Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Relacja w wyprawy do Indii i Nepalu (wrzesień, październik 2005): część II > INDIE, NEPAL


wojti wojti Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie INDIE / Uttar Pradesh / Waranasi (Benares) / Na łódce na Gangesie w WaranasiCzęść druga wspaniałej relacji Wojtka i Magdy Tomaszewskiej do Indii i Nepalu. Kopalnia wiedzy dla wybierających się na półwysep Dekański, ale także wspaniała opowieśc dla chcących przeżyć tylko lekturę tekstu.

DZIEŃ 12. 27/9/2005



A my dalej w pociągu. Jedziemy już 15 godzin a Varanasi jak nie było tak nie ma. Mamy już kilka godzin spóźnienia, na miejscu mieliśmy być przed 8 rano, jest 12 w południe. Dopiero dziś doświadczyliśmy legendarnej niepunktualności indyjskich pociągów. Straszny upał, leje się z nas pot, trzęsie, ciężko jest pisać w takich warunkach. Pociąg co chwilę staje, nawet na kilkadziesiąt minut, na lokalnych, wiejskich stacjach. Jest z niego taki ekspres jak z autobusu do Manali – autobus Delux. W tym kraju większość rzeczy się chyba tylko ładnie nazywa.



Dalej w drodze, jedziemy wagonem klasy second class sleeper (jak ruskie i ukraińskie plackarty, tylko trzy łóżka w pionie, a nie dwa jak w tamtych). Brud i smród chyba większy niż w plackartach. Głownie z powody większego upału i większej skłonności miejscowych do rzucania śmieci prosto pod swoje nogi. Ale jeśli chodzi o komfort spania w nocy - nie ma porównania z autobusem. Tu przynajmniej przespaliśmy się parę godzin. Kiedy wreszcie dojedziemy do tego cholernego Varanasi???



Uff, dojechaliśmy na miejsce z prawie pięciogodzinnym opóźnieniem! Dobry wynik. Na dworcu trafiliśmy akurat na obchody Międzynarodowego Dnia Turysty. Rzucili się na nas jacyś oficjele w mundurach i założyli na szyję hawajskie wieńce z kwiatów, a następnie, prawie na siłę, wepchnęli do biura informacji turystycznej, gdzie również nie do końca pytając czy coś od nich chcemy, zaczęli jednostajnym głosem wymieniać wszystkie atrakcje Varanasi. Na sam koniec kolejni urzędnicy wzięli nas w swoje ręce i poprosili o odpowiedź na oficjalną ankietę składającą się z jednego pytania: ”Co się Wam podoba w Varanasi?”. Rewelacja, zadali nam to pytanie w pięć minut po przyjeździe do miasta, kiedy nawet nie zdążyliśmy opuścić dworca. Komedia!



Naczytaliśmy się strasznych rzeczy o mieście. Że obrzydliwe, śmierdzące, powodujące odruchy wymiotne. Śmierć, trupy, miejsce nie do życia. Dla nas Varanasi to jednak typowe hinduskie miasto. Tyle samo w nim syfu i smrodu ile w dotychczas odwiedzanych przez nas miejscowościach (nie licząc oczywiście miast w Himalajach).
Z powodu monsunu, poziom Gangesu znacznie się podniósł i spacerowanie wzdłuż ghatów było niemożliwe. Musieliśmy wiec kluczyć po wąskich uliczkach starego miasta. Trafiliśmy m.in. na ghat służący do kremacji zmarłych. Oglądaliśmy fragmenty kilku ceremonii. Gdy przyszliśmy paliły się dwa stosy, później przyniesiono dwa kolejne ciała, które najpierw zamoczono w rzece a dopiero potem podpalono na stosie. Oczywiście nie obyło się bez nalegania zarządcy ghatu o wsparcie finansowe, które przeznaczyłby na drewno dla biednych ludzi. Madzia była lekko zniesmaczona miejscem, chyba niezbyt podobał się jej popiół, który osadzał się na naszych ciałach. Powiedziała zresztą, że czuje się trochę oblepiona tymi zmarłymi.


Po kolejnej godzinie kluczenia po mieście oraz krótkiej wizycie u sprzedawcy jedwabiu dotarliśmy do głównego ghatu, gdzie z wynajętej łódki oglądaliśmy nieznanej nazwy ceremonię odbywającą się nad samym Gangesem. Na koniec kolacja i długi spacer przez miasto do hotelu, pod którym daliśmy się jeszcze naciągnąć chłopakowi na pływanie po Gangesie jutro o wschodzie słońca. Smyk ma na nas czekać pod hotelem o 5.30. Znów nas czeka krótka noc.





DZIEŃ 13. 28/9/2005



Cały dzień w Varanasi. Rano rejsik po Gangesie w promieniach wschodzącego słońca. Varanasi, jako jedno z najświętszych miejsc hinduizmu, przyciąga nie tylko osoby pragnące dokonać kąpieli czy kremacji zwłok swoich bliskich, ale również wszelkiego rodzaju myślicieli, mędrców, świętych mężów, żebraków, kapłanów oraz różne inne mocno zakręcone osoby. Naprawdę wyjątkowo ciekawe miasto. I wcale nie śmierdzi tak, jak opisują to ludzie, którzy widząc palone zwłoki i wiedząc jak zanieczyszczony jest Ganges utrwalają taki obraz. Sami widzieliśmy pewnego białasa, który siedział w łódce oddalonej kilkadziesiąt metrów od ghatu kremacyjnego z chustką przyłożoną do twarzy jak Michael Jackson idący na spacer albo człowiek przechodzący obok zakładów mięsnych senatora Stokłosy. On po prostu uwierzył w to, że śmierdzi. My staliśmy na ghacie dużo bliżej kremowanych zwłok i czuliśmy tylko zapach ogniska.



Później wynajęliśmy rikszarza na parę godzin, aby powoził nas po innych ciekawych miejscach Varanasi. Odwiedziliśmy też parę sklepów. Z pewnym powodzeniem, gdyż na koniec dnia mieliśmy w torbach m.in. dwa jedwabne szaliki, 6-cio metrowe sari oraz wielka jedwabną, bordową kapę na łóżko. I teraz my, głupki, będziemy musieli to wszystko taszczyć aż do Nepalu, a potem z powrotem przez pół Indii! Ogólnie przyjęło się, że podczas naszych zakupów Madzia gra rozrzutną żonę, a ja męża kompletnie nie zainteresowanego zakupami, którego głównym zajęciem jest stopowanie jej w wydawaniu rodzinnych pieniędzy. Kapę na łóżko kupiliśmy u poznanego trochę wcześniej Hindusa, który, o dziwo, wiedział gdzie leży Polska, a nawet znał dwa słowa w naszym języku: dupek i kurwa. Nasza rozmowa wyglądała więc mniej więcej tak:

- Hello kurwa

- How are you, dupek

- I can give you kurwa 500 rupees for this bed cover

- Are you joking, dupek?

Było bardzo śmiesznie.



Wieczorem poszliśmy do kina. Chcieliśmy zobaczyć jakąś słynna miejscową produkcję. Nasłuchaliśmy się sporo o klasycznym indyjskim filmie. Pomieszanie stylów i konwencji, śpiewy i tańce pomiędzy poszczególnymi scenami wstawione od tzw. zupełnej czapy. Kino stare jak świat, wentylatory głośno chodzą i lekko zagłuszają dźwięk, obraz naprawdę słabej jakości. My jednak czekamy na film. Wreszcie koniec reklam i …Columbia Pictures Presents... o w mordę, amerykański film. A specjalnie próbowałem się dowiedzieć u biletera na jaki film sprzedaje mi bilety. Nie udało się. Film okazał się horrorem klasy D. Przez pierwszych 15 minut duch z szafy porwał jedną dziewczynę, a drugą „prawie”. Nie wiemy ile ich porwał przez dwie godziny, bo po 15 minutach uciekliśmy z kina.





DZIEŃ 14. 29/9/2005



Dzień bez historii, dzień drogi. Ponad 11 h w lokalnym, strasznym autobusie relacji Varanasi-Sunauli (granica z Nepalem). Upał, siedzenia z dermy, przystanki co 500 metrów. Koszmar.



Na uwagę zasługują kolejne przykłady oszustw Hindusów. Będąc 50 metrów od dworca autobusowego pewien rikszarz postanowił mnie przewieźć do niego, twierdząc, że do dworca jest jeszcze bardzo daleko. Jechał obok mnie i wmawiał to samo przez cały czas. Zrezygnował parę kroków przed dworcem. Uwaga również na hotel Elvis w Varanasi. Właściciele to oszuści. Próbowali nas naciąć na trzy rzeczy. Zawyżyli wcześniej ustaloną cenę noclegu. My jednak nie zapłaciliśmy nadwyżki. Skończyło się awanturą. Dodali także „specjalny podatek” 10% do ceny noclegu oraz jedzenia i picia w restauracji. To już im darowaliśmy. W dodatku przynieśli zawyżony rachunek z restauracji, na którym dopisano nam tomatoe spaghetti, którego ani nie zamawialiśmy ani nawet nie widzieliśmy na oczy.



Wieczorem, już po zmroku, kupujemy za 30 $ od sztuki wizy nepalskie i na piechotę przekraczamy granicę. Jeszcze wymiana pieniędzy, kolacja w obskurnej knajpce z poznaną w autobusie Szwedką zmierzającą do Kathmandu i do spania.


Można powiedzieć, że dotarlismy do kraju, ……którego nie ma! Przynajmniej wg Pani z biura obsługi klienta operatora Plus GSM, która na pytanie o ceny połączeń i sms-ów z Nepalu, odpowiedziała, że Nepal jest przecież w Indiach No i miała trochę racji, bo Plus nie miał najwyraźniej w Nepalu podpisanej umowy z lokalnymi operatorami. Konkurencja miała. A może Szanownej Pani Nepal pomylił się z Tybetem?





DZIEŃ 15. 30/9/2005



Noc w ohydnym hotelu. Jeszcze w czymś takim nie spaliśmy i mam nadzieję, że nigdy więcej nie będziemy. Zostałem pogryziony przez nieznane stwory. Czyżby to pchły?
Kolejny dzień podróżnej mordęgi. Znów lokalny autobus, tym razem nepalski. W ilości przystanków po drodze oraz ilości osób pakujących się do niego nie różni się niczym od indyjskiego odpowiednika. Męczy mnie ta podróż, Madzia jakoś lepiej to znosi. Upał i pot. Wieczorem okaże się, że jednak byłem chory. Zmieniają się za to widoki za oknem, wjeżdżamy w zielone, niskie Himalaje. Jest jeszcze jedna różnica. Co jakiś czas autobus zatrzymywany jest przez żołnierzy, którzy czasem wchodzą do środka i zaglądają do przewożonych pakunków, a czasem wyrzucają na zewnątrz podróżnych. Nas jednak nie ruszają. Do autobusu wchodzą z naładowanymi karabinami, wycelowanymi prosto w nas, jako że siedzimy w pierwszym rzędzie. A jakby któremuś się palec wymsknął? Na drogach widać dużo zasieków – poustawiane zapory z wielkich głazów, opon i zalanych betonem blaszanych beczek. Często wszystko ogrodzone jest dodatkowo drutem kolczastym. Czekpointy ustawione są co pare - parenaście kilometrów, co znacznie spowalnia poruszanie się po kraju. Widać, że trwają walki z partyzantką maoistyczną, która stanowi dość duże zagrożenie, naszczęście nie dla turystów, których tylko łupią finansowo, ale nie robią krzywdy. Pecha mieli tylko 2 rosyjscy himalaiści, którzy wylecieli w powietrze w autobusie, w którym partyzanci podłożyli bombę jakiś czas temu. Maoiści nie spodziewali się jednak, że w tamtym regionie przebywać będą jacykolwiek turyści. W planie mieli wszak wysadzenie kilku miejscowych.



Wreszcie dojeżdżamy do Pokhary, nepalskiego kurortu. To inny świat niż Indie, przede wszystkim znacznie czystszy. Komercja, restauracje i sklepy pod turystów zagranicznych, w sumie nie to, czego tutaj szukaliśmy, jednak po 2 tygodniach w totalnym syfie podobają nam się te luksusy. Odpoczniemy dwa dni i wyruszamy w dalsza drogę. Hotel, Pokhara Peace Home, który wybraliśmy też jest zdecydowanie najlepszy z wszystkich, w których do tej pory nocowaliśmy. Czysty, obszerny pokój, dobra łazienka, gorąca woda 24 h, duże okna z dwóch stron. Wszystko za 200 rupii nepalskich, czyli około 10 PLN za dobę za dwie osoby. W dodatku cały hoteli otoczony jest ładnym, kolorowym i zadbanym ogrodem.


Dobra kolacyjka w Punjabi Restaurant, spacer po mieście, oglądanie towarów w sklepach outdoorowych, szukanie mapy na trekking. Wieczorem Madzia załatwia z właścicielem hotelu taksówkę, która przyjedzie jutro rano o 5 pod nasz hotelik, aby zabrać nas w pobliże góry Sarangkot, z której chcemy zobaczyć wschód słońca. Ja niestety jestem coraz bardziej chory i około 20 kładę się do łóżka. Okropnie się pocę po eferalganie. A jutro trzeba wstać tak wcześnie.





DZIEŃ 16. 01/10/2005



Pobudka o 4.30. Wczoraj zbudziliśmy się o 5.30, dwa dni temu podobnie. Zupełnie przestawiły nam się tutaj godziny. Wstajemy wyjątkowo wcześnie, ale zwykle chcemy dobrze wykorzystać cały dzień. A to poranny autobus, a to pociąg, a to wschód słońca. Swoja drogą, który to już nasz wschód słońca podczas tego wyjazdu? Jak dotąd, tylko raz, w McLeod Ganj wstaliśmy zaraz przed 9 i było to dla nas wyjątkowe przeżycie. Niezłe wakacje!
Czuję się trochę zdrowszy, ale wyjątkowo słaby po przepoconej nocy. Taksi, później opędzanie się od domorosłych przewodników. Każdy opowiada jaka to daleka droga, jaka trudna i niebezpieczna. Opędzamy się jednak od nich i po kilkudziesięciu minutach, z czego tylko na początku trzeba korzystać z latarek, dostajemy się na szczyt Sarangkot. Na szczycie, oprócz kilku turystów, znajduje się posterunek wojskowy. Na jednego turystę przypadał mniej więcej jeden żołnierz z karabinem. W miarę jak słońce pojawiało się coraz wyżej na niebie widoki stawały się coraz lepsze. Podziwialiśmy ośnieżone szczyty, coraz jaśniej błyszcząc w promieniach wschodzącego słońca. Widzieliśmy dwa ośmiotysięczniki: Annapurnę i Dhaulagiri oraz m.in. kilka niższych szczytów Annapurny, Himchuli, a przede wszystkim Machhapuchre (Rybi Ogon), który, choć ma „tylko” 6993 m npm, góruje nad pozostałymi szczytami. Fajny spacer, super widoczki, przydałoby się tylko być jeszcze bliżej tych gór. Nie tym razem jednak. Wracamy (2-3 h) w dół przez malutkie wioseczki i pola ryżowe. Dziesiątki różnych dróżek i ścieżek, ciężko znaleźć właściwą. Wreszcie schodzimy i jemy dobre śniadanie na tarasie z widokiem na jezioro. W mieście wykupujemy one day rafting za 20 $ od łebka, po którym mamy zostać odtransportowani do Kathmandu. Całe popołudnie spędzamy na łódce wypożyczonej od Tybetańczyków. Najpierw płyniemy na wyspę zobaczyć świątynię (nic specjalnego), później pływamy trochę po jeziorze, ja nawet się w nim kąpię. Piszemy, czytamy, opalamy się, można powiedzieć, że przez chwilę mamy klasyczne wakacje.



Czym różnią się Nepalczycy od Hindusów, poza oczywiście wyglądem, historią, kulturą etc? Brutalnie mówiąc (przepraszam wszystkich porządnych Hindusów, których pewnie są miliony, najczęściej spotykaliśmy jednak tych opisywanych poniżej) tym, że Hindus wyrzuci każdy śmieć albo plunie w miejscu, w którym stoi, chociażby był to próg jego domu. Nepalczyk zrobi parę kroków w bok.


Na koniec ciekawa historyjka z Waranasi obrazująca te zwyczaje. Wynajęlismy rikszarza, który wozil nas po „most interesting places” w mieście. W pewnym momencie poprosiłem go, żeby się zatrzymał i pokazał mi gdzie w pobliżu znajduje się toaleta, ponieważ zachciało mi się sikać. W odpowiedzi Hindus pokazał zatłoczoną ulicę, którą jechaliśmy i powiedział: „Tu!”. Wysiadłem, odwróciłem się tyłem do wszystkich i wszystkiego i obsikałem ścianę jakiegoś domu. Można powiedzieć, że stanowiło to kolejny etap asymilacji. Oni nie czują w końcu żadnego zażenowania takimi sytuacjami. W taki razie ja też od dzisiaj będę kierował się mottem: „Zero obciachu!”.





DZIEŃ 17. 02/10/2005



Raftingowaliśmy razem z dwoma parami: z Izraela i mieszaną parą chińsko-amerykańską. Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem, jak dobrze Amerykaniec nawijał po chińsku. Jak twierdził, nauczył się przez 3 lata pobytu w Szanghaju. Rafting ok, ale bez rewelacji. Po prostu rzeka, na której pływaliśmy, Thirsuli, pomimo, że leży w Himalajach nie jest jakąś nieposkromioną bestią. Było parę ekscytujących momentów, ale zdecydowanie za mało. Mimo wszystko, specjalnie nam nie żal wydanych pieniędzy. Po raftingu zapakowaliśmy się w autobus i po kilku godzinach, w tym po godzinie w korku na obrzeżach Kathmandu, znaleźliśmy się w stolicy Nepalu. Tu trochę powybrzydzaliśmy co do hoteli, ale w końcu zakotwiczyliśmy w New Tibet Rest House w turystycznej dzielnicy Thamel. Wieczorem, co za niespodzianka, przez przypadek spotkaliśmy na ulicy Leszka wraz z parą poznaną w Delhi. Wrócili już z trekkingu do bazy pod Annapurną. Jaki ten świat mały. Zdążyliśmy jeszcze pogadać, powymieniać wrażenia i zjeść wspólnie kolację.



W porównaniu z Hindusami, Nepalczykom słowo Polska coś mówi. Parę razy zdarzało nam się jak po przyznaniu się do kraju pochodzenia słyszeliśmy w odpowiedzi: „dobra, dobra” czy „dzień dobry”. Pewien koleżka znał nawet Jurka Kukuczkę (to nie my się spoufalamy, to on go tak nazywał), którego ponoć spotykał wiele razy prawie 20 lat temu.





DZIEŃ 18. 03/10/2005



Wstajemy wcześnie i zgłodniali wrażeń rzucamy się w wir zwiedzania. Punkt za punktem, minuta po minucie przerabiamy wraz z Pascalem całe Kathmandu, a właściwie jego najciekawsze miejsca. Schodzi nam dokładnie cały dzień. Miasto ciekawe. Możemy potwierdzić to, co czytaliśmy o nim wcześniej, a mianowicie, że miesza się w nim nieustannie sacrum z profanum. Dziesiątki kilkusetletnich zabytków używanych w dalszym ciągu jako domy, zakłady pracy, warsztaty. Dla nas to piękne i niezwykle cenne zabytki, światowej klasy unikalne miejsca, dla Kathmandyjczyków to często stare i niewygodne już własne domy albo miejsca pracy. Na każdej ulicy można znaleźć świątynię albo miejsca kultu. Prawie wszystkie postaci bogów czy zwierząt wypaćkane są ryżem, kwiatami i różnymi proszkami w kolorze czerwonym lub żółtym. Hinduiści uwielbiają się w tym mazać. A tu wsadzimy Buddzie ogóreczka do buzi, a tu posypiemy Ganeshę ryżem i kwiateczkami. Temu pomażemy pyszczek, tamtemu całą głowę. Są w tym niesamowici. Durbar Square w Kathamndu robi duże wrażenie. Bardzo ciekawe miasto. O dziwo, turystów na starym mieście jest niezwykle mało. Za to w turystycznej dzielnicy Thamel w kafejkach internetowych, restauracjach, czy sklepach – tłumy. Czyżby większość przyjechał tu tylko tanio pożyć: pojeść, popić i popalić ciaras?





DZIEŃ 19. 04/10/2005



Wozimy się po Kathmandu i okolicznych miejscowościach taksówkami jak paniska. Są dość tanie (trzeba się ostro targować), a w dodatku nie ma środka lokomocji dotychczas przez nas wykorzystywanego najczęściej, czyli autorikszy. Są co prawda rowerowe, ale jeżdżą tylko na ograniczonych trasach, po Thamelu czy starym Kathmandu. Dziś zwiedzaliśmy Patan, które kiedyś jako państwo-miasto konkurowało ostro z Kathmandu i Bhaktapurem o palmę pierwszeństwa w kotlinie Kathmandu. Durbar Square, tak jak i w Kathamndu, robi niesamowite wrażenie. Może nawet większe niż w stolicy. Tu także robimy spacer starymi uliczkami. Z Patanu wieziemy się taryfą do Swayambhunath, zwanej także Monkey Temple, buddyjskiej stupy stojącej na wzgórzu nieopodal stolicy. Pięknie, szkoda tylko, że słońce chowa się przez cały dzień za chmurami i zdjęcia wychodzą nieciekawe. Turystów zagranicznych, tak jak w Patanie czy starym Kathamandu, niewielu. Fotografujemy mnichów, świątynię i małpy.


Wieczór spędzamy buszując po sklepach ze sprzętem turystycznym. Niestety czujemy się zawiedzeni. Naczytaliśmy się, że można tu kupić dobry sprzęt w rewelacyjnych cenach. Nie wiemy skąd takie opinie. Większość towaru to podróbki, w dodatku wyjątkowo podłej jakości. Jak się dowiedzieliśmy, w samym Nepalu znajduje się kilkaset małych manufakturek, w których powstaje sprzęt outdoorowy, głównie z logo The North Face. Niektóre z nich mają jednak nawet problem z poprawnym podrobieniem logo producenta. Oczywiście wielu sprzedawców, jak mantrę powtarza zadnie, że są to wysokiej jakości oryginały. Ręce opadają.



W miarę jak coraz dłużej przebywamy w Indiach i Nepalu, staramy się niestety coraz bardziej chamscy w stosunku do lokalnych nachalnych handlarzy, rikszarzy, żebraków, przedstawicieli agencji trekingowych i turystycznych, świętych mężów baba i wszystkich innych naciągaczy, którzy nie dają nam przejść swobodnie kilku metrów po ulicy. Zwykle chcą pieniędzy (za wszystko, nawet za pokazanie ulicy, o którą się pytamy a która jest 20 metrów obok, zwykle jednak za nic – po prostu „give me 10 rupees”), albo chcą nas gdzieś zawieść, zaprowadzić lub opchnąć jakiś „badziew” w stylu fujarki albo „maści z tygrysa” usuwająceh wszelkie choroby, z AIDS i rakiem na czele. Często pytają też dla samego pytania: „which country?”, choć więcej angielskich słówek już nie znają. Znudziło się nam więc ciągłe odpowiadania „poland” czy „jurop”. Wciąż zmieniamy kraje, z których pochodzimy. Raz jest to Białoruś, a czasem Neverland. Jakiś czas temu naszą odpowiedzią na pytanie skąd jesteśmy stało się: „Spod Chełma”. Niektórzy próbują powtarzać i kiwają ze zrozumieniem głowami. Jeden człowiek przebił jednak wszystkich mówiąć: „Spod Chełma? Very beautiful country!”





DZIEŃ 20. 05/10/2005



Nie zaczynamy od zwiedzania jak co dzień. Trzeba zaplanować dalszą podróż, a wciąż nie wiemy czy do Royal Chitwan National Park mamy jechać w ciemno, na własną rękę, czy mamy wykupić pakietową wycieczkę, w którymś z biur podróży, do czego jesteśmy namawiani. Chodzimy od biura do biura, pytamy o szczegóły. Chyba jednak pojedziemy na własną rękę. Popołudniu zwiedzamy. Najpierw jedziemy do Pashupatinath – najważniejszej hinduskiej świątyni Nepalu. Wiemy, że niehinduistom wstęp do świątyni jest zakazany, ale chcemy zobaczyć kremacje nad brzegiem świętej rzeki Bagmati. Na miejscu każą nam zapłacić po 250 rupii od łba za wejście. Stanowczo za dużo. 500 rupii to ponad dwie doby hotelowe w Kathmandu dla naszej dwójki. Polak jednak potrafi; jakimiś ścieżeczkami i pomościkiem dostajemy się na miejsce, omijając budki z biletami. Chyba jesteśmy z tego dumni. Nie wiem czy powinniśmy. Siedzimy na brzegu rzeki pod drugiej stronie ghatów kremacyjnych. Na drugą stronę mamy raptem 20-30 metrów. Bagmati w tym miejscu to, w porównaniu z Gangesem, malutki strumyczek. Oglądamy ceremonię kremacji. Jest już jednak ciemno, po zachodzie słońca i zdjęcia z pewnością nie będą pierwszorzędnej jakości. Oglądamy przejmujące wydarzenia, jak rozpacz kobiet przy stosie płonącego członka rodziny. Troszeczkę czujemy się jak intruzi. W szarówce wędrujemy około pół godziny do Bodhnath – największej w Nepalu i jednej z największych na świecie stup buddyjskich. Jest już ciemno, modlą się mnisi, gdzieś w tle słychać buddyjskie mantry. Czuć atmosferę Tybetu. Wyjątkowo klimatyczne miejsce. Szkoda, że jest już ciemno i nie możemy zrobić zdjęć. Musimy tu jutro przyjechać ponownie.





DZIEŃ 21. 06/10/2005



Dzień upłynął nam, mówiąc po staropolsku, na szopingu, z małym epizodem na ponowne odwiedzenie Bodhnath i okolicy, zwiedzenie klasztoru gdzie mieszka 180 mnichów, z których część przyłapaliśmy podczas obiadu w plenerze. Duch Tybetu jest obecny w tym miejscu. Przez chwile tak się nakręciliśmy, że zaczęliśmy zastanawiać się nad kupieniem tybetańskiego fartuszka w paski do kuchni . Za to w Kathamandu kupowaliśmy już jak szaleni. Madzia jest rewelacyjną negocjatorką. Zbija wszystkie ceny zawodowo. Jak Auchan. Lubię oglądać ja w akcji. Nie straszna jest jej żadna cena.


Wracając jeszcze do Tybetańczyków. Są zdecydowanie najsympatyczniejszym narodem, który mieliśmy okazję poznać podczas naszej wyprawy. Dobrzy, weseli, uczciwi, zawsze uśmiechnięci. Są rewelacyjni! Nie wiemy czy taki mają charakter (chyba tak i oby) czy tacy są dla innych, bo tyle sami wycierpieli. W każdym razie dajemy im zarobić na każdym kroku. Jemy w tybetańskich restauracjach, śpimy w tybetańskich guest housach, kupujemy u nich drobne pamiątki. Jeżeli kiedyś będziecie mogli coś dla nich zrobić – zróbcie to!

Jutro rano mamy autobus do Chitwan. Nie skorzystaliśmy w końcu z usług żadnego biura turystycznego i jedziemy na własną rękę. Zobaczymy czy dobrze na tym wyjdziemy. Naszym celem jest upolowanie (obiektywem) nosorożca z grzbietu słonia.





DZIEŃ 22. 07/10/2005



No i jak na razie nosorożca nie upolowaliśmy. Co prawda, na wycieczkę na słoniu wyruszamy dopiero jutro, niemniej jednak już dzisiaj, przed zachodem słońca, z naszym przewodnikiem wyruszyliśmy do dwóch miejsc, w które nosorożce lubią o tej porze dnia przychodzić. Nie zobaczyliśmy jednak nic poza jakąś wydrą, orłem i małym szczurkiem. Zobaczyliśmy za to ładny zachód słońca. Nasz przewodnik, mimo że „wykupiony” jest dopiero od juta postanowił chyba trochę dorobić proponując nam, jak mówił, darmową wieczorną wycieczkę. Nie zobaczyliśmy jednak nosorożców, więc nie dostał za to żadnych pieniędzy, Mówiąc okrutnie: „No rinos, no money”.



Przyjechaliśmy do Sourahy, wsi przy samej granicy przy Royal Chitwan National Park z opóźnieniem. Po drodze z Kathamndu trafiliśmy na jakiś wypadek i kosztowało nas to trochę czasu. W dodatku autobus turystyczny stworzony był chyba dla krasnoludków. Siedzenia naprzeciw były tak blisko, że już po chwili bolały kolana. Do tego znów korki i upał. Po przyjeździe do wioski rzuciła się na nas zgraja naganiaczy. Jeszcze czegoś takiego nie przeżyliśmy. Najpierw Madzię (ja ściągałem z dachu autobusu plecaki), a później także i mnie zaatakowali reprezentanci chyba wszystkich hoteli w okolicy. Krzyczeli jeden przez drugiego i próbowali wcisnąć nam w łapy wizytówki czy ulotki swego hotelu. Nie wiem jak w tym tumulcie wybraliśmy w końcu Jungle Sunset Camp. Jak się później okazało, chyba całkiem dobrze. Już po chwili siedzieliśmy w odkrytym dżipie, który po kilkunastu minutach dowiózł nas od hotelu przepięknie położonego na samą rzeką, za którą zaczyna się park narodowy. Zaoferowano nam usługi miejscowego przewodnika, który długo opowiadał o możliwych wycieczkach i ich cenach. W końcu postanowiliśmy, że wcześnie rano następnego dnia zaczniemy canoeingiem, a następnie zrobimy wycieczkę po dżungli z przewodnikiem. Popołudniu na grzbiecie słonia wyruszymy na poszukiwanie nosorożców. Będzie nas to w sumie kosztowało około 170 PLN, jutro wieczorem będziemy już wiedzieć czy było warto. Jeszcze ciekawostka: gdy Madzia zapytała się naszego przewodnika czy można się bezpiecznie wykąpać w rzece przepływającej przez dżunglę i obok naszego hotelu odpowiedział, że tak, sam się w niej często kąpie. Gdy M. zapytała czy w rzecze żyją jakieś zwierzęta, odpowiedział: „ Just crocodiles” .


Wieczorem, po zachodzie słońca postanowiliśmy się jeszcze przejść po wioseczce, ale zaraz zrobiło się całkowicie ciemno i mieliśmy sporo problemów z dotarciem do naszego hotelu. Trochę pobłądziliśmy po ciemku, ale jakoś się udało, chociaż trzeba przyznać, że M. zaczęła się lekko bać nosorożców, które ponoć zakradają się w nocy do wioski i zjadają rolnikom płody. My żadnym płodem jednak nie jesteśmy i obeszło się bez przygód.





DZIEŃ 23. 08/10/2005



Siedzę leniwie w cieniu nad samą rzeką. Przede mną park narodowy w całej okazałości. Zaraz podadzą obiad a o 15 wskakujemy na słonia. Można powiedzieć ze teraz dla nas to już nie pierwszyzna. Kończąc canoeing i jungle walk zobaczyliśmy kąpiące i bawiące się słonie. Najpierw porobiliśmy sporo zdjęć, później za śmieszne pieniądze zdecydowaliśmy się na wodną zabawę z tym olbrzymem. Kąpiel ze słoniem okazała się rewelacyjnym przeżyciem. Przed chwilą zrobiliśmy krótki spacer do wioski. Ludzie żyją w lepiankach krytych strzechą chyba tak, jak 200 lat temu, a utrzymują się z tego, co sami wyhodują i uprawią. Niesamowite wrażenie robią słonie spacerujące po okolicy (oczywiście z przewodnikami-opiekunami), ewentualnie stojące w zagrodzie, tak jak krowa czy koza. Upał jest jednak nie do zniesienia i postanawiamy szybko wracać.



Już po elephant back safari. Było całkiem ok. Dla Polaków to w sumie niezła atrakcja. W dodatku zrealizowaliśmy nasz cel, czyli zobaczyliśmy wreszcie nosorożce. Podróż na słoniu jest cholernie niewygodna. Cztery osoby musza tłoczyć się na specjalnej małej, drewnianej platformie na grzbiecie zwierza. Trzęsie jak diabli, ciało obija się o sąsiada albo o deski. Muszę przyznać, że po 2 godzinach miałem już dość i myślałem w jaki sposób by tu szybko zejść na dół. Nie z powodu nudów, tylko właśnie z powodu braku komfortu, a właściwie z powodu totalnego dyskomfortu. Wracając do nosorożców, to naprawdę dziwne, że te zwierzaki, które nie reagują obojętnie na człowieka (atakują albo uciekają) przestają zupełnie zwracać na nas uwagę, gdy siedzimy na słoniach. Pierwszy dzisiejszy nosorożec zupełnie sobie nic nie robił z obecności kilku słoni objuczonych ludźmi, drugi i trzeci uciekły dopiero po chwili.


Podsumowując Chitwan, trzeba przyznać, że pobyt był udany. Zobaczyliśmy nosorożce, pojeździliśmy na słoniu, odbyliśmy cudowną kąpiel ze słoniem w rzece, widzieliśmy tez krokodyle. Jak dla nas to wystarczająca porcja egzotyki. Było tu warto przyjechać.





DZIEŃ 24. 09/10/2005



Turist busem (czytaj: zwykłym lokalnym autobusem, zatrzymującym się gdzie popadnie co 5 minut i zabierającym wszystkich lokalsów z tobołami) dotaszczyliśmy się po paru godzinach do granicy z Indiami. Do Indii przedostaliśmy się wspólnie z Polką Anitą i jej chłopakiem Holendrem, którzy przemierzyli do tej pory szlak przez Rosję, Mongolię, Chiny, Tybet do Nepalu. Przekroczyliśmy wspólnie granicę, załatwiliśmy formalności i wzięliśmy dżipa do Gorakhpuru, z którego oni maja zamiar pojechać do Varanasi, a my nocnym pociągiem do Delhi. I tu zaczyna się pierwsza część naszej przykrej przygody pt.„kolej indyjska”. Pieprzony bileciarz w okienku na dworcu w Gorakhpurze sprzedaje nam dość drogi bilet na I klasę. Chcąc nie chcąc, bierzemy go, choć droższy jest od 2nd class sleeper, którą zawsze podróżujemy, kilkukrotnie, ponieważ w drugiej klasie ponoć nie ma miejsc. Spory wydatek jak na Indie, ale przynajmniej przejedziemy kilkanaście godzin „z klasą”. Okazało się jednak, że sprzedano nam za tyle pieniędzy sam bilet bez miejscówki. Wsiadamy do pociągu, który rusza i okazuje się, że do pierwszej klasy musimy jeszcze dopłacić 2400 rupii, czyli prawie 200 PLN od osoby! Inaczej się nie da, ponieważ jest to kuszetka, nie ma miejsc siedzących i gdzieś musimy się podziać. Klnąc na wszystkie strony na Hindusów, którzy nie po raz pierwszy wpuścili nas w maliny (specjalnie upewnialiśmy się czy jest to pełny bilet na pierwsza klasę!), po dodatkowych perturbacjach dokupujemy bilet, który pozwoli nam przejechać trasę w tzw. 3AC, czyli klimatyzowanej klasie II. Jak dla nas jest tu zdecydowanie za zimno, ale otuleni kocami zasypiamy.





DZIEŃ 25. 10/10/2005



Rano, po dość dobrze przespanej jak na pociąg nocy, uderzamy prosto do Tourist Information Office na New Delhi Railway St., aby kupić bilety kolejowe na nasz ostatni odcinek podróży. Długo debatujemy co by tu jeszcze zobaczyć. Do zagospodarowania mamy 4-5 dni. Są to właśnie te dni, o które skrócił nam się pobyt w Ladakhu. W końcu decydujemy: jedziemy najpierw do dalekiego Jaisalmeru, leżącego na pustyni Thar przy granicy z Pakistanem, daleko, bo prawie dobę jazdy pociągiem z Delhi. Stamtąd wyruszymy do Jaipuru, a w przeddzień naszego wylotu meldujemy się po raz ostatni w stolicy Indii. Popołudniu znów pędzimy na dworzec i tu zaczyna się druga część naszej przykrej kolejowej przygody. Nikt nas nie poinformował, że dworzec Delhi, z którego mamy odjechać do Jaisalmeru to nie New Delhi, na którym kupowaliśmy te bilety, a od którego zaczynaliśmy i na którym kończyliśmy dotychczasowe podróże, tylko Old Deli na północy miasta. Gdy się orientujemy do odjazdu pociągu pozostaje 20 minut. Żaden z taksiarzy nie podejmuje się ryzyka dotarcia w tak krótkim czasie do tego dworca. W ten sposób runął nasz plan intensywnego wykorzystania ostatnich dni w Indiach. Pozostaje zwrot wszystkich biletów, co kosztuje nas prawie 500 rupii i kupienie biletów do stolicy Rajastanu – Jaipuru.





DZIEŃ 26. 11/10/2005



W nocy w pociągu prawie nie śpię. Boje się złodziei i tego, że prześpimy Jaipur, w którym mamy być „coś około 5 rano”. Jak widać opatrzność nad nami czuwała, gdyż w Jaipurze meldujemy się już o 4. Budzę Madzię, w pośpiechu pakujemy się i uciekamy z pociągu. Piąta nad ranem to nie najlepsza pora na szukanie noclegu. Wszyscy śpią, zaspanych portierów w hotelach ciężko dobudzić. W pierwszych trzech hotelikach nie ma miejsc. Ceny też są dość wysokie. Zdarza nam się to w tym kraju po raz pierwszy. W końcu znajdujemy dach nad głową. Przed południem ruszamy zwiedzać miasto. Najpierw głównie „by foot”, później wynajmujemy na parę godzin rikszarza. Różowe miasto nie robi na nas jakiegoś specjalnego wrażenia. Największa atrakcją są wielbłądy pracujące jako siła pociągowa na ulicach. Jutro pojedziemy do fortu-pałacu Amber, oddalonego o kilkanaście kilometrów od Jaipuru, popołudniu może pójdziemy do kina na reklamowany przez kilka osób hinduski hit „Saleem Namaste”, a wieczorem oglądniemy paradę otwierającą lokalne święto.





DZIEŃ 27. 12/10/2005



Rano jedziemy local busem do różowego Amberu. Fort jak fort, widzieliśmy już takich kilka w naszym życiu. Jak wszystko w Jaipurze i ten zabytek nie zrobił na nas porażającego wrażenia. Poraziły nas natomiast stada Hindusów karmiących workami i innymi śmieciami ławice sporych ryb pływających w wyjątkowo brudnym stawie u podnóża fortu. Nikt ich chyba nie pobije w brudactwie. Mistrzowie robienia gnoju wokół siebie. Nawet w najpiękniejszych miejscach. Wrażenie robi też na nas chłopak pomalowany cały na fioletowo oraz osioł z piąta mini-nóżką, która urosła mu na grzbiecie. Takie to cuda serwuje nam codziennie ten kraj. Popołudnie to przede wszystkim wizyta w kinie, chlubie miasta, w przewodniku opisywanym jako miejsce trochę disneylandowe. Powiedziałbym, że disneylandowo – bizantyjsko - kiczowate, ale jak na syf dookoła może robić wrażenie. Film Saleem Namaste, hicior, który znał każdy Hindus, z którym o nim rozmawialiśmy okazał się filmem o młodych Hindusach w Australii. Były i stroje bikini i seks przedmałżeński, nie wiem czy dlatego akcja została wyprowadzona poza Indie. Od czasu do czasu akcja filmu zostawała przerywana zupełnie absurdalnymi piosenkami i tańcami w wykonaniu głównych bohaterów, czyli można powiedzieć, że dostaliśmy to, na co czekaliśmy. I jeszcze jedna ciekawostka. Choć wszystkie dialogi prowadzone były w hindi, co któreś zdanie pojawiały się wtrącenia, a czasem całe zdania w języku angielskim. Do teraz nurtuje nas pytanie: „dlaczego?”. Ułatwiło nam to, co prawda, rozumienie tego dość prostego obrazu, ale spowodowało powstanie niewyjaśnionej do tej pory zagwozdki.
Wieczór spędziliśmy w Pink City, gdzie byliśmy świadkami rozpoczynającego się lokalnego święta. Paradowały kolorowe słonie, wielbłądy i byki, a także sporo tancerzy i wszelkiej maści grajków. Juro wracamy do Delhi. Wielkimi krokami nadchodzi koniec naszego miesięcznego pobytu w Indiach i Nepalu. Trochę tęsknimy za Polską (Madzia już nawet o tym głośno mówi), ale jest mi też coraz bardziej smutno, że to już koniec. Nie będę mocno tęsknił za np. Indiami, ale raczej za wakacjami, swobodą i przygodą. Za nowymi miejscami i nowymi przeżyciami





DZIEŃ 28. 13/10/2005



Wróciliśmy do Delhi, w którym można powiedzieć, że czujemy się jak u siebie w domu. Znamy jeden i drugi dworzec kolejowy, orientujemy się w topografii miasta, wiemy jakie są stawki rikszarzy. Jesteśmy też przyzwyczajeni do tłumów, brudu i syfu. Piękny ten nasz drugi dom, nie ma co . Przed dworcem złapaliśmy rikszę rowerową, którą chcieliśmy pojechać na Paharganj. Wsiedliśmy z plecakami, rikszarz ujechał może z 5 metrów i nagle trach, złamało mu się koło. Śmiałem się później ze to Madzia przeważyła szalę. Osobną kwestą pozostaje reakcja rikszarzy na wręczanie im wcześniej umówionej zapłaty z kurs. Zwykle udają niezadowolenie, a nawet próbują wyłudzić dodatkowe pieniądze, twierdząc, że umawiali się na wyższą stawkę. Przerabialiśmy to już w kilku miastach. W takiej chwili mam ochotę odejść i po prostu nie dać im nic. Wtedy zwykle Madzia prosi żeby dać spokój, zapłacić i odejść. Swoją drogą to ciekawe jak zmieniły się nasze postawy głównie wobec najciężej pracujących rowerowych rikszarzy. Na początku pobytu to ja nie targowałem się z nimi, zgadzałem się od razu na zaproponowana przez nich stawkę, czując, że ich w jakiś sposób wykorzystuję. M. mówiła wtedy, że w ten sposób pójdziemy z torbami a Indie to kraj, w którym trzeba się targować. Później zupełnie zamieniliśmy się swoimi rolami. To ja byłem złym policjantem a M. dobrym. Na swoje wytłumaczenie mam sporo przykładów, w których rikszarze nas chcieli oszukać, nie dziękowali za napiwki, czy próbowali nieuczciwie wyciągnąć od nas więcej pieniędzy. Po prostu zraziłem się do nich.
Popołudnie, czyli czas, który spędziliśmy już w Delhi upłynął nam na posiłkach, surfowaniu po internecie, a głównie na zakupach.





DZIEŃ 29. 14/10/2005



W piątek dominowały ponowne zakupy, pakowanie się oraz kilka godzin włóczenia się po Old Delhi. Chcieliśmy utrwalić obraz zwykłych delhijskich ulic, tłumów ludzi handlujących, pracujących, jedzących, nicnierobiących, śpiących, odpoczywających, transportujących jakieś ogromne toboły, rikszujących. Wszystko na ulicy! Do tego hałas, ścisk, brud i smród. Po takim spacerze naprawdę cieszymy się, że żyjemy w Polsce. Tutaj nie było by łatwo. Ostatni rikszarz dostał napiwek, jak zresztą kilku jego kolegów w ostatnim czasie. Grymas na jego twarzy M. rozszyfrowała jak umiarkowane zadowolenie. Oby to była prawda, bo naprawdę tracę wiarę w ludzką wdzięczność.


Ostatnią kolację zamawiamy mniej z głodu, a bardziej z chęci spróbowania czegoś indyjskiego po raz ostatni. Doszliśmy do wniosku, ze wcale mocno nie stęskniliśmy się za polska kuchnią. Przez miesiąc i tak nie mieliśmy okazji spróbować wszystkich miejscowych dań. Nie mieliśmy tez czasu, żeby nam się znudziły, a wiele z lokalnych potraw całkiem nam smakowało. Kończąc wątek jedzeniowy: ubierając górskie wojskowe spodnie przed samym wylotem zorientowałem się, że straciłem w pasie chyba 10 cm. Marzenie większości kobiet.





DZIEŃ 30. 15/10/2005

Lądujemy w Warszawie za 20 minut. Ponoć na dole jest tylko 8 stopni C. Tylko 32 mniej niż wczoraj w Delhi .

Kończy się nasz wyjazd. Szkoda. Trzeba teraz będzie powoli przyzwyczajać się do codziennego życia pełnego obowiązków i nowej Polski. Opuszczaliśmy przecież przed miesiącem III Rzeczpospolitą, a wylądowaliśmy teraz podobno już … w IV !




Jeśli przebrnąłeś przez całą relację, to możemy powiedzieć, że jesteś, Drogi Czytelniku, bardzo dzielny. Podziwiamy Twoje poświęcenie . Zbyt dużo rzeczy krytykowaliśmy? Hmmm, chyba nie do końca; z kilku rzeczy po prostu trochę żartowalismy. Tak naprawdę podróż uważamy za super udaną i chętnie byśmy tu jeszcze kiedyś wrócili. Koniecznie chcielibyśmy odwiedzić południe Indii. Jakie mamy dalsze plany? Ameryka Południowa siedzi w naszych głowach już od dłuższego czasu. Dodatkowo, chciałbym zdobyć Stok Kangri (6153 m npm) w Ladakhu. Zresztą plany są zawsze bardzo ambitne, a dużo mniej z tego faktycznie się realizuje. Zobaczymy.


Jeżeli macie jakieś pytania, chcielibyście się czegoś dowiedzieć, za coś nas zganić, w czyś poprawić czy zaproponować wspólna wyprawę – piszcie na: wojti_tomaszewski@o2.pl . Do zobaczenia lub napisania!


Madzia & Wojti Tomaszewscy



„Wszystkie dane i informacje zawarte na tej stronie oraz podstronach, a w szczególności zamieszczone tam teksty i fotografie chronione są przez prawa autorskie, należące do autorów (Ustawa o prawie autorskim (Dz.U. z 1994 r. Nr 24, poz. 83). Kopiowanie, publikacja lub modyfikowanie danych zawartych na tej stronie w jakikolwiek sposób bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione. Podmioty naruszające prawa autorskie będą ścigane środkami prawnymi, a dostawcy ich usług internetowych (ISP) zostaną powiadomieni o naruszeniu praw autorskich przez te podmioty wraz z wezwaniem do usunięcia materiałów bezprawnie pobranych z witryny”.

/Informacja umieszczona na prośbę autorów - Redakcja/

Zdj cia

INDIE / Uttar Pradesh / Waranasi (Benares) / Na łódce na Gangesie w WaranasiINDIE / Uttar Pradesh / Waranasi (Benares) / Święte kąpiele w WaranasiINDIE / Ladakh / nieznane / Wesoła dziewczynkaINDIE / Ladakh / Leh / Żebracy w LadakhuNEPAL / brak / Kathmandu / 12.Nepalski 'Baba'NEPAL / brak / Himalaje / Machapuchare - Święta góra NepaluNEPAL / brak / Royal Chitwan National Park / Madzia w Royal Chitwan National ParkNEPAL / brak / Bodnath / TybetankaNEPAL / brak / Swayambhunath - okolice Kathmandu / Wojti w Swayambhunath

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl