Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Kilka dni w Gujanie. > GUJANA



28 luty 2008
Moleson Creek. Po wypełnieniu formularza przechodzę przez bramę na parking z mikrobusami oczekującymi na pasażerów. Cena za przejazd do Georgetown wynosi 10 usd lub równowartość w dolarach gujańskich, czyli 2000 gd. Pełno jest cinkciarzy i naganiaczy. Oprócz mnie wśród pasażerów jest tylko jeden biały – młody plecakowicz z Argentyny. Został okradziony w Surinamie, więc przed Gujaną ma sporego stracha. Postanawiamy odbyć podróż przez Gujanę i Brazylię do Wenezueli wspólnie. Do Georgetown jest 180 km. Czas jest przesunięty o 1 godzinę, więc jest dopiero 11:00. Choć droga jest pełna wybojów mikrobus jedzie szybko, co pozwala przypuszczać, że za 3 godziny będziemy w stolicy. Mylimy się jednak, bo z powodu braku pasażerów jazda się przeciąga. Z przystani był wprawdzie komplet, ale okazało się po paru kilometrach, że wszyscy to naganiacze i cinkciarze wysiadający w pobliskim Corriverton. Tu kierowca je posiłek i długo czeka, ale żaden pasażer się nie pojawia, i naganiacze nie są w stanie żadnego z przechodniów nakłonić na jazdę do Georgetown, więc w końcu rusza. Drugi etap jazdy to droga całkowicie zabudowanym terenem przez 70 km do New Amsterdam. Na drugą stronę rzeki nie ma mostu, a prom pływa co dwie godziny, więc następuje długie oczekiwanie. Kolejka pojazdów jest długa. Głównym zajęciem miejscowych facetów zdaje się być naganianie pasażerów do taksówek i mikrobusów, z czego dostają od kierowców jakąś dolę. W myślach określam ich jako „biznesmenów drapiących się po jajach”. Zachowują się bardzo głośno i szpanersko. Wreszcie o 16:30, wśród tłumów sprzedawców namiastek wjeżdżamy na przedpotopowy prom. Po drugiej stronie rzeki krajobraz jest taki sam. Do Georgetown dojeżdżamy już po zachodzie słońca. Kierowca rozwozi wszystkich pod domy, nas pod tani hotelik blisko centrum. Chodzenie po zmroku to poważne niebezpieczeństwo, bo Georgetown uchodzi za miasto bardzo niebezpieczne. Na napady narażeni są szczególnie turyści. Maleńki pokoik na poddaszu kosztuje 2500 gd, czyli po 1250 gd od osoby. Właścicielami są Hindusi. Kraty przy wejściu i okratowana część mieszkalna. Krata wejściowa jest otwierana linką z okratowanego okna. Wokół hoteliku aż roi się od podejrzanych typów. Po zakwaterowaniu przemykamy na drugą stronę ulicy do chińskiego baru, gdzie lada też jest za bardzo solidną kratą. Za 540 gd jem solidną porcję zasmażanego makaronu z warzywami. Powrót do hoteliku i do łóżka. (Georgetown)
1 marzec 2008
Dzień zaczyna się pięknym słońcem. Z okna na poddaszu widać spory kawałek miasta z dużą drewnianą katedrą. Stąd miasto prezentuje się nienajgorzej. U właścicieli hoteliku niewiele możemy się dowiedzieć, co tu warto zobaczyć, a ponoć nie ma punktu informacji turystycznej. Gujanę ze względu na dużą przestępczość nie odwiedza wielu turystów. Niektóre lepsze hotele mają ponoć drobne materiały informacyjne, bo organizują wyprawy do dżungli. Pierwsze kroki kierujemy zatem do takiego hotelu, gdzie otrzymujemy schematyczny plan miasta. Andre, mój argentyński towarzysz, podobnie jak ja, uważa, że na śniadanie dobre jest mleko, więc przemierzamy szereg ulic w poszukiwaniu mleka kupując je w końcu na stacji paliwowej za 345 gd. Posileni ruszamy na miasto zarówno po informacje o komunikacji na południe do granicy brazylijskiej, jak i w celu zwiedzania. Miasto wydaje się być dość interesujące, bo ma ciekawą architekturę drewnianą, choć większość domów jest w fatalnym, zrujnowanym stanie i mająca najlepsze czasy za sobą. Trzeba się chyba mieć cały czas na baczności, bo po mieście jest mnóstwo podejrzanego elementu. W biurze podróży otrzymujemy potrzebne informacje. Do Lethem na granicy z Brazylią można lecieć za 125 usd albo jechać autobusem firmy brazylijskiej. Poszukiwanie tej firmy trwa długo. Kursy są kilka razy w tygodniu, a bilet na kilkaset kilometrów kosztuje niebagatelne 9000 gd. Najbliższy kurs jest jutro wieczorem. Kupujemy. Wprawdzie już sporo nachodziliśmy się po mieście w różne strony w poszukiwaniu tej firmy, ale teraz możemy nareszcie spokojnie pochodzić i pozwiedzać. Zaczynamy od centralnie położonej katedry św. Jerzego. Jest to ponoć najwyższy drewniany kościół na świecie, nawet organy mają drewniane piszczałki. Później idziemy na północ ku brzegowi morskiemu, gdzie jest latarnia morska i okrągła chata zebrań indiańskich zbudowana przez tutejszych Indian z okazji jakiegoś spotkania przywódców kilku krajów. Takie chaty, tylko mniejsze widziałem już we wsiach indiańskich w Gujanie Francuskiej. Zahaczając nieco o port omijamy dzielnicę, przed którą wszyscy nas ostrzegają i dochodzimy do ruchliwego targowiska Stabroek, zaś z niego w strefę budynków użyteczności publicznej zbudowanych w czasach kolonii brytyjskiej. Architektura tej części miasta przypada mi do gustu. Murzyni stanowią wprawdzie większość, ale są też Hindusi, Malajowie i Chińczycy. Raz zostaję zaczepiony przez pewnego typa, ale siedzący obok od razu go odganiają, pewnie już jest znany z zaczepek turystów. Policja ma pewnie sporo roboty, bo często widzę i słyszę jadące na sygnale wozy policyjne. Raz łapią obok mnie kilka osób próbujących włamać się do sklepu jubilerskiego. Przy sklepach i bankach, pomimo solidnych krat stoją policjanci lub ochroniarze z bronią w ręku. Nie tylko sklepy, bary czy banki są z kratami, również wiele domostw ma wysokie płoty z drutami kolczastymi i solidnymi bramami z żelaza. Patrząc na to miasto ma się wrażenie, że najpopularniejszym zawodem jest ochroniarstwo. Równo z zachodem słońca wchodzimy do hoteliku. (Georgetown)
2 marzec 2008
Niedziela. Słonecznie i ciepło. Odjazd do odległego o 600 km Lethem jest o 22:00, więc mamy jeszcze cały dzień do spędzenia w Georgetown. O 9:00 kończy się doba hotelowa, więc musimy opuścić hotelik hinduski przy poważnym zgrzycie, bo właściciele chcą skasować nas na 3500 gd, zamiast uzgodnionych 2500 gd. Kładę 2500 gd i wychodzimy. Miasto już znamy, więc udajemy się do reklamowanego ogrodu botanicznego. Ogród botaniczny okazuje się olbrzymim trawnikiem z rzadko rosnącymi drzewami i niewielkim zoo. Ten teren spełnia rolę miejsca niedzielnych pikników dla nielicznie przybywających tu rodzin. Wstęp kosztuje 200 gd i niewart byłby nawet tak drobnej sumy, bo zwierzęta siedzą w bardzo ciasnych klatkach, gdyby nie luźno biegający stary kajman, a w stawie pławiące się manaty. Pod wieczór wracamy do miasta, jemy u Chińczyka obiad i powolutku zmierzamy na przystanek autobusu, który jest obok niewielkiego hoteliku prowadzonego też przez Brazylijczyków. Po zachodzie słońca zaczynają się schodzić pasażerowie z przeogromnymi bagażami. Są to prawie wyłącznie Brazylijczycy. Godzina 22:00. Wszystkie bagaże są ważone, za nadwagę pasażerowie sporo płacą. Kilkakrotne sprawdzanie biletów, wielu obsługujących ładuje bagaże do bagażnika i odjeżdżamy. Pierwsze 100 km do Linden to dobra szosa i autobus jedzie dość szybko i równo. W Linden jest policyjna kontrola dokumentów. Miasto jest niewielkie, ale dość rozległe i z dużą ilością zakładów przemysłowych. Po przejechaniu płatnego mostu zaczyna się droga żwirowa pełna dziur i z biegiem kilometrów coraz bardziej gęsta dżungla. Wprawdzie siedzenia są małe i niewygodne, ale udaje mi się trochę drzemać. (Linden)
3 marzec 2008
Drzemkę przerywa kolejna kontrola dokumentów gdzieś na bezludziu. Na dobre budzę się o świcie. Czerwona droga gruntowa wije się przez dżunglę. Zjadam ciastka i obserwuję przesuwającą się za oknami ścianę lasu. Żadnych pojazdów i żadnych osad. Dopiero w połowie dnia autobus zatrzymuje się w osadzie kilku domów na posiłek. Z powodu niewielkiej ilości pieniędzy gujańskich wstrzymuję się od jedzenia, szczególnie, że ceny w takiej odległości od cywilizacji są niemałe. Po krótkiej przerwie autobus rusza dalej. Ile kilometrów już za nami, a ile przed nami – nie mam pojęcia. Żadnych drogowskazów, żadnych znaków szczególnych, ciągle podobna droga i ściana zieleni. Bywa, że ktoś wysiada w dżunglę przy jakiejś ścieżce – to górnicy. Wydaje mi się jakbym nigdy nie miał wyjechać z tej zieleni. W którymś momencie są jakieś tablice – to oznakowanie granic parku narodowego, poza tym wszystko nadal takie same. Droga zaczyna wspinać się lekko pod górę. Dojeżdżamy do szerokiej rzeki i promem przeprawiamy się na drugą stronę. To Kurupukari. Jest tu kilka chat zamieszkałych przez Indian. Nie są to jednak dzicy Indianie. Mają wprawdzie pirogi, ale napędzane silnikiem, no i ubierają się po europejsku. Miejsce jest piękne, szczególnie, że niedaleko jest niewielki próg wodny z ujściem innej rzeki, z niewielką wysepką, a porastające dżunglą brzegi są klifowe. Kilka kilometrów dalej nagle dżungla się kończy i zaczyna sawanna, lekko falisty teren porośnięty trawami z kępkami palm i krzaków. Na horyzoncie majaczą niewielkie pasma górskie. Taki krajobraz ciągnie się przez wiele kilometrów. Gdzieniegdzie są domostwa Indian, a bywa też jakiś hotel dla bogatych turystów. Późnym popołudniem dojeżdżamy do Lethem, niewielkiej osady na sawannie, na granicy z Brazylią. Na odcinku 500 km między Linden a Lethem minęliśmy tylko jeden pojazd – autobus podążający do Georgetown. Autobus podjeżdża pod punkt migracyjny, gdzie następuje kontrola dokumentów, ale ja nie mam zamiaru przekraczać dziś granicy. Miejsce podoba mi się i spokojnie można tu rozbić namiot. Osada nie ma wyraźnego centrum i jest bardzo chaotyczna. Jest sucho i upalnie. Człapiemy w poszukiwaniu chińskiego baru i jemy obiad. Nie ma ulic, są tylko polne drogi. Jest kilka sklepów, stacja paliwowa, maleńki bank, hotel, niewielki pas startowy dla samolotów i obok duża zwarta osada indiańska. Tam nad strumykiem, za przyzwoleniem wodza wioski rozbijamy namiot. Woda w strumieniu jest czysta i można ją pić. Przychodzi kilku Indian, z którymi miło się gawędzi. Opowiadają o strukturze swojego plemienia, o swoim języku, zwyczajach i stosunkach z pozostałą ludnością. Zajmują się hodowlą, produkcją cegieł i mają stosunkowo sporą autonomię. W wiosce prawie wszystkie domy są zbudowane z desek, z dachami pokrytymi strzechą. Zasypiamy spokojnie. (Lethem)
4 marzec 2008
Tuż po wschodzie słońca ruszamy do punktu granicznego, stempel i za ostatnie 300 gd przeprawiamy się łódką na drugą stronę rzeki. Zarobek przewoźników jest bliski końca, bo w budowie jest most, który niebawem zostanie ukończony. Most budują Brazylijczycy. Wielu obywateli tego państwa zaczyna robić interesy w Gujanie i to oni są bardziej zainteresowani łatwiejszym dostępem do Gujany. Gujana za mną.
Do brazylijskiego punktu granicznego, czyli policji federalnej jest blisko i po kolejnym stemplu w paszporcie siadamy na trawie, by zjeść śniadanie. Z punktu granicznego do najbliższej miejscowości Bonfim jest 5 km, ale nie musimy przechodzić tego odcinka, bo od czasu do czasu kursuje tu darmowy autobus. Z Bonfim kursują autobusy do dużego miasta Boa Vista. Bilet kosztuje 13 r, ale mamy razem tylko 24 r i za tę kwotę kasjer godzi się sprzedać nam bilety. Z Bonfim niewiele widzimy, jest to niewielka osada na sawannie z nijakim budownictwem. O 10:00 prawie pusty autobus rusza do odległego o 125 km Boa Vista. Po dwóch godzinach jazdy jesteśmy w dużym i brzydkim mieście na płaskiej sawannie. W kilka minut później siedzimy już w następnym autobusie do granicznego Pacaraima. Bilet, za który płacę kartą płatniczą jest niespodziewanie tani, bo kosztuje 12,50 r, a odległość wynosi blisko 200 km. Okazuje się, że tak niska cena jest wynikiem tankowania przez autobusy brazylijskie niezwykle taniego paliwa po stronie wenezuelskiej. Z biegiem kilometrów krajobraz robi się coraz bardziej urozmaicony. Po 4 godzinach jazdy Pacaraima. Zaledwie kilka domostw, ale jest tu sporo ludzi, jak to na granicy – handlarze, cinkciarze i naganiacze. Pieczątka brazylijska, a po przejściu 1 km pieczątka wenezuelska i autostopem jedziemy do Santa Elena de Uairen.
Spektakularności tu nie ma, ale może być ekscytująco.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.