nie zamierzam, ale muszę dostać się najlepiej do Aradu
lub przynajmniej do Chisineu Cris skąd jeżdżą już pociągi. W miarę szybko podjeżdża do mnie „zagubiony” kierowca. Szuka jakiejś miejscowości, niestety nie
potrafimy się dogadać. Oglądanie przez niego mapy nic nie daje. Za zakończenie proponuje mi podwiezienie do Aradu. Super tego mi trzeba było. Jednak
przeczytane relacje nie kłamały. Kierowca od razu rzuca temat zapłaty i to w Euro czy dolarach. Teraz już nie ma problemu z językiem. Żegnam pana. Kolejne
auto i historia się powtarza. Nie wiem czy jestem twardzielem, ale postanawiam, że nie zapłacę choćbym miał stać do wieczora. Na szczęście 30 min później
jakaś samotna kobieta zabiera mnie do auta. Wjeżdżam w głąb Rumuni jednak tylko 20 km. Wysiadam na rozdrożu. Zostaje mi 7 km do Chisineu Cris. Idę do przodu.
Albo złapię po drodze stopa albo dojdę pieszo do tej miejscowości. Za kolejnym zakrętem wpadam na patrol policji. Paszport mam już w plecaku a oni się go
domagają. Nie lubię kiedy co chwila muszę zdejmować bagaż z garba. Policja okazuje się na szczęście miła. Za nim jeden obejrzał paszport drugi poinformował o
niebezpieczeństwach czyhających podróżnych w jego kraju, o biedzie, o rabunkach i autach, które zabierają autostopowiczów a raczej ich bagaż. W przypływie
humoru mówię ze skoro tak niebezpiecznie to może by mnie podwieźli do miasta. Chwila dyskusji i o dziwo mam się pakować do auta. Podwożą mnie na przedmieścia
Chisineu Cris bo niestety nie mogą jeździć z turystą po mieście (szef wszystko widzi ). Z polską kojarzy im się tylko piłka nożna. Pamiętają Bońka i Lato. Z
uśmiechem na ustach żegnam ich i idę na dworzec. Droga prosta. Najpierw kilometr prosto, potem kilometr w prawo aż do torów i następnie 300 m w lewo. Nie
wiem jak to się stało, przeznaczeni, fart, ale za 15 min mam pociąg do Aradu. Bilet jedyne 30 tyś a do pokonania 40km. Odcinek krótki jednak jedziemy 1,5
godz. Pociągi marne a tory strasznie krzywe. W Aradzie kolejna niespodzianka , za godzinę mam pociąg do Bukaresztu. (21.20 bilet 430 tyś z miejscówką)
Postanawiam jechać tym pociągiem. Tak więc problem noclegu mam z głowy . W Bukareszcie mamy być ok. 8 rano. W Aradzie oglądam tylko okolice dworca gdzie
kupuję jakieś drożdżówki po 10 tyś i wodę za 25 tyś. Zajmuję swe miejsce w pociągu i po chwili idę spać.
Dzień 6. (25.08.04- Środa)
W nocy budzi mnie kobieta krzycząc, że miejsce na którym siedzę jest jej. Współpasażerowie tłumaczą że jestem Polakiem i jej nie rozumiem. Jestem zaspany,
pokazuję więc kobiecie mój bilet, z podanym właśnie tym miejscem. Burczy pod nosem, strasznie jej to nie pasuje. Jednak okazuje się że pasażer obok zajął nie
swoje miejsce. Szybko kobieta siada a po chwili pojawia się jej mąż z kilkoma walizkami. I zaczyna się od nowa. Z miejscem jakoś się dogadaliśmy jednak
kobieta stwierdza, że miejsce na walizki nad jej głową jest jej bo za nie zapłaciła. Mówię, że może swą walizę położyć na moim plecaku i nawet jej staram się
pomóc. Jednak nie, uparła się ze mam swój plecak tak postawić żeby miała swoją część. Jakoś udaje się postawić mój plecak (co ja do niego władowałem że on
tyle waży) Sytuacja jest nieciekawa, jeżeli pociąg gwałtownie zahamuje to plecak poleci albo mi na głowę albo panu naprzeciw. Powoli wszyscy próbują zasnąć,
ktoś gasi światło i w tym momencie ponownie zjawia się mąż pani. Coś kobiecie mówi, ta wstaje bierze walizkę i wychodzi. Dziecko tłumaczy mi że kobieta
pomyliła wagony. Pan z naprzeciwka wzrusza tylko ramionami. Nie ma co mówić, w każdym kraju trafiają się dziwni ludzie, gasimy znów światło i śpię już
spokojnie do rana. O 7 jestem na nogach. Zaczynam rozmowę z 2 chłopcami. Pokazuję im skąd jestem, gdzie jadę. Są zdziwieni, pytają się po co ja tak
podróżuj?? czy szukam pracy ?? Pan z przedziału pokazuje miejsce gdzieś w Hiszpanii. Był tam w latach 70’. Widać że jest z tego dumny. Jeden z chłopców
wyjmuje swe mapki. Na jednej z nich administracyjny podział Rumunii, na drugiej Europy. Mapy stare, jeszcze z Jugosławią. Pokazuję im jak wygląda ten kraj
obecnie. Są zdziwieni że ktoś go tak podzielił . Ciekawe kto ? . Z półgodzinnym opóźnieniem 0 8.30 wjeżdżamy do Bukaresztu. Dworzec Gara de Nord spodobał mi
się od razu. Coś mi się podoba w dworcach „nieprzelotowych”. Zawsze wydawało mi się że coś się na nich zaczyna lub kończy (oprócz torów). Szukam na
rozkładzie pociągów do Giurgiu- jest kilka wiec spokojnie idę zwiedzać stolicę (6,08; 8,10; 15,27; 17,00; 19,54) . Naprzeciw dworca mały park. Kloszardzi
właśnie się zwijają i pojawia się jakaś sprzątaczka. Ja zaczynam śniadanie. Dookoła szare, brudne budynki. Już czuję że miasto nie zrobi na mnie wrażenia.
Kieruję się w stronę pałacu Parlamentu. Po drodze mijam uliczny targ. Prawie same warzywniaki i ogromne sterty arbuzów. Oglądam Operę i po chwili dochodzę do
największej atrakcji miasta. Siadam w parku (obok jakaś romańska? rodzina koczuje pod rozwieszonymi kocami) i nie mogę się nadziwić pomysłowi Nicolea
Ceausescu. Jak można było zburzyć część miasta żeby postawić taki budynek? Rozumiem że po trzęsieniu ziemi w 77’ część budynków należało wyburzyć ale żeby
zburzyć całą historyczną dzielnicę dla wybudowania Domu Ludowego?. Jednak jak patrzy się na ten ogromny budynek, czuć jego siłę i potęgę ludzi którzy w nim
rządzili, a o to chyba chodziło. Samo obejście zajmuje mi ze 20 minut a bez funkcji panorama w aparacie ciężko go objąć. Ma 101m wysokości. Dalej oglądam
muzeum historii i spacerując głównymi uliczkami me oczy chłoną wszystko. Dookoła biedota i bogactwo, szarość i kolorystyka wystaw, wszystko się przeplata.
Budynki historyczne i nowe biurowce. Na ulicy widzę żebraków, kloszardów aby zaraz zobaczyć wyjeżdżające z bram limuzyny. Ruch na ulicach coraz większy.
Tłumy ludzi gdzieś się spieszących. I klaksony, wszędzie je słychać. Powoli przesuwam się w stronę dworca. Widząc tę biedę dookoła nawet nie chce mi się
wyjmować aparatu. Może to strach że ktoś mi go zabierze a może nie chcę mieć niektórych widoków uwiecznionych. Przed dworcem trafiam na naganiaczy którzy za
„jedyne” 10E odstawią mnie busem do Giurgiu. Oczywiści żaden pociąg nie jeździ i jak odejdę to za 5 min. zapłacę 20E. Ryzykuję i idę na dworzec. Wejście
tylko do bocznej nawy gdzie są kasy, na halę główną tylko z biletami. Pociągi do Giurgiu kursują tylko z dworca Progresu. Dojazd na niego metrem lub
tramwajami. Bilet za 1E (40 tyś). Przed wyjściem z dworca czeka znów naganiacz. Cena nie zmieniła się, cały czas 10E a na me słowa że z Progresu za 1 E plus
grosze na dojazd pan stwierdza że bus to komfort ale jak dla mnie to już za 8E . Kulturalnie odmawiam i zastanawiam się jak dostać się na Progresu. Mapa
miasta zawiera tylko centrum . Wiem że mi nie pomoże , zostaje więc koniec języka za przewodnika. Czytałem że można pojechać jakimiś tramwajami, tylko nie
wiem skąd i jakimi. Zatrzymuję jakiegoś studenta. Też nie pamięta jaki tramwaj tam jedzie jednak mogę pojechać metrem (zwłaszcza że przed dworem – to sobie
przypomniał- trwają roboty drogowe). Wsiadam więc w metro (bilet na 2 przejazdy 18 tyś). Gazeciarz tłumaczy mi gdzie wysiąść i do którego pociągu wsiąść.
Dojeżdżam do Eroii Revolutiei. Przed wejściem do metro dziewczyny pokazują mi gdzie jest dworzec Progresu. Zapominają tylko powiedzieć że to z 5km . Idę
wśród blokowisk. Znów szaro i nieciekawie. Mam jeszcze 200 tyś., na bilet potrzebuję 40. Zatrzymuję się w ogródku piwnym. Zamawiam to co piją wszyscy
Gambtinusa za 14 tyś. (smakuje jak krajowe piwo wilk morski ) i uzupełniam dziennik. Co chwila ktoś wchodzi do ogródka i proponuje sprzedaż dżinsów, koszul
czy maszynek do golenia. Rozmawiam z jakim mężczyzna. Kolejna osoba ostrzega mnie przed biedotą i kradzieżami. Smutne to, ale wydaje się prawdziwe.
Zastanawiam się do czego by mnie bieda posunęła ?. Dwa piwa to chyba za dużo, zaczynam smucić. Czas iść dalej, tam gdzie ma być dworzec. Myślę ze podjadę
dalej tramwajem, jednak pan od biletów mówi mi ze to jeszcze jeden przestanek. Dochodzę. Do pociągu 1,5h. Kupuję lepsze piwo (lepsze bo droższe – BergenBier
za 20 tyś). Piwkuję w cieniu stacji czekając na pociąg i otwarcie kasy. Jest gorąco. Nawet psy leża pokotem. Ktoś krzyczy że otwarto kasę. Kupuję bilet i
udaję się za wszystkimi do pociągu. W pociągu goręcej niż na zewnątrz. Niech on w końcu ruszy, niech przewietrzy się trochę. Chciałbym z kimś porozmawiać,
brakuje mi osoby której opowiedziałbym co widziałem, jakie wywarło to na mnie wrażenie, podyskutowałbym o dalszym planie podróży i wypiłbym piwo. Picie
samemu prowadzi do alkoholizmu. Ruszamy. Po chwili po prawej stronie widać wieżyczki więzienia w którym 25 grudnia 1989r rozstrzelana Elenę i Nicolae
Ceausescu. Po 1.5h dojeżdżamy do Baneasa Giurgiu. Z czytanych relacji o tym kraju wiem że wysiąść mam nie na Nord tylko na następnej stacji. Jednak po
Baneasa jest stacja bez nazwy a potem Daia. Czyżbym przejechał swą stację ? grzebię w plecaku w poszukiwaniu innego atlasu. Jest. Nie przejechałem swej
stacji. Mam jeszcze kilka przestanków i na dodatek wysiadam na ostatniej. Z informacji ze strony Cezarego G.
(http://www.iran2001.republika.pl/pliki/relacja-1024.html) 30 min i jest się na przejściu granicznym. Tylko w którą stronę iść ??? dlaczego nikt na
stronach nie podaje azymutu, czy jakichś szczegółowych informacji? Podejmuję, wydaje mi się że słuszną, decyzję, idę do przodu za wszystkimi ludźmi
(zwłaszcza że z pociągu nie widziałem żeby gdzieś po prawej czy lewej były jakieś terminale graniczne). W centrum miasta zatrzymuję się na obiado-kolację
(Shaorma 50 tyś, frytki 20 tyś, bułka 10 i piwo Ursus ( jaka swojska nazwa ) za 22 tyś. W telewizji oglądam olimpiadę. Może jeszcze zdążę na jej koniec. Kto
wie, choć Aten nie mam w planach. Kelnerkę pytam o dalszą drogę. Mówi że powinienem iść dalej do przodu (i jak to śpiewała Budka Suflera – nie wierz nigdy
kobiecie – kieruje mnie w zła stronę). Po 20 minutach dochodzę do rzeki. Miał być most graniczny a tu tylko jakiś port z boku i stare budynki. W oddali widzę
jakichś ludzi, idę do nich. Okazuje się że granica jest po przeciwnej stronie miasta. Jakaś kobieta próbuje mi wytłumaczyć jak do niej dojść gdy zatrzymuje
się samochód i 2 mężczyzn mówi że mam wsiada, oni mnie podwiozą. Lekki strach w oczach, jednak chce bardzo opuścić ten kraj więc wsiadam. O dziwo zawożą mnie
na terminal graniczny, życzą szczęśliwej podróży i odjeżdżają. A miało być tylko 0,5h. Pieczątka w paszport. Polskie „dowidzenia” od Rumuna i witaj ziemio
niczyja. Po drodze widzę spalony sklep Dutyfree, przed sklepem poukładane flaszki. Wszystkie osmalone i powyginane od ciepła. Piękny a zarazem smutny widok.
Próbuję zrobić zdjęcie jednak właściciel sklepy wraz z celnikiem krzyczą że nie można. Szkoda. Przede mną 2 km most. Bułgaria z każdym krokiem coraz bliżej.
W połowie mostu widzę karton po Finlandii. Niestety pusty, obok dostrzegam sok Karotka. No tak nasi tu byli i tylko oni są zdolni do śmiecenia w takim
miejscu . Terminal graniczny. Pieczątka w paszport. Wymiana pieniędzy (1E-1,8LEV) i udaję się na przystanek autobusowy. Przed przestankiem spotykam troje
czechów. Pytają się ile kosztowała mnie taksówka z jednej granicy na drugą. Mówię im że przeszedłem na piechotę, są zdziwienie. Ja jestem zdziwiony że oni są
zdziwieni . Niestety nie wiedzą jakim autobusem dojadę na dworzec kolejowy. Na przestanku kobiecina stwierdza że stąd na dworzec nic nie jeździ. Jednak ja
już im nie wierzę . Kobieta profilaktycznie pyta się w pierwszym autobusie który podjechał czy jedzie na dworzec. Okazuje się że staje jakieś 500m od niego
(bilet 0,40 LEV). Kobiecinie trochę głupio i postanawia że pomoże Polakowi i odstawi go na pociąg. Opiekuje się mną do końca i nawet załatwia sprawę z
biletem do Sofii. Przyjemność ta kosztuje mnie 12,30 LEV. A przez chwilę miałem myśli czy nie pojechać nad morze czarne a potem do Turcji. Jej szybkie
załatwienie biletu rozwiązało problem. Plusem tego pociągu jest jego przyjazd do stolicy, chwila po 6. tak więc kolejny nocleg mam z głowy. Dworzec kiedyś
tętniący życiem jest w remoncie. Jednak udaje mi się spotkać troje Polaków. Miło się rozmawia w ojczystym języku . Niestety po chwili ja idę do pociągu a
oni trochę się zdrzemnąć na dachu. Kierunek Sofia. Start 23.20.
Dzień 7. (26.08.04- Czwartek)
Sofia. Jak zawsze sprawdzam na dworcu jak wygląda możliwość odbycia dalszej podróży pociągami. Do Albanii albo będę jechał przez Czarnogórę albo Grecję.
Pociągów w każdym kierunku trochę jest. Na dworcu znajduję hotel. Jednak jak na mą kieszeń za drogi (chcą 36LEV) Potrzebuję wykąpać się, ogolić a przede
wszystkim zrzucić plecak. Wychodzę z dworca z myślą o noclegu za max 20 LEV. Jednak po przejściu kilkuset metrów nogi powiedziały, że godzą się na każdą
rozsądną cenę. Trafiam na hotelik w mieszkaniu prywatnym. Duży pokój 2-os za 20 LEV za łóżko i mała jedynka za 30LEV. Godzę się na jedynkę. Niestety gość
opuszcza pokój o 8.00 i dopiero wtedy mam się zjawić. Zostawiam plecak i obchodzę okolicę. Znajduję noclegi za 15-20 LEV za jedynkę jednak wolne najwcześniej
po 10 lub dzisiaj brak miejsc. Wracam do swego hoteliku. Pani ze smutkiem mówi mi, że jedynka pozostaje zajęta. Biorę więc wyro w dwójce. Potrzebuję
prysznica. Nie wiem co woda robi takiego niesamowitego ale czuję się o 10 lat młodszy. Na nieszczęście moje nogi tego nie poczuły. Na dużym palcu mam bąbla.
Taki nigdy jeszcze mi się nie zdarzył. Jest on pod dużym paznokciem, tak że prawie mogę go zdjąć. Ohyda. Jak ja mogłem z czym takim chodzić i nic nie czuć?.
Świeży i pachnący idę spać. O 12 budzi mnie właścicielka „hotelu” i żąda ode mnie 40 LEV za całą 2-kę. Mówię ze mogę jej zapłacić jak za jedynkę którą miałem
mieć lub tylko 20LEV za łóżka. Chce pieniędzy od razu i stwierdza że wynajmuje 2-gie łóżko. Zostaje mi trochę ponad 2 LEV. Na szczęście za rogiem kilka
kantorów, najlepszy kurs jaki znajduję to 1,952LEV za 1E. Czas na obiad i zwiedzanie miasta. Palec owijam bandażem i wyruszam na miasto. Sofia przypomina mi
rosyjskie miasta, choć dookoła pootwierano typowo europejskie kawiarenki i paby. Stare budynki przeplatają się z nową architekturą hoteli czy restauracji.
Główną ulicą kieruję się do centrum. Po drodze w pizzerni zjadam oczywiście pizzę za 4,38 + 1 LEV za piwo. Czuję że wraca mi chęć do dalszej podróży. Jutro
jadę dalej. Do Turcji raczej nie będę się cofał, zostaje mi kierunek na Albanię. Tylko którędy, przez Grecję czy SiC. Coś wymyślę teraz zwiedzanie a przy
okazji poszukiwanie kawiarenki internetowej. Wypada dać znaki życia. Chyba w okolicy parku Cyryla i Metodego przy głównej ulicy Opalceńskiej znajduję
kawiarenkę Diablo (ceny ciekawe – 1 LEV za godzinę). Trochę wiadomości od znajomych i jakieś spamy. Wracam do hotelu. Trzeba zobaczyć kogo mi dokoptowali do
pokoju. Oczywiście po drodze piwo pod parasolami w centrum miasta za 1,5LEV. Obok kolorowe wystawy sklepowe. Butelka dobrego wina za jedyne 10-15 zł.
Dlaczego nie ma nikogo kto wypiłby flaszkę ze mną? Może gość hotelowy będzie interesujący?. O dziwo w pokoju pustki. Kobiecie nie udało się do tej pory
nikogo znaleźć na wolne łóżko i teraz siedzi i pewnie żałuje że nie wzięła 30LEV jak jej chciałem dać. Mi to pasuje, choć wina raczej nie kupię. Przecież nie
będę pił sam. Wychodzę znów na miasto. Jednak nie widzę w nim nic takiego co mógłbym polecić do zwiedzenia. Coraz częściej wydaje mi się że te małe
miejscowości z własnym klimatem są ciekawsze od ogromnych stolic. Stolice tracą coś ze swego uroku przez ciągłe remonty i powstawanie nowych budynków, knajp,
restauracji. Wszystko po to aby z turystów wyciągnąć jak najwięcej kasy. Odwiedzam dworzec kolejowy, szukam pociągu który będzie idealnie mi jutro pasował.
Problem którędy jechać do Albanii szybko zostaje rozwiany. Idealny pociąg mam pod Grecką granicę do Kulaty za 7,60LEV o 12.00. Wracam więc na miasto wydać
ostatnie LEVy. Kolejne piwo pod parasolami i obok na deser kupuję ciastka ( drogie bo 8,9LEV za kg ale przypominają mi te które jadłem w Egipcie). Z ciastek
biorę każdego po jednym. Kosztuje mnie to 3,5 LEV. Dużo ale to już koniec z tym krajem i rano wyjeżdżam. Można zaszaleć. W hotelu oglądam telewizję a na
kolację przygotowuję polską zupkę amino. Znajduję tylko jeden kanał nie bułgarskojęzyczny, Eurosport, i przy nim zasypiam. W nocy wyłączam telewizor.
Dzień 8. (27.08.04- Piątek)
Budzę się wypoczęty. Nie muszę zwijać namiotu, nie wysiadam z pociągu, miło tak leżeć w łóżku i spoglądać w telewizor. Wystarczył tydzień żeby się za nim
stęsknić. No właśnie tydzień. Tyle miejsc, tyle wrażeń, tylu ludzi, tylko tydzień a wydaje się, że o wiele dłużej. Ale koniec rozmyślań, w telewizji pokazują
bieg w chodzie na 42 km., Korzeniowski prowadzi. Ten człowiek jest niesamowity. W międzyczasie startują polscy kajakarze. Start mają niezły jednak gorzej z
finiszem. Dwójki i czwórki mają ten sam problem. Może gdyby skrócić im dystans o połowę to byliby pierwsi?. Korzeniowski już na stadionie. Po raz kolejny
pierwszy. Dookoła niego biegną Polacy z flagami. Linię mety mija z ojczystą flagą w zębach. Niesamowite. A może pojechać do Aten i zobaczyć finał olimpiady?
To by było ciekawe. Jednak ja jestem jak ten Rosjanin za Korzeniowskim, po długim dystansie ledwo się toczę . Zobaczymy co będzie jak wjadę do Grecji. Plan
to dostać się dziś do Salonik. Bilety na pociąg do Kulaty kupuje się w dworcowej piwnicy ( poziom –1) Początek podróży nieciekawa ale po dwóch godzinach
wjeżdżamy w góry, co chwila jakiś tunel czy piękny widok. Polecam tę trasę. Dla poprawienia sobie nastroju próbuję zgadywać czy kolejny tunel będziemy
przejeżdżać w czasie większym niż 30s czy nie. Niestety przegrywam . Na trzy stacje przed końcem trasy odczepiane są wagony. Ważne , do Kulaty jedzie tylko
jeden wagon za lokomotywą. Po prawej stronie, patrząc z kierunku jazdy pociągu – główna droga, a w oddali widać przejście graniczne. Zegnaj Bułgario, witaj
Grecjo. Greczynka pyta mnie gdzie zostawiłem samochód, jakoś nie może zrozumieć że nogi są moim środkiem transportu. Kawałek za granicą jest stacja
kolejowa. Niestety pociąg do Salonik jest jeden i to tylko o 2 czy 3 w nocy. Nie wiem na ile to prawda ale powiedzieli mi to gliniarze którzy grali z jakąś
dziewczyną w karty. Po ich minach wyglądało że to ona wygrywa. Ale pociąg nieważny, trzeba sprawdzić czy grecy lubią autostopowiczy. Po 10 min mam pierwszy
samochód. Do Seres. Wysiadam 6 km przed miastem bo tu odbija droga na Saloniki. Na kolejne auto czekam blisko godzinę. Ale warto było, sympatyczny grek
jedzie na spotkanie z przyjaciółmi aż do Salonik. Po drodze śpiewamy (próbujemy) przeboje lat 80’. Grek podwozi mnie pod sam dworzec kolejowy .Jest 19.30.
Przy wejściu na dworzec kontrola. Szukają potencjalnych zamachowców. Nie podoba się im mój nóż. A przecież on ma tylko 25 cm. Tłumaczę że jestem turystą nie
kilerem i czymś muszę kroić chleb czy otwierać konserwy. Wpuszczają mnie, tylko prośba ochroniarza – najlepiej nie pokazywać w ogóle że mam nóż. Grecy są
przewrażliwieni i nawet kanapki mam smarować łyżką. Rozumiem i obiecuję że postaram się nikogo nie straszyć. Za chwilę mam pociąg do Verii, dalej prosta
droga do Albanii. Chyba tak pojadę. W informacji dowiaduję się że bilet kosztuje 2E. Niedużo, profilaktycznie pytam się ile do Aten. Okazuje się że bilet tam
i z powrotem jedyne 22,50E. A pociąg mam o 22.45 i w Atenach jestem przed 6 rano. Nocleg miałbym z głowy. Na dodatek wracać mogę kiedy chcę, nie ma
określonego terminu powrotu. Jak można było nie skorzystać z takiej promocji. Jadę do Aten.
Dzień 9. (28.08.04- Sobota)
O 5.20 wysiadam w Atenach. Razem z tłumem ludzi kieruję się do tunelu i dalej przed dworzec. Jest wczesny ranek a już ciepło. Co będzie w południe? Rozglądam
się ciekawie po okolicy. Wszystko i wszyscy dookoła śpią. Aleją z palmami kieruję się do schroniska młodzieżowego. Może tam uda mi się znaleźć tanie miejsce
noclegowe? Niestety w schronisku będą wolne pokoje, ale dopiero po 11 i co najstraszniejsze – pokój wieloosobowy kosztuje 25E. Kulturalnie się wycofuję i idę
szukać szczęścia w dzielnicy rozpusty Plaka (wg przewodnika Pascal z 98r można znaleźć tam tanie noclegi). Na placu Omonia przystaję na chwilę. Czas na
śniadanie. Kilka metrów dalej kilka osób pije pierwsze tego dnia a może ostatnie tej nocy piwo. Jednak raczej to drugie. W gwarze głosów słyszę polskie
słowa. Skupiam uwagę. Tak, oni mówią po Polsku. Witaj Polonio i już nie jestem sam na końcu Europy. Częstowany piwem opowiadam jak się tu dostałem i gdzie
zamierzam dalej pojechać. Robimy jakieś fotki pamiątkowe i moi nowi znajomi pomagają mi rozwiązać problem z noclegiem. Przenocuję u Rosjanki gdzie mieszka
trzech z nich, za jedyne 4E za dobę. Towarzystwo powoli się rozchodzi, czas szykować się do pracy, a ja udaję się z kilkoma z nich do nowej kwatery. Niestety
Rosjanka raczej nie przepada za Polakami i odmawia mi noclegu. Na szczęście szybki kontakt telefoniczny z resztą towarzystwa i zostaję odebrany i odstawiony
do Polskiej dzielnicy do budynku gdzie na pewno znajdę nocleg. (dzielnica Attiki). Mijam sklepy z pięknym widokiem- na półkach Żywiec obok niego polskie soki
i mam nadzieję że w lodówkach polskie jedzenie. Polskie szyldy i nawet nazwa ulicy jakaś taka swojska – Michał Voda. Tak daleko od kraju a zarazem tak
blisko. Zostaję pozostawiony przed budynkiem gdzie mam zanocować. Chłopaki śpieszą się do pracy. Pukam w drzwi. Otwiera mi jakiś Polak i mówi, że
właścicielka śpi i lepiej jej nie budzić przed 12 a miejsce jakieś się znajdzie. Zostawia mnie na korytarzu, bo idzie do pracy. Z zaciekawieniem zaglądam do
otwartych pokoi. Widok nieciekawy, łóżko obok łóżka, w jednym pokoju z 6-7 osób. Nie widzę szaf czy innych miejsc na bagaż. Do tego wszystkiego mała
łazienka, na szczęście jest woda. W kuchni zastaję polkę. Potwierdza informacje o wstawaniu Greczynki i przestrzega przed budzeniem jej przed 12. Wypija kawę
i biegnie do pracy, do „krojenia nici” jak mówiła. Zostaję sam. Wiem, że nie chcę tu zostać. Korzystam z łazienki i opuszczam budynek. Myślę, że wieczorem
będę wracał do Salonik a cały dzień przeznaczam na zwiedzanie. Ze względu na odległości i problemy z palcem u nogi postanawiam przemieszczać się wszędzie
metrem. Zwłaszcza, że bilet dobowy kosztuje 2,9E. Pierwszy punkt programu Akropol. Budowla wznosi się na górze, więc z daleka widać to historyczne miejsce.
Przechodząc obok czuje się powiew historii. Dochodzę do bram. Ktoś mi mówił, że dziś można wejść za darmo. Niestety bilety dziś obowiązują i są drogie . 12E
za moją skromną osobę (6E studenci). Dodatkowo przy wejściu widzę wykrywacze metalu, więc pewnie znów ktoś przyczepiłby się do mego noża. Pozostaje mi tylko
usiąść na pobliskiej skałce, obejrzeć panoramę miasta i zrobić kilka fotek. Zaczynam myśleć o planie dnia. Nie znam miasta a przewodnik mówi tylko o kilku
miejscach do zwiedzenia. Na planie miasta też za wiele ciekawych miejsc nie zaznaczono, dobrze, że chociaż ze względu na olimpiadę w metrze pełno
informatorów o środkach komunikacji publicznej. Właśnie olimpiada! Skoro tu jestem to może zobaczę gdzie odbywają się te wszystkie zawody, a może nawet uda
mi się w tych tłumach spotkać znajomego z Polski, który przyjechał zobaczyć jak startują nasi kajakarze. Plan dnia określony, trzeba zając się jego
realizacją. Obchodzę Akropol dookoła i udaję się do metra. Linią czerwoną jadę na koniec trasy. Stoją tu autobusy dowożące ludzi do stadionów (kajakarstwo,
pływanie). Pytam się czy jak mam bilet na metro na cały dzień to czy mogę jeździć również tymi autobusami. Kierowca informuje mnie, że za autobusy dowożące
widzów na olimpiadę się nie płaci. Kocham Grecję. Po chwili jestem nad wodą. Wszędzie pełno barierek, ochrony i żadnego turysty. Jest sobota, jutro finał
olimpiady, więc dziś już chyba się nic nie dzieje. Przesiadam się na tramwaj (nr 2) który jedzie do kolejnych stadionów. Jadąc wzdłuż plaży nie mogę się
powstrzymać i wysiada żeby się wykąpać. Dwie godziny później świeży i pachnący kontynuuję podróż. Kolejne stadiony nie robią wrażenia, postanawiam jeszcze
zobaczyć znicz olimpijski i wracać aby pozwiedzać centrum miasta. Na stadionie miłe zaskoczenie. Są jeszcze bilety na jutrzejszy finał olimpiady. Sektory
najgorsze (najdalsze) ale bilety tylko 10E. Zastanawiam się czy zostać czy nie. Spędzenie wieczoru na stadionie podczas finału olimpiady to byłby miły
dodatek do wyprawy. Jednak decyzję odsuwam na później najpierw należałoby załatwić sprawę noclegu. Wracam do centrum. Kręcę się po uliczkach i oglądam każdy
zakamarek. Udaje mi się nawet załapać na darmową wodę. Po kilku godzinach wracam do Polskiej dzielnicy. Nie w poszukiwaniu noclegu tylko w celu zakupu
polskiego piwa. Do wyboru mam Tyskie i Żywca, każde po 1,2E. Cena straszna, decyduję się na .... e nie zrobię im reklamy. Z piwem w ręku postanawiam że dziś
wracam na północ Grecji, rezygnując ze stadionu i noclegu w Atenach. Czekają przecież na mnie Meteory w Kalambace. Znów metro i witaj plażo. Tu rozbijam
swój obóz. Kąpiel w morzu następnie obiad i smak normalnego piwa w ustach. Do szczęścia znów mi brakuje tylko kompana a raczej kompanki podróży. Tylko gdzie
ja znajdę takiego zapaleńca który podąży ze mną w nieznane? . Wieczór, powoli zbieram się z plaży i wracam po darmową wodę. Niestety już jej nie rozdają.
Wracam na Omanię gdzie jakaś kapela szykuje się do występów. Ludzi coraz więcej, obok mnie jakiś Niemiec łyka jakieś pigułki, widać że jest w „siódmym
niebie”. Chwilę rozmawiamy jednak nie rozumiemy się za dobrze. Może powinienem więcej wypić albo skorzystać z proponowanych pigułek?. Wracam na dworzec. Po
drodze udaje mi się kupić najtańszą wodę w tym mieście po 0,8E ( wszędzie chcą 1E). Wchodzę na dworzec kolejowy. Próbuję kupić bilet z Farsali do Kalambaki.
Okazuje się że na tej stacji mogę kupić tylko bilet z Aten a nie na jakiś odcinek w kraju. Przechodzę przez bramkę i zaczynają się moje problemy. Czujniki
brzęczą, lampki migają a ja po raz kolejny tłumaczę że jestem turystą i muszę czymś kroić chleb. Niestety pani z ochrony każe mi czekać na ich szefa. Szef
wygląda na konkretnego człowieka. Ogląda nóż ( produkcji mego ojca) i stwierdza że nie mogę z nim jechać pociągiem. Jestem zagrożeniem dla pasażerów i
przecież kogoś mogę zabić. Tłumaczenie że jestem dobrym człowiekiem i przecież gdybym chciał to dawno bym to zrobił, nic nie pomaga. Drogą ustępstw i
negocjacji ustalamy że plecak zostanie nadany jako bagaż i odbiorę go ze swoim nożem na stacji docelowej. Rozumiem problem ochroniarza i godzę się oddać
bagaż. Wszystko się wyklarowało tylko pan bagażowy krzyczy że chce 3,2E. Ile i za co?. Wołam szefa ochrony. Wyjaśniam że nie stać mnie na taki wydatek, a
dodatkowo to nie ja chciałem oddawać bagaż. Chwila dyskusji z bagażowymi i wyjaśnia się że plecak jest za ciężki. Muszę wyjąc ze 2 kg. W mych rękach ląduje
przewodnik, atlas i butla z wodą. Waga odpowiednia, jednak panowie chcą 1E za usługę. Coś mnie tknęło i mówię że nie płacę. Pojawia się policja. Straszą mnie
zabraniem na komisariat. Nie przeszkadza mi to. Mam czas – bilet jest open. Jednak jak policja stwierdza że w tym przypadku konfiskuje mi narzędzie
ewentualnego przyszłego morderstwa, godzę się zapłacić te Euro. Wszyscy uśmiechnięci rozchodzą się a ja przekazuję plecak bagażowym z informacją że odbiorę
go w Kalambaca lub jak wolą w stacji przesiadkowej. I tu kolejny problem . Bilet mam do Salonik i wg bagażowego tylko tam może na mnie czekać bagaż. Według
nich nie mogę wysiąść po drodze. Koszmar. Wraca policja i ochrona. Mówię coś o wolności podróżowania, możliwości zmian decyzji, chęci zobaczenia pięknych
miejsc w ich kraju, aż w końcu wszyscy miękną (albo mają mnie dosyć).Ustalamy że plecak odbiorę na stacji przesiadkowej. Po prawie 2 godzinach od wejścia na
dworzec jestem w pociągu. Odjeżdżam. Martwi mnie tylko fakt że nie mam biletu do Kalambaki a na przesiadkę mam 10min.
Dzień 10. (29.08.04- Niedziela)
4.30 przesiadka do Kalambaki. Razem ze mną z pociągu wysiadają jeszcze 4 osoby. Przy pociągu odbieram plecak i pędzę do kasy. Kupuję bilet za 2,8E i czekam
na pociąg. Po chwili nadjeżdża i ruszamy. W końcu mam chwilę na ponowne spakowanie się i sprawdzenie czy wszystko jest w plecaku (zwłaszcza, że zapomniałem
zabrać z niego aparat a wiem jak szanuje się czyjś bagaż). Analizuję ceny biletów pociągowych w Grecji. Wychodzi mi, że kupując bilet tam i z powrotem plus
teraz ten straciłem o 0,9E niż bym kupował na wytypowane trasy. Ale skąd mogłem wiedzieć, że tak się potoczy los. O 6.00 jestem w Kalambace. Ciemno i żadnych
ludzi w pobliżu. Gdzieś tam za domami widzę ciemniejsze cienie gór. Przechodzę przez uśpione miasto. Raczej idę dobrze bo droga cały czas idzie pod górę i
nawet trafiam na brukowaną ścieżkę. Albo dojdę do klasztorów albo ze szczytu góry zobaczę gdzie one są. Po godzinie wspinania docieram do schodów
prowadzących na sam szczyt góry na którym widzę jakąś budowlę. Nie zgubiłem się . Wdrapuję się na szczyt gdzie stoi niewielki klasztor. Razem ze mną
podążają ludzie, jednak oni przyjechali tu samochodami które widzę w oddali. Niesamowite uczucie kiedy tak się wchodziło w ciemności i po wyjściu na szczyt
widzi się kościół oświetlony promieniami wschodzącego słońca. Zaczyna się msza więc opuszczam kościół, wychodząc zapalam świecę za wszystkich którzy nie
wrócili z gór. W oddali widzę jeszcze jeden, większy klasztor, jednak dla moich nóg jest on za daleko. Idę drogą w prawo i za zakrętem dochodzę do jeszcze
jednego klasztoru. Powoli zaczynam wracać do Kalambaki. Ze względu na palce u nóg wybieram trasę po ulicy a nie po skałach. Przede mną 6 km asfaltu. 1,5
godziny później znów jestem przed dworcem. Plan na dziś to zrobić na nogach nie więcej niż 100m a autostopem dojechać do granicy z Albanią. Po 30 min
zatrzymuje mi się mercedes na Albańskich numerach. Nie chcę już jechać do granicy, chcę dalej . Próbuję kierowcy powiedzieć że chcę zobaczyć stolicę jego
kraju – Tiranę. Zaskoczony kierowca zabiera mnie. Wraca do domu do Korcy w Albanii. Oczywiście wspominam że jeżdżę autostopem i nie mam żadnych pieniędzy.
Nie ma problemu, wsiadam i ruszamy. Cały czas nie może wyjść ze zdziwienia że chcę zobaczyć jego kraj, przecież tak mało turystów tam przyjeżdża. Po 20 min
podróży zaprasza mnie na kawę. Stajemy przy przydrożnej restauracji, mam lekkie obawy że jak wysiądę to kierowca zwieje z mym bagażem, ale wszystko odbywa
się bez problemu. Zamawia mi piwo i rozmawia z kelnerem. Dlaczego ja nie znam greckiego? Po chwili wraca kelner z piwem i dwoma ogromnymi szaszłykami. Tyle
mięsa nie jadłem przez cały ostatni tydzień . Ruszamy dalej. Na granicy kolejka, jednak nie obowiązuje ona mojego kierowcy. Z rozmów wynika że jest
„biznesmenem” który często odwiedza Grecję. Na granicy wszyscy go znają i puszczają bez kolejki, tak więc odprawa odbywa się szybko. Zastanawiam się tylko
czy Albańczycy będą chcieli ode mnie 10E za wjazd? W kajecie który ma celnik widzę przy każdym nazwisko dopisane 10E, jednak przy moim wpisuje jakieś znaczki
i stawia w paszport 2 pieczątki. Nie chce pieniędzy. Ruszamy dalej, witaj Albanio. Dojeżdżamy do Bilisht po drodze mijając kilka bunkrów, kierowca mówi że ma
do załatwienia kilka spraw i zostawi mnie tu. Dziękuję mu za pomoc a on pyta się ile mu zapłacę???? Zaskoczył mnie całkowicie. Cos mówię że umawialiśmy się
bez pieniędzy. Śmieje się, macha ręką i odjeżdża. Jestem na peryferiach miasta, w pobliskiej stacji benzynowej wymieniam pieniądze (1E- 123LEK). Nie znam
obecnego kursu i myślę że mnie naciągnęli jednak potrzebuję jakichś pieniędzy żeby pojechać dalej. Próbuję szczęścia ze stopem jednak żaden samochód się nie
zatrzymuje. Próbuję zatrzymać autobusy, zatrzymuje się autokar, na szczęście prowadzi go Grek, który jedzie po pracowników do Korcy wiec może mnie podwieźć
za darmo. Wysiadam na rozdrożu dróg Korce-Tirana, skąd zabiera mnie bus do Pogradec za 150 LEK. Wg mapy stąd jeżdżą pociągi do Tirany. Postanawiam w tej
miejscowości przenocować. Trafiam do głównego hotelu w mieście, jednak cena jedynki mi nie odpowiada ( 20 E) 100 m dalej znajduję hotel z noclegiem za 500LEK
(niecałe 5E). Ta cena odpowiada mi i biorę pokój. Problem jest tylko z wodą która ma być po 20tej. Idę zwiedzić miasto. Za dużo nie ma co zwiedzać ale za
kilka lat może to być ładny kurort. Miasto położone jest przy pięknym jeziorze. Blisko góry, Grecja i Macedonia. Odwiedzam parasole nad jeziorem gdzie za
lokalne piwo (Keon) liczą sobie 100LEK. W sklepie obok kupuję browar na wieczór ( 60 i 80 LEK). Bus do Tirany kosztuje 500LEK i odjeżdża z okolic drogiego
hotelu. Wymieniam jeszcze pieniądze u cinkciarza (1E-124LEK) i wracam do hotelu. Na balkonie konsumuję browary i idę spać.
Dzień 11. (30.08.04- Poniedziałek)
Ciepłej wody starczyło tylko na oblanie ciała, płukanie odbyło się już w zimnej. W sumie i tak miałem szczęście, bo 10 min później w ogóle skończyła się woda
. Opuszczam hotel i udaje się na miejsce postojowe busów. Po drodze zaglądam do wczoraj zamkniętej kawiarenki internetowej (200 LEK za 1h). BUS do Tirany
sam mnie znalazł, niestety w mercedesie siedzą tylko 3 osoby. Kierowca zaczyna z nami jeździć po mieście w poszukiwaniu ewentualnych pasażerów. Podczas
pierwszego kółka zabieramy dodatkowo jaką kobiecinę. Chwila oczekiwania na postoju i kolejna rundka po mieście. Wydaje mi się że jak byśmy stali w jednym
miejscu to raczej już mielibyśmy komplet pasażerów. Dla mnie jest to miłe, nigdzie się nie spieszę a dodatkowo ktoś obwozi mnie po mieście. Po czterech czy
pięciu okrążeniach kierowca rezygnuje i po dogadaniu się, przekazuje nas do innego busa. Ruszamy. Po drodze mijamy ostatnie bunkry w Pogradec, a po prawej
stronie, zaraz przy jeziorze, widzę też tory kolejowe. Przejechanie 160 km zajmuje nam 3,5 godziny. Droga na początku prowadzi wzdłuż jeziora następnie
mocno, serpentynami, pnie się w góry aby po chwili rozpocząć zjazd w dolinę, do Elbasan. Kawałek dalej rozpoczyna się kolejne pasmo górskie, więc znów do
góry i w dół. Dziewczynka obok mnie nie wytrzymuje podróży. Pewnie to wina czekolady którą się objadała i nikogo nie poczęstowała. Kierowca jest jednak na
takie przypadki przygotowany, podaje garść reklamówek które ma przy siedzeniu. Droga do Tirany jest główną drogą w kraju, jednak na odcinku ok. 25 km
prowadzone są roboty drogowe. Nie całkiem prowadzone, bo pracujących ludzi widziałem tylko w jednym miejscu a droga jest rozkopana na całym odcinku. Kierowca
prosi o zamykanie okien jednak kurz dostaje się wszędzie. Po takiej drodze zwykłe samochody mogą mieć problemy z przejazdem. Rozumiem teraz dlaczego 80%
samochodów w Albanii to mercedesy . W końcu Tirana. Bus staje ok. 2km od centrum miasta. Przy wyjściu dopiero załatwia się formalności płatnicze. Razem z
kilkoma osobami udaję się do centrum na plac Skandeberga pod pomnik bohatera narodowego. Obok znajduje się chyba najładniejszy meczet w Tiranie – meczet
Ethem Beya. Stąd idąc główną drogą można dojść do dworca kolejowego a kierując się w przeciwną stronę do piramidy w której miało być muzeum Envera Hodźy,
przywódcy Albańskiego. 200m od głównego placu (naprzeciw meczetu) jest poczta, tylko tam można kupić znaczki (25 LEK za widokówkę i 40 za znaczek do
Polski). Zwiedzam stolicę a następnie powoli kieruje się w stronę dworca. Przy dworcu kupuję burka ( 60 LEK za porcję wielkości naszego kebaba). Burek jest
to ciasto francuskie wypełnione albo mięsem albo białym serem. W smaku nieciekawe ale jako zapychacz niezłe . Przed dworcem pełno naganiaczy na wszelkiego
rodzaje trasy, czy to busem czy autokarem, ja jednak postanawiam pojechać Albańskim pociągiem na tutejszą riwierę do Dures (bilet 50 LEK). Pociąg do którego
wsiadam jest w 150% zamortyzowany. Co drugi przedział nie ma szyb w oknie, gąbki z siedzeń komuś były chyba potrzebne bo prawie wszystkie siedzenia są
poprute? W podłodze widać prześwity. Pozytywne jest to że jak pociąg rusza to mamy darmową klimatyzację. Po chwili pojawia się pani konduktor, która małymi
dziecięcymi nożyczkami rozcina mi bilet, znaczy się został skasowany. Po godzinie jestem w Dures. Nocleg znajduję w hotelu przy samym morzu, niestety
kosztuje mnie 10E. Na szczęście mam dla siebie znów pokój 2osobowy ale dodatkowo ze zlewem i lodówką. Z informacji jakie uzyskuję wynika że większość hoteli
kosztuje 20E i ze względu na częste przyjazdy turystów włoskich ceny nie można tak łatwo zbić. Po chwili wyruszam zwiedzić miast, najpierw wędruję plażą w
poszukiwaniu bunkrów. Znajduję je dość daleko i na dodatek mocno zniszczone. Na całej długości plaży powstają nowoczesne hotele, kawiarnie czy paby. Widać ze
ktoś mocno inwestuje. Wracam do centrum mijając po drodze muzeum historyczne. Po godzinie 19 zamknięta zostaje dla ruchu kołowego główna ulica i otwierają
się wszystkie knajpki, butiki, lodziarnia a nawet fryzjerzy. Ulica zapełnia się przechodniami i sprzedawcami różnych śmieci. Klimat jak na Krupówkach. Ceny
podobne jak w Polsce, za piwo w lokalu 200LEK. Jednak każdy stolik przed lokalami oblegany przez tłumy. Zastanawia mnie ile oni tak naprawdę zarabiają? a
może wszyscy się umówili i to są ceny dla turystów? Z tą myślą wracam do hotelu, kupując w sklepie po drodze Coca-colę za 120LEK, piwo po 100 i rogaliki
7days po 50. Przepieram jeszcze brudną bielizną i idę spać.
Dzień 12. (31.08.04- Wtorek)
Pociąg do Shkoder (Szkoder) odjeżdża o 7.51.Rozkład jazdy wisi przed dworcem kolejowym. Obok stoją również busy, jednak nie jeżdżą do Shkoder tylko do
Tirany czy na południe do Vlore. Na 4 wagony w pociągu zauważyłem 2 policjantów, 3 kobiety które sprawdzają bilety i jednego kierownika. Ciekawe ilu jest
motorniczych?. Pociąg jedzie do Tirany i muszę przesiąść się w Vore. Na szczęście pociągi są skorelowane i jeden czeka na drugi. Systematycznie na każdej
stacyjce dosiada się coraz więcej ludzi tak że przed Shkoder tłok w pociągu ogromny a temperatura coraz wyższa. Przed 12 wtaczamy się na dworzec. Na dworcu
spotykam Angielskich panków którzy informują mnie że mieli tu jakiś zlot i gdzieś w centrum pije piwo większa grupa Polaków. Żwawo więc przebieram nóżkami
aby spotkać rodaków. Idąc za tłumem bez problemu dojdzie się do centrum miasta z pomnikiem żołnierza. Idąc dalej wzdłuż straganów, sklepików i kramików
dochodzi się do postoju busów. Przejazd do granicy normalnie kosztuje 150 LEK jednak czasem mocno trzeba się targować. Pierwszy kierowca życzy sobie 5E,
odmawiam i cena od razu schodzi do 3E. Następny zażądał 1500LEK, tą ceną rozbawił mnie całkowicie, za 60 km chce 13E???? Mam dość rozmów i dyskusji
związanych z ceną przejazdu. Wsiadam do kolejnego busa i mówię że daję 200LEK i ani leka więcej (zwłaszcza że nie mam) za podwiezienie pod samą granicę.
Kierowca dziwnie się patrzy wiec tłumaczę mu że normalnie ten kurs to 150 a ja mu daję 200. Godzi się i po chwili ruszamy. Uff. Po drodze mijamy ostatnie
bunkry, wszędzie widać zniszczone i zapuszczone budynki, bród dookoła. Wysiadam przed samą granicą. Albańczycy szybko stawiają pieczątkę i jestem już w
Czarnogórze. Celników bardziej interesuje mój atlas niż bagaż wiec po chwili idę dalej z kolejną pieczątką w paszporcie (na szczęście nie konfiskują mi
atlasu choć strażnik pytał się czy mu go nie podaruję). Do Podgoricy skąd mogę złapać jakiś transport dalej jest 25 km. Próbuję więc znów autostopu. Jakiś
mężczyzna mówi że jest taksówkarzem i niedrogo policzy za drogę. Na pytanie za ile z uśmiechem odpowiada że jakoś się dogadamy. Macham ręką, idę dalej. Po
chwili podjeżdża z jakąś kobietą i znów pyta ile zapłacę, wspominam o mojej ulubionej cenie „za darmo” i po chwili pan się godzi. Jedziemy do Podgoricy,
razem z kierowcą mogę jechać dalej, nawet do Bijelo Pole, jednak odmawiam. Chcę zobaczyć Dubrownik. Wysiadam na peryferiach miasta skąd mam prostą drogę na
Budvę. Spotykam tu 2ch autostopowiczów. Jeden z nich studiuje dziennikarstwo i jako zadanie zaliczeniowe na uczelni przez wakacje ma przygotować jakiś
artykuł. Jako dobry student przez lipiec i sierpień dobrze się bawił i nie miał czasu na pisanie pracy. Jednak kilka dni temu miał studenckie objawienie ,
napisze artykuł o autostopie. Byłem więc dla niego ogromnym materiałem na artykuł. Przegadaliśmy z pół godziny zanim poszedłem dalej. Ustawiłem się 300m
dalej i zaczęły się próby łapania okazji. Plan na dziś – dostać się jak najbliżej Dubrownika. Po chwili widzę jak samochód zabiera wcześniej poznanych 2
studentów. Zatrzymują się przy mnie i krzyczą że mam się dosiadać, ja im pomogłem, teraz oni mi. Przed dojechaniem do Budvy zatrzymują dla nas stopa jeszcze
raz. Po przejechaniu przez góry rozpościera się piękny widok. Plaże i czyste morze Jordańskie. Studenci proszą mnie jeszcze o spisanie głównych miejscowości
przez które jechałem a sami idą szukać przyjaciela. Robią mi przyjemność i przyprowadzają Czaarnogórzanina który ma matkę polkę i świetnie mówi po Polsku.
Robi się bardzo miło. Na pożegnanie przyszły dziennikarz dostaje trochę drobnych monet z krajów które zwiedziłem. Mam nadzieję że praca będzie ciekawa a on
miło będzie wspominał Polaków. Jednak czas ruszać dalej. Chłopaki idą na dziką plaże gdzie przy ognisku mają spędzić noc, ja chcę się dostać do Dubrownika.
Żeby znaleźć dobre miejsce na autostop przesuwam się prawie przez całe miast. Dobra passa się kończy i nic nie chce się zatrzymać. Godzina mija na machaniu w
Budvie a potem tracę ze 30 min na znalezienie miejsca z zatoczką gdzie zatrzymałby mi się samochód. Po kolejnej godzinie wsiadam do auta które zawozi mnie na
prom do Kamenari. Piesi przepływają za darmo. Robi się ciemno i wiem że jak zaraz nic nie zabierze mnie to przyjdzie mi spędzić noc gdzieś w trasie. Kupuję
wodę (2l-0,6E i banany 0,8E za kg). Za ostatnimi domami rozbijam namiot. Do Dubrownika niedaleko ale to już jutro.
Dzień 13. (1.09.04- Środa)
Piękne widoki dookoła, słońce powoli wynurza się i zaczyna przygrzewać, jest 7. próbuję zatrzymać jakieś auto jednak bez powodzenia. Ruch jest taki sobie,
trochę aut z turystami i kilka z rodzicami wiozącymi dzieci do szkoły, przecież to pierwszy września . W przeciągu 2 godzin udaje mi się dojechać tylko do
Hercegnovi (jakieś 16 km). Kolejnym autem z 5 km, ostatni odcinek do granicy przejdę chyba pieszo. Jednak nie, zatrzymuje się radiowóz i podrzuca mnie do
granicy z Chorwacją. Znajomi mówili że w zeszłym roku przez tę granice przejeżdżali bez zatrzymywania. Dziś stoją jakieś baraki i sprawdzane są wszystkie
samochody. Zegnam Czarnogórę stemplem granicznym i już jestem w Chorwacji. Chorwaci chyba mocno chcą oddzielić się od Czarnogóry. Powstaje porządne przejście
graniczne. Pełno buldożerów, spychaczy i koparek. Wszędzie kurz i pył. Idę do przodu aby móc spokojnie oddychać. Taksówkarz namawia mnie na tani kurs do
Dubrovnika, jedyne 40E. Drogo ale mówi że przecież jak się zbierze 4 osoby to tylko po 10E, niestety dla mnie to nadal drogo.
Nieopodal znajduje się restauracja z dobrym miejscem na łapanie stopa. Dołącza do mnie kolejny autostopowicz. Niemiec, jego matka jest japonką i wygląd
odziedziczył po niej. Po 40 min udaje się nam zatrzymać tira. Kurs mógłby być ciekawy, kierowca jedzie do Zagrzebia, jednak obydwoje stwierdzamy że musimy
zatrzymać się w Dubrowniku. Miasto widać już kilka kilometrów wcześniej. Na drodze co chwila stoi jakiś autokar a ludzie robią fotki temu pięknemu miastu.
Wysiadamy i schodkami wśród domków kierujemy się w dół do centrum. Odwiedzamy informację turystyczną (jest tam też kawiarenka internetowa) przy głównej ulicy
i kierujemy się do Starego Miasta. Miasto i warowne mury obronne robią niesamowite wrażenie i nawet nie będę próbował tego opisać, po prostu trzeba tu być i
zobaczyć wszystko. W międzyczasie rozstaję się z Niemcem i kieruję się na przedmieścia w poszukiwaniu życzliwych którzy zawiozą mnie do Sarajewa. W porcie
oglądam piękne jachty i statki pasażerskie, może kiedyś tu przypłynę? kto wie. Na razie niosą mnie nogi na koniec Dubrownika. Przechodzę most, na jego końcu
jest idealne miejsce do zatrzymywania samochodów. W moim przypadku oczekiwanie zajęło tylko 5 min. Kierowca podrzuca mnie do Neum. To już Hercegowina.
Oglądając mapy nigdy wcześniej nie zauważyłem, że Chorwacja jest rozdzielona kawałkiem Hercegowiny na dwie części. Na odcinku 9 km Hercegowina przebija się
do morza. Odwiedzam pobliski sklep gdzie bez problemu przeliczają mi Euro na lokalną walutę. (za 2l wody cytrynowej i piwo płacę 1,33E). Słonko ładnie praży
i piwo się szybko kończy, czas więc ruszać dalej. Godzinę później jestem na kolejnej granicy w Metkowicach, to znów granica Chorwacji z Hercegowiną. Dziś to
już czwarte przejście graniczne. Po chwili jadę do Capljina i to koniec stopa , idę jeszcze ze 2 km w poszukiwaniu dogodnego miejsca do spania. Kulturalnie
o 21 idę spać.
Dzień 14. (2.09.04- Czwartek)
Początek dnia nieciekawy. Do Mostaru tylko 30 km jednak nic się nie zatrzymuje. Na dodatek kończy mi się woda. Granicę przekraczałem dość późno i nie
zauważyłem kantora, więc lokalną walutą „nie śmierdzę”. Przejechanie tych 30 km zajmuje mi ponad 2 godziny. Oczywiście zostaję wysadzony na przedmieściach
miasta skąd jeszcze do centrum ze 3 km. Na szczęście podrzuca mnie tam sympatyczny kierowca. Spacerując po Mostarze widzi się pamiątki po wojnie. Budynki ze
śladami kul karabinowych czy nawet czołgowych. Kilka zrujnowanych i pozostawionych jako pamiątka strasznych czasów. Jednak starówka ładnie odrestaurowana.
Miło i przyjemnie, czuć historię tego miejsca. Zwiedzając zakamarki udaję się na rogatki miasta gdzie bardzo szybko łapię transport przez góry do Sarajewa.
Polecam przejechać tę trasę pociągiem. Tory wiją się pomiędzy drogą a rzeką i co chwila znikają w tunelach. Moja podróż w tirze mija szybko i ciekawie.
Wysiadam znów na przedmieściach . Na gapę dojeżdżam do centrum „aleją snajperów” (tramwaj nr 6, bilet 1,2 KM). Zwiedzam centrum i stadion olimpijski. Krzyże
dookoła stadionu robią niesamowite wrażenie. Wracam na starówkę gdzie naganiacz próbuje mi zaproponować nocleg za 15E. Dziękuję i włóczę się dalej po
starówce. Niska zabudowa, brukowana ulica i pełno kawiarenek i butików napawa mnie dobrym humorem. Pod wieczór kieruję się w stronę miejscowości Mokro, która
jest na trasie do Belgradu. Po jakimś czasie znajduję ładną polankę, dzisiejsze miejsce do spania.
Dodane komentarze
Jarro 2007-10-11 01:03:16
podziwiam że odważyłeś się sam na taką wyprawę, chociaż po tym co przeczytałem sam czuję w sobie potrzebę :) ale masz rację, że samemu jest zdecydowanie mniej komfortowo :)Jarro 2007-10-11 00:59:28
czytam i czytam i widzę swoje marzenia z dawna zarzucone - na szczęście w miarę wcześnie mi o nic przypomniałeś - dziękuję :)Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
SłOWACJA
- artyku y / relacje: SłOWACJA (40)
- linki 36
- galeria zdj 4653
- przewodnik: SłOWACJA
- og oszenia 0
- forum: SłOWACJA(52)
WĘGRY
- artyku y / relacje: WĘGRY (29)
- linki 21
- galeria zdj 988
- przewodnik: WĘGRY
- og oszenia 0
- forum: WĘGRY(41)
RUMUNIA
- artyku y / relacje: RUMUNIA (55)
- linki 38
- galeria zdj 2531
- przewodnik: RUMUNIA
- og oszenia 2
- forum: RUMUNIA(169)
BUłGARIA
- artyku y / relacje: BUłGARIA (39)
- linki 22
- galeria zdj 1002
- przewodnik: BUłGARIA
- og oszenia 2
- forum: BUłGARIA(99)
GRECJA
- artyku y / relacje: GRECJA (65)
- linki 31
- galeria zdj 6714
- przewodnik: GRECJA
- og oszenia 3
- forum: GRECJA(214)
ALBANIA
- artyku y / relacje: ALBANIA (43)
- linki 10
- galeria zdj 938
- przewodnik: ALBANIA
- og oszenia 6
- forum: ALBANIA(129)
CHORWACJA
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.