Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
BUŁGARIA 2010 A przy okazji: Słowacja, Węgry, Rumunia, Serbia, Turcja czyli powrót do źródeł > BUłGARIA
piautre relacje z podróży
Kto pamięta czasy siermiężnego PRL-u, ten wie że o wyjazdach turystycznych na Zgniły Zachód można było tylko pomarzyć. Korowody z paszportem, przydziałem dewiz, czarnorynkowy kurs dolara, etc skutecznie odstraszały amatorów słonecznej Sycylii, Prowansji, czy Costa Del Sol. Za to Morze Czarne ze wszystkimi swymi atrakcjami stało otworem i pamiętam jak to w latach 60’, po zakończeniu obowiązkowego Studium Wojskowego na Politechnice, wybraliśmy się pociągiem na wypoczynek do Varny. Podróż tę udało nam się powtórzyć (w Czechosłowacji przez którą jechaliśmy mówią: opakować) za 10 lat, tym razem już własnym maluchem, w okolice Burgas.
Po wielu latach, przewróceniu porządku nie tylko w Europie do góry nogami, postanowiliśmy przypomnieć sobie te klimaty. Klimaty dziurawych dróg, cudownego morza Czarnego, kisłego mleka z kebabczetami, tamtejszego wina, i przecudnej urody widoków po drodze. Opracowanie marszruty i rezerwacja noclegów nie nastręczała specjalnych trudności i tak oto w połowie czerwca spakowaliśmy auto, i zaopatrzeni w 2 zgrzewki wody- wyruszyliśmy. Przygodo, ahoj!
Po wielu latach, przewróceniu porządku nie tylko w Europie do góry nogami, postanowiliśmy przypomnieć sobie te klimaty. Klimaty dziurawych dróg, cudownego morza Czarnego, kisłego mleka z kebabczetami, tamtejszego wina, i przecudnej urody widoków po drodze. Opracowanie marszruty i rezerwacja noclegów nie nastręczała specjalnych trudności i tak oto w połowie czerwca spakowaliśmy auto, i zaopatrzeni w 2 zgrzewki wody- wyruszyliśmy. Przygodo, ahoj!
Przygody zaczęły się już pierwszego dnia. Wyjeżdżając z Radomia zastaliśmy srogi znak, że droga do Rzeszowa jest zamknięta (były co prawda powodzie ale już dość dawno, więc co to się mogło stać?). Spietraliśmy i pojechaliśmy na Tarnobrzeg, do czasu, bo przed Sandomierzem znów szlaban. Wróciliśmy do „naszej” drogi – wszystko OK, aliści w Rzeszowie zobaczyliśmy groźne tablice że nie ma dojazdu do Barwinka i wysyłają nas na przejście w Chyżnem. Tym razem nie posłuchaliśmy- dochodzenie na stacji benzynowej, telefon na 112, przepytywanie miejscowych kierowców- wszystko mi mówi że mnie ktoś oszukuje, bo droga jest czynna. Ruch wahadłowy przy osuwiskach spowolnił nas ale nie zatrzymał, i tak to ze sporym opóźnieniem meldujemy się na granicy ze Słowacją. Kwestia zamkniętej drogi Radom- Rzeszów nie dawała nam spokoju i uzbrojeni w doświadczenia (oszustwo z drogą do Barwinka) w powrotnej drodze kierujemy się z Rzeszowa, mimo ostrzeżeń, na Radom. I co? I nic. Dojechaliśmy do samego Radomia, dopiero na przedmieściach miasta był 2km objazd. Niewiarygodne!! Czynna jest notabene druga równoległa droga (i przejście) przez Jasło i Gorlice, więc czemu jechać przez Chyżne??!!!
Nadrobiliśmy trochę jadąc przez Słowacje i Węgry i późnym popołudniem dotarliśmy do Debreczyna. Nawigacja podprowadziła nas pod wskazany adres, po którym niestety NIC nie było, był adres Diyoszegi 2,4,...8.. ale nie 6. I znów dochodzenie wśród miejscowych, telefon do właścicielki, mówiącej pięknym węgierskim (niestety wyłącznie), i dwoje bardzo uczynnych anglofońskich miejscowych wytłumaczyło nam: Uwaga! Znaczy to że to jest osiedle na 6 km wylotowej drogi z Debreczyna!! Lokalizacja rzeczywiście śliczna, piękne osiedle nowych domków nad jeziorkiem, mamy do dyspozycji cały parter domku, ok. 150m2 z wszystkim czego dusza zapragnie. Krótki odpoczynek kolacja i spać, bo przed nami długa droga i wielka niewiadoma: Rumunia.
Wczesnym rankiem wkraczamy do Rumunii, co od razu widać. Roboty drogowe (drum in lucru) wyraźnie psują nam przeciętną ale jeszcze gorsze są dziury, tam gdzie nie zdążyli jeszcze z robotami. Celem naszym jest wesoły cmentarz (cimitrul vesel) w miasteczku Sapinta, coś niebywałego w skali europejskiej. Pięknie pomalowane nagrobki ze scenkami rodzajowymi jak np. chłop przy kieliszku a baba przy miotle, czy też kobita z nogami w górze na masce samochodu. A wszystko to na niewielkiej, dobrze zagospodarowanej powierzchni. W planach mamy Suceavę, Arbore i malowane cerkwie Bukowiny Rumuńskiej, i nocleg w miasteczku w narciarskiej strefie (jest, a jakże, kolejka linowa) w Piatra Neamt. Po drodze stajemy na obiad (włoska carbonara z miejscowym kaszkawałem), co było niezapomnianym przeżyciem, i moja manżelka (od: „manger”?) odtąd nie tykała miejscowego jedzenia. Niestety żałosna przeciętna ok. 30km/h kazała nam zrewidować plany i zrezygnować z Suceawy. Mamy za to więcej czasu by napawać się widokami przepięknej Bukowiny, tym bardziej ze drogi są coraz lepsze. Jedziemy przez piękne wioski (ograniczenie do 40km/h- przestrzegane!), z malowanymi domkami, rzeźbionymi wrotami, mijamy kościoły, i zamki. Zachwycające, niesamowite widoki górskie, jakże inne od znanych nam. Ponieważ lasy porastające góry są liściaste i nie ma urwisk skalnych, całość sprawia wrażenie „miękkiej krągłości”. Dojeżdżamy do Piatra Neamt widokową drogą, nad jeziorkiem utworzonym przez tamę Bicaz.
Gdy w Prowansji jechaliśmy z Caromb (koło Avignon) do Antibes, wybrałem drogę prowadząca przez najładniejszy i najgłębszy w Europie Wielki Kanion Verdon (Gorges du Verdon). Droga z Piatra Neamt przez Bicaz zachwalana jest jako porównywalna z kanionem Verdon. Głębokość kanionu dochodząca miejscami do 500m, z malowniczym potokiem i droga wykuta w skale czynią tę drogę jedną z najpiękniejszych widokowo. Drogi wyraźnie poprawiły się, widać olbrzymią forsę z Unii, niedługo będą lepsze od naszych. Przed wjazdem do wąwozu widzimy zaimprowizowaną pralnię kilimów i dywanów- rura 150mm doprowadza wodę z potoku górskiego do studni z kręgów. Napowietrzanie jak w pralce bąbelkowej- prosto i skutecznie, a drąg z naturalnym hakiem służył do operacji kilimami. Szeroko reklamowane różowe jeziorko (lacu rosu) okazało się niestety normalnym brunatnym bajorem, ze sterczącymi kikutami drzew, postoju jednak nie żałujemy, nieopodal pięknie zachowana stuletnia chałupa. Po drodze do Sibiu, gdzie zaplanowaliśmy trzydniowy postój mamy w planach odwiedzenie Sighisoary- perły Transylwanii i, jeśli pozwoli czas, obejrzeć wioskę i kościół warowny w Biertan.
Drogi zdecydowanie się poprawiają, w zasadzie są bardzo dobre. Są równe, w miarę puste i b. dobrze oznakowane bez zbędnych ograniczeń, co sprawia że średnia prędkość bardzo wzrosła. Po drodze (nie tylko tu, ale w całej Rumunii) widać mnóstwo budujących się hotelików i pensjonatów.
Sighisoara zwana jest perłą Transylwanii. Na wjeździe wita nas przepięknie położona nad rzeką efektowna bazylika, a dalej wchodzimy do miasta. Kamieniczki prezentują się wspaniale, każda ozdobiona inaczej i pomalowana inaczej- jak na konkurs. Weszliśmy oczywiście na otoczone murami wzgórze zamkowe z wieżą zegarową. Pod zegarem są figury czterech postaci poruszających się w takt kuranta. Przez wzgląd na swą urodę, Sighisoara nazywana jest najczęściej rumuńskim Carcassonne.
Dalsza droga zaprowadziła nas do kościoła warownego, otoczonego murami z okienkami strzelniczymi w miejscowości Biertan. Rumuni biorą pieniądze z Unii i odnawiają swoje zabytki na potęgę, nie zawsze w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem i dobrym smakiem. Przy kościele była wieża obserwacyjna pięknie odnowiona, tyle ze na zewnątrz na tynku namalowano ręcznie „kratkę” imitującą kamienie. Wygonił nas deszcz, a już niedaleko Sibiu- kolejne oberwanie chmury, na tyle silne, że wyjeżdża na drogę policja i w tempie 30 km/h reguluje prędkość maksymalną. Do Sibiu dotarliśmy tradycyjnie ok. 20:00
Zwiedzanie okolic Sibiu zaczynamy od ulokowanego nieopodal Brasov grodu Prejmer, umieszczonego na liście UNESCO. Wioska z grodem warownym, wybudowana przez Krzyżaków, zachowana jest w nienagannym stanie. Ciekawostka tkwiła w tym, że kościółek otoczony był warownym murem z oknami strzelniczymi, z zębatą kratą. Do tego muru od wewnątrz dobudowano (doklejono) 4 kondygnacje pomieszczeń do których był dostęp poprzez wewnętrzne drewniane krużganki często łączone drewnianymi schodami. Pomieszczenia (270 po ca 12m2) przeznaczone były na magazyny pozwalające przetrwać oblężenie. Obecnie w kilku pomieszczeniach umieszczono muzealne wyposażenia dawnej szkoły, warsztatu tkackiego czy typowej izby. Między magazynami ciągnie się dookoła korytarz, również dostępny dla zwiedzających jak krużganki. Obok wioski Prejmer położona jest bliźniacza, choć nieco inna i mniejsza wioska Harman. Tam zmierzaliśmy również, lecz zaczepiony anglojęzyczny rumuński przewodnik niemieckiej wycieczki zapytał nas o dalsze plany i poradził, że ze względu na ograniczenia czasowe lepiej pojechać od razu do zamków Pelisor i Peles w miejscowości Sinaia. I miał rację!- z tego nie można zrezygnować. Są to „perły Karpat”
Zamek Peles zbudowany w stylu niemieckiego renesansu i zamek Pelisor- pseudośredniowieczny pałac. Zamki robią niesamowite wrażenie, takich jeszcze nie widzieliśmy. Oba zostały obfotografowane ale żadne zdjęcia nie oddadzą urody tych budowli. Na zwiedzanie wnętrz zamków z przewodnikiem potrzeba 4 godzin. And no photo inside.
W powrotnej drodze odwiedziliśmy zamek Bran, gdzie mieszkał sam Drakula oraz Rasnov z olbrzymim zamkiem na szczycie pobliskiej góry. Powrót do hotelu tradycyjnie o 20:00
Rano wyruszyliśmy w kierunku Curtea de Arges, z zamiarem obejrzenia monastyrów Horezu i Cozia oraz ciekawego widokowo jeziorka Lacul Vidranu. Niestety w drodze zatrzymały nas osuwiska skalne. Drogę zamknięto w miejscu, gdzie na pocieszenie zobaczyliśmy piękny wodospad górski. W pełnym słońcu na tle pełnej zieleni prezentował się wspaniale.
Popołudnie, zgodnie z planem, mieliśmy spędzić na starówce w Sibiu. Rumunia nie była tak bardzo zniszczona podczas wojny, co pozwoliło zachować sporo zabytków. Sibiu jest naprawdę warte obejrzenia, większość domów jest odnowiona i zagospodarowana. Jak zwykle w Rumunii każdy dom jest inaczej zdobiony i na inny kolor pomalowany. Nawet we wioskach domy zdobione są bardziej lub mniej strojnie, ale każdy dom coś choć troszkę ma. Kolory też różne- od szarości po czerwienie, śliwki, fiolety, pomarańcze, zielenie. We wioskach i małych miasteczkach domy stoją wzdłuż drogi przyklejone do siebie. Za domami zwykle znajduje się obejście z małym podwórkiem. Na ogół ukryte prezentuje się bardzo biednie i kontrastuje z fasadą domu. Z ulicy wchodzi się na podwórko, a potem do domu. Wchodzi się przez bramę z furtka szczelnie zasłaniającą obejście, częstokroć bramy wykonane są z rzeźbionego drewna.
Starówka w Sibiu z głównym placem, na którym znajduje się katedra, prezentuje się wspaniale. Liczne kościoły, katedry i bazyliki dodają uroku, toteż chodząc z mapa obejrzeliśmy różne zakamarki, np. most kłamców i dużo biedniejsze tzw dolne miasto. Tym razem powróciliśmy do hotelu wcześniej by spakować się przed jutrzejszą podróżą. Bądź co bądź nieco ponad pół tysiąca kilometrów
Wstaliśmy, zgodnie z planem o 6:30, boć to przed nami Bułgaria. Jeszcze tylko, nie obejrzany onegdaj, słynny monastyr Cozia, z oryginalnymi freskami bizantyjskimi. Położenie przy samej drodze ściąga nie tyko wiernych lecz i turystów. Niewielki kościół otoczony jest ukwieconymi jednopiętrowymi budynkami towarzyszącymi. Zrobiono delikatną renowację acz w dyskretny sposób.
Ale trza ruszać, bo przed nami długa droga. Mimo dobrej jakości szosy, wioski i miasteczka spowalniały i dopiero od Pitesti pomknęliśmy autostradą. Przed samą granicą nieco poplątaliśmy się, przeoczyliśmy drogowskazy (może ich nie było) i wskazówki nawigacji (Garmin zwany pieszczotliwie Gargamelem) i w końcu wjechaliśmy na granicę która wyglądała jak stare magazyny socjalistyczne, z dojazdami zastawionymi starymi skrzynkami. Pojawiły się jakieś samochody- no to my (pod prąd) za nimi. Okazało się jednak że musimy wrócić do tych „magazynów”. Jeszcze tylko urocza Rumunka w budce przy bramce skasowała nas ( z niewiadomych przyczyn) na 6 euro i ruszamy!.
Opuszczamy zatem piękną Rumunię
Wykonaliśmy odpowiednie telefony, zaopatrzyliśmy się w lewa i w drogę do Sozopola.
Droga przez Bułgarię innej jakości- widać że kiedyś była lepsza niż w Rumunii- i tak już pozostało, tempo modernizacji kraju dużo mniejsze, inne tez widoki. Na przedmieściach Varny widzimy drogowskaz na Burgas i, mimo iż Gargamel pokazuje inaczej, decydujemy się tędy jechać. Jak przyjezdni spod Radomia, nie doceniamy postsocjalistycznego rozumowania, półgodzinny koszmar z omijaniem metrowych (maluch by wpadł) dziur, błogosławię duże (17”) koła i AWD. Późnym popołudniem dojeżdżamy do naszego ośrodka Santa Marina ulokowanego na skraju Sozopola. Zakwaterowanie i krótki rzut oka na okolice. Widok z olbrzymiego tarasu na zatokę i zachód słońca jest zasłużoną nagrodą za trudy podróży.
Prześliczny ośrodek jak mini miasteczko w zieleni, z własną infrastrukturą, plażą na którą można zjechać (i wjechać) windą. Trzy baseny, boiska do siatkówki, koszykówki, plac zabaw etc. Nas, ponieważ trenujemy tenis stołowy na Spójni, najbardziej interesowała gra w pinponga. I tu zaskoczenie- sprzęt będący na wyposażeniu ośrodka (naiwnie własnego nie wzięliśmy) nadawał się tylko do nauki dzieci. Ale najgorsze były stoły od których piłka się nie odbijała!!! Po kilku minutach męki – zrezygnowaliśmy. W ośrodku jest (obowiązkowo) sieć wi-fi, co pozwalało na bieżąco śledzić m.in. Mistrzostwa Europy, gdzie to na kilka rozdań przez końcem, po koncertowej wręcz grze naszych par, byliśmy jeszcze na pierwszym miejscu (jak wiadomo zdobyliśmy „tylko” wicemistrzostwo).
Pierwsza wizyta w Sozopolu- jest to urocze miasteczko rybackie położone na kamiennym półwyspie. Brukowane uliczki, zakamarki i tarasy, tawerny tworzą niepowtarzalną atmosferę. Prześliczne stare domy- większość z nich drewniane lub obijane drewnem z czerwonymi dachami wpisane do rejestru dziedzictwa kulturowego. Stary port, łodzie i kutry rybackie, klifowe urwiska, wysepki tworzą piękny krajobraz. Na targu świeże warzywa i owoce, bardzo dobre wino (5 lewa) i piwo (1 lewa). Dwa dni wypoczynku i poznawania okolicy. Jutro- Istambuł!!
Droga do Istambułu- czerwona wg mapy- zaskoczyła nas, niestety in minus. Kręta, wyboista, dziura na dziurze, i gdyby nie drogowskazy na Turcję pewnikiem zmienilibyśmy trasę. Okazał się ,że zamiast remontować (modernizować) drogę, obniżyli jej status ( do żółtej), a czerwoną (wraz z numerem) przenieśli na starą żółtą, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w drodze powrotnej. Jeszcze tylko niezamierzone korowody na granicy (1 godzina) i meldujemy się w Turcji. Drogi wspaniałe, zachęcające do szybszej jazdy, ale gdy naiwnie, na autostradzie ustawiłem na tempomacie 130, zatrzymała nas policja. Okazało się ze owa autostrada jest tylko drogą szybkiego ruchu, bo jeszcze nieodebrana, i można tu jechać tylko 99km/h (??!). Sztuka negocjacji pozwoliła wykpić się za 50 Euro (z proponowanych 300).
Przed wyjazdem przezornie wgrałem do Gargamela aktualna mapę Turcji, i bardzo dobrze bo bez tego błąkalibyśmy się po Istambule do dziś. Ten godzinny dojazd do hotelu to niezapomniane przeżycie, naprzód wyrzuciło nas z głównej drogi (tylko dla tramwajów i taksówek), potem uliczka zaczęła się zawężać do szerokości objuczonego osła, jechałem po kramach i towarach wystawionych na ulicę, przez zakazy wjazdu czy zgoła ruchu. Gargamel podprowadził nas pod sam hotel, a urzędujący przed drzwiami portier spojrzał na rejestrację, zdjął pachołek i wskazał miejsce do parkowania. Ponieważ zarezerwowałem hotel w starej dzielnicy Sultanahmed, w pobliżu wszystkich najważniejszych miejsc, przewidując potencjalne problemy napisałem do hotelu Legend z prośbą o rezerwację miejsca parkingowego. I bardzo dobrze, bo miejsc było w sumie 2! Dojazd – hardcore-, ale lokalizacja i widok z tarasu hotelowego- bajkowy. Błękitny meczet o rzut beretem, przepiękny widok na morze Marmara i cieśninę Bosfor!! Ale czas nie pyta- nie staje, wyruszamy więc w miasto. Po wyjściu z hotelu naradzamy się (z mapą) gdzie iść, aż tu zaczepia nas starszy jegomość pytaniem czy mówimy po francusku (?), poczem zarzuca użytecznymi informacjami gdzie co obejrzeć, kiedy, za ile itp. Na zakończenie zapytał skąd pochodzimy, bo nie wyczuł (!?) obcego akcentu. Szkoda że nie spróbowałem na nim dość dobrze opanowanego akcentu arabskiego. Zaczynamy oczywiście od hipodromu z którego pozostał jeno obelisk- identyczny jak w Karnaku i na Placu de la Concorde w Paryżu. No ale naprzeciwko: najokazalszy- Błękitny Meczet, na wstępie dostajemy pelerynki do osłonięcia różnych nagości i worek na buty (po zdjęciu) i bez przeszkód wchodzimy do środka. Tłum wiernych i niewiernych przeplata się ze sobą w każdym meczecie, widać że religii nie traktują ortodoksyjnie, islam i chrześcijaństwo żyją w zgodzie obok siebie. Coś takiego widzieliśmy tylko w Egipcie, gdzie to kościół koptyjski był na równych prawach z islamem. Jeszcze wyraźniej widać to w Aya Sofia (Święta Zośka), która wszak powstał przed erą islamu- tj w IV wieku, a przecie Mohamet urodził się w VI wieku (570r). Język turecki to nie arabski, w którym spisany jest Koran, toteż by zostać praktykującym muzułmaninem trzeba się arabskiego (w mowie i piśmie!!) nauczyć. Turcję jednak ciągnie bardziej do Europy, mimo nikłego procenta powierzchni w Europie, niż do Azji. Zarówno Błękitny Meczet jak i Aya Sofia (Hagia Sofia, wg różnej dowolnej pisowni) są budowlami zapierającymi swą wielkością dech w piersiach. Najstarsza i najbardziej znana na świecie Aya Sofia już (jako jedyna spośród spotykanych świątyń) skomercjalizowała się i pobiera opłaty za wstęp.
Wieczorem wizyta na Wielkim Bazarze. Późno już i stragany zamykają się, ale w otwartym jeszcze sklepie za grubą „omegę” z 3 cyferblatami Turek chce 160 wariatów (lirów, 2:1 do złotówki). Nie korzystamy i wracamy do hotelu kontemplować wspaniałe widoki z restauracji na hotelowym tarasie
Drugi dzień pobytu w Istambule przeznaczamy na spokojny (nic już nie musimy) kilkugodzinny spacer. Po drodze zahaczamy o Grand Bazar, gdzie cena „omegi” spadła już do 120 TL, i zwiedzając leżący przy głównej arterii grobowiec Suffi Paszy udajemy się na poszukiwanie słynnego meczetu Sulejmana wraz z niemniej słynnymi grobowcami. Meczet przechodzi właśnie renowację (nie szkodzi) ale grobowce są otwarte dla zwiedzających. Grobowce pięknie malowane, ozdobione, i puste (bez tłumu zwiedzających). Marszruta wiedzie w stronę dzielnicy taxim, gdzie to mieszkałem podczas pierwszego pobytu w tym mieście. Po drodze chcemy obejrzeć Nowy Meczet oraz Targ Egipski czyli spice bazar. Nowy Meczet (z XVI wieku, więc stosunkowo młody) jest wspaniały. Olbrzymi, prześlicznie wykończony a i atmosfera inna niż w dwóch pierwszych, dopiero jak hałaśliwa wycieczka włoska poszła sobie, mogliśmy zrobić zdjęcia i poczuć klimat tego miejsca. Odwiedzamy jeszcze rzecz prosta kompleks pałacowy Topkapi, a przed hotelem widzimy jak rozkładają (?na sprzedaż?) dywany. Oczywiście, skoro już wyjeżdżamy..
W drodze do hotelu znajdujemy, ze na Grand Bazar, scena zegarka spadła już do 80 TL. Po dłuższych targach i ceregielach łaskawca spuścił do 50. Droga do domu tym razem niekłopotliwa (już znana) toteż kolację z winkiem jemy już na naszym tarasie w Sozopolu.
Kolejne dni spędzamy na leniwym wylegiwaniu się nad cudownym morzem Czarnym, wycieczkach po okolicy, łącznie z Burgas i zakupach w tutejszym Centrum Handlowym (carrefour). Wieczorne spacery, no i obróbka tych kilkunastu GB zdjęć. Nie ma czasu na nudę.
Z wycieczek polecam Nesseber. Starożytna Messambria jest pięknym nadmorskim miasteczkiem, większym i bardziej tłocznym niż Sozopol. Co rzuca się od razu w oczy to olbrzymia ilość świątyń, niektóre z nich w całkiem niezłym stanie. Bazylika- ta najstarsza leżąca tuz nad brzegiem morza pochodzi z V wieku, a w niej uwił sobie gniazdko uliczny grajek na banjo. Zdobienia (zachowane w większości świątyń) ceramiczne wyglądające jak denka butelek. Piękne plaże, stary port zachęcają do odwiedzenia. Dużo małych tawern i restauracyjek (np. w formie jaskiń ze stalaktytami), a budownictwo na Starym Mieście – bardzo przypominające Sozopol.
Czas opuszczać Bułgarię, ale w planie mamy jeszcze najwspanialszy w Bułgarii Monastyr Rylski. Wyruszamy o 7:00 bo przed nami kawałek drogi. Po drodze mijamy pola słoneczników, które pięknie rozwinęły się na nasze pożegnanie i wpadamy na autostradę do Sofii. Przed Rilą zbaczamy nieco z drogi by obejrzeć tzw piramidy w Stobie- formacje kamienne w kształcie piramid. 2 lewa za wejście. Jazda przez góry w strugach deszczu też dodawała uroku przygodzie. Niedaleko anonsowane głośno 7 jeziorek rylskich ale głównym celem, dla którego jechaliśmy 500 km jest sam monastyr. Założony w XIV wieku był przez lata symbolem oporu przeciwko tureckiej okupacji, dziś tłumnie odwiedzany i podziwiany. Przepiękna lokalizacja w sercu gór dodaje mu jeszcze uroku. Dwie godziny spędzone tam wydawały się chwilką. Ruszamy na poszukiwanie hotelu. Poszukiwanie to właściwe słowo, bo mimo uprzedniej rezerwacji w Blagoevgradzie, nie było to łatwe. Gargamel nie miał aż tak szczegółowej mapy miejscowości. Po tłumaczeniu symultanicznym (nalewkowy na CPN znał drogę ale nie znał języka, a miejscowa turystka znała angielski choć nie znała drogi, żandarmi znali pismo rysunkowe, a napotkany przechodzień język migowy) docieramy co celu, którego nie możemy znaleźć. Znów dochodzenie wśród miejscowej ludności- okazało się ze mały i sympatyczny hotelik (piękny i duży pokój, na dole sklep i restauracja ukryty miał szyld wśród zieleni, niedostrzegalny z drogi. Jutro przez Sofię, Serbię do Aradu na nocleg
Zaalarmowani sondażami decydujemy się nadłożyć nieco drogi by oddać głosy w wyborach prezydenckich. Widmo powrotu …. Strach pomyśleć!!
Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku (druga tura wyborów) kierujemy się na Serbię. Droga przez Belgrad jest dużo szybsza, choć niestety trzeba wykupić zielona kartę (100 Euro!). Na granicy z Serbią przypominają się czasy PRLu- toaleta jaką ostatnio widziałem na dworcu w Laskowicach w roku 1975. Nocleg w małym hoteliku w Aradzie- ciekawostka: nazwa: svenska i o takiej rejestracji samochody właściciela i kolegów?!
Ostatni postój wyznaczyliśmy sobie w Bardejowie- ślicznym słowackim miasteczku. Przepiękny rynek (też w dziedzictwie Unesco) z katedrą i ratuszem, okazałe baszty. Urok tego miasteczka sprawia ze warto tak zaplanować podróż by tamtędy przejechać. Nieopodal Bardejovskie Kupele czyli uzdrowisko z wodami uzdrawiającymi i skansenem leżącym nieopodal. Wioska żywcem zachowana z XVIII wieku.
Droga do Polski też z niespodziankami, choć tym razem in plus. Jadąc na przejście graniczne widzimy, co potwierdza Gargamel, tabliczkę z napisem Polska. Na mapie jest ledwo widoczna czarna nitka drogi. Jedziemy! I bardzo słusznie: droga piekna a napotykane po drodze łemkowskie cerkwie tylko to potwierdzają. Mija 23 dzień podróży.
Nadrobiliśmy trochę jadąc przez Słowacje i Węgry i późnym popołudniem dotarliśmy do Debreczyna. Nawigacja podprowadziła nas pod wskazany adres, po którym niestety NIC nie było, był adres Diyoszegi 2,4,...8.. ale nie 6. I znów dochodzenie wśród miejscowych, telefon do właścicielki, mówiącej pięknym węgierskim (niestety wyłącznie), i dwoje bardzo uczynnych anglofońskich miejscowych wytłumaczyło nam: Uwaga! Znaczy to że to jest osiedle na 6 km wylotowej drogi z Debreczyna!! Lokalizacja rzeczywiście śliczna, piękne osiedle nowych domków nad jeziorkiem, mamy do dyspozycji cały parter domku, ok. 150m2 z wszystkim czego dusza zapragnie. Krótki odpoczynek kolacja i spać, bo przed nami długa droga i wielka niewiadoma: Rumunia.
Wczesnym rankiem wkraczamy do Rumunii, co od razu widać. Roboty drogowe (drum in lucru) wyraźnie psują nam przeciętną ale jeszcze gorsze są dziury, tam gdzie nie zdążyli jeszcze z robotami. Celem naszym jest wesoły cmentarz (cimitrul vesel) w miasteczku Sapinta, coś niebywałego w skali europejskiej. Pięknie pomalowane nagrobki ze scenkami rodzajowymi jak np. chłop przy kieliszku a baba przy miotle, czy też kobita z nogami w górze na masce samochodu. A wszystko to na niewielkiej, dobrze zagospodarowanej powierzchni. W planach mamy Suceavę, Arbore i malowane cerkwie Bukowiny Rumuńskiej, i nocleg w miasteczku w narciarskiej strefie (jest, a jakże, kolejka linowa) w Piatra Neamt. Po drodze stajemy na obiad (włoska carbonara z miejscowym kaszkawałem), co było niezapomnianym przeżyciem, i moja manżelka (od: „manger”?) odtąd nie tykała miejscowego jedzenia. Niestety żałosna przeciętna ok. 30km/h kazała nam zrewidować plany i zrezygnować z Suceawy. Mamy za to więcej czasu by napawać się widokami przepięknej Bukowiny, tym bardziej ze drogi są coraz lepsze. Jedziemy przez piękne wioski (ograniczenie do 40km/h- przestrzegane!), z malowanymi domkami, rzeźbionymi wrotami, mijamy kościoły, i zamki. Zachwycające, niesamowite widoki górskie, jakże inne od znanych nam. Ponieważ lasy porastające góry są liściaste i nie ma urwisk skalnych, całość sprawia wrażenie „miękkiej krągłości”. Dojeżdżamy do Piatra Neamt widokową drogą, nad jeziorkiem utworzonym przez tamę Bicaz.
Gdy w Prowansji jechaliśmy z Caromb (koło Avignon) do Antibes, wybrałem drogę prowadząca przez najładniejszy i najgłębszy w Europie Wielki Kanion Verdon (Gorges du Verdon). Droga z Piatra Neamt przez Bicaz zachwalana jest jako porównywalna z kanionem Verdon. Głębokość kanionu dochodząca miejscami do 500m, z malowniczym potokiem i droga wykuta w skale czynią tę drogę jedną z najpiękniejszych widokowo. Drogi wyraźnie poprawiły się, widać olbrzymią forsę z Unii, niedługo będą lepsze od naszych. Przed wjazdem do wąwozu widzimy zaimprowizowaną pralnię kilimów i dywanów- rura 150mm doprowadza wodę z potoku górskiego do studni z kręgów. Napowietrzanie jak w pralce bąbelkowej- prosto i skutecznie, a drąg z naturalnym hakiem służył do operacji kilimami. Szeroko reklamowane różowe jeziorko (lacu rosu) okazało się niestety normalnym brunatnym bajorem, ze sterczącymi kikutami drzew, postoju jednak nie żałujemy, nieopodal pięknie zachowana stuletnia chałupa. Po drodze do Sibiu, gdzie zaplanowaliśmy trzydniowy postój mamy w planach odwiedzenie Sighisoary- perły Transylwanii i, jeśli pozwoli czas, obejrzeć wioskę i kościół warowny w Biertan.
Drogi zdecydowanie się poprawiają, w zasadzie są bardzo dobre. Są równe, w miarę puste i b. dobrze oznakowane bez zbędnych ograniczeń, co sprawia że średnia prędkość bardzo wzrosła. Po drodze (nie tylko tu, ale w całej Rumunii) widać mnóstwo budujących się hotelików i pensjonatów.
Sighisoara zwana jest perłą Transylwanii. Na wjeździe wita nas przepięknie położona nad rzeką efektowna bazylika, a dalej wchodzimy do miasta. Kamieniczki prezentują się wspaniale, każda ozdobiona inaczej i pomalowana inaczej- jak na konkurs. Weszliśmy oczywiście na otoczone murami wzgórze zamkowe z wieżą zegarową. Pod zegarem są figury czterech postaci poruszających się w takt kuranta. Przez wzgląd na swą urodę, Sighisoara nazywana jest najczęściej rumuńskim Carcassonne.
Dalsza droga zaprowadziła nas do kościoła warownego, otoczonego murami z okienkami strzelniczymi w miejscowości Biertan. Rumuni biorą pieniądze z Unii i odnawiają swoje zabytki na potęgę, nie zawsze w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem i dobrym smakiem. Przy kościele była wieża obserwacyjna pięknie odnowiona, tyle ze na zewnątrz na tynku namalowano ręcznie „kratkę” imitującą kamienie. Wygonił nas deszcz, a już niedaleko Sibiu- kolejne oberwanie chmury, na tyle silne, że wyjeżdża na drogę policja i w tempie 30 km/h reguluje prędkość maksymalną. Do Sibiu dotarliśmy tradycyjnie ok. 20:00
Zwiedzanie okolic Sibiu zaczynamy od ulokowanego nieopodal Brasov grodu Prejmer, umieszczonego na liście UNESCO. Wioska z grodem warownym, wybudowana przez Krzyżaków, zachowana jest w nienagannym stanie. Ciekawostka tkwiła w tym, że kościółek otoczony był warownym murem z oknami strzelniczymi, z zębatą kratą. Do tego muru od wewnątrz dobudowano (doklejono) 4 kondygnacje pomieszczeń do których był dostęp poprzez wewnętrzne drewniane krużganki często łączone drewnianymi schodami. Pomieszczenia (270 po ca 12m2) przeznaczone były na magazyny pozwalające przetrwać oblężenie. Obecnie w kilku pomieszczeniach umieszczono muzealne wyposażenia dawnej szkoły, warsztatu tkackiego czy typowej izby. Między magazynami ciągnie się dookoła korytarz, również dostępny dla zwiedzających jak krużganki. Obok wioski Prejmer położona jest bliźniacza, choć nieco inna i mniejsza wioska Harman. Tam zmierzaliśmy również, lecz zaczepiony anglojęzyczny rumuński przewodnik niemieckiej wycieczki zapytał nas o dalsze plany i poradził, że ze względu na ograniczenia czasowe lepiej pojechać od razu do zamków Pelisor i Peles w miejscowości Sinaia. I miał rację!- z tego nie można zrezygnować. Są to „perły Karpat”
Zamek Peles zbudowany w stylu niemieckiego renesansu i zamek Pelisor- pseudośredniowieczny pałac. Zamki robią niesamowite wrażenie, takich jeszcze nie widzieliśmy. Oba zostały obfotografowane ale żadne zdjęcia nie oddadzą urody tych budowli. Na zwiedzanie wnętrz zamków z przewodnikiem potrzeba 4 godzin. And no photo inside.
W powrotnej drodze odwiedziliśmy zamek Bran, gdzie mieszkał sam Drakula oraz Rasnov z olbrzymim zamkiem na szczycie pobliskiej góry. Powrót do hotelu tradycyjnie o 20:00
Rano wyruszyliśmy w kierunku Curtea de Arges, z zamiarem obejrzenia monastyrów Horezu i Cozia oraz ciekawego widokowo jeziorka Lacul Vidranu. Niestety w drodze zatrzymały nas osuwiska skalne. Drogę zamknięto w miejscu, gdzie na pocieszenie zobaczyliśmy piękny wodospad górski. W pełnym słońcu na tle pełnej zieleni prezentował się wspaniale.
Popołudnie, zgodnie z planem, mieliśmy spędzić na starówce w Sibiu. Rumunia nie była tak bardzo zniszczona podczas wojny, co pozwoliło zachować sporo zabytków. Sibiu jest naprawdę warte obejrzenia, większość domów jest odnowiona i zagospodarowana. Jak zwykle w Rumunii każdy dom jest inaczej zdobiony i na inny kolor pomalowany. Nawet we wioskach domy zdobione są bardziej lub mniej strojnie, ale każdy dom coś choć troszkę ma. Kolory też różne- od szarości po czerwienie, śliwki, fiolety, pomarańcze, zielenie. We wioskach i małych miasteczkach domy stoją wzdłuż drogi przyklejone do siebie. Za domami zwykle znajduje się obejście z małym podwórkiem. Na ogół ukryte prezentuje się bardzo biednie i kontrastuje z fasadą domu. Z ulicy wchodzi się na podwórko, a potem do domu. Wchodzi się przez bramę z furtka szczelnie zasłaniającą obejście, częstokroć bramy wykonane są z rzeźbionego drewna.
Starówka w Sibiu z głównym placem, na którym znajduje się katedra, prezentuje się wspaniale. Liczne kościoły, katedry i bazyliki dodają uroku, toteż chodząc z mapa obejrzeliśmy różne zakamarki, np. most kłamców i dużo biedniejsze tzw dolne miasto. Tym razem powróciliśmy do hotelu wcześniej by spakować się przed jutrzejszą podróżą. Bądź co bądź nieco ponad pół tysiąca kilometrów
Wstaliśmy, zgodnie z planem o 6:30, boć to przed nami Bułgaria. Jeszcze tylko, nie obejrzany onegdaj, słynny monastyr Cozia, z oryginalnymi freskami bizantyjskimi. Położenie przy samej drodze ściąga nie tyko wiernych lecz i turystów. Niewielki kościół otoczony jest ukwieconymi jednopiętrowymi budynkami towarzyszącymi. Zrobiono delikatną renowację acz w dyskretny sposób.
Ale trza ruszać, bo przed nami długa droga. Mimo dobrej jakości szosy, wioski i miasteczka spowalniały i dopiero od Pitesti pomknęliśmy autostradą. Przed samą granicą nieco poplątaliśmy się, przeoczyliśmy drogowskazy (może ich nie było) i wskazówki nawigacji (Garmin zwany pieszczotliwie Gargamelem) i w końcu wjechaliśmy na granicę która wyglądała jak stare magazyny socjalistyczne, z dojazdami zastawionymi starymi skrzynkami. Pojawiły się jakieś samochody- no to my (pod prąd) za nimi. Okazało się jednak że musimy wrócić do tych „magazynów”. Jeszcze tylko urocza Rumunka w budce przy bramce skasowała nas ( z niewiadomych przyczyn) na 6 euro i ruszamy!.
Opuszczamy zatem piękną Rumunię
Wykonaliśmy odpowiednie telefony, zaopatrzyliśmy się w lewa i w drogę do Sozopola.
Droga przez Bułgarię innej jakości- widać że kiedyś była lepsza niż w Rumunii- i tak już pozostało, tempo modernizacji kraju dużo mniejsze, inne tez widoki. Na przedmieściach Varny widzimy drogowskaz na Burgas i, mimo iż Gargamel pokazuje inaczej, decydujemy się tędy jechać. Jak przyjezdni spod Radomia, nie doceniamy postsocjalistycznego rozumowania, półgodzinny koszmar z omijaniem metrowych (maluch by wpadł) dziur, błogosławię duże (17”) koła i AWD. Późnym popołudniem dojeżdżamy do naszego ośrodka Santa Marina ulokowanego na skraju Sozopola. Zakwaterowanie i krótki rzut oka na okolice. Widok z olbrzymiego tarasu na zatokę i zachód słońca jest zasłużoną nagrodą za trudy podróży.
Prześliczny ośrodek jak mini miasteczko w zieleni, z własną infrastrukturą, plażą na którą można zjechać (i wjechać) windą. Trzy baseny, boiska do siatkówki, koszykówki, plac zabaw etc. Nas, ponieważ trenujemy tenis stołowy na Spójni, najbardziej interesowała gra w pinponga. I tu zaskoczenie- sprzęt będący na wyposażeniu ośrodka (naiwnie własnego nie wzięliśmy) nadawał się tylko do nauki dzieci. Ale najgorsze były stoły od których piłka się nie odbijała!!! Po kilku minutach męki – zrezygnowaliśmy. W ośrodku jest (obowiązkowo) sieć wi-fi, co pozwalało na bieżąco śledzić m.in. Mistrzostwa Europy, gdzie to na kilka rozdań przez końcem, po koncertowej wręcz grze naszych par, byliśmy jeszcze na pierwszym miejscu (jak wiadomo zdobyliśmy „tylko” wicemistrzostwo).
Pierwsza wizyta w Sozopolu- jest to urocze miasteczko rybackie położone na kamiennym półwyspie. Brukowane uliczki, zakamarki i tarasy, tawerny tworzą niepowtarzalną atmosferę. Prześliczne stare domy- większość z nich drewniane lub obijane drewnem z czerwonymi dachami wpisane do rejestru dziedzictwa kulturowego. Stary port, łodzie i kutry rybackie, klifowe urwiska, wysepki tworzą piękny krajobraz. Na targu świeże warzywa i owoce, bardzo dobre wino (5 lewa) i piwo (1 lewa). Dwa dni wypoczynku i poznawania okolicy. Jutro- Istambuł!!
Droga do Istambułu- czerwona wg mapy- zaskoczyła nas, niestety in minus. Kręta, wyboista, dziura na dziurze, i gdyby nie drogowskazy na Turcję pewnikiem zmienilibyśmy trasę. Okazał się ,że zamiast remontować (modernizować) drogę, obniżyli jej status ( do żółtej), a czerwoną (wraz z numerem) przenieśli na starą żółtą, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w drodze powrotnej. Jeszcze tylko niezamierzone korowody na granicy (1 godzina) i meldujemy się w Turcji. Drogi wspaniałe, zachęcające do szybszej jazdy, ale gdy naiwnie, na autostradzie ustawiłem na tempomacie 130, zatrzymała nas policja. Okazało się ze owa autostrada jest tylko drogą szybkiego ruchu, bo jeszcze nieodebrana, i można tu jechać tylko 99km/h (??!). Sztuka negocjacji pozwoliła wykpić się za 50 Euro (z proponowanych 300).
Przed wyjazdem przezornie wgrałem do Gargamela aktualna mapę Turcji, i bardzo dobrze bo bez tego błąkalibyśmy się po Istambule do dziś. Ten godzinny dojazd do hotelu to niezapomniane przeżycie, naprzód wyrzuciło nas z głównej drogi (tylko dla tramwajów i taksówek), potem uliczka zaczęła się zawężać do szerokości objuczonego osła, jechałem po kramach i towarach wystawionych na ulicę, przez zakazy wjazdu czy zgoła ruchu. Gargamel podprowadził nas pod sam hotel, a urzędujący przed drzwiami portier spojrzał na rejestrację, zdjął pachołek i wskazał miejsce do parkowania. Ponieważ zarezerwowałem hotel w starej dzielnicy Sultanahmed, w pobliżu wszystkich najważniejszych miejsc, przewidując potencjalne problemy napisałem do hotelu Legend z prośbą o rezerwację miejsca parkingowego. I bardzo dobrze, bo miejsc było w sumie 2! Dojazd – hardcore-, ale lokalizacja i widok z tarasu hotelowego- bajkowy. Błękitny meczet o rzut beretem, przepiękny widok na morze Marmara i cieśninę Bosfor!! Ale czas nie pyta- nie staje, wyruszamy więc w miasto. Po wyjściu z hotelu naradzamy się (z mapą) gdzie iść, aż tu zaczepia nas starszy jegomość pytaniem czy mówimy po francusku (?), poczem zarzuca użytecznymi informacjami gdzie co obejrzeć, kiedy, za ile itp. Na zakończenie zapytał skąd pochodzimy, bo nie wyczuł (!?) obcego akcentu. Szkoda że nie spróbowałem na nim dość dobrze opanowanego akcentu arabskiego. Zaczynamy oczywiście od hipodromu z którego pozostał jeno obelisk- identyczny jak w Karnaku i na Placu de la Concorde w Paryżu. No ale naprzeciwko: najokazalszy- Błękitny Meczet, na wstępie dostajemy pelerynki do osłonięcia różnych nagości i worek na buty (po zdjęciu) i bez przeszkód wchodzimy do środka. Tłum wiernych i niewiernych przeplata się ze sobą w każdym meczecie, widać że religii nie traktują ortodoksyjnie, islam i chrześcijaństwo żyją w zgodzie obok siebie. Coś takiego widzieliśmy tylko w Egipcie, gdzie to kościół koptyjski był na równych prawach z islamem. Jeszcze wyraźniej widać to w Aya Sofia (Święta Zośka), która wszak powstał przed erą islamu- tj w IV wieku, a przecie Mohamet urodził się w VI wieku (570r). Język turecki to nie arabski, w którym spisany jest Koran, toteż by zostać praktykującym muzułmaninem trzeba się arabskiego (w mowie i piśmie!!) nauczyć. Turcję jednak ciągnie bardziej do Europy, mimo nikłego procenta powierzchni w Europie, niż do Azji. Zarówno Błękitny Meczet jak i Aya Sofia (Hagia Sofia, wg różnej dowolnej pisowni) są budowlami zapierającymi swą wielkością dech w piersiach. Najstarsza i najbardziej znana na świecie Aya Sofia już (jako jedyna spośród spotykanych świątyń) skomercjalizowała się i pobiera opłaty za wstęp.
Wieczorem wizyta na Wielkim Bazarze. Późno już i stragany zamykają się, ale w otwartym jeszcze sklepie za grubą „omegę” z 3 cyferblatami Turek chce 160 wariatów (lirów, 2:1 do złotówki). Nie korzystamy i wracamy do hotelu kontemplować wspaniałe widoki z restauracji na hotelowym tarasie
Drugi dzień pobytu w Istambule przeznaczamy na spokojny (nic już nie musimy) kilkugodzinny spacer. Po drodze zahaczamy o Grand Bazar, gdzie cena „omegi” spadła już do 120 TL, i zwiedzając leżący przy głównej arterii grobowiec Suffi Paszy udajemy się na poszukiwanie słynnego meczetu Sulejmana wraz z niemniej słynnymi grobowcami. Meczet przechodzi właśnie renowację (nie szkodzi) ale grobowce są otwarte dla zwiedzających. Grobowce pięknie malowane, ozdobione, i puste (bez tłumu zwiedzających). Marszruta wiedzie w stronę dzielnicy taxim, gdzie to mieszkałem podczas pierwszego pobytu w tym mieście. Po drodze chcemy obejrzeć Nowy Meczet oraz Targ Egipski czyli spice bazar. Nowy Meczet (z XVI wieku, więc stosunkowo młody) jest wspaniały. Olbrzymi, prześlicznie wykończony a i atmosfera inna niż w dwóch pierwszych, dopiero jak hałaśliwa wycieczka włoska poszła sobie, mogliśmy zrobić zdjęcia i poczuć klimat tego miejsca. Odwiedzamy jeszcze rzecz prosta kompleks pałacowy Topkapi, a przed hotelem widzimy jak rozkładają (?na sprzedaż?) dywany. Oczywiście, skoro już wyjeżdżamy..
W drodze do hotelu znajdujemy, ze na Grand Bazar, scena zegarka spadła już do 80 TL. Po dłuższych targach i ceregielach łaskawca spuścił do 50. Droga do domu tym razem niekłopotliwa (już znana) toteż kolację z winkiem jemy już na naszym tarasie w Sozopolu.
Kolejne dni spędzamy na leniwym wylegiwaniu się nad cudownym morzem Czarnym, wycieczkach po okolicy, łącznie z Burgas i zakupach w tutejszym Centrum Handlowym (carrefour). Wieczorne spacery, no i obróbka tych kilkunastu GB zdjęć. Nie ma czasu na nudę.
Z wycieczek polecam Nesseber. Starożytna Messambria jest pięknym nadmorskim miasteczkiem, większym i bardziej tłocznym niż Sozopol. Co rzuca się od razu w oczy to olbrzymia ilość świątyń, niektóre z nich w całkiem niezłym stanie. Bazylika- ta najstarsza leżąca tuz nad brzegiem morza pochodzi z V wieku, a w niej uwił sobie gniazdko uliczny grajek na banjo. Zdobienia (zachowane w większości świątyń) ceramiczne wyglądające jak denka butelek. Piękne plaże, stary port zachęcają do odwiedzenia. Dużo małych tawern i restauracyjek (np. w formie jaskiń ze stalaktytami), a budownictwo na Starym Mieście – bardzo przypominające Sozopol.
Czas opuszczać Bułgarię, ale w planie mamy jeszcze najwspanialszy w Bułgarii Monastyr Rylski. Wyruszamy o 7:00 bo przed nami kawałek drogi. Po drodze mijamy pola słoneczników, które pięknie rozwinęły się na nasze pożegnanie i wpadamy na autostradę do Sofii. Przed Rilą zbaczamy nieco z drogi by obejrzeć tzw piramidy w Stobie- formacje kamienne w kształcie piramid. 2 lewa za wejście. Jazda przez góry w strugach deszczu też dodawała uroku przygodzie. Niedaleko anonsowane głośno 7 jeziorek rylskich ale głównym celem, dla którego jechaliśmy 500 km jest sam monastyr. Założony w XIV wieku był przez lata symbolem oporu przeciwko tureckiej okupacji, dziś tłumnie odwiedzany i podziwiany. Przepiękna lokalizacja w sercu gór dodaje mu jeszcze uroku. Dwie godziny spędzone tam wydawały się chwilką. Ruszamy na poszukiwanie hotelu. Poszukiwanie to właściwe słowo, bo mimo uprzedniej rezerwacji w Blagoevgradzie, nie było to łatwe. Gargamel nie miał aż tak szczegółowej mapy miejscowości. Po tłumaczeniu symultanicznym (nalewkowy na CPN znał drogę ale nie znał języka, a miejscowa turystka znała angielski choć nie znała drogi, żandarmi znali pismo rysunkowe, a napotkany przechodzień język migowy) docieramy co celu, którego nie możemy znaleźć. Znów dochodzenie wśród miejscowej ludności- okazało się ze mały i sympatyczny hotelik (piękny i duży pokój, na dole sklep i restauracja ukryty miał szyld wśród zieleni, niedostrzegalny z drogi. Jutro przez Sofię, Serbię do Aradu na nocleg
Zaalarmowani sondażami decydujemy się nadłożyć nieco drogi by oddać głosy w wyborach prezydenckich. Widmo powrotu …. Strach pomyśleć!!
Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku (druga tura wyborów) kierujemy się na Serbię. Droga przez Belgrad jest dużo szybsza, choć niestety trzeba wykupić zielona kartę (100 Euro!). Na granicy z Serbią przypominają się czasy PRLu- toaleta jaką ostatnio widziałem na dworcu w Laskowicach w roku 1975. Nocleg w małym hoteliku w Aradzie- ciekawostka: nazwa: svenska i o takiej rejestracji samochody właściciela i kolegów?!
Ostatni postój wyznaczyliśmy sobie w Bardejowie- ślicznym słowackim miasteczku. Przepiękny rynek (też w dziedzictwie Unesco) z katedrą i ratuszem, okazałe baszty. Urok tego miasteczka sprawia ze warto tak zaplanować podróż by tamtędy przejechać. Nieopodal Bardejovskie Kupele czyli uzdrowisko z wodami uzdrawiającymi i skansenem leżącym nieopodal. Wioska żywcem zachowana z XVIII wieku.
Droga do Polski też z niespodziankami, choć tym razem in plus. Jadąc na przejście graniczne widzimy, co potwierdza Gargamel, tabliczkę z napisem Polska. Na mapie jest ledwo widoczna czarna nitka drogi. Jedziemy! I bardzo słusznie: droga piekna a napotykane po drodze łemkowskie cerkwie tylko to potwierdzają. Mija 23 dzień podróży.
kilka słów podsumowania: RUMUNIA
Po pierwsze to już nie ten kraj rojący się od cyganów, naciągaczy, żebraków i złodziei.
Słynne drogi rumuńskie na których łamało się resory przechodzą do bajek. Niewiarygodny strumień pieniędzy unijnych każe oczekiwać, że za 2 lata będą dużo lepsze niż w Polsce. Infrastruktura takoż. Pensjonaty i hotele na bardzo przyzwoitym poziomie.
Jedzenie. No cóż- ja jestem wszystkożerny, ale moja „manżelka” cierpiała bardzo, głównie na brak dostatecznej ilości warzyw i owoców.
Z komunikacją- bez problemów, znajomość angielskiego czy francuskiego (nawet u celnika z granicy!)- prawie powszechna.
Widoki- architektura, a przede wszystkim wspaniałe krajobrazy warte są wyrzeczeń.
Bułgaria- w zasadzie przez cwierc wieku nie zmieniło sie nic. Ludzie życzliwi (no moze leopsza ogólna znajomosć języków), pogoda, morze . polecamy
Turcja: Istambuł- program obowiązkowy dla kazdego glog-trotuara.
Po pierwsze to już nie ten kraj rojący się od cyganów, naciągaczy, żebraków i złodziei.
Słynne drogi rumuńskie na których łamało się resory przechodzą do bajek. Niewiarygodny strumień pieniędzy unijnych każe oczekiwać, że za 2 lata będą dużo lepsze niż w Polsce. Infrastruktura takoż. Pensjonaty i hotele na bardzo przyzwoitym poziomie.
Jedzenie. No cóż- ja jestem wszystkożerny, ale moja „manżelka” cierpiała bardzo, głównie na brak dostatecznej ilości warzyw i owoców.
Z komunikacją- bez problemów, znajomość angielskiego czy francuskiego (nawet u celnika z granicy!)- prawie powszechna.
Widoki- architektura, a przede wszystkim wspaniałe krajobrazy warte są wyrzeczeń.
Bułgaria- w zasadzie przez cwierc wieku nie zmieniło sie nic. Ludzie życzliwi (no moze leopsza ogólna znajomosć języków), pogoda, morze . polecamy
Turcja: Istambuł- program obowiązkowy dla kazdego glog-trotuara.
Dodane komentarze
agniecha0103 2016-03-02 12:12:34
"W tym roku drugi raz wybieramy się do Bulgarii ( w 2012 byliśmy w Sinemorcu) więc bardzo chętnie przypomniałam sobie jak to podróżuje się naszymi drogami - wyjazd z Ostrowca Św. jak przez Rumunię no i oczywiście przez Bułgarię. Naprawdę fajna relacja i piękne zdjęcia. Pozdrawiam."piautre 2010-09-25 19:37:14
niestetty jestem ubezpieczony w Mbank (hestia). odesłali mnie na drzewo. nie mają ani w zakresie ani w ofercie. najtańszą oferte na zieloną karte w PL ma Wartatkos 2010-09-22 19:26:30
dziwi mnie że nie wzieliscie zielonej karty za darmo w Polsce, jak ja zrobilem...dzięki temu ni emusiałem bulić tych 100 Euro :)lena13 2010-09-21 17:48:02
Dziękuję za bardzo ciekawy i wyczerpujący opis wspaniałej podrózy, szczególnie za opisanie Rumunii, brakuje mi tylko opisu Brasov - bo chyba nie ominęli państwo tego "rodzynka"? Proszę zajrzeć do mojej galerii, udało mi się uchwycić koloryt zamku Peles. Pozdrawiam serdecznie. Lena.Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.