Jesteśmy częścią serwisu turystycznego

    
strona główna | Tybetańskie ABC | Historia | Geografia | Fauna i Flora | Lhasa | Legendy Tybetu | Wyprawa 2000, 2001, 2002 | Zdjęcia |

Wyprawa do Tybetu 2000

     W ubiegłym roku w czasie mojego pobytu w Chinach miałam okazję odwiedzić Tybet, Kraj na Dachu Świata. Najpierw odbyłem najdłuższą w moim życiu podróż pociągiem na trasie Szanghaj-Czengdu (stolica prowincji Syczuan), ponad 36 godzin jazdy z kilkoma tylko postojami, w czasie której zaprzyjaźniłem się z prawie wszystkimi pasażerami mojego wagonu. Bez wątpienia stanowiłem dla nich atrakcję - jedyny lałaj (długonosy) w całym pociągu, co dawało młodszym Chińczykom możliwoć poćwiczenia ich języka angielskiego, a starszym dowiedzenia się czego o dalekim wiecie.   I tu młodzi Chińczycy z uniwersytetu w Czengdu zaskoczyli mnie swoją znajomocią historii i geografii Europy, a nawet Polski. Znane im były nazwiska Skłodowskiej-Curie, Chopina a nawet Lecha Wałęsy! Orientowali się także w ostatnich wydarzeniach życia politycznego Polski.

    Po przyjeździe do Czengdu musiałem załatwić zezwolenie na wjazd do Tybetu od władz chińskich oraz dostać bilet na samolot do Lhasy - stolicy Tybetu. Udało mi się to załatwić bez większych problemów, choć zabrało to dużo cennego czasu.
W Czengdu, dzięki poznanym w pociągu studentom, miałem możliwoć poznania tradycyjnej, kuchni syczuańskiej słynącej z niezwykle pikantnych potraw gotowanych w kociołku umieszczonym w stole. Było to bez wątpienia niezapomniane przeżycie, które wystarczy dowiadczyć raz w życiu!

    Z Czengdu wczesnym rankiem poleciałem samolotem do Lhasy. Był to 3,5-godzinny lot, najpiękniejszy lot w moim życiu !!! Wylecielimy o wschodzie słońca i przy pięknej słonecznej pogodzie, przejrzystym, błękitnym niebie lecielimy nad łańcuchami górskimi szeciotysięcznych gór Hengduan Szan i wschodnimi pasmami Himalajów. Bardzo wyraźnie widać było szczyty górskie wystające ponad poziom chmur, jak małe pokryte błyszczącym niegiem wysepki na wzburzonym oceanie czy całe ciągnące się po horyzont łańcuchy górskie. Mogę powiedzieć, że widziałem Dach Świata z góry.

    W Lhasie po zaaklimatyzowaniu się do nowych warunków (bardzo rozrzedzone powietrze) rozpocząłem odkrywanie tego zupełnie nowego, nieznanego dla mnie wczeniej wiata. Bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie połączenie i wzajemne przenikanie się sacrum i profanum w tym więtym miecie.

    Lhasa dzieli się na dwie częci - chińską, zbudowaną przez Chińczyków po zajęciu Tybetu w roku 1950 (obecnie bardzo intensywnie rozbudowywaną w stylu typowo chińskim) oraz starą tybetańską, nad którą góruje 11-piętrowy Pałac Potala ze złoconymi dachami, dawna siedziba Dalaj Lamy i rządu tybetańskiego, a obecnie muzeum.

Znajdują się tam największe skarby Tybetu. Przy ciasno zabudowanych uliczkach stoją jedno- i dwupiętrowe domy, których okna i drzwi ozdobione są biało-błękitnymi wzorami, a drzwi wejciowe zasłonięte granatowo-białymi tkaninami z charakterystycznymi tybetańskimi wzorami. U szczytu dachów powiewają flagi modlitewne rozsiewające błogosławieństwa i strzegące domów.

Ulicami ciągną grupy lub pojedynczy pątnicy w strojach regionalnych z nieodłącznym różańcem w ręce, obracający kołowrotki modlitewne, składający pokłony do samej ziemi (nawet na bardzo ruchliwych ulicach, zatrzymując w ten sposób ruch na kilka minut) w miarę przybliżania się do więtych miejsc.

Wszędzie obecni są mnisi buddyjscy w winiowych lub brązowych szatach, w bardzo różnym wieku - od kilkuletnich chłopców zainteresowanych widokiem białego przybysza, po starców siedzących u wejć do licznych wiątyń. Niektórzy z nich pozdrawiają mnie przyjaźnie -Thasi Delek (dzień dobry), proszą o jałmużnę, oglądają mój zegarek lub ręce. Są bardzo przyjaźnie nastawieni, pogodni, umiechnięci, a ja bardzo żałuję, że nie znam na tyle języka chińskiego czy tybetańskiego, by móc z nimi porozmawiać. Na szczęcie niektórzy z nich mówią po angielsku, co znacznie ułatwia komunikowanie się.

    Odwiedziłem najwiętszą wiątynię Tybetu - 1300letnią wiątynię Jokhang, duszę tybetańskiego buddyzmu. Świątynia ta uważana jest za jedną z najważniejszych, tam bowiem znajduje się posag Buddy Śakjamuniego, zwany przez Tybetańczyków Dżoło Rinpocze, który według najstarszych przekazów został pobłogosławiony przez Buddę osobicie, a został przywieziony do Lhasy z posagiem księżniczki Wencz'eng Kung-czu. Świątynia ta stanowi cel pielgrzymek Tybetańczyków z całego kraju. Przez cały dzień wypełniona jest pątnikami ofiarującymi masło z mleka jaka na ołtarzach, dodając je do ogromnych kadzi z palącymi się knotami lub dolewającymi olej do lampek ofiarnych. Poruszający się po wiątyni zgodnie z ruchem wskazówek zegara odwiedzają mroczne kaplice owietlone jedynie lampkami ofiarnymi, recytując mantry buddyjskie i poruszając młynki modlitewne; oddając czeć bóstwom kładą się na ziemi tak, aż dotkną jej czołem.

Cała wiątynia spowita jest białym dymem z pieców ofiarnych, otoczona przejciami, wzdłuż których ciągną się rzędami miedziane lub mosiężne kołowrotki modlitewne poruszane przez pielgrzymów. Kołowrotki te wypełnione są tysiącami sutr, inwokacji i modlitw, a każdy obrót symbolizuje wprawienie w ruch Koła Dharmy. Z zewnątrz wiątynię otacza kora - ciąg ulic, którymi pielgrzymi wielokrotnie okrążają wiątynię zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przy niej znajduję się liczne kramy z wyrobami rzemiosła tybetańskiego, tkaninami z wełny jaka, kołowrotkami i flagami modlitewnymi, odzieżą, a nawet czaszkami ludzkimi oprawionymi w srebro. Te ostatnie (według udzielonej mi informacji) mają służyć do picia mocniejszych trunków przy specjalnych okazjach.

   W czasie mojej wędrówki wzdłuż kory wiątyni Jokhang poznałem mnicha tybetańskiego Pajma Dzień Cini, który zaprowadził mnie do częci wiątyni niedostępnej dla turystów, a następnie wspólnie poszlimy na obiad i dużo rozmawialimy o wydarzeniach z najnowszej historii Tybetu.

    W czasie mojego pobytu w Lhasie odwiedziłem również trzy największe i najważniejsze klasztory tybetańskie - Sera, Drepung i Ganden.

    Klasztor Sera (Se-ra Theng-chen-gling), założony w 1419 roku, zwany także wielkim klasztorem-uniwersytetem szkoły Gelupa, jest jednym z bardzo dobrze zachowanych do dnia dzisiejszego klasztorów tybetańskich, w którym mieszkało i pracowało dawniej ok.5000 mnichów, a obecnie zaledwie kilkuset. Klasztor ten słynie z niezwykle żywych  debat prowadzonych przez mnichów na dziedzińcu, co jest bardzo widowiskowym przedstawieniem.

    Największy w Tybecie i jeden z największych na wiecie klasztorów położony malowniczo na zboczu gór w pobliżu Lhasy to klasztor Drepung (Bras-spungs), gdzie jeszcze przed inwazją chińską mieszkało 10 000 mnichów. Zwiedzając to miasteczko klasztorne, a raczej podążając za pielgrzymującymi Tybetankami, zgubiłem się w zaułkach tego kompleksu. Błądząc i szukając wyjcia, niespodziewanie dla samego siebie zostałem zaproszony przez kilkunastoletnich mnichów-studentów do odwiedzenia ich niższego seminarium (college) tantrycznego. Tam przedstawiono mnie nauczycielom, którzy po krótkiej rozmowie obejrzeli bardzo dokładnie mój aparat fotograficzny, a następnie poprosili o sfotografowanie ich na dachu budynku i w klasie. Z ich zachowania i całego zamieszania, które spowodowało moje przybycie, wnioskuję, że było to dla nich wielkie przeżycie. Zdjęcia, które zrobiłem są bardzo udane i mam nadzieję, że do nich dotarły.

    Także jednodniowa wycieczka do klasztoru Ganden, oddalonego o 40 km na pn.-wsch. od Lhasy okazała się bardzo interesująca. Klasztor ten był pierwszym klasztorem szkoły Gelupa, siedzibą zwierzchnika tej największej buddyjskiej szkoły w Tybecie. Ganden oznacza w języku zachodu raj i tam znajduje się posąg Buddy Przyszłoci (Miatreya) i jak na ironię losu, ten włanie klasztor ucierpiał najbardziej z rąk Czerwonej Armii w okresie Rewolucji Kulturalnej.

    Wczesnym rankiem udałem się tam małym busem z grupą pielgrzymów, która jak się  później okazało była jedną dużą rodziną. Po drodze piewali religijne pieni, modlili się, żartowali. Jechalimy po utwardzonej bardzo wąskiej drodze pnącej się po stromych  zboczach górskich, tak że widok Doliny Kyi Chu zapierał dech w piersiach, a ja tylko miałem nadzieję, że nie spadniemy w przepać razem z autobusem. Po przyjeździe na miejsce wspólnie obeszlimy niezliczone wprost kaplice, sale zgromadzeń z olbrzymimi posągami Buddy, okrążalimy chorteny i stupy (charakterystyczne budowle, w których złożone są relikwie lub szczątki zmarłych więtych). Następnie wspólnie zjedlimy obiad, co stanowiło dla mnie wspaniałą okazję poznania prawdziwej kuchni tybetańskiej. Tam po raz pierwszy spróbowałem tybetańskiej herbaty z dodatkiem masła jaka i soli (!),  tsambę"chleba" tybetańskiego przygotowanego z prażonego jęczmienia z otrębami, zmieszanymi z przyprawami a także domowego jogurtu z mleka jaka. Po posiłku obeszlimy górę, na której stoi klasztor, idąc wzdłuż kory okrążającej szczyt, przeciskając się przez szczeliny skalne, pijąc wodę ze więtych źródeł czy próbując brązowo - czerwonej gliny ze więtych miejsc. Także przy kopczykach usypanych z kamieni moi przewodnicy zostawiali flagi modlitewne lub kamienie z wyrytymi tekstami modlitw. W drodze powrotnej odwiedzilimy jeszcze kilka bardzo małych wiejskich wiątyń i w bardzo dobrych humorach wracalimy do Lhasy. Cały radosny nastrój prysł, ucichły piewane piosenki, kiedy nasz autobus został zatrzymany przez  chiński patrol niedaleko Lhasy. Do autobusu wsiadła młoda Chinka w mundurze wojskowym i w całkowitym  milczeniu przejechała surowym wzrokiem po twarzach podróżnych. Panowała grobowa cisza i można było odczuć ogromne napięcie obu stron - strachu i poniżenia Tybetańczyków i poczucia władzy chińskiego patrolu. Po chwili bez słowa Chinka wysiadła, autobus ruszył dalej w drogę, ale już z bardzo smutnymi i zamylonymi ludźmi. Sytuacja ta wywarła na mnie bardzo duże wrażenie, ponieważ sam zobaczyłem na własne oczy i odczułem, jak traktowani są Tybetańczycy w ich własnym kraju.

    W czasie mojego pobytu w Tybecie również zdecydowałem się na wycieczkę do obozu wypraw na Mt. Everest, miejsca u stóp najwyższego szczytu wiata, skąd wyruszają ekspedycje zdobywające szczyt od strony chińskiej i skąd przy pięknej pogodzie podziwiać można Wielką Matkę Kontynentów (tak bowiem Tybetańczycy nazywają Mt. Everest). Wród obcokrajowców przebywających w Lhasie udało mi się znaleźć pięć osób, które chciały wyruszyć w to miejsce. Wspólnie wynęlimy samochód terenowy z napędem na cztery koła, opracować trasę przejazdu, otrzymać kolejną zgodę władz chińskich na opuszczenie Lhasy i udanie się na teren Narodowego Parku Czomolungma oraz zakupić niezbędną żywnoć i napoje.

    Nasza podróż trwała szeć dni. Z Lhasy poprzez Shigatse, drugie co do wielkoci miasto Tybetu, gdzie otrzymalimy zezwolenie na podróżowanie po Tybecie wg cile okrelonej trasy, udalimy się do Lhatse. W sumie tego dnia spędzilimy w samochodzie ponad 12 godzin, pokonując tylko ok. 440 km.Było to spowodowane długim oczekiwaniem na wydanie zgody od władz chińskich oraz złym stanem dróg. W Lhatse i następnych miejscach, gdzie się zatrzymywalimy, trzeba było zapomnieć o bieżącej wodzie, czystych toaletach, a nawet owietleniu elektrycznym w nocy. Lhatse sprawiło bardzo przygnębiające wrażenie - przy głównej (i chyba jedynej) wybrukowanej ulicy ciągnące się wzdłuż chodników otwarte rynsztoki, żebracy z miskami czekający na resztki pożywienia pozostawione w restauracji i przysłowiowe egipskie ciemnoci panujące po zmroku. Z samego rana następnego dnia ruszamy dalej. Zaraz po opuszczeniu miasteczka jestemy kontrolowani, sprawdzane są nasze paszporty i zezwolenia na podróżowanie po Tybecie. Każdy jest zapisywany w rejestrach. W punkcie kontrolnym nie wolno również robić zdjęć. Im dalej od Lhatse, tym droga robi się coraz gorsza - coraz więcej wybojów, nierównoci i coraz rzadziej widuje się malutkie wioski składające się nieraz z kilku tylko zagród. W wiosce Chay, leżącej na granicy Parku Narodowego Czomolongma, kupilimy bilety wstępu, zjedlimy niewielki posiłek w miejscowej "gospodzie" i po raz kolejny jestemy kontrolowani przez żołnierzy chińskich. Trasa naszego przejazdu stawała  się coraz bardziej malownicza - przejechalimy przez ciągnący się aż po horyzont Płaskowyż Tybetański, przecinany łańcuchami gór o kamienistych zboczach w kolorach brązu, fioletu i szaroci.

Na przełęczy Pong-la (5120m n.p.m.) powitały nas powiewające  na wietrze flagi modlitewne, tu znaleźlimy ustawione przez pielgrzymów kopczyki z kamieni z tekstami sutr tybetańskich i pozostawione w ofierze bóstwom przestworzy poroże jaka. Na tej wysokoci nie ma już ladów flory, wszędzie jak okiem sięgnąć gołe, kamienne zbocza gór. Po drodze minęlimy jeszcze niewielkie samotne ruiny; czy są to pozostałoci osad, klasztorów, a może wiątyń zniszczonych w burzliwych czasach Rewolucji Kulturalnej? Późnym popołudniem dotarlimy do celu naszej wyprawy - obozu wypraw na Mt. Everest (Mt. Everest Base Camp) leżącego niedaleko Klasztoru Rongphu, najwyżej położonego klasztoru na wiecie (4980 m n.p.m.), gdzie w czasie swojej wietnoci żyło ponad 500 mnichów i mniszek. Po złożeniu naszych bagaży w schronisku idziemy zwiedzić klasztor zawieszony na skalistym zboczu. Tu zostalimy bardzo miło przyjęci przez  miejscowych mnichów, którzy po oprowadzeniu nas po swojej wiątyni prosili nas o długopisy i ołówki. W klasztorze zobaczyłem największy kołowrotek modlitewny, który  miał rednicę 2-3 metrów i tylko kilka osób mogło go wprawić w ruch.

Tego dnia spotkało nas jeszcze wielkie szczęcie. Oto na kilka chwil przed zachodem słońca rozchmurzyło się niebo i naszym oczom ukazał się Mt .Everest w całej okazałoci: ogromny, pokryty lodem i niegiem masyw górski na tle jasnoszarych chmur otoczony z obu stron kamienistymi łańcuchami górskimi i lodowcami. Po kilku jednak chwilach chmury ponownie zakryły szczyt. Następnego dnia także dopisało nam szczęcie. Rano we mgle udalimy się jeszcze dalej, 8 km w stronę masywu górskiego, do miejsca, gdzie znajduje się symboliczny cmentarz himalaistów, którzy, zginęli zdobywając Mt. Everest, i umieszczona w namiocie stacja badawcza. Stamtąd pieszo udalimy się jeszcze dalej, chodząc po kamiennych gołoborzach moreny lodowca Rinpoche, odkrywając maleńkie oczka wodne o niezwykle przejrzystej, błękitnej i kryształowo czystej wodzie. W drodze powrotnej, czekając na resztę grupy, odwiedziłem pustelnię w jaskini Sherab Choling, gdzie mnich pustelnik oprowadził mnie po swojej wiątyni. Wczeniej jednak ugocił mnie i towarzyszącą mi Niemkę Judith, częstując nas gotowanymi ziemniakami. W podziemnej, wykutej w skale bądź naturalnej, grocie znajdowały się malutkie kapliczki pogrążone w zupełnych ciemnociach, rozwietlone jedynie lampkami malanymi palącymi się przed ołtarzykami. W grocie tej mieciło się również mieszkanie pustelnika -ciany pokryte płachtami folii i kilka najniezbędniejszych sprzętów, posłanie. Przed wyjciem z pustelni mniszka odwiedzająca pustelnika wymieniła z Judith różaniec na zegarek. Była szczęliwa z dokonanej wymiany! Po wyjciu z mrocznej pustelni okazało się, że niebo się rozchmurzyło, wyszło słońce, a naszym oczom po raz drugi ukazał się bardzo wyraźnie Mt. Everest w całej swojej okazałoci na tle pięknego błękitnego nieba. Tym razem mielimy doć czasu, by wykonać serię zdjęć.

    Koło południa ruszylimy w drogę powrotną i niestety nie ujechalimy daleko. Kiedy tylko opucilimy górską pustynię Doliny Rongpu i wjechalimy na wysokogórskie stepy, nasz samochód ugrzązł w błocie. Dwa dni wczeniej padał deszcz i rozmył stepowe drogi, zamieniając je w grzęzawiska nie do pokonania. W tym miejsc stało już kilkanacie wczeniej uwięzionych ciężarówek. Natychmiast na pomoc przyszli nam kierowcy tych samochodów, próbując wyciągnąć nasz pojazd, ale niestety bezskutecznie. Także Nomadzi mieszkający w nieodległych jurtach przyszli wraz z całymi rodzinami nam pomóc. W ciemnociach i nasilającym się deszczu, przy spadającej temperaturze pomagali bardzo ofiarnie szukać kamieni do podłożenia pod koła. Nie było to łatwe, bo na stepie, gdzie panuje wieczna zmarzlina, w wierzchniej warstwie gleby prawie wcale nie było kamieni. Sytuacja powoli stawała się coraz bardziej beznadziejna. Temperatura spadła do kilku stopni poniżej zera, a w ciągu dnia było ponad 25 stopni, tak więc mróz stawał się nie do zniesienia. Po włożeniu wszystkich ubrań, które mielimy, i owinięciu się piworami udalimy się na zaproszenie jednego z pomagających nam Nomadów do jurty zbudowanej z tkaniny z wełny jaka, w której było nieco cieplej. Wnętrze owietlały malane lampki, a dodatkowo ogrzewał nas piecyk. Gospodyni poczęstowała nas herbatą malaną, którą wszyscy chętnie wypili, mimo słonawo-tłuszczowego smaku. Całe wyposażenie jurty stanowiły maty do siedzenia i spania pokryte wełnianymi tkaninami oraz kilka podstawowych sprzętów gospodarstwa domowego. Z ogromną ciekawocią oglądani bylimy przez dzieci, które chciały dostać od nas słodycze, długopisy, ołówki, a niektóre prosiły nas o buty czy kurtki przeciwdeszczowe. Na krótko przed północą nasz samochód został uwolniony z błota  dzięki czemu resztę nocy  moglimy spędzić w aucie. Wczesnym rankiem przywitał nas wieży kilkucentymetrowy nieg, ogromne stada jaków widoczne z oddali i ponad 25 ogromnych ciężarówek, zagrzebanych w błocie.

    W dalszej drodze powrotnej przejechalimy przez przełęcz Gyatso-la (5220 m n.p.m.) malowniczo aż po horyzont pokrytej niegiem z onieżonymi szczytami szeciotysięczników. Przypomina ona legendarną krainę himalajskiego Jeti.

    Później odwiedzilimy  jeszcze klasztor Sakya - budowlę w kształcie niedostępnej twierdzy z XIII wieku i klasztor Tashilhunpo w Shigatse, jeden z najlepiej zachowanych klasztorów w Tybecie, siedzibę Panczel Lamy (Wielkiego Nauczyciela). Niestety nie moglimy tam spędzić dużo czasu, a szkoda, bo jest tam co oglądać. Największe wrażenie robią kilkupiętrowej wysokoci pozłacane posągi Buddy i ogromne, również pokryte złotem stupy. Z kolei w Gyantse, miecie, gdzie chińskie wpływy są bardzo mało widoczne, krótko zwiedzalimy XV-wieczny klasztor Pelkor Chode, stanowiący kiedy częć całego zespołu klasztornego, w skład którego wchodziło 15 klasztorów, i Twierdzę Gyantse. Gyantse było ostatnim punktem naszego programu. Stamtąd pojechalimy prosto do Lhasy, częciowo wzdłuż jednego z czterech więtych jezior,  jeziora Yamdrok-tso, zwanego również Jeziorem Skorpiona. Z okien samochodu widać było błękitnoturkusowe wody jeziora poniżej drogi i nieliczne grupki pielgrzymów okrążających to więte jezioro.

    Przy pięknej słonecznej pogodzie wrócilimy do Lhasy, gdzie pożegnalimy się z naszym tybetańskim kierowcą Pu-pu i udalimy się na zasłużony odpoczynek po naszej wyprawie.


Copyright 2001-2002 by Globtroter.pl | Wszelkie prawa zastrzeżone.