Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Deszczowa dekada > GUJANA FRANCUSKA


gastropoda gastropoda Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie GUJANA / Francuska / Kourou / Wyspy SalutOpis przejazdu przez Gujanę Francuską od granicy brazylijskiej do surinamskiej; uzyskanie wizy do Surinamu.

14 luty 2008
Oiapoque. Mży. Udaję się do punktu policyjnego po pieczątkę wyjazdową, potem łódką za 10 r przeprawiam (jestem jedynym pasażerem) w dół rzeki do Saint George de L’oiapock, czyli do Gujany Francuskiej. Brazylia za mną. Gujana Francuska jest częścią Unii Europejskiej, dlatego nie jestem zobligowany do odwiedzenia punktu migracyjnego. Nadal mży lub pada, więc za osadą chowam się przed deszczem pod starą wiatą. Tkwię pod dachem wśród bujnej dżungli i czekam aż przestanie padać, by spróbować autostopu. Ruch, to bardzo rzadko przejeżdżający samochód. Kursują tu wprawdzie mikrobusy, ale kurs do Cayenne jest drogi. Spod dachu obserwuję nikły ruch (samochód żandarmerii, facet na rowerze, mały samolot) na szosie zbudowanej zaledwie 5 lat temu, przedtem Saint George de L’oiapock było odcięte od reszty kraju i można było dostać się dalej tylko samolotem. Jest szaro, średnio ciepło i lepko od wilgoci. Przestaje padać dopiero w południe, więc wychodzę na szosę. Szybko łapię okazję – Hindus wiezie kwiaty z granicy do Cayenne. Rozmawiamy po angielsku. Droga jest kręta i wiedzie przez porośnięte gęstą dżunglą wzgórza. Przez 80 km nie ma żadnych osad, dopiero nad rzeką jest niewielka Regina. Za nią policyjny punkt kontrolny żandarmów z Francji. Wkrótce wysiadam, bo moim pierwszym celem jest leżące w bok od głównej drogi Cacao – osada Hmongów z Indochin przybyłych tu w latach siedemdziesiątych. Wokół górzysta dżungla i nie pada. Wkrótce jadę z Hmongiem 13 km do Cacao. Duża osada przypomina architekturą wioski ze Złotego Trójkąta na pograniczu Laosu, Tajlandii i Myanmaru. Domy z desek, tyle że większe i z murowanym parterem. Jest też świątynia w stylu laotańskim tyle że chrześcijańska. Cacao ma ponad 3000 mieszkańców i jest bardzo spokojna. Są tu dwa sklepy kolonialne, targowisko czynne tylko w niedziele i posterunek żandarmerii. Przechodzę całą wioskę w kierunku wezbranej rzeki. Obejścia są zadbane, wszędzie na podwórkach są samochody i maszyny rolnicze. Mieszkańcy są rolnikami – uprawiają owoce i warzywa. Pod wieczór trafiam pod zadaszoną halę targową, gdzie mam zamiar przenocować. Jest to centralny punkt osady. Obserwuję leniwe życie dwóch skrajnych społeczności – Azjatów i kilku Czarnych, którzy tu mieszkają. Dzieci wracają ze szkoły, młodsze są odbierane przez rodziców samochodami, starsze idą w grupkach na pieszo, a wszystkie jednakowo ubrane. W hali targowej tkwi kilku murzynów – sączą piwo i raz jest ich więcej, raz mniej, również kobiety z małymi dziećmi. Azjaci wracają pod wieczór z pól, robią zakupy w sklepie i po krótkiej pogawędce z sąsiadami wracają do domów. Dzięki swojej pracowitości osiągnęli przez 30 lat pobytu tutaj bardzo wiele. Przeobrazili dżunglę w ogrody i sady, mają dostatnie domy, po dwa samochody, podróżują po świecie (choć na krótko), wielu kształci się we Francji. Tutejsi Czarni wegetują. Żadna z tych opcji niezbyt mnie zachwyca, bo wolę mentalność meksykańską. Czuję się tu bezpiecznie i spokojnie. Zjadam ostatnie zapasy z Brazylii i na jednej z ław rozkładam śpiwór. (Cacao)

15 luty 2008
W nocy leje, rano pada. W kieszeni mam 5 euro i nie jest to wielka kwota na Gujanę Francuską, która jest ponoć droższa od Francji. Chcę się dostać jak najszybciej do Cayenne, aby złożyć wniosek o wizę surinamską. Zmoknąć jednak nie chcę, więc czekam i doczekuję się mżawki. Wówczas opuszczam schronienie i wkrótce jadę. Odcinek 75 km pokonuję czterema okazjami. Przestaje mżyć. Pierwsze kroki kieruję do punktu informacji turystycznej – tu mówią tylko po francusku, ale otrzymuję plan miasta. Konsulat Surinamu jest też w centrum i niebawem składam wniosek o wizę. Uiszczam opłatę w wysokości 30 euro i mam czekać na wizę do 19 lutego w południe, czyli dwa dni robocze, a dzisiaj jest piątek. Jest 11:00, więc najwyższa pora na spożycie śniadania. W dość odległym supermarkecie poznaję ceny podstawowych artykułów spożywczych – mleko 1,40 euro, bagietka 0,70 euro, najtańsze herbatniki 1,00 euro. Dobrze, że w Gujanie Francuskiej możliwy jest autostop, bo ceny przejazdów i noclegów są wysokie – przejazd 190 km z Saint George de L’oiapock do Cayenne kosztuje 40 euro, najtańsze noclegi 50 euro. Gujana Francuska jest obszarem o najwyższych zarobkach w Ameryce Południowej. Cayenne to ciasno zabudowany obszar miejski o architekturze z widocznymi wpływami francuskimi. Kilka kilometrów za Cayenne jest plaża i na niej mam zamiar nocować. Zwiedzam miasto z niewielką katedrą w centrum, wzgórze z latarnią morską, niewielki port i targowisko, gdzie handlują i mają swoje restauracyjki Azjaci. Obiadu nie zjem, bo lokale otwierane są dopiero po 17:00. U Chińczyków jest najtaniej, bo gdy w normalnych restauracjach obiady zaczynają się od 12 euro, to tutaj od 5 euro. Znowu zaczyna padać i w deszczu idę w kierunku plaży. Przechodzę dzielnice willowe docierając mokry na plażę. Mała, zaśmiecona, z ostrym piaskiem nie sprawia dobrego wrażenia. Przestaje mżyć i spokojnie mogę rozbić namiot. Po zmroku tylko od czasu do czasu ktoś idzie z psem na spacer. (Montabo)

16 luty 2008
Noc jest bezdeszczowa. W pobliskim supermarkecie kupuję mleko, ser i bagietkę. Śniadania na plaży nie mogę zjeść spokojnie, bo zaczyna lać deszcz. Całe szczęście, że jest dość krótki i mogę kontynuować jedzenie, potem spacer całą jednokilometrową plażą. Moim planem na najbliższe dni jest jazda na zachód celem zwiedzenia kilku osad nad oceanem i powrót do Cayenne po wizę. Czasu jest sporo, odległości niewielkie, bo do granicy z Surinamem jest 260 km. Autostop, jak dotąd idzie dość dobrze i jedyną zawadą są niemalże nieustanne deszcze. Wychodząc za miasto wielokrotnie pada. Przed ulewnym deszczem chronię się w wiatach, marsz kontynuuję, gdy ulewa przechodzi w mżawkę. Gdy już dochodzę do granic miasta z nieba leje się ściana wody. W chińskim barze czekam wiele godzin na zelżenie ulewy. Przestaje lać dopiero przed zmierzchem i wówczas wychodzę spod dachu. Szybko łapię okazję na kilka kilometrów. Nad rzeką Cayenne jest spokojne osiedle z wiatą, w której rozbijam namiot. (Chou-Ai)

17 luty 2008
Niedziela. Ruch na szosie dość spory. Większość mieszkańców Gujany Francuskiej to czarnoskórzy, ale jak dotąd żaden mnie nie zabrał. Dotąd autostop przebiegał sprawnie, jednak dziś czekam długo, najpierw moknąc aż do południa, później schnąc – niebo robi się błękitne – tego już od wielu dni nie widziałem. Dopiero o 14:00 jakaś Metyska zabiera mnie do Kourou. Robię zakupy, dojadam wczorajszy obiad od Chińczyka (ryba z ryżem) i maszeruję przez drugie co do wielkości miasto Gujany Francuskiej bardziej przypominające wieś niż miasto. W pobliżu jest Europejskie Centrum Badań Kosmosu i wyrzutnia rakiet Ariane, a Kourou jest osadą, w której mieszkają pracownicy Centrum. Dochodzę do plaży, na której jest dość tłoczno – nie dziwota – nareszcie trochę bezdeszczowych i słonecznych godzin. Z brzegu widać wyspy Salut znane z kolonii karnej, w której więziono m.in. Papillona. Plaża jest niewielka, bo ma kilkaset metrów, a dalej bezkresne namorzyny. Korzystam ze słońca i obserwuję ludzi i ptaki. Tuż przed zmierzchem znajduję wśród skał łachę piachu, gdzie nie dojdzie przypływ i tam rozbijam namiot. Kończy się dobra pogoda. Nadciągają ciemne chmury i zrywa się silny wiatr. Wiatr jest na tyle silny, że wyrywa śledzie. Namiotem szasta we wszystkie strony i zaczyna się ulewa. Co chwilę wychodzę z namiotu poprawiać wyrywane z piasku śledzie. (Kourou)
18 luty 2008
Nie dość, że całą noc leje to i poranek jest deszczowy. W takiej ulewie nie mam zamiaru wychodzić na zewnątrz, więc po śniadaniu nadal tkwię w namiocie oczekując przynajmniej na zelżenie deszczu, czyli na mżawkę. Dopiero po południu przestaje padać. Szybko zwijam mokry namiot, bo szare, nisko wiszące chmury nadal przesłaniają całe niebo i lada moment deszcz może się wznowić. W centrum zasięgam informacji o możliwościach zwiedzenia centrum kosmicznego. Zwiedzanie jest bezpłatne, ale trzeba się wcześniej zapisać. Oprowadzania są o 8:00 i o 13:00. Drepcę kilka kilometrów do centrum kosmicznego i zapisuję się na dwa terminy w środę. Oprowadzanie jest tylko w języku francuskim, tak że wiele informacji nie zdobędę. Okazją wracam do centrum Kourou i u Chińczyka jem obiad (makaron z wieprzowiną). Idąc na szosę wylotową muszę często robić przerwy gdzieś pod zadaszeniami, bo co rusz leje. Zaliczam jeszcze stare indiańskie rysunki naskalne (teren jest zamknięty i muszę przeskakiwać przez płot). Na autostop już się nie udaję, bo zapada zmierzch. Przez moment widzę księżyc i ten moment wykorzystuję na rozbicie namiotu w pobliżu stacji paliwowej. Do namiotu wchodzę już w trakcie deszczu. (Kourou)

19 luty 2008
Całą noc leje. Te niemalże bezustanne deszcze nie pozwalają mi na normalne funkcjonowanie. Wszystko mam wilgotne albo mokre i nie zanosi się na poprawę pogody – aktualnie trwa tutaj pora deszczowa. W strugach deszczu zwijam namiot i już nie zwracając uwagi, że moknę, wychodzę na szosę. Całe szczęście, że nie czekam długo i o 9:00 jestem ponownie w Cayenne (też w strugach deszczu). Teraz dopiero wiem co to znaczy pora deszczowa. Bywałem już w poprzednich podróżach na terenach z porą deszczową, ale deszcze padały z przerwami, tu zaś mam wrażenie, że 80 % doby pada. Wiza do Surinamu ważna jest przez dwa miesiące i tylko na jeden wjazd. Mogę wracać do Kourou. Deszcz jest bezlitośnie rzęsisty i nie ma przerw na mżawkę, więc nie pozostaje mi nic innego, jak moknąć. Idę wiele kilometrów dochodząc do znanego mi już baru chińskiego, gdzie jem obiad – tym razem jest to wieprzowina z warzywami i ryżem. Wprawdzie jestem już całkowicie przemoczony, ale przerywam marsz chroniąc się na stacji paliwowej próbując tutaj złapać jakąś okazję do Kourou. Wszyscy pytani jadą (a przynajmniej tak twierdzą) w innym kierunku. Tuż przed zmierzchem zabieram się kawałek, zaś potem sporo kilometrów idę na pieszo. Moim celem jest wiata w Chou-Ai, bo wiem, ze tam jest sucho. Opis podróży przez Gujanę Francuską zaczyna przypominać opisywanie deszczu. Gdyby nie ten deszcz to podróżowanie tutaj byłoby całkiem przyjemne – autostop idzie w miarę dobrze, nocowanie na dziko jest bezproblemowe, teren jest mało zniszczony, dżungla, rzeki, wzgórza i przyroda są miłe dla oka, ze spotkanymi ludźmi da się od biedy porozumieć po angielsku lub hiszpańsku. Ociekając wodą docieram do wiaty. Ażurowe ścianki obwieszam wszystkimi rzeczami wymagającymi osuszenia. Przy akompaniamencie zacinającego deszczu zasypiam. (Chou-Ai)

20 luty 2008
Znowu deszcz o poranku. Rzeczy wprawdzie trochę przeschły, ale nadal są wilgotne. Dojadam wczorajszy ryż z mięsem. Chcąc zdążyć na zwiedzanie Centrum Kosmicznego muszę ruszyć. Ze strug deszczu wsiadam do samochodu dostawczego w Chou-Ai, a wysiadam w strugi deszczu w Tonate, jedynej osady po drodze do Kourou. Tam już zobojętniały na lejącą się z nieba wodę moknę ponad godzinę. Po raz pierwszy zatrzymuje mi się czarnoskóry, z którym jadę do śródmieścia Kourou. Tam jem posiłek złożony z mleka, bagietki i dżemu i ruszam do Centrum Kosmicznego. Przestaje padać. Do rozpoczęcia wycieczki są jeszcze dwie godziny, więc próbuję suszyć na lekkim wietrze ubranie, niestety próba jest nieudana, bo znowu zaczyna padać. Na zwiedzanie przybywa sporo osób. Procedura przed wejściem jest dość skomplikowana. Najpierw rejestracja i przypięcie identyfikatora, potem szczegółowa kontrola bagażu i przejście przez bramki kontrolne. Bagaż wkłada się do autobusu, który obwiezie nas po terenie Centrum Kosmicznego. Zwiedzanie rozpoczyna się wizytą w sali kontroli lotów Jupiter. Jest to dla mnie kompletnie nieciekawa część, bo nic nie rozumiem, domyślam się tylko, że przewodniczka opowiada historię i dane Centrum Kosmicznego. Po tym wjeżdżamy na właściwy teren obiektu. Ogrodzony teren ma 590 km2. Wśród zieleni dżungli stoją niepozorne hale magazynowe i budynki badawcze oraz 4 wyrzutnie rakietowe (jedna stara, już nieczynna, druga aktualnie wykorzystywana do odpalania rakiet Ariane, trzecia w budowie dla Włochów i czwarta niedawno ukończona dla Rosjan). Cała wycieczka trwa 3 godziny przeważnie w deszczu i nie robi na mnie zbytniego wrażenia. Dochodzę do szosy wylotowej, a ponieważ robi się ciemno i siąpi postanawiam ponownie rozbić namiot obok stacji paliwowej. Wewnątrz jem kolację popijając kawą z automatu. Tuż przed zamknięciem stacji o 21:00 przestaje na moment padać i mogę rozbić namiot nie moknąc. (Kourou)

21 luty 2008
Nad ranem przestaje padać i po raz pierwszy od kilku dni zwijam w miarę suchy namiot. Kolejna porcja bagietki z dżemem i staję na szosie w kierunku zachodnim. Tu ruch jest już niewielki. Dopiero o 10:00 opuszczam Kourou ciężarówką. Nie rozmawiamy, bo kierowca zna tylko francuski. Po 130 km na odludnym skrzyżowaniu prowadzącym do Mana wysiadam. Po drodze jest tylko kilka średnich wsi. Choć zjazd do Mana wydaje się być martwy, niebawem jadę dalej z murzynką znającą angielski. Na rozmowie o niebezpieczeństwach czyhających na białych w Surinamie czas szybko zlatuje. Mana do duża wieś zamieszkała prawie wyłącznie przez Czarnych oraz niewielką społeczność indiańską i kilka rodzin chińskich prowadzących sklepy. Jedyna restauracja też jest prowadzona przez Chińczyka, ale ponieważ jest na urlopie, więc nie zjem obiadu, tylko dalej bagietki. W rękach Chińczyków jest prawie cały handel spożywczy oraz restauracje w Gujanie Francuskiej. W trakcie spaceru po wsi trafia mi się miła niespodzianka – podjeżdża mulat proponując podwiezienie do odległej o 20 km osady indiańskiej Awala. Zna angielski, jest nauczycielem i trochę podróżował. Za Awala jest jeszcze jedna wioska indiańska – to ostatnia miejscowość przed graniczną rzeką Maroni. Jest tu nikła plaża niknąca całkowicie w czasie przypływu pod wodą. Widać stąd brzegi Surinamu – pas dżungli i namorzynów. Nadal nie pada! Wprawdzie chmury nadal pokrywają całe niebo, ale nie jest to już jednolita szarość. Do wieczora wyleguję się na skrawku piasku wolnym od wody. Po zmierzchu rozbijam namiot w miejscu, gdzie nie dojdzie fala przyboju. (Yalimapo)

22 luty 2008
W nocy pada kilkakrotnie, ale krótkotrwale. Rano, czekając na wyschnięcie namiotu, przechadzam się brzegiem trafiając na świeże ślady żółwi, które złożyły jaja wykopując w tym celu głęboki dół, a potem go zasypując. W tym czasie bezpański pies porywa mi moje śniadanie, czyli bagietkę z serem. Te bezpańskie psy są amatorami również żółwich jaj, które mają miękką skorupkę. Przechodząc przez wieś zamieszkałą wyłącznie przez Indian zaczyna się robić cieplej i grzać słońce. Wioska Yalimapo to długa osada wzdłuż drogi zabudowana luźno rozrzuconymi chatami pobudowanymi na piasku. Część jest w starym stylu indiańskim z desek i pokryta strzechą, jednak większość to brzydkie chałupki pokryte blachą. Wszędzie są anteny satelitarne, przy chatach stoją samochody, a Indianie posługują się telefonami komórkowymi i nieobce im są też MP3 i MP4. Tradycyjne są jeszcze kuchnie pod zadaszeniami, a gotuje się na otwartym ogniu. Wieś sprawia wrażenie wymarłej, bo spotykam tylko kilka osób. Stąd z pewnością nie złapię okazji, może z sąsiedniej wsi Awala, więc kilka kilometrów idę pieszo. Przy drodze niezbyt gęsta dżungla, a nieopodal pas palm i namorzynów przy brzegu morskim. W Awala dobiega końca budowa budynku merostwa. Tu siadam i czekam na okazję. Mija sporo czasu, zanim jakiś Indianin jadący do Mana mnie zabiera. Stąd już jest łatwiej, bo w chwilę później jadę do granicznego miasteczka Saint Laurent du Maroni. Jest to jedna ze starszych osad na terenie Gujan. Tu przypływały statki z więźniami z Francji. Do zwiedzenia jest dawny obóz przejściowy dla francuskich skazańców. Jest to kilka baraków popadających w ruinę otoczonych murem, do zwiedzania niewiele. W centrum jest drewniany kościółek i niebrzydki szpital kolonialny. Po drugiej stronie rzeki jest Albina – to już Surinam. Dostać się tam można albo promem, albo łodzią. Prom kursuje bardzo rzadko, łodzie na życzenie. Miasto nie sprawia wrażenia bezpiecznego, więc pod wieczór wychodzę za miasto pragnąc dotrzeć z powrotem do Mana, gdzie mógłbym bez problemu rozbić namiot. Zabiera mnie młody Francuz pracujący czasowo w Gujanie Francuskiej jako nauczyciel kucharstwa. Wynajmuje ze swoją dziewczyną mieszkanie w Mana. Płaci za to sporą sumę, bo 500 euro miesięcznie. Na podwórku nad rzeką mogę rozbić namiot. Cały dzień jest słoneczny, a wieczorem widać ładną pełnię księżyca. Przy księżycu jemy ciepłą kolację i rozmawiamy o podróżach, bo moi nowi znajomi wybierają się niebawem do Boliwii i Peru. (Mana)

23 luty 2008
Noc jest całkowicie bezdeszczowa, a o poranku na niebie nie ma żadnej chmurki. Chyba pora ciągłych deszczów jest już za mną. Ponoć w Surinamie przebiega granica strefy deszczowej. Spacer po Mana. W centrum przed sklepem stoją już grupki facetów żłopiących piwo. Miejscowość liczy blisko 8 tysięcy mieszkańców i szybko się zwiększa. W okolicy jest trochę farm prowadzonych głównie przez białych, jednak źródłem dochodów dla większości mieszkańców zdają się być zasiłki. Spaceruję po osadzie i po okolicy do południa. Duszno i parno. W południe wracam do moich znajomych na obiad. Po obiedzie jedziemy do Yalimapo pochodzić po plaży i spotkać mieszkającego w szałasie przy plaży samotnika Jeana. Sporo podróżował, a jego pochodzenie jest niezbyt jasne, twierdzi, że ma w sobie również polską krew, ale po polsku nie mówi. Żyje tu od kilku lat latając od czasu do czasu do Francji. Jego domostwo jest jeszcze skromniejsze niż Robinsona Crusoe i składa się z niskiego szałasu z gałęzi zabezpieczonego przed insektami moskitierą, drewna na opał, puszek i pojemników na wodę deszczową, zaś całe gospodarstwo otoczone jest parkanem z gałęzi. W czasie rozmowy z nim wyraźnie przebija zgorzkniałość, ma jednak dużą wiedzę oraz umiejętność przetrwania w różnych warunkach. Po zmroku wracamy do Mana. Wieczór schodzi na pogawędce przy kaczce i winie. (Mana)

24 luty 2008
Bezdeszczowa niedziela. Choć niebo jest zachmurzone, to bezdeszczowy dzień w Gujanie Francuskiej wydaje mi się czymś niezwykłym. Stephane oferuje mi podwiezienie do Saint Laurent du Maroni (40 km). Po drodze odwiedzamy jego znajomego, starszego Irlandczyka mieszkającego w chacie w dżungli. Zagospodarowuje kawałek dżungli (jest w trakcie karczowania) i gdy w ciągu 6 lat przysposobi ten teren, wówczas otrzyma go od państwa na własność za drobną opłatą administracyjną. Mieszka bardzo prymitywnie, ale uważa że to pewnego rodzaju wyzwanie i czuje się jak pionier. W punkcie policyjnym otrzymuję stempel Gujany Francuskiej (bo tego życzą sobie władze Surinamu), żegnam się ze Stephane i pirogą za 3 euro przepływam graniczną rzekę Maroni do Albina w Surinamie.




Nawet w deszczu (jest ciepło) Gujana Francuska jest warta odwiedzin, już chociażby dlatego, żeby dowiedzieć się, że w UE mieszka kilkanaście tysięcy Indian.

Zdj cia

GUJANA / Francuska / Kourou / Wyspy SalutGUJANA / FRANCUSKA / Kourou / Stara wyrzutniaGUJANA / FRANCUSKA / Kourou / Skamienialy kosmitaGUJANA / FRANCUSKA / Yalimapo / Chata w UEGUJANA / FRANCUSKA / St. Laurent du Maroni / Ruiny nad Maroni

Dodane komentarze

[konto usuniete] do czy
00.00.0000

jkh12@interia.pl (kontoo zablokowane) do czy
12.02.2011

jkh12@interia.pl (kontoo zablokowane) 2011-05-24 06:08:33

Imponująca wyprawa - dobrze prowadzone zapiski - ciekawe zakatki świata - krótko pisząc globtroter pełną gębą - gratuluje

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl