Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
"Tam gdzie człowiek zaczyna żyć pełnią życia"- wyprawa na Elbrus... > ROSJA, UKRAINA, POLSKA



Otóż myślę, że tak ponieważ miała zalążek jakiegoś ekstremalnego (w pewnym sensie) wyczynu, a dlaczego? to postaram się przedstawić.
O wyjeździe na Kaukaz myślałem już dosyć poważnie od dłuższego czasu, ale w momencie kiedy Adrian kolega ze studiów zapytał się mnie czy nie mam ochoty wybrać się na Elbrus to bez wahania przyjąłem jego propozycję. I zaczęło się, wielkie plany, kosztorysy itp. chociaż do wakacji było mnóstwo czasu. Poważnym problemem jak okazało się trochę później był ze środkiem transportu. Od początku postawiliśmy na auto, gdyż daje ogromną swobodę w podróżowaniu liczyliśmy się również z tym, że to jednak poważna odległość bo przeszło trzy tysiące kilometrów w jedną stronę.
Jeżeli chodziło o samochód to tutaj pojawiły się koncepcje wykorzystania min. Fiata 125p i Suzuki Maruti. Wybór większością głosów został rozstrzygnięty i padło na Suzuki. Jak widać zbyt wielkiego wyboru to nie mięliśmy, ale było to zadziwiająco trafne rozwiązanie.
Odnośnie kwestii przygotowania się do wyjazdu musiałem się poważnie zastanowić gdyż wcześniej nie byłem na takich wysokościach. Dużo ważnych porad udało mi się uzyskać od pana Marka Hendzelskiego z mojego rodzinnego miasta, który na Kaukazie był już dwa razy była to naprawdę nieoceniona pomoc. Wracając do etapu planowania należy tu podkreślić ważną role Adriana, który od początku poważnie się zajął organizacja wyjazdu. Nasze plany były wielkie jak na ludzi będących pierwszy raz na wschodzie. Cel Elbrus jednak jak się dowiedziałem później moja podróż, która mam nadzieje stanowi początek mojej przygody z wysokimi górami przebiegała również przez Krym (oczywiście w drodze powrotnej).
Trzeciego lipca Adrian i Karol przyjechali do mnie około 16.00. Najedzeni, pełni optymizmu i wiary w nasze autko (pamiętam jeszcze śmiech sąsiada) wyruszyliśmy o siedemnastej dziesięć. Do Hrubieszowa podróż minęła niezwykle szybko musieliśmy się zatrzymać tylko w Radomiu by dokonać pewnych niezbędnych zakupów. Tak bez żadnych problemów, w sielankowej atmosferze podążaliśmy za swoimi marzeniami na wschód.
W Hrubieszowie byliśmy o 23.20. Było już zdecydowanie za późno żeby przekraczać granicę z tego względu, że na Ukrainie są specjalne posterunki na drogach gdzie obcokrajowcy są zmuszeni do zatrzymania. Nakaz ten obowiązuje od 22. 00 do 6.00, a jak się przekonaliśmy później milicja ukraińska to najpoważniejszy problem w poruszaniu się po tym bardzo dziwnym kraju.
Noc była piękna wiec nocowaliśmy pod chmurką, nie można powiedzieć tego o poranku, który przywitał nas strasznie paskudną pogodą jednak nie stanowiło to dla nas kłopotu byliśmy zbyt zaabsorbowani przekroczeniem granicy i jak najszybszym przejazdem przez Ukrainę.
Jak do tego miejsca nie napotkaliśmy większych problemów tak tutaj zaczęły one się pojawiać. Polscy pogranicznicy nie robili żadnych problemów mało tego pewien chorąży zaoferował nam pomoc w dogadaniu się ze swoimi ukraińskimi kolegami . Jego pomoc okazała się nieodzowna gdyż nie posiadaliśmy aktu notarialnego na nasze autko po drobnych perypetiach udało się nam przekroczyć granicę. Wiedzieliśmy już, że problemy związane z owym dokumentem będą miały odzwierciedlenie zarówno w głębi Ukrainy jak i na granicy ukraińsko-rosyjskiej rzeczywiście problemów było co niemiara, skutecznym środkiem na te wszelkie dolegliwości okazała się amerykańska waluta, tu za jej pośrednictwem można załatwić niemalże wszystko.
Podróż przez Ukrainę była czymś nowym dla nas tym bardziej, że jedynie słyszeliśmy rożne opowieści o wschodnim sąsiedzie, teraz mogliśmy sami je zweryfikować. Droga ta okazała się niezwykle emocjonującą przygodą pozwoliło to nam spojrzeć zupełnie z innej strony zarówno na samych ludzi jak i na ich obyczaje. Pogoda dopisywała tak samo zresztą jak humor i pewne przeświadczenie, że cel naszej wyprawy jest w zasięgu czekana. Ukraina nie okazała się aż taka zła jedyny problem to jak wcześniej wspomniałem milicja (ci to potrafią utrudnić życie). Parokrotnie mieliśmy możliwość spotkania się z tymi niezbyt przyjaźnie nastawionymi panami, czasami to było zbyt często. Raz zatrzymał nas patrol (nieobeszło się oczywiście bez dolców), ale po dosłownie trzystu metrach zatrzymał nas kolejny patrol, ci goście wydawali nam się podejrzani nie oznakowana łada, wyraźny zapach alkoholu spowodowało, że poczucie niepewności rosło, a sięgnęło zenitu kiedy przystąpili do penetrowania samochodu. Nie zwlekając dłużej Adrian wyjął z magicznej sakiewki dwa dolary i zaczął w sposób niezrozumiały dla mnie negocjować. To były ciężkie negocjacje trwały chyba z godzinę zakończone pomyślnie choć okupione koniakiem, który miał być otwarty po osiągnięciu celu.
W dalszej podróży były również momenty stresogenne z, których można stworzyć całkiem niezłą opowieść o zabarwieniu sensacyjno – przygodowym. Przeszkody w pokonywaniu granic zaczęły się już na granicy polsko – ukraińskiej, ale to co się działo na granicy z Rosją przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Rosyjscy celnicy zażądali czterdziestu dolarów za to, że nie mieliśmy aktu notarialnego. Ta cena powaliła nas z nóg, nasz skromny budżet poważnie na tym ucierpiał.
Podróż przez Rosję mimo zapowiadających się niepowodzeń okazała się całkiem spokojna lecz cały czas staraliśmy się mieć na baczności. Bardzo późnym wieczorem wjechaliśmy do Mineralnych Wód miejscowości uzdrowiskowej, i nie mięliśmy okazji w pełni podziwiać wspaniałych widoków kaukaskiego krajobrazu. Przekroczenie granicy z Republiką Kabardyjsko – Bałkarską nie stanowiło większego problemu chociaż znowu niepokój zagościł, patrząc na siatki maskujące na posterunkach i w pełni uzbrojonych żołnierzy, poczuliśmy się jak byśmy wjeżdżali w strefę wojny. Konflikt między Rosją, a Czeczenia jest wciąż żywym tematem będącym dla rdzennej ludności nierzadko bardzo dramatyczny w skutkach. Słyszeliśmy już w Polsce o licznych zamachach ze strony czeczeńskich ekstremistów na władze rosyjskie mające swoje siedziby na zakaukaziu, już wtedy nie napawało nas to optymizmem, ale decyzja to decyzja, a poza tym marzenia ludzkie nie znają granic. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami naszego wyboru skrupulatnie dążyliśmy do osiągnięcia zamierzonego celu. Kaukaz to zupełnie inna kraina niż te, które są dla nas znacznie bardziej znane, tam czas biegnie wolniej, a ludzie pomimo trudnych czasów żyją w sposób nad wyraz spokojny.
Wjeżdżając do doliny Baksan mieliśmy wrażenie jakby przed nami otworzyły się drzwi do zupełnie nowego, nie znanego świata, świata w, którym spełniają się marzenia o przygodzie, o wysokich górach, w końcu to one nas tu przyciągnęły.
Jechaliśmy już przeszło 10 godz. i byliśmy zbyt zmęczeni aby kontynuować, zdecydowaliśmy się więc zatrzymać na najbliższym posterunku milicji, co jak później nie okazało się trafną decyzją. Nocleg przed posterunkiem milicji nie był oazą spokoju. Po krótkiej wymianie zdań milicjant natychmiast kazał nam zjechać na parking przy posterunku, gdzie nastąpiła całkowita rewizja sprzętu przewożonego przez nas. Adrian poszedł z jednym z milicjantów na posterunek załatwić formalności (czyli posmarować), natomiast Karol i ja zajęliśmy się wyjmowaniem rzeczy z samochodu, w pewnym momencie Karol poszedł do Adriana na posterunek tuż zanim szedł milicjant w ostatniej chwili zmienił kierunek swojej trasy, niestety tylko na chwile podszedł do Wołgi i wyjął kałasza i znowu poszedł na posterunek. Stałem jak słup zastanawiając się co oni tam wszyscy robią. No ale nad czym się zastanawiać jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o kasę. Później jeszcze był drobny incydent z wymianą czekana ale zakończony na nasza korzyść, nocleg na milicyjnym parkingu pomimo iż bezpieczny nie okazał się darmowy.
Dolina Baksan 104 km długości piękna kraina świat niezwykły, czuć było już klimaty orientalne. Region zamieszkały jest przez ludność wyznania muzułmańskiego wiec nie ma się co dziwić, że jak częstowaliśmy naszych miłych milicjantów wieprzowinką to byli niezwykle sfrustrowani. Tutejsza ludność jest bardzo gościnna i wydaje mi się, że jest tak im bardziej na wschód pomimo nędzy i niespokojnego położenia geopolitycznego potrafią się cieszyć tym co mają i to jest niesłychanie ważne.
Częsty obrazek jaki akurat nasuwa się z tej podróży to krowy – niemalże świętość chodzą po całej drodze i czasami za takim stadkiem trzeba jechać długo bo z wyprzedzeniem są kłopoty. Zjawisko jakie nas zaskoczyło to, że przy niemalże każdym gospodarstwie byli pochowani ludzie, były to rodzinne cmentarze często zaniedbane, zarośnięte jednak z bardzo ładnie zdobionymi pomnikami.
Fascynacja Kaukazem rosła z kilometra na kilometr, a jak zaczynały się nam ukazywać potężne ośnieżone szczyty będące wielkimi posągami postawionymi przez naturę na swoją chwałę, emocje niewiarygodnie szybko się podniosły.
Nasz mały zielony pojazd doczołgał się na wysokość 2353m.n.p. (na tej wysokości znajduje się Azał – baza skąd zaczyna się podejścia na Elbrus.). W azale dowiedzieliśmy się, że musimy się cofnąć do wioski niżej o nazwie Terskol, aby zrejestrować się w bazie tutejszego pogotowia górskiego, ustaliliśmy również, że tutaj się także rozbijemy.
Okres spędzony w Terskole nie poszedł na marne w ciągu trzech dni niepogody zdążyliśmy zaprzyjaźnić się z grupą turystów z Moskwy, poznać zdesperowanych alpinistów z Ukrainy, którzy z powodu burzy i wycieńczenia podjęli słuszną, a zarazem najsmutniejszą decyzje o odwrocie. Góry mają to do siebie iż jednoczą ludzi we wspólnym zamierzeniu, przez nie stajemy się bardziej wartościowi i wiemy, że nasz byt na ziemi składa się z wyzwań, które trzeba podejmować ażeby na starość niczego nie żałować i mieć satysfakcję z przeżytego życia.
Po trzech dniach niepogody znowu wyjrzało słońce, korzystając z okazji postanowiliśmy ruszyć w drogę, na szczyt. Do plecaków poszło to co niezbędne aby wytrzymać te kilka dni w warunkach wysokogórskich, a ponieważ nie chcieliśmy korzystać z żadnego rodzaju wygód więc ograniczyliśmy się do minimum. W azale niespodziewanie spotkaliśmy się z dwoma Polakami Jackiem i Witkiem. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że wspólnymi siłami będziemy wchodzić na szczyt.
W czasie podejścia na Elbrus mija się cztery bazy (schroniska) Azał, Mir, Boćki, Prjut. Do Mira jest poprowadzona kolejka linowa, potem do trzeciego schroniska jest wyciąg krzesełkowy jego cena wynosi ok. 5 dolarów od osoby i tutaj dla ludzi ceniących sobie wygodę jest koniec, bo zaczyna się typowy trekking do obozu, skąd atakuje się szczyt. Za granice wiecznych śniegów przyjmuje się wysokość 3200m.n.p.i rzeczywiście tak jest trzecie schronisko tonie w śniegu cały rok
.
Od samego początku mieliśmy plan dostać się do czwartego schroniska pierwszego dnia, aby nie stracić zbyt wiele czasu, a przede wszystkim wykorzystać kilka dniu dobrej pogody. Kolejką podjechaliśmy do Mira, a stamtąd zaczęło się mozolne podejście do czwartego schroniska. W boćkach zrobiliśmy przerwę nazwę schronisko nie ma bez powodu gdyż co wygodniejsi wykupują w specjalnych beczkach po paliwie nocleg. Owe beczki przypominają potężne cysterny kolejowe tyle tylko oczywiście bez tego podwozia mogące pomieścić nawet siedem osób.
W tym miejscu rozdzieliliśmy się z nowo poznanymi kolegami jednak tylko na chwilę ponieważ Witek z Jackiem postanowili przespać się na tej wysokości w celu poprawy aklimatyzacji. Nie bez powodu Kaukaz nazywa się małymi Himalajami, a podobieństwo jest coraz bardziej widoczne im stoimy wyżej. W Prjucie byliśmy około 13;00, schronisko to leży na wysokości 4200m.n.p. Owe schronisko kilka lat temu z powodu zaprószenia ognia przez turystę spłonęło, pozostały po nim tylko ruiny i kotłownia, która obecnie służy za schronienie dla wygodnych turystów cena pobytu wynosi 5 dolców za nockę od osoby.
W naszych organizmach nie stwierdziliśmy jakiś niepokojących symptomów związanych z chorobą wysokościową, spowodowało to, że z Adrianem i Karolem postanowiliśmy zakatować szczyt z marszu. Krótki sen i godzina trzecia rano atak. I tak zrobiliśmy nie było to w pełni przemyślane, a efekt tej decyzji był widoczny na wysokości 5100 m. n. p. gdzie doświadczyliśmy zalążków choroby wysokościowej. Jednak problem aklimatyzacyjny to tylko jeden z dwóch problemów drugi to nadmiar sprzętu, który wzięliśmy i stąd ludziom udającym się pierwszy raz na Elbrus z góry odradzam brania sprzętu nawet do lotnej asekuracji rozumiem tutaj bezpieczeństwo jednak w tym wypadku zdrowe i racjonalne myślenie jest bardziej wskazane.
Wróciliśmy o 12.00 strasznie odwodnieni jednak nie daliśmy za wygraną. Tego dnia doszedł Jacek i Witek i po kilku godzinkach odpoczynku obmyśliliśmy kolejny plan ataku, tego dnia dołączyli do nas jeszcze dwaj inni Polacy Żaba i Tajson . Plan był taki: Adrian wychodzi jakieś 2 godziny wcześniej, a ja z Witkiem później (ponieważ lepiej znieśliśmy problemy z wysokością), miejsce spotkania - siodło (siedławina) i wspólny atak na szczyt. Pomimo kłopotów na 5100m.n.p byliśmy zdeterminowani i pełni wiary, a to dodaje sił. I tak się stało Adrian wyszedł po 24.00, ale i ten plan nie był zbyt dograny. Adriana spotkaliśmy w nieco niżej niż planowaliśmy okazało się, że choroba wysokościowa nie opuściła go do końca i musiał zejść niżej. Adrian zachował resztki sił aby zejść do Prjuta, a my postanowiliśmy iść w górę. Szczyt Europy nie należy to gór trudnych wręcz przeciwnie wiele osób mówi, że jest to góra spacerowa.. Po części to racja lecz ta owa „górka” ma zasadniczą trudność to wysokość dla wielu osób atak z marszu, czy nawet tak jak zrobiliśmy to z Witkiem na drugi dzień to nie lada trudność.
Wysokość 5100 m n.p.m. była ostatnio dla mnie poważną barierą jednak teraz nie miąłem problemów z niskim ciśnieniem. Będąc przy kwestii niskiego ciśnienia należy zwrócić uwagę, że organizm ludzki bardzo dobrze jest wspomagany w takich wypadkach przez witaminę rozpuszczalną c1000, kawę i polopirynę, to naprawdę sprawdzone środki pozwalające brnąć w górę. Za siodłem czyli przełęczą zaczęła się powolna zniżka formy spowodowana brakiem tlenu. Przyjęliśmy umownie, że co 60 kroków robimy przerwę, i w taki sposób dotarliśmy na szczyt o 10.00. Na szczycie zmęczenie organizmu osiągnęło swoje apogeum, po pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy jak najszybciej na dół.
Droga powrotna była znacznie bardziej emocjonująca niż wejście na szczyt, a to za sprawą pewnego zdarzenia. Czułem się źle wiec starałem się zejść jak najszybciej i jak najniżej się da. Ten nadmierny pośpiech spowodował, że zapomniałem o całym świecie. W konsekwencji doprowadziło to do rozdzielenia z Witkiem i zejścia ze szlaku. Nie zwracałem nawet uwagi na obluzowany rak po prostu jakaś siła popychała mnie do tego aby zszedł jak najszybciej obojętnie jaką drogą. I faktycznie wybrałem ścianę zachodniego wierzchołka, lecz nie było to dobre wyjście. Wszystko trwało ułamki sekund, nagle upadłem i zacząłem gwałtownie zjeżdżać w dół na plecach, obróciłem się natychmiast i podręcznikowo zacząłem hamować czekanem. W końcu się zatrzymałem, strach pobudził mnie do podjęcia jakiś kroków zaradczych i pierwsze co to postanowiłem założyć raka, który całkowicie się obluzował. Wiatr coraz bardziej się wzmagał i przez podmuchy śniegu nie mogłem usłyszeć co mówił do mnie Witek będący jakieś 20 metrów powyżej. Przy próbie poprawienia raka, czekan wysunął się i znowu zacząłem się zsuwać z zawrotna prędkością tym razem znacznie szybciej zareagowałem i cała ta jazda trwała tylko kilka metrów poczym znowu zawisłem na czekanie. Zdecydowałem przetrawersować do Witka, który znalazł zejście i teraz stał gdzieś 30 metrów w linii prostej ode mnie. Przeżycie to było dość emocjonujące dla młodego podróżnika jakim byłem, a co z tym idzie niedoświadczonego. Ktoś teraz mógłby powiedzieć no ale wcześniej odradzałeś branie sprzętu? Faktycznie ale nikomu nie odradzam zabrania ze sobą głowy tym bardziej jak wybieramy się w góry. Trawers z jednym rakiem zajął jakieś 15 minut i chyba było to najdłuższe 15 minut w moim życiu. Po dojściu musiałem dobre pół godzinki odsapnąć, Witek stwierdził, że cała ta sytuacja wyglądała jak jakaś scenka z filmu niestety dla głównego bohatera to było coś więcej. Jak ochłonąłem ruszyliśmy dalej pogoda zaczęła się robić coraz bardziej paskudna, z powodu mgły nie widać było tyczek wytaczających szlak. Jest on oznaczony tyczkami do siodła potem trzeba sobie radzić samemu jednak to nie jest problem, problemem jest ludzka brawura, a połączona z bezmyślnością, doprowadza do sytuacji jaka miała miejsce również wtedy kiedy my byliśmy na Kaukazie. Jeden z polskich turystów (któż by inny) zaginął i go nie odnaleziono. Elbrus pomimo swojej niewielkiej skali trudności powoduje nadmierną komercjalizację, coraz więcej pojawia się ludzi nie mających szacunku do gór, którzy w sposób prosty chcą się popisać.
O godzinie 10.00 dotarliśmy do Prjuta, byliśmy zadowoleni z tak dobrego czasu jak na początek, po debatach typu „jak tam na górze” położyliśmy się spać na kilka godzin. Ponieważ na szczycie nie było jeszcze Adriana najbardziej zawziętego zawodnika z całej tej ekipy powstał kolejny plan. W Prjucie miał zostać tylko jeden namiot, resztę spakowaliśmy i wróciliśmy na dół tyle, że już nie do Terskol tylko do wioski jeszcze niżej położonej o nazwie Elbrus. Następnego dnia na szlak ruszyła nowa zmiana Adrian, Jaco, Żaba i Tajson, natomiast ja, Karol i Witek zostaliśmy i regenerowaliśmy siły. Nasz sielankowy klimat przerwała wiadomość o problemach z rejestracją gdyż nie załatwiliśmy tego wcześniej groziło nam do zapłaty 1250 rubli od osoby na szczęście to również nam się udało załatwić ale oczywiście nic za darmo jednie tylko za trochę mniej. Po udanym wejściu Adriana postanowiliśmy jeszcze z dwa dni pobyć na Kaukazie, a następnie ruszyć w stronę Krymu. Byliśmy zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Przez kilka minut byliśmy się ludźmi, którzy akurat w jednej krótkiej chwili byli najwyżej w Europie to napawało nas nie lada dumą. Jednak dodając własne przemyślenia Elbrus to taka duża górka składająca się z dwóch wierzchołków, to wygasły wulkan potężny, ale nie za urodziwy, i niestety żadnych ekstremalnych doświadczeń nie można tam doznać. Zaletą tej góry jest za to piękne położenie i wspaniały klimat jaki również tworzą ludzie przyjeżdżający pod dach Europy i jednoczący się we wspólnym celu. Mieliśmy mnóstwo możliwości do spotkań i wymiany zdań, od Polaków, Czechów, Białorusinów przez wesołą ekipę z Łotwy, tak aż do ludzi z Izraela z Singapuru i Nowej Zelandii. Panowała tam świetna atmosfera i pomimo niepokojących spotkań z milicją te wspomnienia i ludzie z tej podróży głęboko pozostaną zakorzenione w mojej pamięci. Emocjonujące jest obcowanie z naturą na tak dużej wysokości jednak nie należy jej lekceważyć.
Po dwóch dniach odpoczynku wyruszyliśmy w drogę powrotną, jechaliśmy w stronę Krymu. Droga powrotna była jakaś przyjemniejsza, mieliśmy jakoś nadzwyczaj mało kontroli milicyjnych. Zatrzymywano nas tylko kiedy przekraczaliśmy dopuszczalną prędkość naszym niewyobrażalnie szybkim „pociskiem”. Dojazd na Kercz gdzie mieliśmy przekroczyć granicę zajął 2 dni. Zastanawiające jest również co stoi w Rosji na piedestałach. Obok wybitnych postaci, które przyczyniły się do tworzenia historii są również niebywałe przedmioty jak czołgi, ciągniki, wagony itp. eksponaty rosyjskiej myśli technicznej.
W Kerczu czułem się jak w jakimś afrykańskim miasteczku portowym, strasznie gorąco, a poza tym mnóstwo ludzi i kilometrowe kolejki do promu. W porcie było mnóstwo porozwieszanych listów gończych i często na tych listach były zdjęcia jakiś delikwentów w mundurach no cóż taki jest wschód, rządzi się często własnymi prawami.
Wreszcie po 2,5 godzinach czekania udało się, wjechaliśmy na prom odprawa po stronie rosyjskiej przebiegła dość sprawnie niestety nie można tego powiedzieć o stronie ukraińskiej no ale to Ukraina. Pograńcznicy znowu pokazali różki, ponieważ musieliśmy oddać dokument pozwalający poruszać się pożyczonym samochodem po Rosji nie mieliśmy znowu żadnego papierka stwierdzającego pochodzenia samochodu, a pismo napisane przez ojczyma Adriana nie było brane pod uwagę. Spór rozwiązały w końcu legitymacje żołnierzy zawodowych, woleliśmy tak naprawdę ich nie używać bo nie wiadomo jaki stosunek na wschodzie jest do wojskowych jednak te legitymacje okazały się cudownym lekiem. Ale pomimo iż uniknęliśmy płacenia kolejnej łapówy to w paszporty wbito nam tranzyt, dano nam po prostu trzy dni na opuszczenie Ukrainy.
Postanowiliśmy nie tracić czasu, Krym jest niesamowity można tam się wspaniale pobawić nie tracąc tyle kasy co na jakieś Grecji czy na południu Włoch. Tym bardziej mieliśmy żal za tą pieczątkę w paszportach. No ale nie ma co się zamartwiać i trzeba korzystać póki można. Pierwszym naszym celem było spotkanie ze znajomymi ze studiów w miejscowości Auszta. Niestety spotkanie nie było dograne gdyż spotkaliśmy jedynie Rafała ze swoją dziewczyną, reszta ekipy natomiast po ciężkiej upojnej nocy poszła się przewietrzyć na Czatyrdach. Po krótkiej wymianie wrażeń ruszyliśmy dalej, za cel dnia obraliśmy Teodozje słynącą z pięknych złotych plaż. To siedemdziesięcio tysięczne miasto, w XIII wieku było faktorią handlową Genui, obecnie znajdują się tam głównie ośrodki przemysłu metalowego i maszynowego. Ale to wcale nie znaczy, że owa miejscowość traci na uroku ze względu na nadmierna industrializacje, walory jej szybko zostały uważone. Znajduje się tu uzdrowisko przy słonym jeziorze leczniczym Adżyjul. Nie mięliśmy czasu na zwiedzanie zabytków architektury bizantyjskiej pozwoliliśmy jedynie sobie na kąpiel w trzynastostopniowej wodzie morza Czarnego i na integracji z tamtejszą społecznością.
Kolejny dzień utwierdzał nas w przekonaniu, że na Krym należy wrócić i trochę dłużej tu zabawić. Półwysep krymski słynie ze wspaniałych, a zarazem tanich win (teraz wiecie co mam na myśli pisząc, że to niesamowite miejsce). Powstała nawet niemalże legenda o dwóch takich wybornych trunkach jak Czarny Pułkownik i Czarny Doktor były to wina – wizytówki Krymu. Jak dowiedzieliśmy się później za rządów Gorbaczowa zakazano produkcji tych wyśmienitych win ( powodu nie znaliśmy) cena za butelkę osiągała nawet 25 dolarów.
Strome skaliste klify schodzące do morza Czarnego to podstawowy krajobraz powodujący niezwykłe doznania wizualne, również bardzo ciekawym doznaniem może być podroż po drogach tego malowniczego półwyspu., a to z powodu ukształtowania terenu. Drogi na Krymie są dobrej jakości niestety bardzo wąskie jest to nie lada utrudnienie szczególnie jak z na przeciwka jedzie ciężarówka, jazdę tam można porównać do jazdy na rolercosterze, wiec jak ktoś ma słabe nerwy to ma poważny problem i lepiej niech sobie poleży na plaży.
Drugiego dnia odwiedziliśmy Jałtę, wspaniałe bardzo piękne i zarazem ciekawie położone miasto na południowych stokach Gór Krymskich. Im więcej widzieliśmy tym większy niedosyt i zdenerwowanie odczuwaliśmy, z braku czasu na dokładniejsze zapoznanie się z tutejszą kulturą. Kilkugodzinny odpoczynek zrobiliśmy sobie w mieście o nazwie Liwadia. Jest ona czterotysięcznym osiedlem uzdrowiskowym, zasłynęła dzięki słynnej konferencji jałtańskiej w 1945, która zdecydowała między innymi o naszej zależności wobec wielkiego brata za Buga. Konferencja ta odbyła się w dawnej rezydencji carskiej, a będącej obecnie sanatorium.
Dzień powolutku się kończył, słońce chowało się powoli za horyzontem, a my mknęliśmy znowu przed siebie zatrzymując się jedynie w co ciekawszych miejscach. Takim miejscem jest Mickiewiczowski Bakczysaraj, miejscowość słynąca z pałacu chanów krymskich. Przyjechaliśmy jednak za późno żeby go zwiedzić. Adrian i Karol byli zdecydowani jechać dalej, lecz stanowczo sprzeciwiłem się tej decyzji stwierdzając, ze jeżeli pojedziemy to tak naprawdę nic nie wynieśmy z tej eskapady po Krymie. Ponieważ na wyjazd wybrało się trzech podobnie myślących kolesi tak więc z przekonaniem na nocleg w Bakczysaraju nie było problemu. Postanowiliśmy wybrać się do pałacu Chanów z samego rana. Jak to w takich podróżach bywa zmiana planów jest nieunikniona, tym razem powodem stała się impreza z grupą polskich studentów z Trójmiasta. Polakom do szczęścia jest niewiele potrzebne, dobre towarzystwo i szaleństwo i dobra zabawa murowana, a jak cała imprezka jest podgrzewana przez wspaniałe (nie tylko bo tanie) krymskie wina to już nic dodać nic ująć. Zabawa po krótkiej konfrontacji z administracją ośrodka przeniosła się do lasu gdzie trwała do wczesnych godzin rannych. Pomimo ciężkiego poranka doprowadziliśmy się do ładu i ruszyliśmy na zwiedzanie wizytówki Bakczysaraju.
Pałac Chanów Krymskich jest wspaniałym obiektem i nawet pomimo, że jako wspaniałe dzieło kultury islamskiej było dość często plądrowane to miejsce to jest wciąż warte obejrzenia. Na uwagę zasługuje fontanna łez, jeden z chanów stworzył ów fontannę po śmierci jednej ze swoich żon. Tą wzruszającą historię opisał Puszkin w swoim poemacie „Fontanna łez”.
Siedziba islamskich wodzów była ostatnim etapem tej wspaniałej dwu tygodniowej wyprawy na wschód. 19 lipca byliśmy już w Polsce, wyjazd był dla nas niezwykłym przeżyciem spowodował, że na otaczający świat już nie chcieliśmy patrzeć tak jak zawsze czyli z daleka, człowiek po takim wyjeździe zaczyna myśleć iż wszystko jest w zasięgu jego możliwości i tak naprawdę jest. Jedyny problem to czy wejść do małego zielonego autka i ruszyć tam gdzie marzenia się urzeczywistniają? Tam gdzie człowiek zaczyna żyć pełnią życia.
Jeżeli chodziło o samochód to tutaj pojawiły się koncepcje wykorzystania min. Fiata 125p i Suzuki Maruti. Wybór większością głosów został rozstrzygnięty i padło na Suzuki. Jak widać zbyt wielkiego wyboru to nie mięliśmy, ale było to zadziwiająco trafne rozwiązanie.
Odnośnie kwestii przygotowania się do wyjazdu musiałem się poważnie zastanowić gdyż wcześniej nie byłem na takich wysokościach. Dużo ważnych porad udało mi się uzyskać od pana Marka Hendzelskiego z mojego rodzinnego miasta, który na Kaukazie był już dwa razy była to naprawdę nieoceniona pomoc. Wracając do etapu planowania należy tu podkreślić ważną role Adriana, który od początku poważnie się zajął organizacja wyjazdu. Nasze plany były wielkie jak na ludzi będących pierwszy raz na wschodzie. Cel Elbrus jednak jak się dowiedziałem później moja podróż, która mam nadzieje stanowi początek mojej przygody z wysokimi górami przebiegała również przez Krym (oczywiście w drodze powrotnej).
Trzeciego lipca Adrian i Karol przyjechali do mnie około 16.00. Najedzeni, pełni optymizmu i wiary w nasze autko (pamiętam jeszcze śmiech sąsiada) wyruszyliśmy o siedemnastej dziesięć. Do Hrubieszowa podróż minęła niezwykle szybko musieliśmy się zatrzymać tylko w Radomiu by dokonać pewnych niezbędnych zakupów. Tak bez żadnych problemów, w sielankowej atmosferze podążaliśmy za swoimi marzeniami na wschód.
W Hrubieszowie byliśmy o 23.20. Było już zdecydowanie za późno żeby przekraczać granicę z tego względu, że na Ukrainie są specjalne posterunki na drogach gdzie obcokrajowcy są zmuszeni do zatrzymania. Nakaz ten obowiązuje od 22. 00 do 6.00, a jak się przekonaliśmy później milicja ukraińska to najpoważniejszy problem w poruszaniu się po tym bardzo dziwnym kraju.
Noc była piękna wiec nocowaliśmy pod chmurką, nie można powiedzieć tego o poranku, który przywitał nas strasznie paskudną pogodą jednak nie stanowiło to dla nas kłopotu byliśmy zbyt zaabsorbowani przekroczeniem granicy i jak najszybszym przejazdem przez Ukrainę.
Jak do tego miejsca nie napotkaliśmy większych problemów tak tutaj zaczęły one się pojawiać. Polscy pogranicznicy nie robili żadnych problemów mało tego pewien chorąży zaoferował nam pomoc w dogadaniu się ze swoimi ukraińskimi kolegami . Jego pomoc okazała się nieodzowna gdyż nie posiadaliśmy aktu notarialnego na nasze autko po drobnych perypetiach udało się nam przekroczyć granicę. Wiedzieliśmy już, że problemy związane z owym dokumentem będą miały odzwierciedlenie zarówno w głębi Ukrainy jak i na granicy ukraińsko-rosyjskiej rzeczywiście problemów było co niemiara, skutecznym środkiem na te wszelkie dolegliwości okazała się amerykańska waluta, tu za jej pośrednictwem można załatwić niemalże wszystko.
Podróż przez Ukrainę była czymś nowym dla nas tym bardziej, że jedynie słyszeliśmy rożne opowieści o wschodnim sąsiedzie, teraz mogliśmy sami je zweryfikować. Droga ta okazała się niezwykle emocjonującą przygodą pozwoliło to nam spojrzeć zupełnie z innej strony zarówno na samych ludzi jak i na ich obyczaje. Pogoda dopisywała tak samo zresztą jak humor i pewne przeświadczenie, że cel naszej wyprawy jest w zasięgu czekana. Ukraina nie okazała się aż taka zła jedyny problem to jak wcześniej wspomniałem milicja (ci to potrafią utrudnić życie). Parokrotnie mieliśmy możliwość spotkania się z tymi niezbyt przyjaźnie nastawionymi panami, czasami to było zbyt często. Raz zatrzymał nas patrol (nieobeszło się oczywiście bez dolców), ale po dosłownie trzystu metrach zatrzymał nas kolejny patrol, ci goście wydawali nam się podejrzani nie oznakowana łada, wyraźny zapach alkoholu spowodowało, że poczucie niepewności rosło, a sięgnęło zenitu kiedy przystąpili do penetrowania samochodu. Nie zwlekając dłużej Adrian wyjął z magicznej sakiewki dwa dolary i zaczął w sposób niezrozumiały dla mnie negocjować. To były ciężkie negocjacje trwały chyba z godzinę zakończone pomyślnie choć okupione koniakiem, który miał być otwarty po osiągnięciu celu.
W dalszej podróży były również momenty stresogenne z, których można stworzyć całkiem niezłą opowieść o zabarwieniu sensacyjno – przygodowym. Przeszkody w pokonywaniu granic zaczęły się już na granicy polsko – ukraińskiej, ale to co się działo na granicy z Rosją przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Rosyjscy celnicy zażądali czterdziestu dolarów za to, że nie mieliśmy aktu notarialnego. Ta cena powaliła nas z nóg, nasz skromny budżet poważnie na tym ucierpiał.
Podróż przez Rosję mimo zapowiadających się niepowodzeń okazała się całkiem spokojna lecz cały czas staraliśmy się mieć na baczności. Bardzo późnym wieczorem wjechaliśmy do Mineralnych Wód miejscowości uzdrowiskowej, i nie mięliśmy okazji w pełni podziwiać wspaniałych widoków kaukaskiego krajobrazu. Przekroczenie granicy z Republiką Kabardyjsko – Bałkarską nie stanowiło większego problemu chociaż znowu niepokój zagościł, patrząc na siatki maskujące na posterunkach i w pełni uzbrojonych żołnierzy, poczuliśmy się jak byśmy wjeżdżali w strefę wojny. Konflikt między Rosją, a Czeczenia jest wciąż żywym tematem będącym dla rdzennej ludności nierzadko bardzo dramatyczny w skutkach. Słyszeliśmy już w Polsce o licznych zamachach ze strony czeczeńskich ekstremistów na władze rosyjskie mające swoje siedziby na zakaukaziu, już wtedy nie napawało nas to optymizmem, ale decyzja to decyzja, a poza tym marzenia ludzkie nie znają granic. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami naszego wyboru skrupulatnie dążyliśmy do osiągnięcia zamierzonego celu. Kaukaz to zupełnie inna kraina niż te, które są dla nas znacznie bardziej znane, tam czas biegnie wolniej, a ludzie pomimo trudnych czasów żyją w sposób nad wyraz spokojny.
Wjeżdżając do doliny Baksan mieliśmy wrażenie jakby przed nami otworzyły się drzwi do zupełnie nowego, nie znanego świata, świata w, którym spełniają się marzenia o przygodzie, o wysokich górach, w końcu to one nas tu przyciągnęły.
Jechaliśmy już przeszło 10 godz. i byliśmy zbyt zmęczeni aby kontynuować, zdecydowaliśmy się więc zatrzymać na najbliższym posterunku milicji, co jak później nie okazało się trafną decyzją. Nocleg przed posterunkiem milicji nie był oazą spokoju. Po krótkiej wymianie zdań milicjant natychmiast kazał nam zjechać na parking przy posterunku, gdzie nastąpiła całkowita rewizja sprzętu przewożonego przez nas. Adrian poszedł z jednym z milicjantów na posterunek załatwić formalności (czyli posmarować), natomiast Karol i ja zajęliśmy się wyjmowaniem rzeczy z samochodu, w pewnym momencie Karol poszedł do Adriana na posterunek tuż zanim szedł milicjant w ostatniej chwili zmienił kierunek swojej trasy, niestety tylko na chwile podszedł do Wołgi i wyjął kałasza i znowu poszedł na posterunek. Stałem jak słup zastanawiając się co oni tam wszyscy robią. No ale nad czym się zastanawiać jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o kasę. Później jeszcze był drobny incydent z wymianą czekana ale zakończony na nasza korzyść, nocleg na milicyjnym parkingu pomimo iż bezpieczny nie okazał się darmowy.
Dolina Baksan 104 km długości piękna kraina świat niezwykły, czuć było już klimaty orientalne. Region zamieszkały jest przez ludność wyznania muzułmańskiego wiec nie ma się co dziwić, że jak częstowaliśmy naszych miłych milicjantów wieprzowinką to byli niezwykle sfrustrowani. Tutejsza ludność jest bardzo gościnna i wydaje mi się, że jest tak im bardziej na wschód pomimo nędzy i niespokojnego położenia geopolitycznego potrafią się cieszyć tym co mają i to jest niesłychanie ważne.
Częsty obrazek jaki akurat nasuwa się z tej podróży to krowy – niemalże świętość chodzą po całej drodze i czasami za takim stadkiem trzeba jechać długo bo z wyprzedzeniem są kłopoty. Zjawisko jakie nas zaskoczyło to, że przy niemalże każdym gospodarstwie byli pochowani ludzie, były to rodzinne cmentarze często zaniedbane, zarośnięte jednak z bardzo ładnie zdobionymi pomnikami.
Fascynacja Kaukazem rosła z kilometra na kilometr, a jak zaczynały się nam ukazywać potężne ośnieżone szczyty będące wielkimi posągami postawionymi przez naturę na swoją chwałę, emocje niewiarygodnie szybko się podniosły.
Nasz mały zielony pojazd doczołgał się na wysokość 2353m.n.p. (na tej wysokości znajduje się Azał – baza skąd zaczyna się podejścia na Elbrus.). W azale dowiedzieliśmy się, że musimy się cofnąć do wioski niżej o nazwie Terskol, aby zrejestrować się w bazie tutejszego pogotowia górskiego, ustaliliśmy również, że tutaj się także rozbijemy.
Okres spędzony w Terskole nie poszedł na marne w ciągu trzech dni niepogody zdążyliśmy zaprzyjaźnić się z grupą turystów z Moskwy, poznać zdesperowanych alpinistów z Ukrainy, którzy z powodu burzy i wycieńczenia podjęli słuszną, a zarazem najsmutniejszą decyzje o odwrocie. Góry mają to do siebie iż jednoczą ludzi we wspólnym zamierzeniu, przez nie stajemy się bardziej wartościowi i wiemy, że nasz byt na ziemi składa się z wyzwań, które trzeba podejmować ażeby na starość niczego nie żałować i mieć satysfakcję z przeżytego życia.
Po trzech dniach niepogody znowu wyjrzało słońce, korzystając z okazji postanowiliśmy ruszyć w drogę, na szczyt. Do plecaków poszło to co niezbędne aby wytrzymać te kilka dni w warunkach wysokogórskich, a ponieważ nie chcieliśmy korzystać z żadnego rodzaju wygód więc ograniczyliśmy się do minimum. W azale niespodziewanie spotkaliśmy się z dwoma Polakami Jackiem i Witkiem. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że wspólnymi siłami będziemy wchodzić na szczyt.
W czasie podejścia na Elbrus mija się cztery bazy (schroniska) Azał, Mir, Boćki, Prjut. Do Mira jest poprowadzona kolejka linowa, potem do trzeciego schroniska jest wyciąg krzesełkowy jego cena wynosi ok. 5 dolarów od osoby i tutaj dla ludzi ceniących sobie wygodę jest koniec, bo zaczyna się typowy trekking do obozu, skąd atakuje się szczyt. Za granice wiecznych śniegów przyjmuje się wysokość 3200m.n.p.i rzeczywiście tak jest trzecie schronisko tonie w śniegu cały rok
.
Od samego początku mieliśmy plan dostać się do czwartego schroniska pierwszego dnia, aby nie stracić zbyt wiele czasu, a przede wszystkim wykorzystać kilka dniu dobrej pogody. Kolejką podjechaliśmy do Mira, a stamtąd zaczęło się mozolne podejście do czwartego schroniska. W boćkach zrobiliśmy przerwę nazwę schronisko nie ma bez powodu gdyż co wygodniejsi wykupują w specjalnych beczkach po paliwie nocleg. Owe beczki przypominają potężne cysterny kolejowe tyle tylko oczywiście bez tego podwozia mogące pomieścić nawet siedem osób.
W tym miejscu rozdzieliliśmy się z nowo poznanymi kolegami jednak tylko na chwilę ponieważ Witek z Jackiem postanowili przespać się na tej wysokości w celu poprawy aklimatyzacji. Nie bez powodu Kaukaz nazywa się małymi Himalajami, a podobieństwo jest coraz bardziej widoczne im stoimy wyżej. W Prjucie byliśmy około 13;00, schronisko to leży na wysokości 4200m.n.p. Owe schronisko kilka lat temu z powodu zaprószenia ognia przez turystę spłonęło, pozostały po nim tylko ruiny i kotłownia, która obecnie służy za schronienie dla wygodnych turystów cena pobytu wynosi 5 dolców za nockę od osoby.
W naszych organizmach nie stwierdziliśmy jakiś niepokojących symptomów związanych z chorobą wysokościową, spowodowało to, że z Adrianem i Karolem postanowiliśmy zakatować szczyt z marszu. Krótki sen i godzina trzecia rano atak. I tak zrobiliśmy nie było to w pełni przemyślane, a efekt tej decyzji był widoczny na wysokości 5100 m. n. p. gdzie doświadczyliśmy zalążków choroby wysokościowej. Jednak problem aklimatyzacyjny to tylko jeden z dwóch problemów drugi to nadmiar sprzętu, który wzięliśmy i stąd ludziom udającym się pierwszy raz na Elbrus z góry odradzam brania sprzętu nawet do lotnej asekuracji rozumiem tutaj bezpieczeństwo jednak w tym wypadku zdrowe i racjonalne myślenie jest bardziej wskazane.
Wróciliśmy o 12.00 strasznie odwodnieni jednak nie daliśmy za wygraną. Tego dnia doszedł Jacek i Witek i po kilku godzinkach odpoczynku obmyśliliśmy kolejny plan ataku, tego dnia dołączyli do nas jeszcze dwaj inni Polacy Żaba i Tajson . Plan był taki: Adrian wychodzi jakieś 2 godziny wcześniej, a ja z Witkiem później (ponieważ lepiej znieśliśmy problemy z wysokością), miejsce spotkania - siodło (siedławina) i wspólny atak na szczyt. Pomimo kłopotów na 5100m.n.p byliśmy zdeterminowani i pełni wiary, a to dodaje sił. I tak się stało Adrian wyszedł po 24.00, ale i ten plan nie był zbyt dograny. Adriana spotkaliśmy w nieco niżej niż planowaliśmy okazało się, że choroba wysokościowa nie opuściła go do końca i musiał zejść niżej. Adrian zachował resztki sił aby zejść do Prjuta, a my postanowiliśmy iść w górę. Szczyt Europy nie należy to gór trudnych wręcz przeciwnie wiele osób mówi, że jest to góra spacerowa.. Po części to racja lecz ta owa „górka” ma zasadniczą trudność to wysokość dla wielu osób atak z marszu, czy nawet tak jak zrobiliśmy to z Witkiem na drugi dzień to nie lada trudność.
Wysokość 5100 m n.p.m. była ostatnio dla mnie poważną barierą jednak teraz nie miąłem problemów z niskim ciśnieniem. Będąc przy kwestii niskiego ciśnienia należy zwrócić uwagę, że organizm ludzki bardzo dobrze jest wspomagany w takich wypadkach przez witaminę rozpuszczalną c1000, kawę i polopirynę, to naprawdę sprawdzone środki pozwalające brnąć w górę. Za siodłem czyli przełęczą zaczęła się powolna zniżka formy spowodowana brakiem tlenu. Przyjęliśmy umownie, że co 60 kroków robimy przerwę, i w taki sposób dotarliśmy na szczyt o 10.00. Na szczycie zmęczenie organizmu osiągnęło swoje apogeum, po pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy jak najszybciej na dół.
Droga powrotna była znacznie bardziej emocjonująca niż wejście na szczyt, a to za sprawą pewnego zdarzenia. Czułem się źle wiec starałem się zejść jak najszybciej i jak najniżej się da. Ten nadmierny pośpiech spowodował, że zapomniałem o całym świecie. W konsekwencji doprowadziło to do rozdzielenia z Witkiem i zejścia ze szlaku. Nie zwracałem nawet uwagi na obluzowany rak po prostu jakaś siła popychała mnie do tego aby zszedł jak najszybciej obojętnie jaką drogą. I faktycznie wybrałem ścianę zachodniego wierzchołka, lecz nie było to dobre wyjście. Wszystko trwało ułamki sekund, nagle upadłem i zacząłem gwałtownie zjeżdżać w dół na plecach, obróciłem się natychmiast i podręcznikowo zacząłem hamować czekanem. W końcu się zatrzymałem, strach pobudził mnie do podjęcia jakiś kroków zaradczych i pierwsze co to postanowiłem założyć raka, który całkowicie się obluzował. Wiatr coraz bardziej się wzmagał i przez podmuchy śniegu nie mogłem usłyszeć co mówił do mnie Witek będący jakieś 20 metrów powyżej. Przy próbie poprawienia raka, czekan wysunął się i znowu zacząłem się zsuwać z zawrotna prędkością tym razem znacznie szybciej zareagowałem i cała ta jazda trwała tylko kilka metrów poczym znowu zawisłem na czekanie. Zdecydowałem przetrawersować do Witka, który znalazł zejście i teraz stał gdzieś 30 metrów w linii prostej ode mnie. Przeżycie to było dość emocjonujące dla młodego podróżnika jakim byłem, a co z tym idzie niedoświadczonego. Ktoś teraz mógłby powiedzieć no ale wcześniej odradzałeś branie sprzętu? Faktycznie ale nikomu nie odradzam zabrania ze sobą głowy tym bardziej jak wybieramy się w góry. Trawers z jednym rakiem zajął jakieś 15 minut i chyba było to najdłuższe 15 minut w moim życiu. Po dojściu musiałem dobre pół godzinki odsapnąć, Witek stwierdził, że cała ta sytuacja wyglądała jak jakaś scenka z filmu niestety dla głównego bohatera to było coś więcej. Jak ochłonąłem ruszyliśmy dalej pogoda zaczęła się robić coraz bardziej paskudna, z powodu mgły nie widać było tyczek wytaczających szlak. Jest on oznaczony tyczkami do siodła potem trzeba sobie radzić samemu jednak to nie jest problem, problemem jest ludzka brawura, a połączona z bezmyślnością, doprowadza do sytuacji jaka miała miejsce również wtedy kiedy my byliśmy na Kaukazie. Jeden z polskich turystów (któż by inny) zaginął i go nie odnaleziono. Elbrus pomimo swojej niewielkiej skali trudności powoduje nadmierną komercjalizację, coraz więcej pojawia się ludzi nie mających szacunku do gór, którzy w sposób prosty chcą się popisać.
O godzinie 10.00 dotarliśmy do Prjuta, byliśmy zadowoleni z tak dobrego czasu jak na początek, po debatach typu „jak tam na górze” położyliśmy się spać na kilka godzin. Ponieważ na szczycie nie było jeszcze Adriana najbardziej zawziętego zawodnika z całej tej ekipy powstał kolejny plan. W Prjucie miał zostać tylko jeden namiot, resztę spakowaliśmy i wróciliśmy na dół tyle, że już nie do Terskol tylko do wioski jeszcze niżej położonej o nazwie Elbrus. Następnego dnia na szlak ruszyła nowa zmiana Adrian, Jaco, Żaba i Tajson, natomiast ja, Karol i Witek zostaliśmy i regenerowaliśmy siły. Nasz sielankowy klimat przerwała wiadomość o problemach z rejestracją gdyż nie załatwiliśmy tego wcześniej groziło nam do zapłaty 1250 rubli od osoby na szczęście to również nam się udało załatwić ale oczywiście nic za darmo jednie tylko za trochę mniej. Po udanym wejściu Adriana postanowiliśmy jeszcze z dwa dni pobyć na Kaukazie, a następnie ruszyć w stronę Krymu. Byliśmy zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Przez kilka minut byliśmy się ludźmi, którzy akurat w jednej krótkiej chwili byli najwyżej w Europie to napawało nas nie lada dumą. Jednak dodając własne przemyślenia Elbrus to taka duża górka składająca się z dwóch wierzchołków, to wygasły wulkan potężny, ale nie za urodziwy, i niestety żadnych ekstremalnych doświadczeń nie można tam doznać. Zaletą tej góry jest za to piękne położenie i wspaniały klimat jaki również tworzą ludzie przyjeżdżający pod dach Europy i jednoczący się we wspólnym celu. Mieliśmy mnóstwo możliwości do spotkań i wymiany zdań, od Polaków, Czechów, Białorusinów przez wesołą ekipę z Łotwy, tak aż do ludzi z Izraela z Singapuru i Nowej Zelandii. Panowała tam świetna atmosfera i pomimo niepokojących spotkań z milicją te wspomnienia i ludzie z tej podróży głęboko pozostaną zakorzenione w mojej pamięci. Emocjonujące jest obcowanie z naturą na tak dużej wysokości jednak nie należy jej lekceważyć.
Po dwóch dniach odpoczynku wyruszyliśmy w drogę powrotną, jechaliśmy w stronę Krymu. Droga powrotna była jakaś przyjemniejsza, mieliśmy jakoś nadzwyczaj mało kontroli milicyjnych. Zatrzymywano nas tylko kiedy przekraczaliśmy dopuszczalną prędkość naszym niewyobrażalnie szybkim „pociskiem”. Dojazd na Kercz gdzie mieliśmy przekroczyć granicę zajął 2 dni. Zastanawiające jest również co stoi w Rosji na piedestałach. Obok wybitnych postaci, które przyczyniły się do tworzenia historii są również niebywałe przedmioty jak czołgi, ciągniki, wagony itp. eksponaty rosyjskiej myśli technicznej.
W Kerczu czułem się jak w jakimś afrykańskim miasteczku portowym, strasznie gorąco, a poza tym mnóstwo ludzi i kilometrowe kolejki do promu. W porcie było mnóstwo porozwieszanych listów gończych i często na tych listach były zdjęcia jakiś delikwentów w mundurach no cóż taki jest wschód, rządzi się często własnymi prawami.
Wreszcie po 2,5 godzinach czekania udało się, wjechaliśmy na prom odprawa po stronie rosyjskiej przebiegła dość sprawnie niestety nie można tego powiedzieć o stronie ukraińskiej no ale to Ukraina. Pograńcznicy znowu pokazali różki, ponieważ musieliśmy oddać dokument pozwalający poruszać się pożyczonym samochodem po Rosji nie mieliśmy znowu żadnego papierka stwierdzającego pochodzenia samochodu, a pismo napisane przez ojczyma Adriana nie było brane pod uwagę. Spór rozwiązały w końcu legitymacje żołnierzy zawodowych, woleliśmy tak naprawdę ich nie używać bo nie wiadomo jaki stosunek na wschodzie jest do wojskowych jednak te legitymacje okazały się cudownym lekiem. Ale pomimo iż uniknęliśmy płacenia kolejnej łapówy to w paszporty wbito nam tranzyt, dano nam po prostu trzy dni na opuszczenie Ukrainy.
Postanowiliśmy nie tracić czasu, Krym jest niesamowity można tam się wspaniale pobawić nie tracąc tyle kasy co na jakieś Grecji czy na południu Włoch. Tym bardziej mieliśmy żal za tą pieczątkę w paszportach. No ale nie ma co się zamartwiać i trzeba korzystać póki można. Pierwszym naszym celem było spotkanie ze znajomymi ze studiów w miejscowości Auszta. Niestety spotkanie nie było dograne gdyż spotkaliśmy jedynie Rafała ze swoją dziewczyną, reszta ekipy natomiast po ciężkiej upojnej nocy poszła się przewietrzyć na Czatyrdach. Po krótkiej wymianie wrażeń ruszyliśmy dalej, za cel dnia obraliśmy Teodozje słynącą z pięknych złotych plaż. To siedemdziesięcio tysięczne miasto, w XIII wieku było faktorią handlową Genui, obecnie znajdują się tam głównie ośrodki przemysłu metalowego i maszynowego. Ale to wcale nie znaczy, że owa miejscowość traci na uroku ze względu na nadmierna industrializacje, walory jej szybko zostały uważone. Znajduje się tu uzdrowisko przy słonym jeziorze leczniczym Adżyjul. Nie mięliśmy czasu na zwiedzanie zabytków architektury bizantyjskiej pozwoliliśmy jedynie sobie na kąpiel w trzynastostopniowej wodzie morza Czarnego i na integracji z tamtejszą społecznością.
Kolejny dzień utwierdzał nas w przekonaniu, że na Krym należy wrócić i trochę dłużej tu zabawić. Półwysep krymski słynie ze wspaniałych, a zarazem tanich win (teraz wiecie co mam na myśli pisząc, że to niesamowite miejsce). Powstała nawet niemalże legenda o dwóch takich wybornych trunkach jak Czarny Pułkownik i Czarny Doktor były to wina – wizytówki Krymu. Jak dowiedzieliśmy się później za rządów Gorbaczowa zakazano produkcji tych wyśmienitych win ( powodu nie znaliśmy) cena za butelkę osiągała nawet 25 dolarów.
Strome skaliste klify schodzące do morza Czarnego to podstawowy krajobraz powodujący niezwykłe doznania wizualne, również bardzo ciekawym doznaniem może być podroż po drogach tego malowniczego półwyspu., a to z powodu ukształtowania terenu. Drogi na Krymie są dobrej jakości niestety bardzo wąskie jest to nie lada utrudnienie szczególnie jak z na przeciwka jedzie ciężarówka, jazdę tam można porównać do jazdy na rolercosterze, wiec jak ktoś ma słabe nerwy to ma poważny problem i lepiej niech sobie poleży na plaży.
Drugiego dnia odwiedziliśmy Jałtę, wspaniałe bardzo piękne i zarazem ciekawie położone miasto na południowych stokach Gór Krymskich. Im więcej widzieliśmy tym większy niedosyt i zdenerwowanie odczuwaliśmy, z braku czasu na dokładniejsze zapoznanie się z tutejszą kulturą. Kilkugodzinny odpoczynek zrobiliśmy sobie w mieście o nazwie Liwadia. Jest ona czterotysięcznym osiedlem uzdrowiskowym, zasłynęła dzięki słynnej konferencji jałtańskiej w 1945, która zdecydowała między innymi o naszej zależności wobec wielkiego brata za Buga. Konferencja ta odbyła się w dawnej rezydencji carskiej, a będącej obecnie sanatorium.
Dzień powolutku się kończył, słońce chowało się powoli za horyzontem, a my mknęliśmy znowu przed siebie zatrzymując się jedynie w co ciekawszych miejscach. Takim miejscem jest Mickiewiczowski Bakczysaraj, miejscowość słynąca z pałacu chanów krymskich. Przyjechaliśmy jednak za późno żeby go zwiedzić. Adrian i Karol byli zdecydowani jechać dalej, lecz stanowczo sprzeciwiłem się tej decyzji stwierdzając, ze jeżeli pojedziemy to tak naprawdę nic nie wynieśmy z tej eskapady po Krymie. Ponieważ na wyjazd wybrało się trzech podobnie myślących kolesi tak więc z przekonaniem na nocleg w Bakczysaraju nie było problemu. Postanowiliśmy wybrać się do pałacu Chanów z samego rana. Jak to w takich podróżach bywa zmiana planów jest nieunikniona, tym razem powodem stała się impreza z grupą polskich studentów z Trójmiasta. Polakom do szczęścia jest niewiele potrzebne, dobre towarzystwo i szaleństwo i dobra zabawa murowana, a jak cała imprezka jest podgrzewana przez wspaniałe (nie tylko bo tanie) krymskie wina to już nic dodać nic ująć. Zabawa po krótkiej konfrontacji z administracją ośrodka przeniosła się do lasu gdzie trwała do wczesnych godzin rannych. Pomimo ciężkiego poranka doprowadziliśmy się do ładu i ruszyliśmy na zwiedzanie wizytówki Bakczysaraju.
Pałac Chanów Krymskich jest wspaniałym obiektem i nawet pomimo, że jako wspaniałe dzieło kultury islamskiej było dość często plądrowane to miejsce to jest wciąż warte obejrzenia. Na uwagę zasługuje fontanna łez, jeden z chanów stworzył ów fontannę po śmierci jednej ze swoich żon. Tą wzruszającą historię opisał Puszkin w swoim poemacie „Fontanna łez”.
Siedziba islamskich wodzów była ostatnim etapem tej wspaniałej dwu tygodniowej wyprawy na wschód. 19 lipca byliśmy już w Polsce, wyjazd był dla nas niezwykłym przeżyciem spowodował, że na otaczający świat już nie chcieliśmy patrzeć tak jak zawsze czyli z daleka, człowiek po takim wyjeździe zaczyna myśleć iż wszystko jest w zasięgu jego możliwości i tak naprawdę jest. Jedyny problem to czy wejść do małego zielonego autka i ruszyć tam gdzie marzenia się urzeczywistniają? Tam gdzie człowiek zaczyna żyć pełnią życia.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.