Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Relacja w wyprawy do Indii i Nepalu (wrzesień, październik 2005): część I > INDIE, NEPAL



Mieliśmy 2 alternatywne sposoby spędzenia czasu podczas tego wyjazdu. Górski (głównie trekking w Ladakhu bądź Nepalu) lub zwiedzaniowy. Mimo, iż jesteśmy górskimi ludźmi, wybraliśmy 2.opcję. W górach już w tym roku parę razy byliśmy (zimą – m.in. Gorce, wiosną – Świdowiec na Ukrainie, następnie Tatry Polskie i Słowackie, egzotyczne miejsca zwiedzaliśmy jakby mniej. No, byłbym zapomniał, że Madzia spędziła w czerwcu tydzień w Republice Zielonego Przylądka, ale mnie tam nie było, więc można powiedzieć, że to się nie liczy . Plan był prosty, ale ciężki do zrealizowania. Pędzimy przez Indie i Nepal tak szybko na ile się da, chcemy dotrzeć do jak największej ilości ciekawych miejsc, a poza kilkudniowym mikrotrekkingiem w Ladakhu nie spędzamy nigdzie więcej czasu niż około 2 dni. Na pewno z odpoczynkiem będzie to miało mało wspólnego, ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Zresztą, dużo bardziej byśmy się zmęczyli spędzaniem nudnych wakacji gdzieś na hiszpańskich czy greckich plażach. Odpoczynek będzie po powrocie w pracy lub na emeryturze
Wielu, jeśli nie większość, speców podróżniczych proponuje skoncentrować się na małym odcinku danego kraju i poznać go w miarę dokładnie. Podejście słuszne, ale my jak zawsze jesteśmy głodni nowości. Chcemy zobaczyć jak najwięcej. Nawet jeżeli będziemy to robić „po łebkach”. Jest tyle miejsc na świecie, w których jeszcze nie byliśmy, że nie wiem kiedy znowu odwiedzimy kraje, które już poznaliśmy. Zresztą, jeśli chodzi o Indie, będzie to zwiedzenie „po łebkach” tylko części północnej i północno-wschodniej. Więcej się nie da. Żeby dobrze zwiedzić Indie potrzeba na to roku, żeby je poznać potrzeba lat kilku.
Co do ekipy – stało się tak, jak to często się dzieje w takich sytuacjach. Z początku, liczba chętnych na wyjazd była spora. Później z różnych przyczyn topniała, aż skończyło się na tym, że zostaliśmy sami. Ma to swoje plusy (elastyczność podejmowania decyzji, mniejsze ryzyko kłótni w zespole etc.), ale też i minusy (towarzyskość, bezpieczeństwo osobiste a przede wszystkim bagażu).
Cały okres wakacyjny to zbieranie informacji, czytanie książek, przewodników, relacji z wypraw i stopniowe zastanawianie się nad szczegółami wyjazdu. Po drodze szczepienia, uzupełnianie sprzętu, polowanie na okazyjne ceny biletów lotniczych. Na początku września plan był już gotowy, a bilety kupione. Ostatecznie wybraliśmy, to chyba mała niespodzianka, Aerofłot, głównie z powodu ceny. Co do planów trasy to miała ona przebiegać mniej więcej następująco:
Delhi – Amritsar i okolice (granica pakistańsko-indyjska) – McLeod Ganj – Manali – Ladakh (Leh i okolice, dolina Nubry, kilkudniowy trekking do ustalenia na miejscu) – Delhi – Agra – Varanasi – i teraz Nepal: Pokhara i okolice – Dolina Kathmandu – Royal Chitwan National Park – powrót do Indii i Delhi. Trasa bardzo ambitna jak na 1 miesiąc.
No właśnie, 1 miesiąc, tylko 1 miesiąc. Jak tego czasu jest mało. Takie są niestety uroki bycia pracownikiem najemnym.
Może w takim razie jeszcze słówko o nas. Skoro już to czytasz, masz prawo wiedzieć o nas coś więcej. Mamy po 28 lat, pochodzimy i mieszkamy w Krakowie i nie lubimy się nudzić. Ponad wszystko lubimy to, co stworzyła natura, co nie oznacza, że Madzia nie goli np. nóg a ja nie używam dezodorantów. Chodzi nam głównie o przebywanie na natury łonie.
Poniższa relacja to skrót z pamiętnika, który w formie papierowej, prowadziłem przez cały okres trwania wyprawy.
DZIEŃ 1. 16/9/2005
Na dworcu kolejowym w Krakowie postanawiamy jeszcze nabyć u bukinistów parę książek do podróży. Trochę nam schodzi, boimy się, że nie zdążymy na pociąg. Wreszcie Madzia znajduje coś „na temat”, czyli „Podróż dookoła świętej krowy” Lucyny Winnickiej i „Kamienne tablice” Żukrowskiego. Mamy jeszcze przewodniki, mapy, notatki, parę tygodników, więc i tak waży to wszystko stanowczo za dużo. Tę noc spędzamy w świeżym małżeńskim łożu naszych przyjaciół Barty i Martka w Warszawie, którzy sami przenoszą się na małą sofę do swojego salonu. Jeszcze przepyszna obfita kolacja, dyskusje o podróży (nasi gospodarze wybierają się wszakże za miesiąc na trekking dookoła Annapurny) i trzeba iść spać, żeby nie zaspać na samolot.
DZIEŃ 2. 17/9/2005 I DZIEŃ 3. 18/9/2005
Przylecieliśmy do Delhi ok. 3 nad ranem, po 2 lotach rosyjskimi liniami lotniczymi (z Wawy do Moskwy i z Moskwy do New Delhi) oraz kilkugodzinnym koczowaniu na lotnisku Sheremetevo. Lot Aerofłotem, którego tak obawiała się Madzia, upłynął bez większych niespodzianek. Lecieliśmy, co prawda, maszynami dość mocno wyeksploatowanymi, szczególnie IL-em 86, który, jak się śmialiśmy, „z niejednego pieca już chleb jadł”, ale poza dziwnymi i do tej pory dla nas niezrozumiałymi dymami wydobywającymi się z klimatyzacji podczas lądowania, nic więcej nas nie zaskoczyło. Może dlatego, że już wcześniej czytaliśmy, że stewardesy pracujące dla rosyjskich lini lotniczych nie należą do dziewczyn pierwszej młodości, a zmarszczki pokrywają bardzo grubymi warstwami pudru i tuszu. No i na koniec jeszcze jeden kamyczek do rosyjskiego ogródka. Nie mam pojęcia dlaczego nikt z zarządzających tym, bądź co bądź, dużym międzynarodowym lotniskiem w stolicy państwa wciąż aspirującego do bycia światowym mocarstwem, nie wpadł na pomysł zamontowania większej ilości ławeczek dla oczekujących na swój następny lot. Kilka takowych zdecydowanie nie wystarcza do obsłużenia tysięcy podróżujących. Kończy się to koczowaniem na schodach, posadzce, gazetach i wyglądzie bardziej przypominającym Azję niż Europę.
W czasie odprawy paszportowej na lotnisku w Delhi poznaliśmy trójkę Polaków, którzy mieli w planie trekking do bazy pod Annapurną (ABC). Na razie jednak przez kilka dni postanowili skorzystać z gościnności pracowników polskiej ambasady, którzy byli ich krewnymi. Jeden z dwóch chłopaków nie był jednak zaproszony, ponieważ na wyjazd do Indii zdecydował się dopiero kilka dni przed wylotem (są ludzie szaleni na tym świecie). Postanowił więc przyłączyć się do nas i pojechać z nami do hoteliku, w którym mieliśmy zarezerwowane 2 najbliższe noclegi. Człowiek ten okazał się wyjątkowo sympatycznym Leszkiem z Łodzi (sie ma, Leszek!), z którym spędziliśmy razem pół dnia i 2 noce w Delhi oraz przywiezionym przez niego polskim krupnikiem zabijaliśmy amebę, która jak sądziliśmy, z pewnością zagościła już w naszych organizmach.
Na lotnisku postanowiliśmy skorzystać z rad znalezionych w necie i wykupić kurs do hotelu tzw. pre-paid taxi, aby uniknąć oskubania głupich białasów przez jakiegoś sprytnego i mądrego autochtona. Miejscowi jednak nie rezygnowali tak łatwo, ponieważ każdy przedstawiał się jako przedstawiciel biura obsługującego pre-paidy. Dumni z poprawnie przeprowadzonego rozszyfrowania wroga kupiliśmy kurs na Paharganj we właściwym okienku. Około dwudziestokilometrowa droga z lotniska w okolice Main Bazar na długo pozostanie w naszej pamięci. Środek nocy, straszny ruch, setki busów, ciężarówek, taksówek, aut, wszelkiej maści riksz i rowerów. Kompletny chaos na drodze. W dodatku trafiliśmy na taryfiarza szaleńca, który być może chcąc zaimponować innostańcom swoimi umiejętnościami za kółkiem, a być może licząc na napiwek za szybkie dowiezienie nas na miejsce łamał wszelkie zasady drogowe, wymijał z lewej, prawej, chodnikami, zieleńcem, jeździł pod prąd, na czerwonym świetle; można powiedzieć, że wykorzystywał każdy wolny centymetr ulicy i jej bliskiej okolicy, żeby przybliżyć się do celu. Do tego głośna hinduska muzyka z radia, dokładnie jak z reklamy KitKata.
Main Bazar w dzielnicy Paharganj przywitał na smrodem, śmieciami i śpiącymi na ulicy bezdomnymi. Taksówkraz próbował nas wysadzić gdzieś pomiędzy krową, śpiącym (martwym?) gościem na ulicy oraz kiblem na wolnym (na pewno nie świeżym) powietrzu znajdujący się na uliczce o szerokości 2 metrów. Próbował nam wmówić, że z pewnością jesteśmy na miejscu. Nie daliśmy się, niemniej jednak, w szoku byliśmy dopiero za chwilę, gdy okazało się, że nasza uliczka wygląda dokładnie tak samo! Jakoś dotarliśmy do naszego hotelu. Ale to nie koniec. Nawet na schodach, przed samym hotelem lokalsi próbowali nam wmówić, że nasz hotel jest zamknięty a my powinniśmy się przespać po 2.stronie uliczki. Oczywiście, jak to większość Hindusów, kłamali w żywe oczy.
Z ich kłamstwami spotkaliśmy się także kolejnego dnia, gdy chcąc kupić bilety w słynnym Tourist Information Office na dworcu kolejowym New Delhi próbowali nas odciągnąć od tego miejsca prawie sprzed drzwi. Twierdzili, że biura nie ma, jest zlikwidowane, a lada chwila spodziewaliśmy się usłyszeć, że spadła na nie bomba.
Jak na razie, nasze zdanie o poznanych przez nas Hindusach jest takie, że nie potrafią mówić prawdy, próbują naciągnąć białych, a gdy nie znają odpowiedzi na zadane im pytanie, nie przyznają się do tego tylko wymyślają jakieś bzdury na poczekaniu. I tak np. pytając 4 Hindusów o miejsce odchodzenia pociągu do Amritsaru usłyszeliśmy 4 różne odpowiedzi. Jak widać, łatwiej jest im rzucić dowolną liczbę czy pokazać dowolny kierunek niż przyznać się do swojej ignorancji.
Niedziela upłynęła nam na zwiedzaniu Delhi wynajętą na kilka godzin autorikszą. Zdaliśmy się zupełnie na kierowcę, którego zadaniem miało być pokazanie nam „most interesting places in Delhi”. Część z interesting places była już zamknięta (niedziela wieczór), ale i tak odwiedziliśmy m.in. świątynię Lakszmi, świątynię Sików, Indira Gandhi Memorial (dom z ogrodem gdzie żyła i została zastrzelona I.Gandhi), dom Mahatmy Gandhiego. Zobaczyliśmy także parlament, pałac prezydencki, dzielnicę rządową, a także Stare Delhi, gdzie króluje smród, brud i ubóstwo, ale wszystko w egzotycznym, więc dla nas bardzo interesującym, wydaniu. Bieda, mnóstwo bezdomnych, co chwilę ktoś prosi o bakszysz. Ludzie śpią, mieszkają, jedzą i pracują na ulicy. A do tego smród, pełno śmieci, hałas oraz święte krowy przeciskające się miedzy rikszami i straganami lub spokojnie leżące na ulicy i konsumujące wszystko, co ludzie wyrzucą na ulicę, nie wyłączając worków foliowych. Gdzieniegdzie apatyczne i często poranione bezdomne psy nie mają siły, aby znaleźć coś do jedzenia. Obraz nędzy i rozpaczy. Obraz bardzo ciekawy, ale tylko dla kogoś, kto może tak jak my, jakiś czas przypatrywać się temu z boku, zrobić kilka fotek a następnie wrócić do swojego, czasem spokojniejszego, a z pewnością czystszego i bardziej przyjemnego życia.
Mam ochotę robić zdjęcia, utrwalać to, co widzę, ale nie mogę się przełamać i nieczule, z reporterskim wyrachowaniem podchodzić do tych biedaków, cyknąć fotkę i odejść. Wiem, że im nie pomogę, ale nie chcę, żeby czuli, że traktuje ich tylko i wyłącznie jako odczłowieczony obiekt fotografowania.
DZIEŃ 4. 19/9/2005
Opuściliśmy budzące ambiwalentne odczucia Delhi i pojechaliśmy pociągiem do Amritsaru – stolicy Sików i największego miasta stanu Punjab (Pendżab). Męcząca 8h podróż w upale upłynęła bez większych niespodzianek, nie licząc umilających nam czas transwestytów, Sikhów wiążących na głowie turbany ze szmaty wielkości flagi sektorówki ze stadionu Wisły i sprzedawców żarcia oferujących różnego rodzaju potrawy, których nazw ani składu nie byliśmy w stanie rozszyfrować. Skusiliśmy się jedynie na kilka butelek wody i pepsi oraz coś, co wydawało nam się znajome, czyli placki przypominające węgierskie czy słowackie langosze. Stanowiło to pewnego rodzaju 2.etap procesu przechodzenia z jedzenia polsko-zachodniego na hinduskie, które chcieliśmy, aby przebiegało raczej stopniowo, a którego etapem nr 1. było skonsumowanie dzień wcześniej w delhijskim McDonaldsie zestawu Maharadża Menu. Jeszcze jednym zjawiskiem, zaobserwowanym z okien pociągu, o którym nie można było nie wspomnieć, jest swoboda z jaką Hindusi podchodzą do intymnej sytuacji, jaką jest dla nas stolcowanie, zwane także kupszczeniem. Nigdy w życiu nie widzieliśmy tylu gołych tyłków a także wylatujących z nich żółtych (czy to po curry?) klocków. Zjawisko nasilało się zdecydowanie na obrzeżach stolicy, a liczba pojedynczych a także grupowych (tak, tak – część Hindusów oddaje się tej czynności w grupie – zawsze można w trakcie pokonwersować) obsrańców powodowała zawrót głowy.
Z Amritsaru udaliśmy się od razu autorikszą do odległego o ok.30 km jedynego przejścia granicznego łączącego Indie z Pakistanem, na jedyną w swoim rodzaju ceremonię oficjalnego zamykania granicy o zachodzie słońca. Zmyleni co nieco informacjami z przewodnika oraz uzyskanymi od Hindusów, przezornie zameldowaliśmy się na miejscu jakieś 3 godziny przed czasem, które upłynęły nam na konsumpcji kolejnych miejscowych wynalazków kulinarnych, uśmiechaniu się do wszystkich lokalsów nie spuszczających nas z oka oraz kupowaniu akcesoriów, których noszenie przysporzyło nam nowych przyjaźnie nastawionych znajomych, czyli flagi Indii oraz daszko-czapek w kolorach narodowych. Ceremonia – czad! Oba państwa, żyjące przecież wciąż oficjalnie w stanie wojny, stroją piórka i pokazują, które z nich jest silniejsze, za pomocą takich środków jak: ilość zgromadzonych widzów-uczestników po swojej stronie, głośność krzyków, szybkość chodzenia i wysokość podnoszenia nóg swoich wystrojonych żołnierzy granicznych i dziesiątki innych niuansów. Jest też wodzirej, który podgrzewa atmosferę zachęcając do wznoszenia patriotycznych, może także i antypakistańskich okrzyków. Dzisiaj jednak, ponoć wyjątkowo liczna publika, była tak nabuzowana, że wodzirej musial ją wręcz stopować. W przeciwnym razie część osób była gotowa do przekroczenia granicy i własnoręcznego pokazania Pakistańczykom kto ma rację. Ceremonia trwa ok.1,5 h i gromadzi, szczególnie po stronie hinduskiej, tysiące osób! I tak każdego wieczoru! Naprawdę ciekawe i barwne wydarzenie, jedyne w swoim rodzaju. Inną ciekawostką, obrazującą poziom cen i biedę Indii, jest to, że gdy autorikszarz, który zawiózł nas na granicę, karnie czekał na nas przez kolejnych kilka godzin, a następnie odwiózł kolejno na dworzec po plecaki i dalej przez gigantyczny korek do Złotej Świątyni, zrobił prawie 100 km i stracił na to ponad 6h, dostał za całość przysługi niewiele ponad 15 PLN wydawał się naprawdę szczęśliwy.
Wieczór minął nam na zwiedzaniu Złotej Świątyni, świętego miejsca Sików, położonej na wyspie pośrodku jeziora, pokrytej 750 kg złota, otoczonej pięknymi białymi budynkami i świątyniami. Całość robi imponujące wrażenie! Noc, lśniąca na złoto świątynia odbijająca się w wodzie, setki modlących się, śpiewy. Miejsce niesamowite! Jedni pielgrzymi wychodzą, inni wchodzą, jedni się modlą i śpiewają, inni już śpią rozłożeni na posadzkach. Do tego rytualne kąpiele w jeziorze. Miejsce rewelacyjnie klimatyczne.
DZIEŃ 5. 20/9/2005
Odwiedzamy je ponownie dziś rano. Wstaliśmy wcześnie, aby zobaczyć świątynię w blasku wschodzącego słońca. Noc spędziliśmy za darmo w przyświątynnej sali; oczekiwano od nas tylko ofiary. Madzia została w nocy podstępnie pogryziona przez pchły.
Nasze pierwsze opinie na temat Sikhów są dość pozytywne. Nie rzucają wszystkich śmieci prosto pod swoje nogi, nie wypróżniają się przy innych. Zresztą znacznie lepiej im się w życiu powodzi niż przeciętnym Hindusom. Często prowadzą dobrze prosperujące biznesy, zajmują wysokie stanowiska w armii i administacji państwowej. Ile razy, w różnych częściach Indii, widzieliśmy kantor wymiany walut, zawsze zgadywaliśmy, że będzie prowadzony przez Sikha. Rzadko się myliliśmy.
Teraz siedzimy w pociągu do Pathankot, z którego będziemy chcieli złapać autobus do Dharamsali. Można powiedzieć, że jedziemy na spotkanie z Dalajlamą XIV, który rezyduje nieopodal od kilkudziesięciu lat, po ucieczce z Tybetu. Straszny upał, jestem cały mokry, wszyscy ludzie nas obserwują. Każdy najmniejszy ruch, widać jak bardzo ciekawi ich biały człowiek. W Punjabie, w odróżnieniu od Delhi, ludzie są przyjaźniej do nas nastawieni, nie widzą w nas tylko chodzących skarbonek. Są nas ciekawi, próbują zagadywać, uśmiechają się. Ich wzrok czujemy na sobie w każdej chwili. Postawiłbym tezę, iż to oni są nawet bardziej ciekawi nas niż my ich. A przecież to my przyjechaliśmy do nich, żeby ich poznać.
Niedługo wyjedziemy z krainy Sików, brodatych turbaniarzy, a wjedziemy na tereny górskie, gdzie zapewne spotkamy wielu Tybetańczyków, a pewnie także niestety wielu turystów. Nie lubimy zbytnio tych ostatnich, ale nie da się ich ominąć, jeżeli mamy w planie odwiedzenie kilku znanych miejsc. Będziemy musieli ich tolerować, choć prawdę mówiąc, przez kilka dni pobytu w Indiach nie spotkaliśmy ich zbyt wielu. Dobrze, że sezon się jeszcze nie zaczął.
Jeździliśmy już słynnymi (głównie ze złej strony) indyjskimi kolejami, jeździliśmy rikszami, teraz pora na lokalne autobusy. Ponoć panują w nich takie ściski, że cudem jest znalezienie wolnego miejsca na dachu.
Sympatyczny brodaty Sikh, który już wcześniej zagadywał mnie o podstawowe sprawy ( o tym za chwilę) siedzi teraz obok mnie i czyta każde moje słowo, które wychodzi spod długopisu. Nic nie rozumie, pewnie nawet nie jest w stanie rozszyfrować żadnej z koślawo stawianych przeze mnie literek, ale siedzi i się wpatruje. Czuję się jak kosmita, którego pojazd rozbił się właśnie na Rynku w Krakowie, a tłum gapiów z wielkimi oczyma nie może stracić choćby jednego ruchu czy grymasu nieznajomego.
O co pytają Hindusi? Zależy oczywiście od stopnia znajomości języka angielskiego. Nie znający go w ogóle uśmiechają się, początkujący pytają się „which country?” (z którego kraju?). Oczywiście zwykle odpowiedź „Poland” nic im nie mówi. Czasem, dla świętego spokoju, mówimy więc „Jurop”. Kiwają wtedy ze zrozumieniem głowami. Na dobrą sprawę można by na takie pytanie odpowiedzieć np. „From Żabiniec” (nasze osiedle) i ich reakcja byłaby taka sama. Kolejny stopień wtajemniczenia to pytania z serii „First time to/in India?” (Pierwszy raz w Indiach?), a następny - różnego rodzaju pytania o wrażenia z pobytu w Indiach. Tak czy siak, ze znajomości angielskiego przez Hindusów nie ma się co śmiać, ponieważ przynajmniej podstawowe słówka zna prawie każdy, a większość dobrze wykształconych zna angielski lepiej od nas. Zresztą, jak mówił mi potem pewien informatyk z HP z Bengalore, większość dzieci zaczyna naukę angielskiego w wieku 5 lat, a np. sporo nawet lokalnych gazet wychodzi w tym języku.
Lokalnym autobusem dojechaliśmy wreszcie do Dharamsali. Standard, zarówno samego autobusu, jak i dróg, bardzo słabiutki. Rzucało nami we wszystkie strony. Kierowca miał do pomocy dyżurnego, który sprzedawał bilety i gwizdkiem informował kiedy kierowca ma się zatrzymać, a kiedy ruszyć. Czasem zatrzymywał się co 50 metrów, nawet na zakręcie i pod górkę. M. denerwowała się co nieco o nasze plecaki, których nie zdążyłem przypiąć do dachu przed odjazdem i które w każdej chwili na dziurawych himalajskich drogach nasz podskakujący autobus mógł zgubić
Z Dharamsali jeszcze tylko kolejny autobus (z przygodami – osunięta ziemia na drogę) i już byliśmy w McLeod Ganj, gdzie siedzibę ma rząd tybetański na uchodźstwie i gdzie mieszka Dalajlama XIV. Pierwszym szokiem było zobaczenie wielkiej ilości mnichów buddyjskich spacerujących sobie w swoich czerwono-żółtych bądź tylko czerwonych szatach po miasteczku. To jest to, co chcieliśmy od dawna zobaczyć. Zafascynowani zaczęliśmy się im przyglądać tak, jak do tej pory czynili to Hindusi wobec nas. Ci jednak, chyba przyzwyczajeni do turystów i zainteresowania jakie im towarzyszy, nic sobie z tego nie robili. Zastanawialiśmy się też, co mnisi porabiają, jak wygląda ich zwykły dzień, gdyż wielu z nich spacerowało po uliczkach McLeod Ganj, śmiało się, żartowało, rozmawiało, siedziało w restauracja. Naprawdę super widok. Wreszcie możemy też pochwalić Pascala za zarekomendowanie w swoim przewodniku knajpki w hotelu Snow Lion, w którym stołowaliśmy się tego i następnego dnia. Pyszne tybetańskie jedzenie, szczególnie smażone momo wegetariańskie i z baraniny, duże porcje i dość tanio. Poza tym stołują się miejscowi, w tym mnisi, więc musi tu być bezpiecznie dla naszych żołądków.
Wieczorem spacer po uliczkach miasteczka i do hotelu lulu. I jeszcze jedno. Prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy białymi turystami. Nikt nas nie zaczepia, pozdrawia, pyta skąd jesteśmy. Nikt niczego nie chce nam sprzedać za wszelką cenę. Co za ulga! Po prostu Tybetańczycy są znacznie mniej nachalni od Hindusów, weselsi, mili, a poza tym, pewnie z racji tego miejsca, które przyciąga setki turystów z całego świata, są do nich przyzwyczajeni i samo przybycie kolejnego białego do miasteczka nie stanowi dla nich nadzwyczajnej atrakcji.
DZIEŃ 6. 21/9/2005
Dzień poszukiwania Dalajlamy i szaleńczych zakupów.
Wreszcie, pierwszy raz w Indiach, porządnie się wyspaliśmy. Wstaliśmy całkowicie wypoczęci i chętni do działania. Rano, zaraz po śniadaniu, kupiliśmy bilety na nocną podróż autobusem do Manali. Postanowiliśmy w ten sposób nie marnować kolejnego dnia na podróż, tylko wykorzystać na to noc, którą jak naiwnie myśleliśmy i tak prześpimy w, bądź co bądź, autobusie „Delux”. Zresztą na zdjęciu w agencji turystycznej autobus Delux do Manali prezentował się nad wyraz okazale.
Następne godziny to zwiedzanie Tsuglagkhang Complex, gdzie znajduje się między innymi siedziba Dalajlamy i rządu tybetańskiego, dwie świątynie buddyjskie, księgarnia, Muzeum Tybetu no i oczywiście budynki klasztorne. Sam kompleks jest może mało ciekawy, ale nie ma się czego wielkiego spodziewać po budynkach, które małymi środkami zostały zbudowane przez Tybetańczyków w latach 60-tych. Za to prawdziwą atrakcję stanowią jego mieszkańcy. Mieliśmy okazję oglądać zajęcia dla młodych mnichów z … no właśnie, jak to nazwać. Z retoryki? Umiejętności prowadzenia dyskusji i sporów? Młodzi mnisi podzieleni na małe kilkuosobowe grupki zawzięcie o czymś ze sobą dyskutowali, często uderzając przy tym groźnie dłonią o dłoń przed twarzą oponenta, być może dla podkreślenia wagi swoich słów. Zresztą większość mnichów i Tybetańczyków, o czym przekonaliśmy się później, jest tak wesołych, że i tak spory prowadzili na wesoło, uśmiechając się przy tym przez cały czas. Dalajlamy niestety nie spotkaliśmy, ale prawdę mówiąc nie nastawialiśmy się na to. Zresztą ostatnio oficjalne audiencje zostały dość mocno ograniczone i nawet nie było wiadomo kiedy następna będzie miała miejsce. Widzieliśmy jednak podobnego do niego mnicha w restauracji i od biedy będziemy mogli powiedzieć np. przy próbie „lansu”, że jedlismy z nim nawet kolację w knajpie
Udało nam się też odbyć spacer dookoła kompleksu klasztornego. Okazało się, że idziemy pod prąd miejscowym szlakiem modlitewnym (taką tybetańską drogą krzyżową na świeżym powietrzu) i co chwilę spotykaliśmy, głównie starszych ludzi, którzy uśmiechali się do nas i pozdrawiali nas. Co za mili i weseli ludzie!
Prawie całe popołudnie zeszło nam na obiadowaniu (znów w tybetańskiej restauracji, pycha) i zakupach.
Autobus Delux do Manali okazał się rozklekotaną starą maszyną, która z pewnością nie miałaby prawa jeździć w Polsce w taborze PKS-u na trasie pomiędzy wioskami popegieerowskimi. Właściwie powinniśmy sobie zadać pytanie jak wyglądają zwykłe autobusy lokalne, skoro tak wygląda autobus luksusowy, ale prawdę mówiąc już wcześniej lokalnymi autobusami jechaliśmy, wiec pytania takiego sobie nie zadawaliśmy Biorąc pod uwagę indyjskie drogi w Himalajach, brawurę kierowcy oraz stan techniczny pojazdu, o jakimkolwiek spaniu w czasie drogi mogliśmy zapomnieć i o 6 nad ranem następnego dnia, po 10 godzinach podskakiwania, całkowicie wymięci wysiedliśmy z naszego deluxa w górskim kurorcie Manali.
DZIEŃ 7. 22/9/2005
Nie do końca wiemy czy dzięki sile pędu, która nas przywiodła do Manali czy dzięki naszym zmęczonym nieprzespaną nocą i niedotlenionych przerzedzonym, górskim powietrzem mózgom zawdzięczamy to, że w niecałą godzinę po wyjściu z autobusu znaleźliśmy się w dżipie marki Tata, którym mieliśmy wyruszyć w najbardziej ekscytującą część naszej wycieczki, czyli w trasę Manali-Leh przez Himalaje. Droga ta, która, notabene, powinna była być zamknięta 15. września, przechodzi przez kilka przełęczy o wysokości około 4000-5000 m n.p.m., w tym przez Tanglang La (5340), drugą najwyższą przejezdną przełęcz na świecie i jest dość niebezpieczna z powodu możliwości wystąpienia choroby wysokościowej, złego stanu dróg, śniegów i przepaści. Chyba właśnie dlatego, chęć przeżycia ekscytującej i trochę niebezpiecznej przygody skłoniła nas do tej decyzji. Biorąc pod uwagę skończony sezon letni w tym rejonie i zbliżające się śniegi mogło to nieść w sobie jakieś ryzyko. Podróż zajmuje zwykle około dwóch dni, z koniecznością przenocowania w którymś z obozów namiotowych położonych m.in. w okolicy Sarchu. Nasz kierowca okazał się jednak twardzielem i postanowił zrobić trasę na tzw. raz. My byliśmy nawet z tego powodu dość zadowoleni. Przed znalezieniem tego dżipa dowiedzieliśmy się oczywiście, że przełęcze są już zamknięte, zasypane śniegiem i być może jutro znajdziemy jakiś środek transportu, ale teraz proponują nam fantastyczny nocleg w jakimś guest housie w Manali. Po raz kolejny klasyczna hinduska ściema.
Ruszyliśmy i już po chwili Himalaje pokazały nam swoje oblicze. Deszcz, potem śnieg z deszczem, na koniec sam śnieg. W dodatku burza. Drogi szybko pokryły się warstwą śniegu i błota. Na szczęście trwało to tylko jakiś czas a my, raz po raz, pobijaliśmy nasze rekordy wysokości. Na przemian brzydka i ładna pogoda, fantastyczne widoki, skrobanie się w górę i zjazdy w dół, wąziutkie drogi nad przepaściami i kolejno: Baralacha La (5100), Lachlung La (5060) i Tanglung La (5340). Męczyło mnie choróbsko (katar, gardło, kaszel), którego nabawiłem się już w McLeod Ganj, natomiast choroba wysokogórska zupełnie się u mnie nie uaktywniła. Madzię niestety dopadła gdzieś w połowie trasy. Dzielnie z tym walczyła przez cały dzień, walnęła co prawda jakiegoś jednego czy drugiego skromnego pawika, ale próbowała się trzymać. Później przeziębienie zaatakowało mnie niestety ostrzej, najprawdopodobniej z powodu jazdy dżipem z otwartym oknem przy ekstremalnie niskich zewnętrznych temperaturach, które naszemu kierowcy rekompensowało brak sprawnej wentylacji w samochodzie. Pod koniec drogi do Leh miałem już takie dreszcze, że nie wychodziłem na postojach z samochodu. Madzi w chorobie wysokościowej towarzyszyli tym czasem dwaj Hindusi, w tym jeden puszczający pawia za pawiem w swój rozwinięty turban. Zmęczeni jak cholera zameldowaliśmy się już po północy w Lehu i dzięki znajomościom zawartym w czasie drogi udało nam się załatwić hotelik i zostać nawet do niego gratisowo dostarczonym. Niestety, choroba wysokościowa Madzi nie mijała. Leh nisko nie leży (3500) i wielu nowo przybyłych ludzi cierpi na to samo. Wymioty, ból głowy – wielu ludzi to przechodzi, trafiło i na Madzię.
DZIEŃ 8. 23/9/2005
No i żonka moja miała dzień z głowy. Rzygano, bóle brzucha i głowy – jak to Madzia powiedziała – jak na kacu gigancie, którego przeżyła dzień przed Sylwestrem parę lat temu w górach koło Limanowej. Cały dzień spędziła w hotelowym łóżku. Nie pozostaje nic tylko czekać. Ja tym czasem pospacerowałem po mieście, zrobiłem parę fotek i odwiedziłem parę biur podróży w celu zasięgnięcia języka nt. pozwoleń i wycieczek na Khardung La (5602), do doliny Nubry i okolicznych gomp. Rano spotkała mnie jednak niespodzianka. Z powodu strajku ( nikt do końca nie potrafił mi wytłumaczyć o co naprawdę chodzi) zamknięte były wszystkie sklepy, knajpy i biura w mieście. Nie mogłem kupić nawet butelki wody mineralnej. Strajk zakończył się koło południa i część ludzi zdecydowała się jeszcze otworzyć swoje interesy.
Ponoć Ladakh, to jedno z niewielu miejsc na świecie gdzie siedząc na słońcu z nogami w cieniu można równocześnie dostać udaru i odmrożeń. I coś w tym jest. Czasem słońce przygrzewało tak mocno, że nie dało się chodzić bez okularów słonecznych i można było ubierać tylko tiszerta. Gdy po chwili zaszło za chmury można się było przekonać jak niska temperatura panuje pod koniec września w Himalajach na wysokości 3500 m npm. Na dobrą sprawę, w cieniu i po zmierzchu trudno wytrzymać bez kurtki z polarem, a nawet czapki i rękawiczek.
Ladakhijczycy, z wyglądu podobni do Indian z Ameryki Południowej, muszą dawać sobie radę w tym klimacie. Nie są może tak uprzejmi i weseli jak Tybetańczycy, ale też wydają się całkiem sympatyczni. Faceci chodzą w sukienkach, a kobiety zwykle noszą długie warkocze. Jest tu także sporo Hindusów-Muzułmanów. Ci z kolei, w dziwny sposób obwiązują sobie szalikami głowę wokół szczęki i wyglądają jakby ich wszystkich bolały zęby.
Plany na najbliższe dni? Wszystko zależy od choroby Madzi. Ja też jestem mocno przeziębiony i czuję się fatalnie, ale staram się ruszać i nie sądzę, żeby moja choroba powstrzymała mnie przed jakimiś eskapadami. Jutro rano mamy dostać sygnał od zapoznanych sympatycznych Hindusów, którzy przyjechali tu na motorach przez całe Indie, czy i kiedy będziemy mogli się zabrać z nimi na dalsze wypady. Chcemy m.in. zobaczyć jezioro Pargong Tso przy granicy z Tybetem, zdobyć Khardung La i zwiedzić okoliczne doliny. Przyłączenie się do nich byłoby dla nas korzystne z finansowego punktu widzenia, jako że tutejsze ceny, które jak na Indie są wyjątkowo wysokie (zmowa miejscowych przewoźników dżipów, np. wyjazd do Nubra Valley, z którego najprawdopodobniej zrezygnujemy z powodu ceny, kosztowałby nas około 500 PLN za dwa dni) podawane są jako całość za wynajęcie dżipa i ponosi się jeden całkowity koszt niezależnie od tego czy jest jeden czy pięciu chętnych do podróżowania. No to julee ( czyt. dżulee), czyli po ladakhijsku do widzenia, ale też dzień dobry, witaj i dziękuję.
DZIEŃ 9. 24/9/2005
I skończyła się dobra passa. Jeszcze wczoraj snuliśmy ambitne plany, a teraz wiemy, że nic z tego nie wyjdzie. Choroba, która wydawała się, że jest w fazie zamierającej, uderzyła z podwójną siłą. Oszczędzimy szczegółów, ale ta noc była dla Madzi koszmarem. Zamiast załatwiać permity i przygotowywać się do wypraw zamówiliśmy taksówkę i pojechaliśmy do szpitala w Leh. M. była tak słaba, że nie była w stanie udźwignąć swojego malutkiego plecaczka. Oczekiwanie na lekarza, który najwyraźniej nie miał ochoty przychodzić i coraz to nowe twarze pojawiające się w szpitalnej poczekalni spowodowały, ze postanowiliśmy stamtąd pryskać, mimo że byliśmy już oficjalnie zarejestrowani. Brudni, chorzy ludzie naokoło, trzęsąca się obok kobieta, prychający nie wiadomo czym staruszkowie i informacje na ścianach poczekalni na temat trądu spowodowały swoje i mimo, że byliśmy przygotowani na to, że Madzia będzie musiała tu zostać ( przygotowana piżamka i szczoteczka do zębów) daliśmy nogę żeby nie przywieźć do Polski jakiejś egzotycznej choroby.
Śmialiśmy się później, że tutejsza służba zdrowia stoi na zadziwiająco wysokim poziomie. Wystarczyło przyjść na chwilę do szpitala a już M. poczuła się lepiej. Nawet trochę podbiegała uciekając w kierunku wyjścia . W końcu M. trafiła późnym popołudniem do prywatnego lekarza, który przepisał odpowiednie medykamenty. Lekarstwa wraz z wizytą kosztowały nas około 7 PLN! Resztę dnia M. spędziła w łóżku. Ja natomiast z pewnymi przygodami poszukiwałem wolnych miejsc w samolotach do Delhi na najbliższe dni. Udało się to dopiero popołudniu. Wylatujemy już jutro rano a i tak parę godzin temu wydawało się, że będziemy zmuszeni tu zostać przez kolejny tydzień albo wracać prze Kaszmir. Szkoda niezrealizowanych planów w Ladakhu; zrealizowaliśmy tylko jeden z czterech. Trochę mnie to podłamało, ale co zrobić, choroba nie wybiera. Teraz tylko trzeba mieć nadzieję, że Madzia jak najszybciej wydobrzeje. Wydaje mi się, że będzie już tylko lepiej. Skrócony pobyt w Ladakhu spowodował, że mamy teraz trochę nadprogramowego czasu. Nie ma się co jednak mocno napalać na następne cele i miejsca, gdyż jak widać, życie bywa brutalne i może nas spotkać niejedna niemiła przygoda. Trzeba jednak wierzyć, że będzie już tylko lepiej, ostatni wieczór, kiedy żegnam się słowem „julee”
DZIEŃ 10. 25/9/2005
I opuszczamy Leh i Ladakh. Zamówiona taksówka zawiozła nas na lokalne lotnisko między górami. Mały budyneczek-terminal, jeden jedyny samolot, który ma nas zabrać a naokoło piasek i góry. Biurokracja ponad wszystko. Liczne procedury trwają i trwają. Sprawdzają nas po kilka razy. Zainteresowanie żołnierzy wywołał mój aparacik do mierzenia wysokości oraz pudełko na soczewki kontaktowe. Obu przedmiotom, jako potencjalnie zagrażającym bezpieczeństwu samolotu, groziło „niewpuszczenie” do niego. Samolot, Airbus A320, okazał się o kilka klas lepszy niż międzynarodowe radzieckie samoloty Aerofłotu. Fajne widoczki Himalajów w czasie lotu. Jeszcze tego samego dnia, via Delhi, dotarliśmy do Agry i zamieszkaliśmy w dzielnicy Taj Ganj. Krótki spacer pod Taj Mahal (nieoświetlone!).
DZIEŃ 11. 26/9/2005
Bardzo fajny i długi dzień. Wstaliśmy o 5.30 żeby zobaczyć Taj Mahal o wschodzie słońca, a o 20.45 wsiedliśmy w pociąg do Varanasi i nie wiadomo kiedy i czy w ogóle zaśniemy.
Trochę się zhinduszczyliśmy. Większość typowych dla Indii rzeczy, które już widzieliśmy, nie robi na nas dużego wrażenia. To chyba dobrze, ponieważ mam na myśli głownie te negatywne zjawiska. Staliśmy się też bardziej niegrzeczni i bezpośredni w stosunku do miejscowych, głównie naciągaczy, żebraków i wszelkiej maści sprzedawców. Nie chce nam się odpowiadać na ich zaczepki, olewamy ich, robimy sobie z nich jaja albo opowiadamy jakieś głupoty wymyślone na miejscu. W sumie jest przez to znacznie weselej. W końcu jak mawiał Himilsbach: „Jak długo można pierdolić te same głupoty”. Myślę, że z czasem będziemy mieć coraz to nowsze odpowiedzi na pytania o zawód, cel przybycia do Indii, długość pobytu wiek, stan cywilny, imiona oraz narodowość.
Taj Mahal o wschodzie słońca. Całkiem przyjemny budyneczek, z bliska wygląda chyba najlepiej. Jak na budynek wygląda zaskakująco pięknie, ale jak powszechnie wiadomo za architekturą nie przepadamy i zdecydowanie większymi cudami świata są dla nas niektóre wyjątkowe miejsca stworzone prze naturę. Zdecydowanie największym „cudem świata” jest dla nas natomiast to, że krowa, która przez kilka czy kilkanaście lat żywi się śmieciami i workami foliowymi jeszcze żyje. Jak to jest możliwe? Cena wjazdu do TM to osobny rozdział. Pawie 60 PLN od osoby to rozbój w biały dzień, szczególnie że Hindusi płacą tylko 1,5 PLN. No cóż, i tak każdy obcokrajowiec zapłaci skoro przyjechał już dla tego cudu świata często z innych kontynentów.
A teraz coś o hinduskich trikach:
1. kupując bilet do Taj Mahal dostaje się dodatkowo możliwość zwiedzania m.in. Czerwonego Fortu w Agrze, Baby Taj Mahal i opuszczonego miasta Fatehpur Siki. Specjalnie upewniliśmy się co do tego u pani bileterki. Niestety okazało się, że w ramach tego biletu mamy tylko zniżki na ww. atrakcje w wysokości jakiegoś superdodatkowego taksu od zabytków, a całą resztę, czyli co najmniej 90% wartości biletu musimy dopłacić z własnej kieszeni. Jawne i oficjalne chyba oszustwo!
2. złożono nam dzisiaj także następującą ofertę: pojedziemy do odpowiedniego lekarza, podpiszemy dokumenty, że dopadła nas jakaś choroba i byliśmy z niej leczeni i zainkasujemy po 2000 rupii (150 PLN) od łebka. Oczywiście chodzi o wyłudzenie odszkodowania od naszego ubezpieczyciela. Facet przekonywał nas, że to szybkie i pewne, zresztą miał doświadczenie w ubijaniu tego typu interesów właśnie z Polakami. Nie skorzystaliśmy tym razem . Możemy jednak powiedzieć: „nasi tu byli!”. Wiwat Polonia i Hindustan!
3. sympatyczny rikszarz zaoferował nam sporą zniżkę za wynajęcie rikszy na kilka godzin, którą miał nas obwieźć po najważniejszych punktach Agry, jeżeli pojedziemy z nim do przynajmniej 2 sklepów, w których spędzimy po co najmniej 15 minut. Nie musimy nic kupować, wystarczy, że tam pobędziemy, pokręcimy się i będziemy udawać zainteresowanych niektórymi produktami. Na tę propozycję, chyba głównie z tego powodu, że i tak mieliśmy parę godzin do odjazdu pociągu oraz dodatkowo stanowiło to pewnego rodzaju śmieszną przygodę, postanowiliśmy przystać. Poszwędaliśmy się po burżujskich sklepach z niewiarygodnie drogimi, jak na Indie, produktami, udawaliśmy zainteresowanie zakupami, a nawet negocjowaliśmy zakup marmurowego stolika za 2000$. Biedny ekspedient już myślał, że zostanie „sprzedawcą miesiąca”. Skorzystałem też w jednym ze sklepów z ubikacji, do której po raz pierwszy w tym kraju wszedłem z nieukrywaną przyjemnością. Pan „toaletowy” otworzył mi drzwi, odkręcił kurek z wodą, podał mydło, a na koniec już czekał z jednorazowym, materiałowym ręczniczkiem abym mógł wytrzeć ręce. Niezły czad! Nasz kierowca też był nad wyraz zadowolony, gdyż zainkasował od każdego sklepu po 50 rupii za przywiezienie zagranicznych zakupowiczów. A to nie wszystko. Sklepy takie zliczają liczbę przywiezionych frajerów przez danego rikszarza i najlepszych promują na koniec roku specjalnymi nagrodami. Nasz spryciarz dostał za zeszły rok odtwarzacz DVD, a tym roku, jak sam dobrodusznie wyznał, był bardzo napalony na lodówkę. Zresztą okazał się bardzo śmiesznym facetem. Już przed pierwszym kursem wypalił sobie zioło, a następnie powtórzył to przynajmniej trzy kolejne razy. Po ziele ponosiła go fantazja: jeździł pod prąd zatłoczonymi ulicami, śmiał się od ucha do ucha i cały czas gadał. Trzeba powiedzieć, że czasem nawet sensownie.
Pod wieczór internecik, dobra kolacja w restauracji rekomendowanej przez Lonely Planet, a następnie riksza na podmiejski dworzec, skąd mieliśmy odjechać do Varanasi.
„Wszystkie dane i informacje zawarte na tej stronie oraz podstronach, a w szczególności zamieszczone tam teksty i fotografie chronione są przez prawa autorskie, należące do autorów (Ustawa o prawie autorskim (Dz.U. z 1994 r. Nr 24, poz. 83).
Kopiowanie, publikacja lub modyfikowanie danych zawartych na tej stronie w jakikolwiek sposób bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Podmioty naruszające prawa autorskie będą ścigane środkami prawnymi, a dostawcy ich usług internetowych (ISP) zostaną powiadomieni o naruszeniu praw autorskich przez te podmioty wraz z wezwaniem do usunięcia materiałów bezprawnie pobranych z witryny”.
/Informacja umieszczona na prośbę autorów - Redakcja/
Dodane komentarze
irek123 2006-06-11 11:14:03
fajny reportaż.myślę że powinieneś dodawać więcej praktycznych rad dla przyszłych podróżników.jaki hotel wybrać w danym mieście. ile kosztuje hotel ,? co mozna zjeść i za ile? co polecasz do zjedzenia i np.hotel! a na co uważać.jade właśnie za misiąc do Nepalu i Indii i poszukuję maksymalnie informacji praktycznych.aby się przestrzec przed bzdurnymi błędami. pozdrawiam jakubowski123@wp.pl
grucha 2006-05-06 13:37:31
Słyszałem, że ludzie w Indiach tak wymyślnie kłamią po to, żeby uniknąc mówienia "nie wiem". Samo śmieszne grube kłamstwo ma to mówic za siebie.Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.