Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Kilka dni w Surinamie > SURINAM
gastropoda relacje z podróży
24 luty 2008
Albina. Dopadają mnie taksówkarze chcący zawieźć mnie do Paramaribo za 20 euro. Już mi nawet pakują plecak do bagażnika, ale zdecydowanie odmawiam, bo nigdy nie korzystam z taksówek, poza tym nie chcę od razu jechać do Paramaribo. Kilkaset metrów od przystani jest punkt migracyjny, tam otrzymuję pieczątkę z prawem pobytu w Surinamie przez 1 miesiąc. Do stolicy jeżdżą mikrobusy, ale przy olbrzymiej nadwyżce taksówek i mikrobusów nad pasażerami trudno jest zebrać chętnych na jazdę. Ponad godzinę mikrobus krąży w poszukiwaniu pasażerów, w końcu, gdy jest nas czworo – rusza. Albina jest niewielką osadą ze zdemolowanymi domami i wyłącznie czarnymi mieszkańcami z wyjątkiem oczywiście właścicieli sklepów, którzy są Chińczykami. Zrujnowana Albina i szosa w kierunku Paramaribo pełna dziur to pozostałość po nie tak dawnych działaniach wojennych. Ruch w Surinamie jest lewostronny. Tutejsza waluta to dolar surinamski, ale szybko się orientuję, że euro jest bardziej pożądane. Za przejazd do Moengo (50 km) płacę 5 euro, co też nie jest kwotą małą. Wyjazd z granicy jest droższy... czarny sąsiad jadący też do Moengo płaci tyle samo. Po drodze jest dość zniszczona dżungla przeplatana sosnami i kilka chat. Do Moengo jest z drogi głównej 2 km. Nie pada, więc z przyjemnością przechodzę ten odcinek, szczególnie, że jest cicho i spokojnie. Moengo to niezbyt duża osada górnicza. Prawie wszystkie domy są do siebie podobne – są to niebrzydkie, choć niesamowicie zaniedbane chaty z desek kryte kopertowym dachem z blachy. Tylko główna ulica jest wyasfaltowana, reszta to wyboiste drogi – w porze deszczowej tonące w błocie, w porze suchej pełne kurzu. W centrum jest sklep, gdzie duża grupa mężczyzn pije piwo. Jest też maleńki bank, ale nieczynny, bo dziś jest niedziela. Nadal nie mam pieniędzy surinamskich i nie wiem, jaki jest przelicznik. W opustoszałym i zdezelowanym schronisku młodzieżowym cena za nocleg w sali sypialnej bez pościeli kosztuje 40 sd. Surinam nie wydaje mi się tak bezpieczny jak Gujana Francuska, więc raczej nie planuję spania na dziko pod namiotem. Wracam do centrum i u Chińczyka zamieniam 20 usd na 54 sd. Pobyt w Surinamie może okazać się drogi. Zaczyna padać deszcz, więc wracam do schroniska. Do Paramaribo jeżdżą dwa autobusy – jeden przed świtem, drugi w południe. Zbijam cenę noclegu na 27 sd będąc jedynym gościem w chylącym się ku upadkowi baraku. Mając sporo czasu do zmierzchu wychodzę na spacer. Osada jest podobna do baraku schroniska – w opłakanym stanie i jedyną rozrywką zdaje się być picie piwa pod sklepem. Pierwszy dzień w Surinamie jest nieszczególny – popadające w ruinę domostwa, zniszczona przyroda, krzykliwi murzyni oraz deszcz i drożyzna. (Moengo)
25 luty 2008
Poranek jest całkiem niezły i chyba rzeczywiście znajduję się obecnie w strefie między porą suchą i deszczową. Mleko z folii za 3,50 sd i ciastka za 1,50 sd stanowią moje śniadanie. Do odjazdu autobusu mam sporo czasu. Chodzę po osadzie wdając się w rozmowę z kilkoma murzynami. Wszyscy moi rozmówcy narzekają na Surinam marząc o wyjeździe do Gujany Francuskiej, Holandii lub USA. Kolejnym ich wspólnym marzeniem jest chęć posiadania dzieci z białą kobietą. Gdy pytam o ich zawody, to w zasadzie nic nie potrafią. Narzekają też na Chińczyków, że są bogaci, a w rozmowie ze mną liczą, że załatwię im zaproszenie na wyjazd do Unii Europejskiej. Tuż przed południem zjawiam się w centrum, gdzie jest sporo ludzi siedzących na ławkach, zaś obok kilka straganów z płytami CD. Wszędzie walają się butelki i puszki po piwie. Gdy podjeżdża autobus, okazuje się, że tylko kilka osób jedzie do Paramaribo, resztą po prostu tkwi. Moengo jest osadą górników boksytu, ale tchnie tutaj totalną beznadzieją. Autobus wyjeżdża punktualnie, a bilet na 100 km kosztuje 6 sd. Droga jest w nienajlepszym stanie, podobnie jak dżungla przy drodze. Na całym odcinku jest tylko jedna długa osada ciągnąca się wzdłuż drogi kilka kilometrów. Po 3,5 godzinach, nowym mostem na rzece Suriname wjeżdżam do Paramaribo, stolicy Surinamu. Na pierwszy rzut oka miasto wygląda ciekawie, starówka jest wpisana na listę UNESCO. Zanim jednak zacznę zwiedzać muszę poszukać noclegu. Ceny nie są zachęcające, choć szukam w najtańszych miejscach – średnio 30 euro, chociaż znajduję też miejsce z syfiastymi warunkami za 40 sd, czyli 10 euro. Próba targowania w kolejnych noclegowniach nic nie daje, chociaż hoteliki są puste. Trochę w bok od centrum trafiam na jakieś centrum religijne prowadzone przez parę hindusko-murzyńską i tu uzyskuję zgodę na rozbicie namiotu, z tym, że nie na terenie ośrodka, ale tuż za płotem na kawałku trawnika pod rozłożystym drzewem. Dzielnica domków jednorodzinnych wydaje się być spokojna. Zostawiam plecak i wychodzę na miasto. Holenderska architektura kolonialna prezentuje się nieźle. Zdecydowana większość domów jest drewniana i pomalowana na biało. Ludność różnych ras z przewagą czarnej i prawie przy braku białej. Są Chińczycy, Hindusi, Malajowie, nie ma Indian. W zabezpieczonym systemem krat barze chińskim jem za 6 sd obiad. Mocne kraty w sklepach i barach spotykałem już w Gujanie Francuskiej, tu ich solidność jest jeszcze większa. Takie kraty nie świadczą o bezpieczeństwie kraju. Językiem urzędowym Surinamu jest holenderski, ale poszczególne nacje mówią na ulicy swoimi językami. Czarni porozumiewają się niechlujną wersją języka angielskiego – nazywają go taki-taki. Dokładnie o zachodzie słońca miasto pustoszeje. Wracam do ośrodka religijnego robiąc po drodze drobne zakupy i rozbijam namiot. (Paramaribo)
26 luty 2008
Zwijam namiot i plecak ponownie zostawiam w ośrodku. Jest w miarę ciepło, w miarę słonecznie i w miarę wilgotno. W punkcie informacji turystycznej otrzymuję prymitywny plan miasta i rozpoczynam dreptanie po uliczkach zaczynając od pałacu prezydenckiego. Część domów jest ładnie odnowiona, część w renowacji, część to zrujnowane szkielety. W najbardziej okazałych domach są urzędy administracji państwowej, banki, ambasady i galerie sztuki. Ruch samochodowy po mieście jest spory, turystów niewielu i właściwie tylko z Holandii, a biur podróży cała masa z cenami dwudniowego wyjazdu do dżungli zaczynającymi się od 175 euro. Jest też dużo kasyn, więcej niż punktów internetowych. Do wieczora całą starówkę mam już zdeptaną i zastanawiam się, czy ewentualnie zostać tu jeszcze jeden dzień, bo przyznaję, że miasto jest przyjemne i podoba mi się. Przed wieczornym rozbiciem namiotu rozmawiam z gospodarzami centrum. Większa część rodziny gospodarza wyemigrowała do Holandii, bo tu jest trudno o pracę. Zarobki tych co pracują są zbliżone do polskich, jednak ceny w sklepach są wyższe. (Paramaribo)
27 luty 2008
W nocy przelotnie pada, dzień też nie jest wolny od przelotnych deszczów. Spaceruję po znanych mi już miejscach często przysiadując na ławeczkach na brzegu rzeki. Traktuję dzisiejszy dzień bardzo relaksowo. Pomimo sporego ruchu na mieście, nie odczuwa się tu jakiegoś pośpiechu. Surinam liczy pół miliona mieszkańców, z czego połowa mieszka w Paramaribo. Piję dużo płynów, a ponieważ woda z kranów nie jest zbyt smaczna, przeto dodaję proszki smakowe. Jadam skromnie, ale i tak przy tutejszych cenach wydaję sporo. Wieczorem wracam do ośrodka i korzystam z oferty gospodyni biorąc ciepły prysznic. (Paramaribo)
28 luty 2008
W nocy nieco pada, więc rano muszę czekać na wyschnięcie namiotu. Niedaleko jest ambasada Gujany, więc zamiast czekać bezczynnie idę tam w celu uzyskania pewnych informacji. Okazuje się, że jako obywatel Unii Europejskiej nie muszę posiadać wizy. Ambasada Gujany w Brazylii jest słabo poinformowana odnośnie wymogów wizowych. Uzyskana w Brasilia wiza okazuje się zbędna. Tuż po zwinięciu namiotu spada rzęsista ulewa i dopiero po niej mogę ruszyć do punktu autobusowego (nie ma dworca). Po drodze jestem wielokrotnie nagabywany przez kierowców taksówek twierdzących, że do Niew Nickerie nie ma autobusów. Surinam nie ma zbyt rozbudowanej sieci autobusów publicznych, ale po głównej trasie wzdłuż wybrzeża jeżdżą nieliczne autobusy. Podejrzewam, że te autobusy to jakiś dar Korei, bo wszystkie autobusy, jakie widzę to dość nowe 30-osobowe autobusy z tego kraju. Autobus ma wprawdzie jakiś rozkład jazdy, bo kierowca informuje mnie, że wyjazd jest o 11:00, ale i tak rusza po 1,5 godzinie czekając, aż autobus się zapełni. W końcu przy dwóch pustych miejscach, za które pozostali pasażerowie muszą zapłacić dodatkowo po 2 sd (cena samego biletu za 16 sd też wydaje mi się lekko zawyżona), co nie obywa się bez awantur, autobus rusza. Mijany obszar jest nużąco monotonny – płasko, pastwiska, kanały, rzadkie i długie osady, pola ryżowe, mokradła i tak aż po horyzont. Po kilku godzinach jazdy jestem w Niew Nickerie, ospałym miasteczku z przewagą ludności hinduskiej. Nie ma wyraźnego centrum, a do przejścia granicznego jest daleko. Można tam dotrzeć mikrobusem wyjeżdżającym rano. Przez graniczną rzekę nie ma mostu, a prom kursuje tylko raz dziennie. Nie pozostaje mi nic innego jak przenocować w hoteliku i skorzystać z mikrobusu. Nocleg w fatalnych warunkach kosztuje 25 sd. Jest miłe słoneczne popołudnie, więc poznaję nieco tę ospałą nadrzeczną osadę. Po zachodzie słońca wracam na kwaterę. Obskurny pokój tylko z łóżkiem, bez pościeli, ze zdemolowaną wspólną łazienką – standard podobny do tego jaki miałem w Indiach, z tym że tam cena była trzykrotnie niższa. Podróż przez Surinam była monotonna. Jedynie Paramaribo okazało się warte zerknięcia. W porównaniu do Gujany Francuskiej przyroda jest tu mniej ciekawa, chociażby dlatego, że jest zdewastowana. Ogólnie oceniam kraj jako mało ciekawy. (Niew Nickerie)
29 luty 2008
Przed 8:00 jestem na dworcu autobusowym. Do odległej o 40 km nowej przystani jedzie tylko jeden mikrobus, a kierowca chce za przejazd 30 sd. Szukam innej możliwości, ale jak mnie informują policjanci – tańszej możliwości nie ma. Przeprawa promowa kosztuje 28 sd, a ja mam w kieszeni już tylko 55 sd. W mikrobusie jest 4 pasażerów. Nie mam wyjścia – muszę potargować. Wynik – kierowca godzi się na kwotę 20 sd. O 8:30 mikrobus rusza. Po dobrej godzinie jazdy gliniastą drogą wzdłuż kanałów i pól ryżowych ukazuje się przystań. Prom ma odpłynąć o 11:00. O 10:00 otwiera się brama i kilka samochodów i pasażerów przechodzi skomplikowane procedury migracyjno-celne. Najpierw trzeba wpłacić pieniądze na bilet i zdeponować paszport. Po jakimś czasie urzędnik wywołuje kolejne nazwiska wręczając bilet i paszport. Mając paszport wszyscy ustawiają się w niedługiej kolejce do okienka odprawy paszportowej, gdzie wklepywana jest pieczątka. Z bagażami przechodzi się dalej do lady celników, którzy sprawdzają bagaże. Kolejny krok to przejście do poczekalni, gdzie czeka się na wpuszczenie na prom i kupuje drobiazgi w kiosku. Wreszcie drzwi poczekalni się otwierają, wszyscy wchodzą na nowy prom i po kilkunastu minutach rejsu przez szeroką rzekę Corentyne jestem w podobnie ogrodzonej przystani promowej w Moleson Creek w Gujanie.
Wyjąwszy atrakcyjną starówkę Paramaribo nad rzeką Suriname, kraj monotonny.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.