Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Wietnam - raj dla globtroterów cz. I > WIETNAM
vietvisitor relacje z podróży
Z całą pewnością jest to kraj, który warto zwiedzić. Jest szalenie zróżnicowany pod względem klimatycznym, krajobrazowym i wyznaniowym. Wraz szerokością geograficzną zmienia się nie tylko temperatura, ale także wygląd domów, ceny, zachowania ludzi, świątynie. Podróżowanie tutaj nie należy do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych. Albo trzeba mieć gotówkę, albo uzbroić się w spora dawkę cierpliwości i czasu. Jeśli miał by to być wyjazd jedynie wypoczynkowy (np. plaża, morze) zdecydowanie odradzam! Są inne lepsze miejsca o znacznie bardziej zaawansowanej infrastrukturze. Ale jeśli pcha Was w świat to co nas - przyjeżdżajcie na pewno. To bezpieczny zakątek, a przygoda gwarantowana. Nie zapomnijcie się jedynie ubezpieczyć!
Podróż z Paryża do Hanoi, z międzylądowaniem w Bangkoku upłynęła spokojnie. Nawet lepiej niż się spodziewaliśmy. W zasadzie jedyną niedogodnością był odór w samolocie. Smród, pot i stare skarpety. Taki zapach, według moich wyobrażeń musiał panować pod pokładami statków przewożących niewolników. Albo tak pachną skarpety himalaisty, po miesięcznej wspinaczce i do tego nasączeniu sadłem jaka! Nie do wytrzymania. Ale na szczęście, Ewa zdobyła od koleżanki – lekarza psychiatry, lek nasenny. Resztę drogi przespałem jak dziecko. Dopiero w Bangkoku zrozumiałem, co miał na myśli autor ulotki o tym specyfiku: ...”leki sedatywno – nasenne mogą powodować niepamięć następczą...”. Ale wspomnienie smrodu tego samolotu ... pozostało.
W Bangkoku nie pozwolono nam wysiąść ze względu na opóźnienie. Więc przez godzinę trzymaliśmy nogi w górze, podczas, gdy sprawna i niewysoka załoga tajska odkurzała podłogi. Niestety... smród pozostał.
Z Bangkoku do Hanoi to już w zasadzie rzut beretem – półtorej godziny lotu. Podczas lądowania długo nie mogliśmy się przebić przez niskie chmury. Ale deszcz nie padał. Temperatura jest bardzo przyjemna – około 25 stopni w dzień i około 18 wieczorem. Gorzej z wilgotnością, która wynosi 100% powodując odczucie zaduchu. No więc pogoda OK., ale lotnisko! Przez chwilę, podczas gdy maszyna siadała (Boeing 747 –400) sądziłem, że to katastrofa, albo awaryjne lądowanie. Nagle pola ryżowe i przechadzające się między nimi wychudzone krowy ustąpiły miejsca zdziczałej łące, pooranej jakimiś starymi wykopami, w których tkwiły porzucone spychacze i rozklekotane ciężarówki. Samolot osiadł miękko na wąskim pasie z płyt betonowych i dokołował do jednego z czterech rękawów. Budynek lotniska jest nowy, wielkości mniej więcej Okęcia. Aczkolwiek przez to, że był pusty i cały wyłożony marmurami zdradzał swój post sowiecki charakter.
Odprawa odbyła się sprawnie i szybko, choć deklarację celną trzeba było podbić w dwóch różnych punktach. Później zresztą zażądano tej deklaracji w hotelu podczas zameldowania. Obydwoje z Ewą spostrzegliśmy, że w tym kraju papier z pieczątką to jest coś, Postanowiliśmy niczego nie wyrzucać bo diabli wiedzą, co może nam być przydatne a co nie. Bagaże na sporą i nowoczesną taśmę przywoziły dzieci. Tak, dzieci, na normalnych, bagażowych wózkach. Na każdym po trzy walizki.
Przed lotniskiem, jak wszędzie, walka taksówkarzy i ich naganiaczy, o klienta. Dwie rzeczy zwróciły moją uwagę po wyjściu z terminala: marmurowy chodnik, a raczej marmurowa promenada - lśniła i błyszczała. Kilka kobiet latało z wielkimi szczotami, i ani na chwilę nie pozwalały by jakakolwiek plama, ślad po kółkach wózków bagażowych czy niedopałek, zmąciły szklaną przejrzystość tej połaci. Druga, to chmara popychających się wzajemnie naganiaczy taksówek. Z lotniska do miasta jest kawałek (35 km) ale Air France uprzedził pasażerów, że kurs taki nie powinien przekroczyć 10$. Wyjąłem więc dychę i zapowiedziałem: „Hanoi, Downtown”. To tak jakby wrzucić mięso do Amazonki pełnej piranii. Nasz wózek z bagażami kolejno przechodził z rąk do rąk. Przez chwilę przyszło mi do głowy, że wygląda to jak mecz. W pewnym momencie nawet pojawił się arbiter w mundurze, który rozgwizdał tę rundę na korzyść, starszego niż reszta, chłopaka. Dorwawszy zdobycz, nie dał mi szansy na jakiekolwiek negocjacje. Biegł tak szybko, że wybrałem go ... w obawie że zostanę w jednych dżinsach na dwa tygodnie.
Zaczęła się jazda... bez trzymanki. W Wietnamie najważniejszą rzeczą przy ocenie samochodu jest oczywiście klakson. Samochodów jest bardzo mało. Natomiast dwupasmowe jezdnie wypełnione są motorowerami, motocyklami i rowerami, które jeżdżą tym pasem, który im akurat przypadnie do gustu. Kierowcy samochodów trąbią cały czas, starając się przestraszyć jednośladowców. Jeśli to nie pomoże, delikatnie spychają ich na właściwy tor. Gorzej, gdy wojna na klaksony trwa między ciężarówką a samochodem osobowym. Dobrze, że się ubezpieczyliśmy.
Hotel, jak hotel. Ale ładnie położony. Drogi. Wszystkie ceny podane są w dolarach – piwo 2-4$, cola 2$. Obsługa bardzo przyjazna, uprzejma, tylko kłamią. Na pytanie :”do you speak english”, odpowiadają z uśmiechem: :yes, of course”. A potem zaczyna się taka rozmowa:
ľ Czy dostaniemy stolik?, w części dla palących.
ľ Ale u nas być klimatyzacja, palić nie!
ľ Czyli w ogóle nie można palić?
ľ No nie, nie, ale nie być problem
Idę za tą dziewczyną, zrezygnowany, a tu wszyscy kopcą jak lokomotywy. Patrzę na nią z niedowierzaniem,
ľ Ja mówić – nie ma problem – nic nie czuć!
Odpowiada speszona spojrzeniem.
Kiedy chcieliśmy zamówić coś do jedzenia, zaoferowano nam gorący kociołek. Na środku stołu stawia się małą maszynkę gazową, na niej wrzący cały czas bulion, w specjalnym garnku, przedzielonym na pół, tak aby każde z nas mogło dowolnie zabawiać się smakiem. Chwała Bogu, że poprosiliśmy o wersję mało pikantną!. Na stołach w centralnym punkcie sali porozstawiane WSZYSTKO, co można sobie, bez ograniczeń, wrzucać do tego bulionu i gotować. Ryb i wąsatych morskich stworów nie będę przytaczał. Najdziwniejsza była zielona trawa, której Wietnamczycy pożerali takie ilości, jakby wiedzieli, że od jutra w ich kraju nastąpi susza i przez następne 25 lat żadna trawa nie urośnie w tych stronach.
Z ciekawych mięsnych i identyfikowalnych rzeczy były: mięso z jelenia, wieprzowe ścięgna, wszelkie podroby, kurze łby. PYSZNOŚCI. Ale cała zabawa była wyśmienita i naprawdę przepyszna. Troszkę krępującym elementem był fakt, że byliśmy jedynymi białymi na sali, w której kolację spożywało ponad 100 osób. No i może jeszcze to, że podano jedynie pałeczki. Ewa się troszkę obryzgała, próbując nimi zjeść makaron podobny do spaghetti. Koszt całej kolacji z piwami, sokami itp. to ok. 25$ za nas dwoje, ale po spustoszeniu, jakiego dokonałem na stołach ceny drastycznie poszły w górę!
Tyle na dziś.
W nocy miałem jakieś koszmary. Szczegóły zna Ewa, ja nic nie pamiętam. Tabletki nasenne...? Ale za to rankiem obudziłem się żądny przygód, egzotyki i ciepła. Z pierwszymi dwoma nie było problemu. Natomiast temperatura spadła do 15 stopni. Co za pech. Do tego światło kiepskie, jak będą wyglądały moje zdjęcia?
Po śniadaniu, na które zjadłem cudny makaron zasmażany z wołowiną na ostro, wybieramy się organizować dalszą część naszej wietnamskiej przygody. Ewa upewniła się jeszcze raz, że agencje, które wybraliśmy, są czynne w niedzielę. Uprzejma obsługa hotelu, zapewniała : "yes, yes, of course...". Brak zrozumienia na ich twarzach, jakoś nie wzbudził moich podejrzeń.
Taksówkarz, woził nas od jednej do drugiej agencji, ale niestety, w Wietnamie niedziela także jest dniem wolnym od pracy. W Bangkoku tak nie było, więc mieliśmy prawo podejrzewać, że i tu jest podobnie. Po kilku nieudanych próbach postanowiliśmy zostać jeden dzień dłużej w Hanoi i nazajutrz załatwić wszelkie bilety i formalności. Lżejsi o tę decyzję, kazaliśmy się zawieźć do Ho Chi Minch Museum & Mausoleum. Wylądowaliśmy w ładnej części miasta, ale przed paskudnym, betonowym budynkiem. No, bunkier taki, że szkoda mówić.
Komunistyczna chęć zabicia wszelkiego piękna i wszelkich architektonicznych wzlotów. Zaraz za bramą był uprzejmy kierunkowskaz: "Forigner's Reception Desk...", pomyśleliśmy : "...o kurcze...!", ale natychmiast nam przeszło, kiedy kazano nam oddać plecak i inne manele! Przeszliśmy dalej, gdzie (bez zdjęć nie uwierzycie) kazano nam przez pół godziny oglądać propagandowy film o tym jakim dobrym człowiekiem był Ho Chi Minh, przez wszystkich, bez wyjątku, obywateli nazywany: "Wujek HO!". Obejrzeliśmy także wystawkę zdjęć z parady z udziałem... itp. Przyszła mi do głowy taka refleksja, że mądre narody powinny starannie dobierać i sowicie nagradzać nauczycieli historii...
Nagle megafon po wietnamsku. Wszyscy poderwali się na równe nogi, my też. Niezbyt wysoki oficer w granatowym mundurze zaganiał nas (UWAGA!) do DWUSZEREGU!!! Tak uformowaną grupę poprowadzono do mauzoleum. Po drodze odebrano nam aparaty i kamery. W mauzoleum, w atmosferze powagi i skupienia, mogliśmy rozmyślać o świetlanej przeszłości Ho Chi Minh. Młoda dziewczyna przed nami została skarcona przez umundurowanego strażnika łagodnym ciosem w łeb, który przy okazji zdjął jej czapkę z głowy! Jak ona mogła! Zwykły brak szacunku!
Przechodząc obok kryształowej trumny, oświetlonej ciemnofioletowym światłem, w której spoczywały zwłoki Ho Chi Minh'a, naszła mnie myśl, że wszelkie ludy, wszelkie formacje polityczne musiały mieć jakieś bóstwo. Co za zbezczeszczenie zwłok!
Przed muzeum Ho Chi Minh'a poznaliśmy sympatycznego rikszarza, który uzgodniwszy z nami cenę 2$ za godzinę, obiecał nas zawieźć w same ciekawe miejsca. Riksza jest niby dwuosobowa, ale nie na nasze (a szczególnie moje) standardy. Ewa siedziała między moimi nogami, co wywoływało śmiech wszystkich przechodniów. Początkowo braliśmy to za objawy sympatii, i tak zwiedziliśmy kilka świątyń, zanim zrozumieliśmy, że śmieją się z naszej pozycji i dysproporcji między wagą rikszarza a naszą!
Hanoi znacznie różni się od Bangkoku! Jedno i drugie miasto jest brudne, pełne nędzy i ludzkiego upokorzenia. Ale w Bangkoku świątynie były kolorowe, zdradzały przepych i szczęście ludzi tam przebywających. W Hanoi nie można rozróżnić granicy między szarością świata a szarością świątyń. Wszystkie były zaniedbane, brudne i nijakie. Dopiero ich głęboko skrywane wnętrza okazywały wielką tradycję i kulturę.
Początkowo Ewa była przeciwna podróży rikszą, ale szantaż finansowy zawsze działa. Trochę ją rozumiem, to jest niezapomniane przeżycie. Lunaparki mogą się schować! Kiedy jedziesz na aluminiowym wózku, i zaczynasz skręcać w lewo, wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu, z pewnością przypomnisz sobie wszelkie modlitwy. Na szczęście ruch odbywa się powoli i gradacja jest taka: riksze mogą robić co chcą, motorki mogą robić co w ich mocy, aby przejechać, ale nie mogą uderzyć rikszy, taksówki i inne samochody nie mogą uderzyć motorków... Podróż taką rikszą daje wiele sposobności do przemyśleń swego życia i nieuchronności jego końca. Ale daje też możliwość obserwacji życia miasta, która inaczej była by niedostępna. Widać kawiarnie na chodnikach, widać dzieci bawiące się w umykanie rozpędzonym motorkom, widać kobiety w chustach osłaniających twarze, które na plecach niosą ciężkie kosze, pełne żywności za grosze. Widać, że w mieście nie ma publicznych szaletów, ani zwyczaju poszukiwania klozetu. Możecie wierzyć albo nie, ale widzieliśmy kobiety (sic!) sikające (i nie tylko) w centrum pięciomilionowego miasta!
Zwiedziliśmy muzeum etnograficzne, które jest bardzo interesujące. Wietnam to kraj o bardzo wielorakiej i barwnej mieszance etnicznej. W ogromnym budynku było nas może 6 osób, głownie białych. Zapytałem kustosza, dlaczego tak mało ludzi odwiedza to miejsce? Nie zrozumiał, ale Pan Bóg zrozumiał moje ironiczne pytanie. Zesłał wycieczkę 300 dzieci, dla których największą atrakcją ... byliśmy my, biali. Co za ciekawą grupę etniczną wybrały dzieciaki! Każde próbowało powiedzieć do nas :"Hello!" i nauczyć nas kilku wietnamskich słów. Początkowo było to miłe, ale potem... koszmar!
Poprosiliśmy naszego rikszarza, aby zawiózł nas do starego miasta. Trwało to ok. 45 min, podczas których było mi go żal i w ogóle rozmyślałem nad niesprawiedliwością tego świata. Ale szybko mi przeszło, kiedy po dotarciu na miejsce, zażądał od nas 40$. Krótka dyskusja zmieniła się z przyjaźni międzynarodowej w stan wymiany ostrych not dyplomatycznych. Już miało dojść do otwartego konfliktu zbrojnego, gdy tamta strona odrzuciła moje 12$ (dla mnie 4h X 2$ =8$ + 4$ napiwku, ale ja jestem z Polski, to pewnie się nie znam) gdy na szczęście pojawili się mediatorzy, czyli koledzy rikszarza, którzy szybko i sprawnie wyperswadowali mi, że głupie 20$ pozwoli wszystkim odetchnąć z ulgą. Mimo, że Ewa prawie urwała mi rękaw próbując dać do zrozumienia, że należy się wycofać z twarzą (nie obitą), nie odpuściłem draniowi, zadowalając go kwotą 15$. W przewodniku wyczytałem, że tyle, to kosztuje używany rower w Wietnamie!
Później było OK. Wieczorem byliśmy na specjalnym przedstawieniu wodnych kukiełek (Water Puppet Show). To było bardzo interesujące. Po spektaklu poszliśmy na kolacje do drogiej i wykwintnej restauracji wietnamskiej. Za sutą i pyszną kolację z winem (Jacob's Creek 2000 Shiraz) zapłaciliśmy 30$.
Tyle na dziś,
poniedziałek, 21 stycznia 2002
To był męczący dzień! Skupiliśmy siły głównie na zorganizowaniu dalszej części podróży. Ale po kolei. Rankiem pogoda się poprawiła, a Pan Bóg postanowił dziś zesłać szczęście na młodego, chudego jak szczapa, taksówkarza w rozklekotanej Toyocie, do której rano wsiedliśmy. Nie rozumiem tylko Bożych zamysłów: dlaczego nagrodził chłopaka, który do nauki języków się nie przykładał. Nie mówił po angielsku ani w ząb. Woził nas po mieście prawie przez 4 godziny. Jeździliśmy między dwiema konkurencyjnymi agencjami, bankiem, hotelem gdy się okazało, że bez paszportów ani rusz, potem znów agencje itd. Za każdym razem albo pokazywaliśmy mu adres w przewodniku albo prosiliśmy ludzi na ulicy, żeby mu wytłumaczyli, gdzie ma jechać. Był bardzo miły i uczynny, ale niestety nierozgarnięty. Kiedy trzeci raz pokazywaliśmy mu ten sam adres w Lonely Planet, który był nawet opatrzony zapiskami i przybrudzony od wodzenia palcem, on długo się w niego wpatrywał, myślał kilka minut, stukając palcem jeszcze raz się upewniał, że o to miejsce nam chodzi... aż zaskakiwała jakaś niewidoczna klapka, a on z wyrazem wielkiego szczęścia oznajmiał: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa! I rozklekotana Toyota kolebała się we właściwym kierunku. Nasz kierowca był na tyle nierozgarnięty, że w odróżnieniu do innych swoich kolegów, uczciwie włączył licznik! To mi się spodobało. Chyba przyzwyczailiśmy się do tutejszych zasad ruchu a raczej ich braku. Dziś odkryliśmy, że czerwone światło oznacza, ... że świeci się na czerwono, ale nie powoduje, że którykolwiek kierunek się zatrzymuje.
No i pech! Jadąc normalnie, na czerwonym, nasz sympatyczny kierowca został zatrzymany przez policjanta na rowerze. Byłem gotów się założyć, że nasz kierowca kombinator nie wpadnie na pomysł dania łapówki. Szkoda, że się nie założyłem. Ale sytuację uratował policjant jednoznacznie żądając 5.000 Dongów (0,33 $). Kierowca był zdruzgotany! Postanowiłem mu zwrócić tę kwotę, pomyślałem: "niech ma chłop szczęśliwy dzień".
Kiedy wszystko załatwiliśmy, przyszedł czas na zapłatę. Licznik wybił 105.000 Dongów (6$) za 4,5 godziny wożenia nas tam i z powrotem. Odliczyłem równą kwotę i wręczyłem mu ją. Wyjąłem jeszcze 50.000 i wsadziłem w drugą rękę. Sam nie wiem co mnie napadło dawać mu 50% napiwek. Chyba wzruszył mnie swoją uczciwością i głupotą. Kiedy odchodziliśmy widziałem jak stał z rozdziawioną gębą patrząc to na jedną, to na drugą garść pieniędzy.
Dziś nie mieliśmy szczęścia do lunchu, paskudny. Ale nie można jadać w ładnych miejscach, przy głównych turystycznych trasach. Oszustwo!
Później postanowiliśmy się udać rekomendowaną w przewodniku trasą po tzw. Starym dystrykcie. Stary to ten dystrykt jest, albo przynajmniej na pewno tak cuchnie! W dawnych czasach gildy kupieckie podzieliły między siebie poszczególne ulice. I teraz są ulice tematyczne: na jednej szewcy, na drugiej kamieniarze, tam handlują ciastkami, tam gorzałką itd. Ulice są bardzo wąskie, a chodniki całe pozastawiane kramami, zaparkowanymi skuterami, albo zajęte przez całe rodziny, które na tych ulicach, po prostu mieszkają. Tu biznes jest połączony z życiem rodzinnym, rekreacją, jedzeniem i gotowaniem. Przed każdym sklepem stoi palenisko, na nim gar, a kobiety, kładąc deski do krojenia wprost na ulicy, pitraszą. Czuliśmy się trochę skrępowani, zaglądając im do garnków i robiąc zdjęcia.
Z drugiej strony próbowaliśmy nie dać się okraść i rozjechać. Skutery co chwilę ocierały się o nas i trzeba było wiele uwagi poświęcić manewrowaniu w tłumie przechodniów, motorowerów i ciężarówek z dostawami. Zabawnym elementem ulicy są kobiety w stożkowych kapeluszach, które targają kosze z owocami, zawieszone na bambusowym drągu na ramieniu. One biegną truchtem, wykorzystując naturalne drgania bambusowego pręta, co pozwala na chwilę chociaż zmniejszyć odczuwalny ciężar. Ale człowiek ma wrażenie, że z tymi koszami, próbują chyłkiem dać nogę.
Tyle na dziś. Jutro rano pobudka o 5:30 - jedziemy na dwa DNI DO Ha Long - ponoć jest tam przepięknie.
środa, 23 stycznia 2002.
Na łodzi w Halong Bay nie było prądu, więc nie pisałem. Ale to były bardzo piękne dwa dni.
We wtorek na 7:30 udaliśmy się na miejsce zbiórki, pełni obaw, kogo zastaniemy w naszej grupie. Nie jest przyjemną perspektywa spędzenie 2 dni z nie fajnym towarzystwem. Na szczęście niewielki minibus Hunday wypełniła młoda, międzynarodowa ferajna. W pierwszym rządku usiadły dwie, potwornie brzydkie kobiety. Od razu pomyślałem, że to Holenderki. Mam nosa, to były strasznie brzydkie i szalenie sympatyczne Niderlandki. Oprócz nich była jeszcze jedna, młoda dziewczyna, która przedstawiła się jako reprezentantka kraju tulipanów. Była ładna, a takich nigdy nie spotkałem w Holandii, więc zaraz się wyjaśniło, że na stałe mieszka w Singapurze. Później były trzy pary z Australii. Pierwsza to strasznie chudzi i przepotwornie brudni, prawdziwi "back-packers". Druga, to normalna para, a trzecia to dwie dziewczyny - biała i czarna, nie wiem dlaczego patrząc na nie od razu pomyślałem o koktajlu. Był jeszcze początkujący Benny Hill z Anglii, który wziął roczny urlop i podróżował po Azji. No i byłbym zapomniał. Dwoje sympatycznych Francuzów, którym niestety nic nie smakowało. Autobus był nowy i czysty, ludzie otwarci, od razu nawiązały się znajomości. Jedyną niedogodnością w zasadzie był fakt, że urodziłem się Europejczykiem. Może i trochę dużym, ale bez przesady, nie mogłem swych kolan wcisnąć między siedzenia. Nie było w końcu tak daleko, tylko 160 km, pomyślałem, "jakoś to będzie". W dodatku jedyna w kraju trzypasmowa, płatna autostrada, miała zapewnić pełen komfort podróży... Z góry zapowiedziano jednak, że podróż potrwa min. 4h.
Czy ktoś widział wołu zaprzężone w jarzmo na autostradzie? A ja tak!
Czy ktoś widział zawody narodowej, wietnamskiej walki nerwów na (sic!) skrzyżowaniu autostrady i polnej drogi? (Wyjaśnienie: walka nerwów rozgrywana jest pomiędzy kierowcą naszego autobusu, a motorowerem, który wyjeżdża z bocznej drogi. Obaj trąbią, żaden nie zwalnia, a przegrywa ten, który pierwszy naciśnie hamulec i odda pole) A ja widziałem!
Czy ktoś widział 4 osobową rodzinę, (3 dorosłych i dziecko), która na motorowerze wyprzedzała ciężarówkę na autostradzie? A ja widziałem!
Postój, w połowie drogi urządzono w specyficznym miejscu. W ośrodku przystosowania inwalidów. Niepełnosprawni są tam przystosowywani do normalnego życia, uczeni zawodu. Oczywiście wszystko połączone ze sklepem, w którym za głupie kilka dolarów oferowane są wyroby rękodzieła niepełnosprawnych. Wygląda to tak: przy stołach kalekie osoby w różnym wieku wyszywają, kleją, szlifują swoje wyroby. Wokół nich turyści wtykają kamery i aparaty dosłownie wszędzie. Obok, elegancko ubrani niepełnosprawni, kuśtykają za turystami nęcąc ich super ofertą, a sprzedawcami są całkiem sprawnymi. Kupiliśmy figurkę z alabastru (5$). Ale odjechałem z mieszanymi uczuciami. Przecież to marketingowy hit sezonu. Najpierw trzeba poruszyć serca, sumienia, umysły bogatych, białych turystów widokiem pogiętych, bezrękich lub beznogich ludzi. Potem trzeba wytrzepać z ich kieszeni jak najwięcej grosza (obok sklepu kawiarnia, restauracja). Patrzyłem przez szybę odjeżdżającego autobusu na to miejsce i myślałem jak daleko można się posunąć by zdobyć pieniądze na szczytny cel? Jak daleko trzeba się posunąć?
Resztę drogi przespałem. Obudziłem się na lunch. Zaprowadzono nas do dziupli, tak wąskiej, że ledwo się pomieściliśmy. Zastawa nie budziła większych nadziei na coś jadalnego. W małych miseczkach z sosem sojowym mucha dzielnie walczyła o przetrwanie. O nożach i widelcach nie słyszano! Ale jednak Handspan, biuro polecane przez Lonely Planet, wie co robi. Muchę uprzątnięto i podano takie jedzenie, że aż trudno opisać. Pycha, ile rodzajów, świeże, jednym słowem: Bomba. W zasadzie jedyną niedogodnością była moja sąsiadka - Holenderka, która jadła jak wiatrak. Zanim kurtuazyjnie się rozejrzeliśmy, jej pałeczki, wirując niczym młynki, spowodowały cudowne zniknięcie połowy spring rolls, a zanim ktokolwiek zdążył pomaczać cokolwiek, ona kończyła wazę wspólnego ryżu pomrukując tylko : Lekke! Na takie wyzwanie, musiałem odpowiedzieć: nasze pałeczki kilka razy się starły i skrzyżowały, ale ostatniego kalmara ja dorwałem. Ewa nadała jej przydomek "niszczyciel", po tym, jak nie spoczęła do momentu, aż wszystkie półmiski zostały puste. Ona po prostu nienawidziła widoku jedzenia na półmiskach!
Wsiedliśmy na łódź, która jak na 15 osób, była całkiem spora. Pod głównym pokładem były kabiny, główny pokład to salon, jadalnia, kuchnia i bar ("każdy pisać w zeszyt - liczyć rano")górny pokład to jedna uprzywilejowana kabina, mostek, i pokład plażowy. SUPER! Dam wam szansę zgadnąć, kto wylosował uprzywilejowaną, górną kabinę?
Jasne, że Ewa! Nie miał znaczenia fakt, że zamek był zepsuty, więc wymieniona nam klucz na śrubokręt, ale to była TA kabina. Piwo zrobiło swoje, ludzie się rozluźnili. Niestety temperatura nam nie dopisała - mgliście i około 12-14 stopni plus wiatr. Zimno!.
Zabłądziłem na rufę, gdzie przygotowywano kolację, tnąc ryby i rybopodobne wprost na deskach pokładu, ale nic nie powiedziałem Ewie. Taki jestem, co jej będę psuł zabawę.
Kolacja okazała się pyszna i cudowna, tak pod względem jedzenia, jak pod względem towarzyskim. "Niszczyciel" walczył ze mną o rybę, ale później skonsolidowaliśmy siły i w akcie agresji zwróciliśmy się w sojuszu przeciwko innym stołom. Rozmowy z tak wieloma różnymi nacjami były bardzo miłe i trwały do momentu wygaszenia generatora prądu przez zmęczoną załogę. Poszliśmy spać, gdy wypaliła się świeca i brakło miejsca w zeszycie w barze.
środa, 23 stycznia 2002,
to piękny poranek na spokojnych wodach zatoki Halong. Zimno i mgliście, ale cudownie. Cisza, zapach morza i zapierające dech w piersiach widoki. Do południa pływaliśmy po zatoce. Na kąpiel jakoś nie było chętnych, więc siedzieliśmy wszyscy w salonie i wymienialiśmy doświadczenia z Wietnamu. Polecaliśmy sobie hotele, restauracje, wymienialiśmy opinie. Mam podobne spostrzeżenia jak "Niszczyciel" - w Wietnamie traktują nas, białych jak chodzące portmonetki, za każdą rzecz żądając niebotycznych sum. Doszło nawet do takiej sytuacji, kiedy przewodniczka zaproponowała kąpiel w morzu - niedoszły Benny Hill zapowiedział na głos: można jej uniknąć za jedyne 30$. Ach to angielskie poczucie humoru...
Siedząc na łodzi i konstatując widoki, pomyślałem, że Wietnam w porównaniu z Tajlandią jest droższy. Brak konkurencji, komunistyczne myślenie i standardy sprawiają, że chcąc mieć coś pewnego w ręku, musisz zapłacić i to słono. Przykładem mogą być telefony: minuta rozmowy zagranicznej z hotelu kosztuje 3,7$, czyli około 15 zł. Ale prawdziwy problem polega na tym, że hotele liczą za tę minutę od momentu wykręcenia 9 00 bez względu na to czy masz połączenie czy nie. Dzieci są w Czechach. Próbowaliśmy kilka razy dodzwonić się do nich na komórkę, niestety bez skutku. Nasze próby podliczono na 90$ - rozbój!
Po drodze widzieliśmy pływającą wioskę rybacką. Setki małych domków na pustych beczkach. W sumie około 500 osób. Była tam nawet szkoła na beczkach. Rybacy z wioski zajmują się nie tylko połowami, ale przede wszystkim hodowlą krewetek. W każdym pływającym domu sterczał dumnie maszt z anteną telewizyjną, no ale innych rozrywek tam nie ma.
Elegancki luch i miła podróż zakończyła ten krótki wypad. Prysznic po dwóch dniach to prawdziwa rozkosz. Ale tak jak zapisane na brzegach Lonely Planet adresy mailowe współtowarzyszy, pozostaną wspomnienia .
Tyle na dziś, jutro o 13:10 (7:10 w Polsce) lecimy do Hue, na południe. Podobno tam jest już ciepło. Zarezerwowaliśmy hotele do końca pobytu. Można się ze mną skontaktować wg poniższego programu:
24 i 25 /01 Rose Hotel tel. +84 54 82 43 77 (HUE)
26 i 27/01 Vinh Hung Hotel tel. +84 510 88 61 21 (Hoi An)
28 i 29/01 Que Huong Hotel tel +84 58 82 00 90 (Nha Trang)
30 i 31/01 Oscar Hotel tel: +84 8 82 93 168 Saigon
01, 02 /02 My Le Hotel tel : +84 64 85 31 74 (Vung Tau)
Najlepiej dzwonić w godzinach 15:30 do 17:30 czasu polskiego.
czwartek, 24 stycznia 2002
Przylecieliśmy do Hue. Pogoda super, 25 stopni i słońce. Teraz kurtki pójdą na dno plecaka, a królować będą szorty i krótkie rękawy. Dzisiejszy dzień właściwie obył się bez wydarzeń. Lot ATR'em nie należy do najmilszych. Ale skończył się szczęśliwie. Lotnisko w Hue to w zasadzie stodoła. Lotniskowy minibus, za psie pieniądze zawiózł nas do hotelu. Hotel był zarezerwowany, więc podaliśmy adres i ... wylądowaliśmy przed odrapaną, brudną kamienicą z napisem :" VERY CHEAP ROOMS". Obsługa autobusu Vietnam Airlanes trzy razy sprawdzała adres, który niestety zgadzał się z naszym voucherem. Tu przystąpiłem do przemowy w stylu: "tak, bo uparłaś się, żeby rezerwować hotele, a ja chciałem zasięgnąć informacji po drodze ...." itd. Ewa miała łzy w oczach. Zwłaszcza, że na resztę hoteli i przejazdów wydaliśmy mnóstwo pieniędzy (ponad 800$). Jak przystało na prawdziwego mężczyznę, podniosłem Ewę na duchu, a jej plecak na swoje barki i zanurzyliśmy się w bramę naszego "hotelu".
"Przecież to był mój pomysł, aby zarezerwować resztę pobytu w biurze Handspan". To oficjalna wersja po tym, jak okazało się, że odrapany budynek, to ich oficjalny adres, pod którym zaczynali. Wskazano nam bardzo elegancki hotel za rogiem. Recepcja z rzeźbionymi meblami, pokój full standard! Ceny w minibarze - po prostu uczciwe (piwo 0,8$). Lokalizacja w samym centrum!
Trochę włóczyliśmy się po mieście. Wieczorem Lonely planet zaprowadził nas do eleganckiej restauracji. (cudny obiad za ok. 11$ przy świecach z muzyką na żywo). Można bardzo sensownie zjeść już za 5$ na dwie osoby. Znaleźliśmy pocztę - dodzwoniliśmy się do dzieci i kupiliśmy lokalną gorzałkę wietnamską (do ucha). Pełnia szczęścia!
Ewa nauczyła się jeść pałeczkami! To wielkie osiągnięcie! Za każdym razem żąda "rice bowl" czyli miseczki na ryż i ... połowę zawartości udaje jej się zjeść. Druga połowa ląduje na ziemi, ale to z racji jej miłości do zwierząt i udziału w programie dokarmiania lokalnej fauny. A tej nie brakuje na ścianach w restauracjach i hotelu. Jaszczurka na ścianie to jak u nas mucha! W knajpie, w której jedliśmy lunch, próbowałem taką zamówić w pięciu smakach, ale pani kelnerka nie załapała mojego dowcipu.... biedaczka.
Poczta, czy ktoś pamięta pocztę u nas 20 - 25 lat temu? Tutaj te wspomnienia się przydają. Najpierw, trzeba odstać w kolejce. Potem wypełnić druczek - jedyne, co rozumiemy, z tego formularza, to numer telefonu. Potem, pani z okienka woła: "Number One - Poland!" Wpadamy do kabiny numer jeden, i czekamy co dalej. Pani coś wymachuje do nas, a wszyscy zgromadzeni tam Wietnamczycy razem z nią. Wreszcie zrozumiałem, że mamy podnieść słuchawkę, Wszyscy oddychają z ulgą. Ale w słuchawce - zajęte! Pani macha do nas, że nic z tego. Zgromadzeni Wietnamczycy wydają gromkie: "Uuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu" Próbujemy jeszcze raz! Sukces!
Dzieci OK.!
Oddychamy z ulgą.
Wracając do hotelu, Ewa odkrywa, że obskurna knajpa na rogu, to legendarne miejsce spotkań podróżników, kawiarnia DMZ (od słów De-Militarized-Zone, która przebiegała w pobliżu) Siadamy. Ludzie z różnych stron świata. Młoda kelnerka podsuwa nam kartę - Jack Daniels, Baileys, ; z głośników dobiega ostatnia płyta Santany i Bob Marley; na środku bilard. Ludzie są dla siebie przyjaźni, wymieniają doświadczenia, adresy. Na ścianach czarnym flamastrem wypisane imiona i ojczyzny tych, którzy tu byli. Nagle kelnerkę odgania jakiś starszy, skośny facet. I zaczyna nam patrzeć w kartę. Już miałem przepędzić żebraka, gdy Ewa zaczęła z nim rozmawiać. Ten człowiek, to według Lonely Planet - legendarny właściciel legendarnego miejsca, Pan Ho! (Chińczyk - potrafi odgadnąć potrzeby klientów, Wietnamczycy jeszcze się tej sztuki nie nauczyli).
Patrząc na tych ludzi, którzy na czas jakiś (przeważnie od miesiąca do roku) wyzbywają się ojczyzny, upodobań, przyzwyczajeń, zobowiązań i podróżują, zrobiło mi się żal, że ja tak nie mogę. Nie mogę, ze względu na dzieci, ze względu na pracę, ze względu na zobowiązania... Ale kiedyś, na emeryturze, na pewno tak będę podróżował!
Zapomniałem o jednej rzeczy Wam opowiedzieć! Kiedy jechaliśmy do Halong Bay - po drodze mijaliśmy nie kończące się pola ryżowe. Od czasu do czasu pośród nich wyrastały dziwne pomniki, - jak wyjaśniła nam przewodniczka, cmentarze! I tu opowiedziała o zwyczajach grzebania zwłok w Wietnamie. Na wsiach grzebano (już nie wolno tego robić) zwłoki na polach ryżowych. To i tak był spory wydatek na trumnę. Ale to nie koniec! Po trzech latach, taką trumnę należy odkopać, kości oczyścić z resztek i przełożyć do nowej, niewielkiej trumny. (Tu zrobiło nam się niedobrze, ale to za sprawą wybojów oczywiście!). I wyprawić pogrzeb jeszcze raz! Nie wiem jak Wy, ale ja bym nigdy o czymś takim nie pomyślał!
Ostatnia rzecz, bo kończy się Cola w lodówce! Dziś, gdy lądowaliśmy w Hue, z góry widoczne były nieogarnione połacie ziemi pod wodą! Na pierwszy rzut oka wygląda to jak wielka powódź, jak kataklizm. Dopiero, gdy zeszliśmy niżej, widoczny był system pomp doprowadzających wodę do tych pól. To pola ryżowe. W tej części Wietnamu zbiory dokonywane są 3 razy w roku. Wyobraźcie sobie ile tego ryżu muszą zjadać przeciętni zjadacze chleba! Ja tutaj jem ryż na śniadanie, obiad i kolację!
Kiedy tak się przemieszczam z miejsca na miejsce, posiadając gotówkę, uzmysłowiłem sobie, jak durne było moje zachowanie wobec obcokrajowców (np. Amerykanów z Coca-Coli) jakieś 7 - 8 lat temu. Dziś chyba podobnie patrzę na Wietnamczyków, którzy próbują być mili: "Sir, how are you?, Vietnam - good country, you like Vietnam!, Me help you!" Przy każdym takim spotkaniu węszę podstęp lub oczekiwanie na słony napiwek. Ale nigdy nie mogę być pewny, że taki człowiek spełni moje oczekiwania, które co tu dużo ukrywać, sprowadzają się do Europejskich standardów. Ci biedni ludzie widzą w nas swoją nadzieję na lepszy zarobek, na coś ekstra ponad jedzenie. Ale nie rozumieją jak wygląda ów "lepszy świat", jakimi prawami się rządzi. To takie błędne koło: są biedni, bo nie wiedzą co należy czynić, by się wzbogacić. Więc czynią cokolwiek (oferowanie jedzenia na ulicy, którego nikt z białych się nie tknie!) by się wzbogacić, ale dalej są biedni...
Koniec refleksji....
Jutro podróż rzeką pachnącą! Mamy się stawić w recepcji o 7:20!!!!!!!!!!!!!!!! (a jest 23:30 naszego czasu).
piątek, 25 stycznia 2002
Kazano nam się stawić w recepcji o 7:20. Po 20 minutach oczekiwania, i naszym ponagleniu, jakiś chłopak zaprowadził nas do przystani. Przechodząc przez kilka łodzi dotarliśmy do naszej, na której załoga składająca się z , tak na oko 40 letniej kobiety i jej dwojga młodocianych dzieci, właśnie kończyła się ubierać. Ale zaraz mały, sprawny Wietnamczyk o bardzo płaskim nosie i bardzo niskim czole, rozebrał pół drewnianej podłogi i przy pomocy fikuśnej korby, zapuścił motor. Nie popłynęliśmy jednak daleko! Zacumowaliśmy jakieś 10 metrów dalej. Nie bardzo wiedząc o co chodzi przyglądałem się życiu społeczności, a raczej jak głosiła ulotka w języku angielskim, kooperatywy przewoźników turystów. Otóż, jak w każdej, dobrze zorganizowanej grupie, mężczyźni siedzieli gremialnie w kafejce wpatrzeni w telewizor, w którym jakiś skośny tata, chłostał biczem skośną dziewczynę. Telenowela od razu mi się spodobała! Natomiast łodziami kierowały kobiety, którym dzielnie pomagały dzieci, cumując bądź spychając na wodę ciężkie łodzie. Muszę się nad tym głębiej zastanowić. Ponoć podróże kształcą. Łódź się powoli zapełniała. Znowu fajne towarzystwo białych. Troje Amerykanów (każde osobno), 4 Włochów, dla których ciekawą przeciwwagą były dwie mrukliwe Niemki. Dwoje amerykańskich Żydów okazało się wspaniałymi kompanami. Najbardziej zaimponowali mi właśnie oni. Rzucili pracę, sprzedali apartament w San Francisco, samochód i inne ruchomości i rozpoczęli, jak to określili, "kilkuletnią podróż" Właśnie wracali z Laosu, którym byli zachwyceni. Kto wie, czy to nie była by dobra destynacja na następny rok? Szukam chętnych!
Na łódce zbudowany jest długi, przeszklony pawilon, w którym turyści siedzą na plastikowych stołeczkach. Oczywiście Vietnamise size! Przy próbie wstawania kończyło się to tym, że stołeczek zostawał przytwierdzony do moich czterech liter. Zresztą nie tylko ja powodowałem ogólną wesołość naszej załogi. Jedna z Włoszek miała poważne problemy z usunięciem siedzenia z siedzenia. Kiedy odbiliśmy od brzegu dowiedzieliśmy się od jednego z Amerykanów, który okazał się być Kanadyjczykiem, że nazwa Pachnąca Rzeka wzięła się od specyficznych kwiatów, w niej rosnących, które podczas kwitnięcia wydzielają intensywny zapach. A ja głupi myślałem, że to ma coś wspólnego z jej odorem. Tej jednej informacji zabrakło jednak w Lonely Planet!
Po rzece cały czas pływały, obciążone do granicy zatapialności, wrzecionowate łodzie pełne piachu. Całe rzesze ludzi zajmowały się wydobywaniem tego kruszywa z dna rzeki. A organizacja pracy miała na celu obniżyć bezrobocie w Wietnamie. Na łodziach-kopalniach znajdowały się bębny najeżone sterczącymi prętami, które służyły za dźwignie. Przy tych mało zmechanizowanych wyciągarkach siedziało od 3 do 4 osób. Na bęben nawinięta była lina, która poprzez prymitywny bloczek przechodziła do czerpaka, czyli wiadra z dziurkami na długim bambusowym kiju. Przy kiju stał kapitan. Wpuszczał nim czerpak w brązowo-zieloną otchłań, następnie obliczał odpowiedni kąt natarcia i wprawnie "nabierał" ładunek. Dawał następnie hasło, które uruchamiało wyciągarkę. Koledzy wyciągacze, z kolei dawali z siebie wszystko, a kiedy czerpak pojawił się nad powierzchnią - kapitan zgrabnym ruchem opróżniał jego zawartość na pokład. Najbardziej przechlapane miał gość pod pokładem, którego zadaniem było rozgarnianie mokrego piachu, a w wolnych chwilach - wylewanie wody, która ociekała z ładunku pod pokład.
Zawinęliśmy do pierwszej przystani - czynnego i zamieszkałego klasztoru mnichów buddyjskich. Klasztor utrzymany był w idealnym porządku i czystości. Panowała tam taka sama atmosfera mistycznego spokoju, jaki pamiętam z Tajlandii. Na tyłach klasztoru stoi eksponat, w który obydwoje z Ewą wpatrywaliśmy się w osłupieniu i z gęsią skórką. Jest to stary Austin, którym jeden z mnichów tego klasztoru wybrał się w 63 roku do Sajgonu, gdzie zaraz po wyjściu z tego pojazdu podpalił się na znak protestu przeciwko walce rządu komunistycznego z buddyzmem. Połowa przedniej szyby zakryta jest zdjęciem płonącego mnicha.
Na każdym postoju siostra chłopaka z płaskim nosem i niewysokim czołem zapowiadała ile mamy czasu na zwiedzanie. Oczywiście Włosi nic sobie z tego nie robili. Pierwsze za to były Niemki! Czekając na naszych sympatycznych Macaroni-Friends, z nieskrywanym obrzydzeniem obserwowałem, jak dziewczyna i matka zaczynają kroić jarzyny na deskach tylnej części pokładu, które przykrywały silnik, a z których przed chwilą zwinęli nocne leża. Patrzyłem też z mieszaniną obrzydzenia i uznania jak z jednego małego bambusowego koszyka w ułamku sekundy powstała cała kuchnia. Dziewczyna kroiła i smażyła warzywa, nad którymi skakał jej brat miotając się od korby pod pokładem do dziobu, który zarył się w brzeg. Ohyda!
Następne przystanki to kolejne grobowce królów. To nie są stare budowle! Zostały wzniesione w XIX wieku. Nie macie wyobrażenia jaki te przepiękne niegdyś ogrody i budowle przedstawiają widok nędzy i rozpaczy. Serce się kraje i wzbiera gniew, gdy widać jakie cudowne dziedzictwo zostało zaprzepaszczone! Bilety wstępu są niebotycznie drogie ok. 4$ od osoby (a świątyń po drodze 6! - w sumie prawie 50$). Całość niby jest pod patronatem Unesco jako dziedzictwo kulturowe świata, ale widok łóżek dla strażników w starych świątyniach buddyjskich i porozstawiane tam ryczące telewizory jakoś mnie nie przekonują, że o to dziedzictwo dba się właściwie.
Do jednej ze świątyń trzeba było dojechać motorkami. Two dollars! Ryczeli naganiacze i dziewczyna z łodzi. Wsiedliśmy i pognaliśmy po strasznych wykrotach. Jazdy było może pięć minut. Oni tu benzynę muszą wytwarzać z trufli, albo motorki zrobione są z czystego złota. Po dotarciu na miejsce nasi "taksówkarze" zażądali zapłaty natychmiast i zagrozili, że odjadą jak jej nie dostaną. Czas wyznaczony na zwiedzanie był dość krótki a poza tym wąska droga, którą nas wieźli, prowadziła przez zapuszczone wioski pełne wałęsających się psów. Zapłaciłem, mając pełną świadomość, że droga powrotna, w najlepszym razie, będzie mnie kosztowała drugie tyle. Grobowiec, a raczej ich kompleks, były sporym obiektem. Więc by zdążyć na czas musieliśmy rozpocząć zwiedzanie szybkim truchtem. Zresztą to pomogło mi rozładować agresję związaną z rabunkiem dokonanym przez kierowców motorków i przez wietnamskie władze w kasie biletowej. Kiedy tylko wyszliśmy z powrotem przed bramę, nasi przewoźnicy byli gotowi. Motorki stały jeden przy drugim, a podkręcane manetki z gazem wskazywały, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o pieniądze, tylko o honor! Kto pierwszy dowiezie swojego turystę do przystani! Wsiedliśmy obydwoje na krótkie siedzenia. Nagle warkot silników, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, połączony został z widokiem żółtych sandałów Ewy na wysokości mojego nosa. Ja siedziałem na motorku i pełen uznania obserwowałem, jak moja żona dokonuje sprawnego przerzutu przez lewe ramię z padem na klatkę, gdy jej kierowca dokonał falstartu. Jak spod ziemi wyrósł tłum jazgoczących i zawodzących Wietnamczyków. Dość szczelnie obstąpili zwłoki mojej kochanej towarzyszki wszystkich podróży. Zmartwiałem, nie wiedziałem co mam zrobić - ratować Ewę, czy zabić Wietnamca? Ale zaraz przyszło opamiętanie, gdy zobaczyłem jak Ewa podnosi się z piachu, z przerażeniem mamrocząc: Boże! Kamera! Kiedy okazało się, że kamera działa, przystąpiłem do obdukcji. Nic złamanego, czyli OK. Podszedłem do tego człowieka powoli. On zadarł głowę do góry a ja patrząc mu prosto w oczy umiejscowione pod niewysokim czołem wysyczałem, robiąc słynną minę nr 29, "TAKE CARE, GO SLOWLY! OTHERWISE..." w tym miejscu wykonałem gest, jakbym chciał kurczaczkowi trzy razy pokazać świat wokół niego - bez ruszania łapek z miejsca. Zrozumiał, dojechaliśmy do przystani.
Kiedy schodziliśmy z kamiennych stopni kolejnego grobowca. Naszą uwagę przykuł fakt, że stołeczki zostały wyniesione z wnętrza pawilonu łodzi i teraz piętrzyły się na dziobie. Pawilon wyłożony był pstrokatymi matami, na których ustawiono nakrycia wprost na podłodze. Kanadyjczyk ze szczęśliwą miną oświadczył : "No, wreszcie lunch!" Rzeczywiście lunch był wliczony w bilet, na co początkowo nie zwróciliśmy uwagi. Przypomniawszy sobie proces "gotowania", który opisałem wcześniej, zanuciłem: "świat się kręci, ja wysiadam...". Na łodzi obok kobieta myła naczynia... w rzece! Przed wejściem do Jadalni, kazano nam ściągnąć buty. Kiedy tak siedzieliśmy naprzeciw siebie, smród jedzenia łagodnie zmieszał się z zapachem stóp sąsiadów. Wszyscy zaczęli jeść drewnianymi pałeczkami, które sądząc po wyglądzie, musiały widzieć efekty pracy dentystów z całego świata. Ewa początkowo odmówiła, ale kiedy usunąłem długi czarny włos, który bardzo nieefektownie kontrastował z białym ryżem, dała się przekonać. Jeśli już więcej nic nie napiszę, to może oznaczać, że wieczorna dezynfekcja wewnętrzna przy użyciu alkoholu, nie przyniosła skutku. Dajcie znać dzieciom!
Wieczorem, udaliśmy się cyclo (czyli rikszami) do restauracji Tingh Tanh Vien, w której podobno madam Ha wyczynia cuda z potrawami, nadając im wspaniałe kształty. Po drodze byłem zły na siebie, że nie spisałem testamentu, gdy rikszarz skręcił w wąską, wyboistą, ciemną drogę. Czułem jego oddech na karku i cały czas spodziewałem się ciosu w łeb. Willa, w której pani Ha urządziła raj, mieści się w bardzo nieciekawym otoczeniu. Ale ogród z fontannami i żywymi zwierzętami oraz piękne stylowe meble rekompensują chwile grozy dotarcia doń. Zamówiliśmy "set menu" za 10$ od osoby, na które składa się 11 dań. Każde danie to istne dzieło sztuki. Cudowny paw, którego piękny ogon smakował nam bardzo, został zastąpiony podświetlanym, wydrążonym ananasem, wokół którego krążył rój owadów zrobionych ze smażonych warzyw, zawieszonych na długich, cienkich patyczkach. Z miąższu i pióropusza ananasa zrobiony był wspaniały ptak, który na grzbiecie dźwigał spring rolls. Itd., itd. Coś wspaniałego!
Tyle na dziś, jutro o 8:30 wynajęty samochód zabiera nas do Hoi An.
Sobota, 26 stycznia 2002,
Rankiem wyruszamy Toyotą Crown na południe do Hoi An, Pojedziemy "National Highway No 1". Wjazd kosztuje kierowcę dolara. Przeciskamy się wśród rowerzystów i motorowerów, napotykając co chwilę wielkie połacie bez asfaltu i dziury takie, że cała Toyota by się tam zmieściła. Podróż odbywa się w bardzo wolnym tempie, więc obserwuję wyprzedających nas rowerzystów. Wielu z nich nie marnuje ani chwili. Po bokach tylnego koła przyczepione są żarzące się paleniska, na których gotuje się zupa. Trochę przypomina to rower na parę. Ale jeśli Wietnamczycy nadal tak efektywnie będą wykorzystywać czas - z pewnością do czegoś dojdą. Na pewno, kiedy zajadą na miejsce, jarzyny będą ugotowane! Ryż też!
Przy uprawie ryżu pracuję się albo ręcznie, albo używając bawołów, które ciągną drewniane sochy, albo specjalnych traktorów, które zamiast kół mają ażurowe walce o długości metra każdy. Zwierzęta, ludzie i traktory brną po kolana w błocie.
Gdy wyjechaliśmy za miasto, prędkość wzrosła, ku wielkiej uciesze naszego kierowcy, do 60km/h. Tak spodobała mu się szybka jazda, że postanowił nie spuszczać nogi z gazu. Nawet wtedy, gdy na wprost nas, wyrosła elegancka maska Kamaza. Nasz kierowca nie chciał ustąpić, ale musiał. Zjechał na prawe pobocze, na którym stała starsza kobieta. Babcia miała życie już za sobą, więc nie widziała najmniejszego powodu, żeby zmienić pozycję czy się cofnąć. Ewa chwyciła mnie za rękę, ja szepnąłem: "Ja ciebie też bardzo kocham" i oczekiwaliśmy na uderzenie, albo w Kamaza, albo w babcię. Szwanku na szczęście doznał tylko stożkowy kapelusz babci, gdyż lekko się zdeformował przy zetknięciu z naszym lusterkiem. Kierowca, cieszył się jak dziecko...
Jedziemy dalej, postanawiając sobie solennie, że nie będziemy się tym przejmować, bo nie wiadomo jak wyglądają tutaj domy wariatów. A tam z pewnością byśmy trafili przejmując się każdą potyczką z nadjeżdżającą ciężarówką, czy rozganianiem motorków w okoliczne rowy, bo asfaltu wystarczy tylko dla zwycięskiego auta.
Wiecie, że do tej pory nigdy nie spotkałem w Wietnamie kobiety w spódnicy? Wszystkie chodzą w spodniach! Po drodze, statystycznie to zmierzyłem i potwierdziłem moje obserwacje. Z gatunku spostrzeżeń tekstylnych: na każdym kroku wisi pranie, w domach, hotelach, na tyłach restauracji, na łodziach. Ale nigdy nie widziałem żadnych, podkreślam żadnych, majtek, ani staników. Po krótkiej dyskusji, na temat, czy Wietnamki noszą majtki i staniki - postanowiliśmy to zbadać. Na najbliższym postoju, obydwoje zaglądaliśmy napotkanym kobietom w dekolt. Może wyglądało to trochę nietypowo, ale odpowiedź brzmiała: Staniki są noszone! Gorzej z dalszą częścią bielizny, ale obiecuję, że dołożę wszelkich starań, aby i tu uzyskać odpowiedź. Poważnie - mamy wrażenie, że Wietnamczycy są wyjątkowo powściągliwi w sprawach obnażania się i bielizny albo nie piorą, albo robią to bardzo dyskretnie. (Ogólne odczucie mamy takie, że są to ludzie bardzo czyści.)
Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Niziny, delta rzeki "Pachnącej", nagle jesteśmy w górach, by błyskawicznie zjechać na nawodnione doliny. Pięknie. W jednej z wiosek obserwuję ciężarówkę wiozącą świnie. Mam wrażenie, że świń było tam z tysiąc! Każda zapakowana była w szczelnie przylegający bambusowy kosz, w którym wyglądała jak żywa szynka! Potem te unieruchomione zwierzęta poukładano, jedno na drugim. Nie jestem zwolennikiem radykalnych ruchów obrońców praw zwierząt, ale w tym przypadku, granice przyzwoitości zostały przekroczone! Zresztą nie pierwszy raz. Widziałem kobietę, która na motorowerze wiozła ze dwadzieścia kur. Każda z nich została spętana za nogi i jak rzodkiewka, dołączona do pęczka. To było chyba w Hanoi. Gdy kobieta wyprzedziła naszą taksówkę, został mi w oczach obraz szarpiących się ptaków, które rozsiewały chmurę piór za pędzącym motorkiem. Ale tak to jest. W kraju, w którym ludzie wiodą pieskie życie, nie ma miejsca na przejmowanie się zwierzętami. Dalej nie jestem zwolennikiem ruchów na rzecz wyzwolenia zwierząt. Myślę, że najpierw trzeba wyzwolić ludzi.
Na kolejnym postoju wpadamy na starych znajomych: Francuzi z Halong Bay, Amerykanie z łodzi po Pachącej Rzece, Żydzi z San Francisco, którzy zamienili mieszczańskie życie na tułaczkę po świecie. Kanadyjczyka trafiliśmy wczoraj u Madame Ho. Wszyscy jadą jednym autobusem, też do Hoi An, tak jak my. Mamy wrażenie, że będziemy się o siebie ocierać, podróżując podobnymi szlakami wyznaczanymi przez Lonely Planet. Jesteśmy sami, a co i rusz witamy się z kimś bardzo serdecznie. To bardzo fajne uczucie, z jednej strony podróżujemy sami, a czujemy się jak na zorganizowanym wyjeździe. Można liczyć na wzajemne wsparcie i poradę, ale nie jesteśmy związani. Ewa jest niespożyta w nawiązywaniu znajomości. Każdego wciąga w rozmowę i już jesteśmy friends.
Wjeżdżamy w wysokie góry. Toyota Crown z mozołem wspina się serpentynami zakręcającymi pod kątem 180 stopni. N takich zakrętach nasz kierowca ostro trąbi. Gdy naprzeciw pojawi się pojazd zjeżdżający z góry, kierowcy przez chwilę decydują, jak się wyminąć, raz bierzemy ich z prawej raz z lewej strony. Skóra cierpnie! Co kawałek stacje, których oznaką są gumowe węże, tak umiejscowione, że w górę tryska fontanna wody. Nasz kierowca wyjaśnia nam, że to myjnie dla ciężarówek. Tu, w górach, woda pod naturalnie wysokim ciśnieniem, jest za darmo. Na równinach widzieliśmy kobiety niosące wodę w wiadrach!
Co kawałek pojawia się znak, przypominający znak Europejskiego rozwidlenia. Ale odchodząca w bok droga, pnie się w górę jakieś 100 metrów i kończy wielką pryzmą piachu. Po dobrej chwili dociera do mnie, że są to hamownie dla ciężarówek, które straciły zdolność hamowania. "jakby co, to wal w pierwszą w prawo a potem dobrze wypluj piasek! Good Luck". Tak sobie przetłumaczyłem obszerny napis po Wietnamsku, umieszczony na każdym z tych znaków. Na szczęście nie wiem czy to efektywny sposób!
W Danang zatrzymujemy się w muzeum ludu Champa. "Co to jest do cholery ta czampa?" - denerwuję się na Ewę, która cały czas studiuje Lonely Planet. Siadamy więc na ławce w parku, przed muzeum, aby poczytać o samym muzeum i wspomnianym ludzie. Zaczynamy od zaznaczonej ramki "Cham Museum". Ewa czyta na głos a ja słucham. Gdy znaleźliśmy się przy słowach :" It is well worth to find a guide.... Chances are you will find Mr Nguien Phu Luy (Monsier Luis), a friendly old man, who spends his retired days here...". Dosłownie, dosłownie w tym momencie przed nami pojawia się malutki człowiek, który bardzo grzecznie przedstawia się jako Monsieur Luis.... "Jestem w wielu przewodnikach..." oświadcza z dumą. Zebrawszy szczęki z ziemi, momentalnie podejmujemy decyzję - bierzemy go!
Warto było! Potraktował nas jak swoich uczniów. Najpierw wyjął wskaźnik a la Adam Słodowy, a potem poprowadził bardzo ciekawy wykład o ludzie Champ. Zadawał nam różne pytania, sprawdzając, czy go słuchamy. W nagrodę obdarowywał nas kwiatami lub słodyczami. Dawno się tak nie czułem. Ale było coś takiego w tym człowieku, co wzbudzało respekt i uznanie.
Hotel w Hoi An jest pięknym, nowym budynkiem. Zresztą, o jego świetnej reputacji usłyszeliśmy po drodze (chyba od Włochów). Ewa spotkała swoje dwie angielskie przyjaciółki (ja się już gubię w tych znajomościach), które od poznanego Australijczyka dowiedziały się, że właśnie dziś, na rzece odbędą się obchody święta rozpoczęcia nowego miesiąca księżycowego. Idziemy zobaczyć!
W recepcji hotelu powiedziano nam, że uroczystości zaczną się o siódmej. W centrum miasta potwierdzono, że oczywiście zaczną się, ale nie o siódmej tylko o ósmej. Zdążyliśmy się przyzwyczaić do wietnamskiej precyzji i jakości. Całe miasto ma wygaszone światła. Świecą się tylko liczne, kolorowe lampiony. Efekt niesamowity. Długo zastanawiamy się, co wybrać: restaurację polecaną przez Lonely Planet, ale z dala od rzeki, czy nie wiadomo co, z widokiem na rzekę i mały zgrabny stateczek, na którego pokładzie, oświetlone, bogato rzeźbione krzesła zwiastują, że to tu właśnie coś się będzie działo. Ciekawość zwycięża nad żołądkiem! Wybieramy knajpę na wprost statku, na którym już zaczynają zasiadać jacyś starsi ludzie. Pokazujemy właścicielowi, że chcielibyśmy na piętrze, na balkonie. Kiwając głową, prowadzi nas przez kuchnię i zaplecze na strome schody. Jesteśmy zszokowani! Prowadzi nas do swego prywatnego mieszkania, z którego wychodzi się na ów wąski balkonik. Na podłodze zwinięte maty do spania, w małej przeszklonej szafce ciasno ułożone, leżą rzeczy do ubrania. Na ścianie, bogato oprawione zdjęcia zmarłych rodziców. Pół pokoju zajmuje ołtarzyk Buddy.
Zamawiamy z niebogatej karty i sącząc piwo, przyklejamy nasze łokcie do wąskiego blaciku, na którym mamy jeść. Po rzece zaczynają płynąć świece, ubrane w kolorowe papierowe łódeczki. Widok zapiera dech w piersiach. Nagle, gdy wszystkie krzesła na stateczku, przed nami zostały zajęte, jeden ze starszych mężczyzn bierze mikrofon i zaczyna ... śpiewać.
"Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa...." Odruchowo łapię kufel z piwem, który jakimś dziwnym cudem, zaczął wibrować i uciekać ze stołu. Po piętnastu minutach, dochodzimy do wnioski, że facet sam z siebie nie przestanie. Jakaś Francuzka obok, stwierdza z westchnieniem: "Szkoda, że nie rozumiemy słów!" Nie chciałem jej pogrążać, więc nie powiedziałem, że ja rozumiem je doskonale. Leciało to mniej więcej tak: "Jaaaaaaaaaa się wcale nie chwalę, ja po prostu, zwyczajnie, mam talent..."
Zamówionych dań nie podano przez następne 45 minut. Już mieliśmy wyjść, gdy na stół wjechało... po prostu najlepsze jedzenie, jakie do tej pory dostaliśmy w Wietnamie. (6$ za dwie osoby - w tym dwa piwa na głowę).
Niedziela, 27 stycznia 2002
Rano wsiadamy do małego minibusa, który ma nas zawieźć do My Son - Ziemi Świętej ludu Champa. Kierowca, niestety, okazał się muzykalny, co objawiało się tym, że nastawił magnetofon w samochodzie na pełny regulator. Ludzie siedzący z przodu, próbowali trochę ściszyć, ale kierowca był nieugięty. Jechaliśmy więc drogą, której pewnie na próżno by szukać na mapach, a głośniki wydawały ostatnie tchnienia rzężąc: "going to San Francisco". Japonka przed nami doznawała spazmów rozkoszy, i okraszała całe to ryczenie, wdzięcznym, piskliwym nuceniem. Kilka razy wydawało mi się że nasz Hunday się wywróci. Przez takie wykroty nie odważył bym się przejechać nawet czołgiem. Ale Wietnam to tani kraj, nie trzeba czołgu, żeby podróżować po bezdrożach.
Droga była właśnie w budowie. Wygląda to tak: przy każdej brygadzie stoi przynajmniej dwóch majstrów, w żółtych kaskach. Kilka metrów od nich siedzi w kucki dyrektor w białym kasku. Wokół dziury stoi 15 mężczyzn i pokazuje temu jednemu, który kopie, jak ma kopać. Coś jak w naszej firmie...
Myślałem, że ta wycieczka to krótka przejażdżka samochodem, potem zwiedzanie i powrót. Jedziemy już prawie półtorej godziny, a końca nie widać! Po dwóch godzinach jazdy - docieramy na miejsce. Dookoła góry i dżungla. Gęsta, nieprzebyta i złowrogo cicha. Siadamy w kafejce, przy jaskrawych obrusach rodem z Częstochowy. Czekamy na przewodnika. Powiedziano nam, że pięć minut. Według Wietnamskich standardów, to pół godziny, podczas których poznajemy parę sympatycznych Australijczyków z Sydney.
Ruszamy, z biletami w garści przechodzimy przez bambusowy most, dyndający wysoko nad rzeką. Nie rozumiem tylko dlaczego wszyscy czekają, aż ja przejdę! Na drugim brzegu czekają na nas Jeepy. Upychają nas po 6 osób z kierowcą. Ławeczki na pace też są rozmiarów wietnamskich, więc mój prawy półdupek zwisa swobodnie za burtę. Ruszamy z fantazją, podczas gdy ja, (oficjalnie na pamiątkę), nabieram pełną kieszeń piachu z My Son. Mam wrażenie, że w tym 80 milionowym kraju wydano zaledwie kilkadziesiąt tysięcy praw jazdy. Ale za to każdy, kto ma możliwość prowadzenia samochodu, jest szczęśliwy. Nasz kierowca z widocznym upodobaniem wjeżdża pełnym gazem w największe dziury i prowadzi tak, że lewe koło znajduje się na krawędzi przepaści. Wspinamy się tak przez 15 minut, podczas których mój prawy półdupek, elegancko wygładza drogę. Spaliny starego, wyeksploatowanego Uaza, tworzą czarną chmurą wdzierającą się do wnętrza przez wszystkie dziury, w które to auto jest wyposażone. Gdy wysiadamy, Ewa śmieje się ze mnie - wyglądam jak Indiana Jones z zakurzoną i osmoloną twarzą. Dalej piechotą.
Gdy docieramy na miejsce, przechodzą mnie ciarki na widok starych, zmurszałych ołtarzy, obrośniętych zielonkawo-szarymi grzybami, spowitych niesamowicie bujną roślinnością. Cisza, obarczona tylko jednostajnym dźwiękiem cykad. Wokół groźne i strome góry. Obok ołtarzy, i na miejscu niektórych z nich - wielkie kratery po amerykańskich bombach. Upał i stuprocentowa wilgotność dają się we znaki wraz z tnącymi moskitami i przelatującymi nad głową ważkami wielkości naszego wróbla. Od tego momentu inaczej będę przeżywał wszelkie amerykańskie filmy o wojnie w Wietnamie. Teraz dotarło do mnie co może oznaczać "zielone piekło". Wśród tych zabytków gdzieś z I-VII wieku, założył swoją bazę VietCong, więc tereny te były bardzo mocno zbombardowane przez Amerykanów i zaminowane przez Wietnamczyków. Raz po raz jesteśmy napominani, żeby nie zbaczać z wytyczonych ścieżek. Nasz przewodnik, z jakimś takim błyskiem w oku, opowiada jak przed dwoma laty Amerykańscy studenci postanowili połazikować po okolicy i wdepnęli na minę. Nie oszczędza nam szczegółów...
Oczywiście spotykamy koktajl, czyli białą i czarną dziewczynę z Halong Bay. Ściskamy się jak starzy przyjaciele! One także, tak jak my, jadą jutro do Nha Trang. Skaczemy z radości! Drugi raz tego samego dnia spotykamy się później w restauracji.
Białych turystów jest tu stosunkowo niewielu. Na ulicy, gdy się mijamy, wszyscy uśmiechają się do siebie. Gdy chcesz do kogoś zgadnąć, bez pytania wszyscy używają angielskiego. Potem przychodzi czas na dociekanie skąd jesteś. Poza starszymi Amerykanami, reszta białych tworzy pewną społeczność, która rządzi się swoimi, niewypowiedzianymi prawami. Kiedy idę ulicą i spotykam białych - nie wahał bym się zapytać, czy nie wiedzą gdzie tanio zjeść, gdzie znaleźć hotel, czy warto wejść do muzeum. To przychodzi bardzo łatwo. Uświadamiam sobie, że w tym kraju, należę do mniejszości. I to do mniejszości szykanowanej! Gdy na targu chcieliśmy kupić pomarańcze, za które Wietnamczycy płacili po 3.000 Dongów (0,22$), zażądano od nas 10.000 VD (0,66$!). Biali są tu całkiem dobrze zorganizowani, mamy swoje kafejki, środki lokomocji, internet, miejsca zbiórek. Teraz rozumiem, dlaczego mniejszości w poszczególnych krajach są takie szczelne i takie silne!
Tyle na dziś, jutro jedziemy samochodem do Danang, (ok. 40 km) skąd mamy samolot do Nha Trang (500 km na południe).
Poniedziałek, 28 stycznia 2002,
Dziś miało się bardzo niewiele wydarzyć. Krótki przejazd na lotnisko, lot, zameldowanie w hotelu i wreszcie zasłużone lenistwo na plaży. I tak było! Zastanawiamy się jedynie, czy w tym dzisiejszym dniu nie było jakiejś ukrytej symboliki...
Rano, gdy dojeżdżaliśmy do Danang, zobaczyliśmy pogrzeb. W hotelu w Nha Trang, tuż pod oknami naszego pokoju odbyła się wieczorem uczta weselna. Bez pół litra nie rozbieriosz (wódka GLU-RICE W CENIE 20.000d za 0,75L czyli ok. 5 zł. Tak smakuje jak się nazywa). Te dwa wydarzenia zlewają się w słowa od dwóch dni powtarzane przez przewodników, że cała kultura i wszystkie zabytki, które oglądamy, sowicie okraszone są symboliką przeciwstawności: Jing i Jang, wschód słońca i jego zachód, życie i śmierć. Nawet Shiwa, zaadoptowany przez potomków Champa z hinduizmu, symbolicznie przedstawiany jest jako kobieta z głową mężczyzny.
Pogrzeb początkowo objawił nam się jako ciasna, zbita masa motorków, które tym razem wypełniły całą ulicę, skutecznie tamując ruch. Każdy z nich miał przy kierownicy wielki, sterczący, biały kwiat. Za tłumem motorowerzystów podążał karawan - jaskrawo pomalowana ciężarówka, na pace której, na podwyższeniu, stała trumna. W intensywnych żółtych i czerwonych barwach. Nad trumną wznosił się charakterystyczny, orientalny, potrójny daszek. Za karawanem, podążał drugi, identyczny, wypełniony szlochającymi kobietami i dziećmi. Nawet nie zwróciłem uwagi jak były ubrane, ale z pewnością nie na czarno. Dalsza część orszaku składała się z autobusów. Każdy na masce miał zawieszony olbrzymi, owalny wieniec z kwiatów. Żółto-czerwona symbolika jest utrzymana. Rzesza ludzi, którą minęliśmy była ogromna. Zresztą dowiedzieliśmy się wcześniej, że ludzie w Wietnamie są bardzo przywiązani do miejsca i rodziny, co powoduje, że wszelkie uroczystości obchodzone są gremialnie.
Nie inaczej było na weselu. Policzyliśmy miejsca przy przygotowanych stołach. Przy każdym z osiemnastu stołów, dziesięć miejsc siedzących. Staliśmy na balkonie, ciekawi co będzie się działo. Para młoda, obydwoje ubrani na biało, stali przed bramą, która przybrana była dwoma solidnymi gronami czerwonych baloników. Suknia - normalna, w stylu europejskim a raczej ogólnoświatowym. Garnitur pana młodego - podobnie, choć kiepsko uszyty. Na scenie rozstawiano, keyboardy i (co nas po ostatnich doświadczeniach nieco przeraziło) mikrofony. Intrygującym elementem był okrągły stolik z landrynkowo różowym obrusem, na którym stały kieliszki do szampana ustawione w wysoką piramidę. Pod dolną warstwą kieliszków umieszczono kilkanaście kolorowych lampek choinkowych, które migając chaotycznie spowodowały, że już się tam wybierałem, aby wręczyć im nagrodę (100$!) za największy kicz 2002! Ewa mnie powstrzymała!
W Bangkoku nie pozwolono nam wysiąść ze względu na opóźnienie. Więc przez godzinę trzymaliśmy nogi w górze, podczas, gdy sprawna i niewysoka załoga tajska odkurzała podłogi. Niestety... smród pozostał.
Z Bangkoku do Hanoi to już w zasadzie rzut beretem – półtorej godziny lotu. Podczas lądowania długo nie mogliśmy się przebić przez niskie chmury. Ale deszcz nie padał. Temperatura jest bardzo przyjemna – około 25 stopni w dzień i około 18 wieczorem. Gorzej z wilgotnością, która wynosi 100% powodując odczucie zaduchu. No więc pogoda OK., ale lotnisko! Przez chwilę, podczas gdy maszyna siadała (Boeing 747 –400) sądziłem, że to katastrofa, albo awaryjne lądowanie. Nagle pola ryżowe i przechadzające się między nimi wychudzone krowy ustąpiły miejsca zdziczałej łące, pooranej jakimiś starymi wykopami, w których tkwiły porzucone spychacze i rozklekotane ciężarówki. Samolot osiadł miękko na wąskim pasie z płyt betonowych i dokołował do jednego z czterech rękawów. Budynek lotniska jest nowy, wielkości mniej więcej Okęcia. Aczkolwiek przez to, że był pusty i cały wyłożony marmurami zdradzał swój post sowiecki charakter.
Odprawa odbyła się sprawnie i szybko, choć deklarację celną trzeba było podbić w dwóch różnych punktach. Później zresztą zażądano tej deklaracji w hotelu podczas zameldowania. Obydwoje z Ewą spostrzegliśmy, że w tym kraju papier z pieczątką to jest coś, Postanowiliśmy niczego nie wyrzucać bo diabli wiedzą, co może nam być przydatne a co nie. Bagaże na sporą i nowoczesną taśmę przywoziły dzieci. Tak, dzieci, na normalnych, bagażowych wózkach. Na każdym po trzy walizki.
Przed lotniskiem, jak wszędzie, walka taksówkarzy i ich naganiaczy, o klienta. Dwie rzeczy zwróciły moją uwagę po wyjściu z terminala: marmurowy chodnik, a raczej marmurowa promenada - lśniła i błyszczała. Kilka kobiet latało z wielkimi szczotami, i ani na chwilę nie pozwalały by jakakolwiek plama, ślad po kółkach wózków bagażowych czy niedopałek, zmąciły szklaną przejrzystość tej połaci. Druga, to chmara popychających się wzajemnie naganiaczy taksówek. Z lotniska do miasta jest kawałek (35 km) ale Air France uprzedził pasażerów, że kurs taki nie powinien przekroczyć 10$. Wyjąłem więc dychę i zapowiedziałem: „Hanoi, Downtown”. To tak jakby wrzucić mięso do Amazonki pełnej piranii. Nasz wózek z bagażami kolejno przechodził z rąk do rąk. Przez chwilę przyszło mi do głowy, że wygląda to jak mecz. W pewnym momencie nawet pojawił się arbiter w mundurze, który rozgwizdał tę rundę na korzyść, starszego niż reszta, chłopaka. Dorwawszy zdobycz, nie dał mi szansy na jakiekolwiek negocjacje. Biegł tak szybko, że wybrałem go ... w obawie że zostanę w jednych dżinsach na dwa tygodnie.
Zaczęła się jazda... bez trzymanki. W Wietnamie najważniejszą rzeczą przy ocenie samochodu jest oczywiście klakson. Samochodów jest bardzo mało. Natomiast dwupasmowe jezdnie wypełnione są motorowerami, motocyklami i rowerami, które jeżdżą tym pasem, który im akurat przypadnie do gustu. Kierowcy samochodów trąbią cały czas, starając się przestraszyć jednośladowców. Jeśli to nie pomoże, delikatnie spychają ich na właściwy tor. Gorzej, gdy wojna na klaksony trwa między ciężarówką a samochodem osobowym. Dobrze, że się ubezpieczyliśmy.
Hotel, jak hotel. Ale ładnie położony. Drogi. Wszystkie ceny podane są w dolarach – piwo 2-4$, cola 2$. Obsługa bardzo przyjazna, uprzejma, tylko kłamią. Na pytanie :”do you speak english”, odpowiadają z uśmiechem: :yes, of course”. A potem zaczyna się taka rozmowa:
ľ Czy dostaniemy stolik?, w części dla palących.
ľ Ale u nas być klimatyzacja, palić nie!
ľ Czyli w ogóle nie można palić?
ľ No nie, nie, ale nie być problem
Idę za tą dziewczyną, zrezygnowany, a tu wszyscy kopcą jak lokomotywy. Patrzę na nią z niedowierzaniem,
ľ Ja mówić – nie ma problem – nic nie czuć!
Odpowiada speszona spojrzeniem.
Kiedy chcieliśmy zamówić coś do jedzenia, zaoferowano nam gorący kociołek. Na środku stołu stawia się małą maszynkę gazową, na niej wrzący cały czas bulion, w specjalnym garnku, przedzielonym na pół, tak aby każde z nas mogło dowolnie zabawiać się smakiem. Chwała Bogu, że poprosiliśmy o wersję mało pikantną!. Na stołach w centralnym punkcie sali porozstawiane WSZYSTKO, co można sobie, bez ograniczeń, wrzucać do tego bulionu i gotować. Ryb i wąsatych morskich stworów nie będę przytaczał. Najdziwniejsza była zielona trawa, której Wietnamczycy pożerali takie ilości, jakby wiedzieli, że od jutra w ich kraju nastąpi susza i przez następne 25 lat żadna trawa nie urośnie w tych stronach.
Z ciekawych mięsnych i identyfikowalnych rzeczy były: mięso z jelenia, wieprzowe ścięgna, wszelkie podroby, kurze łby. PYSZNOŚCI. Ale cała zabawa była wyśmienita i naprawdę przepyszna. Troszkę krępującym elementem był fakt, że byliśmy jedynymi białymi na sali, w której kolację spożywało ponad 100 osób. No i może jeszcze to, że podano jedynie pałeczki. Ewa się troszkę obryzgała, próbując nimi zjeść makaron podobny do spaghetti. Koszt całej kolacji z piwami, sokami itp. to ok. 25$ za nas dwoje, ale po spustoszeniu, jakiego dokonałem na stołach ceny drastycznie poszły w górę!
Tyle na dziś.
W nocy miałem jakieś koszmary. Szczegóły zna Ewa, ja nic nie pamiętam. Tabletki nasenne...? Ale za to rankiem obudziłem się żądny przygód, egzotyki i ciepła. Z pierwszymi dwoma nie było problemu. Natomiast temperatura spadła do 15 stopni. Co za pech. Do tego światło kiepskie, jak będą wyglądały moje zdjęcia?
Po śniadaniu, na które zjadłem cudny makaron zasmażany z wołowiną na ostro, wybieramy się organizować dalszą część naszej wietnamskiej przygody. Ewa upewniła się jeszcze raz, że agencje, które wybraliśmy, są czynne w niedzielę. Uprzejma obsługa hotelu, zapewniała : "yes, yes, of course...". Brak zrozumienia na ich twarzach, jakoś nie wzbudził moich podejrzeń.
Taksówkarz, woził nas od jednej do drugiej agencji, ale niestety, w Wietnamie niedziela także jest dniem wolnym od pracy. W Bangkoku tak nie było, więc mieliśmy prawo podejrzewać, że i tu jest podobnie. Po kilku nieudanych próbach postanowiliśmy zostać jeden dzień dłużej w Hanoi i nazajutrz załatwić wszelkie bilety i formalności. Lżejsi o tę decyzję, kazaliśmy się zawieźć do Ho Chi Minch Museum & Mausoleum. Wylądowaliśmy w ładnej części miasta, ale przed paskudnym, betonowym budynkiem. No, bunkier taki, że szkoda mówić.
Komunistyczna chęć zabicia wszelkiego piękna i wszelkich architektonicznych wzlotów. Zaraz za bramą był uprzejmy kierunkowskaz: "Forigner's Reception Desk...", pomyśleliśmy : "...o kurcze...!", ale natychmiast nam przeszło, kiedy kazano nam oddać plecak i inne manele! Przeszliśmy dalej, gdzie (bez zdjęć nie uwierzycie) kazano nam przez pół godziny oglądać propagandowy film o tym jakim dobrym człowiekiem był Ho Chi Minh, przez wszystkich, bez wyjątku, obywateli nazywany: "Wujek HO!". Obejrzeliśmy także wystawkę zdjęć z parady z udziałem... itp. Przyszła mi do głowy taka refleksja, że mądre narody powinny starannie dobierać i sowicie nagradzać nauczycieli historii...
Nagle megafon po wietnamsku. Wszyscy poderwali się na równe nogi, my też. Niezbyt wysoki oficer w granatowym mundurze zaganiał nas (UWAGA!) do DWUSZEREGU!!! Tak uformowaną grupę poprowadzono do mauzoleum. Po drodze odebrano nam aparaty i kamery. W mauzoleum, w atmosferze powagi i skupienia, mogliśmy rozmyślać o świetlanej przeszłości Ho Chi Minh. Młoda dziewczyna przed nami została skarcona przez umundurowanego strażnika łagodnym ciosem w łeb, który przy okazji zdjął jej czapkę z głowy! Jak ona mogła! Zwykły brak szacunku!
Przechodząc obok kryształowej trumny, oświetlonej ciemnofioletowym światłem, w której spoczywały zwłoki Ho Chi Minh'a, naszła mnie myśl, że wszelkie ludy, wszelkie formacje polityczne musiały mieć jakieś bóstwo. Co za zbezczeszczenie zwłok!
Przed muzeum Ho Chi Minh'a poznaliśmy sympatycznego rikszarza, który uzgodniwszy z nami cenę 2$ za godzinę, obiecał nas zawieźć w same ciekawe miejsca. Riksza jest niby dwuosobowa, ale nie na nasze (a szczególnie moje) standardy. Ewa siedziała między moimi nogami, co wywoływało śmiech wszystkich przechodniów. Początkowo braliśmy to za objawy sympatii, i tak zwiedziliśmy kilka świątyń, zanim zrozumieliśmy, że śmieją się z naszej pozycji i dysproporcji między wagą rikszarza a naszą!
Hanoi znacznie różni się od Bangkoku! Jedno i drugie miasto jest brudne, pełne nędzy i ludzkiego upokorzenia. Ale w Bangkoku świątynie były kolorowe, zdradzały przepych i szczęście ludzi tam przebywających. W Hanoi nie można rozróżnić granicy między szarością świata a szarością świątyń. Wszystkie były zaniedbane, brudne i nijakie. Dopiero ich głęboko skrywane wnętrza okazywały wielką tradycję i kulturę.
Początkowo Ewa była przeciwna podróży rikszą, ale szantaż finansowy zawsze działa. Trochę ją rozumiem, to jest niezapomniane przeżycie. Lunaparki mogą się schować! Kiedy jedziesz na aluminiowym wózku, i zaczynasz skręcać w lewo, wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu, z pewnością przypomnisz sobie wszelkie modlitwy. Na szczęście ruch odbywa się powoli i gradacja jest taka: riksze mogą robić co chcą, motorki mogą robić co w ich mocy, aby przejechać, ale nie mogą uderzyć rikszy, taksówki i inne samochody nie mogą uderzyć motorków... Podróż taką rikszą daje wiele sposobności do przemyśleń swego życia i nieuchronności jego końca. Ale daje też możliwość obserwacji życia miasta, która inaczej była by niedostępna. Widać kawiarnie na chodnikach, widać dzieci bawiące się w umykanie rozpędzonym motorkom, widać kobiety w chustach osłaniających twarze, które na plecach niosą ciężkie kosze, pełne żywności za grosze. Widać, że w mieście nie ma publicznych szaletów, ani zwyczaju poszukiwania klozetu. Możecie wierzyć albo nie, ale widzieliśmy kobiety (sic!) sikające (i nie tylko) w centrum pięciomilionowego miasta!
Zwiedziliśmy muzeum etnograficzne, które jest bardzo interesujące. Wietnam to kraj o bardzo wielorakiej i barwnej mieszance etnicznej. W ogromnym budynku było nas może 6 osób, głownie białych. Zapytałem kustosza, dlaczego tak mało ludzi odwiedza to miejsce? Nie zrozumiał, ale Pan Bóg zrozumiał moje ironiczne pytanie. Zesłał wycieczkę 300 dzieci, dla których największą atrakcją ... byliśmy my, biali. Co za ciekawą grupę etniczną wybrały dzieciaki! Każde próbowało powiedzieć do nas :"Hello!" i nauczyć nas kilku wietnamskich słów. Początkowo było to miłe, ale potem... koszmar!
Poprosiliśmy naszego rikszarza, aby zawiózł nas do starego miasta. Trwało to ok. 45 min, podczas których było mi go żal i w ogóle rozmyślałem nad niesprawiedliwością tego świata. Ale szybko mi przeszło, kiedy po dotarciu na miejsce, zażądał od nas 40$. Krótka dyskusja zmieniła się z przyjaźni międzynarodowej w stan wymiany ostrych not dyplomatycznych. Już miało dojść do otwartego konfliktu zbrojnego, gdy tamta strona odrzuciła moje 12$ (dla mnie 4h X 2$ =8$ + 4$ napiwku, ale ja jestem z Polski, to pewnie się nie znam) gdy na szczęście pojawili się mediatorzy, czyli koledzy rikszarza, którzy szybko i sprawnie wyperswadowali mi, że głupie 20$ pozwoli wszystkim odetchnąć z ulgą. Mimo, że Ewa prawie urwała mi rękaw próbując dać do zrozumienia, że należy się wycofać z twarzą (nie obitą), nie odpuściłem draniowi, zadowalając go kwotą 15$. W przewodniku wyczytałem, że tyle, to kosztuje używany rower w Wietnamie!
Później było OK. Wieczorem byliśmy na specjalnym przedstawieniu wodnych kukiełek (Water Puppet Show). To było bardzo interesujące. Po spektaklu poszliśmy na kolacje do drogiej i wykwintnej restauracji wietnamskiej. Za sutą i pyszną kolację z winem (Jacob's Creek 2000 Shiraz) zapłaciliśmy 30$.
Tyle na dziś,
poniedziałek, 21 stycznia 2002
To był męczący dzień! Skupiliśmy siły głównie na zorganizowaniu dalszej części podróży. Ale po kolei. Rankiem pogoda się poprawiła, a Pan Bóg postanowił dziś zesłać szczęście na młodego, chudego jak szczapa, taksówkarza w rozklekotanej Toyocie, do której rano wsiedliśmy. Nie rozumiem tylko Bożych zamysłów: dlaczego nagrodził chłopaka, który do nauki języków się nie przykładał. Nie mówił po angielsku ani w ząb. Woził nas po mieście prawie przez 4 godziny. Jeździliśmy między dwiema konkurencyjnymi agencjami, bankiem, hotelem gdy się okazało, że bez paszportów ani rusz, potem znów agencje itd. Za każdym razem albo pokazywaliśmy mu adres w przewodniku albo prosiliśmy ludzi na ulicy, żeby mu wytłumaczyli, gdzie ma jechać. Był bardzo miły i uczynny, ale niestety nierozgarnięty. Kiedy trzeci raz pokazywaliśmy mu ten sam adres w Lonely Planet, który był nawet opatrzony zapiskami i przybrudzony od wodzenia palcem, on długo się w niego wpatrywał, myślał kilka minut, stukając palcem jeszcze raz się upewniał, że o to miejsce nam chodzi... aż zaskakiwała jakaś niewidoczna klapka, a on z wyrazem wielkiego szczęścia oznajmiał: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa! I rozklekotana Toyota kolebała się we właściwym kierunku. Nasz kierowca był na tyle nierozgarnięty, że w odróżnieniu do innych swoich kolegów, uczciwie włączył licznik! To mi się spodobało. Chyba przyzwyczailiśmy się do tutejszych zasad ruchu a raczej ich braku. Dziś odkryliśmy, że czerwone światło oznacza, ... że świeci się na czerwono, ale nie powoduje, że którykolwiek kierunek się zatrzymuje.
No i pech! Jadąc normalnie, na czerwonym, nasz sympatyczny kierowca został zatrzymany przez policjanta na rowerze. Byłem gotów się założyć, że nasz kierowca kombinator nie wpadnie na pomysł dania łapówki. Szkoda, że się nie założyłem. Ale sytuację uratował policjant jednoznacznie żądając 5.000 Dongów (0,33 $). Kierowca był zdruzgotany! Postanowiłem mu zwrócić tę kwotę, pomyślałem: "niech ma chłop szczęśliwy dzień".
Kiedy wszystko załatwiliśmy, przyszedł czas na zapłatę. Licznik wybił 105.000 Dongów (6$) za 4,5 godziny wożenia nas tam i z powrotem. Odliczyłem równą kwotę i wręczyłem mu ją. Wyjąłem jeszcze 50.000 i wsadziłem w drugą rękę. Sam nie wiem co mnie napadło dawać mu 50% napiwek. Chyba wzruszył mnie swoją uczciwością i głupotą. Kiedy odchodziliśmy widziałem jak stał z rozdziawioną gębą patrząc to na jedną, to na drugą garść pieniędzy.
Dziś nie mieliśmy szczęścia do lunchu, paskudny. Ale nie można jadać w ładnych miejscach, przy głównych turystycznych trasach. Oszustwo!
Później postanowiliśmy się udać rekomendowaną w przewodniku trasą po tzw. Starym dystrykcie. Stary to ten dystrykt jest, albo przynajmniej na pewno tak cuchnie! W dawnych czasach gildy kupieckie podzieliły między siebie poszczególne ulice. I teraz są ulice tematyczne: na jednej szewcy, na drugiej kamieniarze, tam handlują ciastkami, tam gorzałką itd. Ulice są bardzo wąskie, a chodniki całe pozastawiane kramami, zaparkowanymi skuterami, albo zajęte przez całe rodziny, które na tych ulicach, po prostu mieszkają. Tu biznes jest połączony z życiem rodzinnym, rekreacją, jedzeniem i gotowaniem. Przed każdym sklepem stoi palenisko, na nim gar, a kobiety, kładąc deski do krojenia wprost na ulicy, pitraszą. Czuliśmy się trochę skrępowani, zaglądając im do garnków i robiąc zdjęcia.
Z drugiej strony próbowaliśmy nie dać się okraść i rozjechać. Skutery co chwilę ocierały się o nas i trzeba było wiele uwagi poświęcić manewrowaniu w tłumie przechodniów, motorowerów i ciężarówek z dostawami. Zabawnym elementem ulicy są kobiety w stożkowych kapeluszach, które targają kosze z owocami, zawieszone na bambusowym drągu na ramieniu. One biegną truchtem, wykorzystując naturalne drgania bambusowego pręta, co pozwala na chwilę chociaż zmniejszyć odczuwalny ciężar. Ale człowiek ma wrażenie, że z tymi koszami, próbują chyłkiem dać nogę.
Tyle na dziś. Jutro rano pobudka o 5:30 - jedziemy na dwa DNI DO Ha Long - ponoć jest tam przepięknie.
środa, 23 stycznia 2002.
Na łodzi w Halong Bay nie było prądu, więc nie pisałem. Ale to były bardzo piękne dwa dni.
We wtorek na 7:30 udaliśmy się na miejsce zbiórki, pełni obaw, kogo zastaniemy w naszej grupie. Nie jest przyjemną perspektywa spędzenie 2 dni z nie fajnym towarzystwem. Na szczęście niewielki minibus Hunday wypełniła młoda, międzynarodowa ferajna. W pierwszym rządku usiadły dwie, potwornie brzydkie kobiety. Od razu pomyślałem, że to Holenderki. Mam nosa, to były strasznie brzydkie i szalenie sympatyczne Niderlandki. Oprócz nich była jeszcze jedna, młoda dziewczyna, która przedstawiła się jako reprezentantka kraju tulipanów. Była ładna, a takich nigdy nie spotkałem w Holandii, więc zaraz się wyjaśniło, że na stałe mieszka w Singapurze. Później były trzy pary z Australii. Pierwsza to strasznie chudzi i przepotwornie brudni, prawdziwi "back-packers". Druga, to normalna para, a trzecia to dwie dziewczyny - biała i czarna, nie wiem dlaczego patrząc na nie od razu pomyślałem o koktajlu. Był jeszcze początkujący Benny Hill z Anglii, który wziął roczny urlop i podróżował po Azji. No i byłbym zapomniał. Dwoje sympatycznych Francuzów, którym niestety nic nie smakowało. Autobus był nowy i czysty, ludzie otwarci, od razu nawiązały się znajomości. Jedyną niedogodnością w zasadzie był fakt, że urodziłem się Europejczykiem. Może i trochę dużym, ale bez przesady, nie mogłem swych kolan wcisnąć między siedzenia. Nie było w końcu tak daleko, tylko 160 km, pomyślałem, "jakoś to będzie". W dodatku jedyna w kraju trzypasmowa, płatna autostrada, miała zapewnić pełen komfort podróży... Z góry zapowiedziano jednak, że podróż potrwa min. 4h.
Czy ktoś widział wołu zaprzężone w jarzmo na autostradzie? A ja tak!
Czy ktoś widział zawody narodowej, wietnamskiej walki nerwów na (sic!) skrzyżowaniu autostrady i polnej drogi? (Wyjaśnienie: walka nerwów rozgrywana jest pomiędzy kierowcą naszego autobusu, a motorowerem, który wyjeżdża z bocznej drogi. Obaj trąbią, żaden nie zwalnia, a przegrywa ten, który pierwszy naciśnie hamulec i odda pole) A ja widziałem!
Czy ktoś widział 4 osobową rodzinę, (3 dorosłych i dziecko), która na motorowerze wyprzedzała ciężarówkę na autostradzie? A ja widziałem!
Postój, w połowie drogi urządzono w specyficznym miejscu. W ośrodku przystosowania inwalidów. Niepełnosprawni są tam przystosowywani do normalnego życia, uczeni zawodu. Oczywiście wszystko połączone ze sklepem, w którym za głupie kilka dolarów oferowane są wyroby rękodzieła niepełnosprawnych. Wygląda to tak: przy stołach kalekie osoby w różnym wieku wyszywają, kleją, szlifują swoje wyroby. Wokół nich turyści wtykają kamery i aparaty dosłownie wszędzie. Obok, elegancko ubrani niepełnosprawni, kuśtykają za turystami nęcąc ich super ofertą, a sprzedawcami są całkiem sprawnymi. Kupiliśmy figurkę z alabastru (5$). Ale odjechałem z mieszanymi uczuciami. Przecież to marketingowy hit sezonu. Najpierw trzeba poruszyć serca, sumienia, umysły bogatych, białych turystów widokiem pogiętych, bezrękich lub beznogich ludzi. Potem trzeba wytrzepać z ich kieszeni jak najwięcej grosza (obok sklepu kawiarnia, restauracja). Patrzyłem przez szybę odjeżdżającego autobusu na to miejsce i myślałem jak daleko można się posunąć by zdobyć pieniądze na szczytny cel? Jak daleko trzeba się posunąć?
Resztę drogi przespałem. Obudziłem się na lunch. Zaprowadzono nas do dziupli, tak wąskiej, że ledwo się pomieściliśmy. Zastawa nie budziła większych nadziei na coś jadalnego. W małych miseczkach z sosem sojowym mucha dzielnie walczyła o przetrwanie. O nożach i widelcach nie słyszano! Ale jednak Handspan, biuro polecane przez Lonely Planet, wie co robi. Muchę uprzątnięto i podano takie jedzenie, że aż trudno opisać. Pycha, ile rodzajów, świeże, jednym słowem: Bomba. W zasadzie jedyną niedogodnością była moja sąsiadka - Holenderka, która jadła jak wiatrak. Zanim kurtuazyjnie się rozejrzeliśmy, jej pałeczki, wirując niczym młynki, spowodowały cudowne zniknięcie połowy spring rolls, a zanim ktokolwiek zdążył pomaczać cokolwiek, ona kończyła wazę wspólnego ryżu pomrukując tylko : Lekke! Na takie wyzwanie, musiałem odpowiedzieć: nasze pałeczki kilka razy się starły i skrzyżowały, ale ostatniego kalmara ja dorwałem. Ewa nadała jej przydomek "niszczyciel", po tym, jak nie spoczęła do momentu, aż wszystkie półmiski zostały puste. Ona po prostu nienawidziła widoku jedzenia na półmiskach!
Wsiedliśmy na łódź, która jak na 15 osób, była całkiem spora. Pod głównym pokładem były kabiny, główny pokład to salon, jadalnia, kuchnia i bar ("każdy pisać w zeszyt - liczyć rano")górny pokład to jedna uprzywilejowana kabina, mostek, i pokład plażowy. SUPER! Dam wam szansę zgadnąć, kto wylosował uprzywilejowaną, górną kabinę?
Jasne, że Ewa! Nie miał znaczenia fakt, że zamek był zepsuty, więc wymieniona nam klucz na śrubokręt, ale to była TA kabina. Piwo zrobiło swoje, ludzie się rozluźnili. Niestety temperatura nam nie dopisała - mgliście i około 12-14 stopni plus wiatr. Zimno!.
Zabłądziłem na rufę, gdzie przygotowywano kolację, tnąc ryby i rybopodobne wprost na deskach pokładu, ale nic nie powiedziałem Ewie. Taki jestem, co jej będę psuł zabawę.
Kolacja okazała się pyszna i cudowna, tak pod względem jedzenia, jak pod względem towarzyskim. "Niszczyciel" walczył ze mną o rybę, ale później skonsolidowaliśmy siły i w akcie agresji zwróciliśmy się w sojuszu przeciwko innym stołom. Rozmowy z tak wieloma różnymi nacjami były bardzo miłe i trwały do momentu wygaszenia generatora prądu przez zmęczoną załogę. Poszliśmy spać, gdy wypaliła się świeca i brakło miejsca w zeszycie w barze.
środa, 23 stycznia 2002,
to piękny poranek na spokojnych wodach zatoki Halong. Zimno i mgliście, ale cudownie. Cisza, zapach morza i zapierające dech w piersiach widoki. Do południa pływaliśmy po zatoce. Na kąpiel jakoś nie było chętnych, więc siedzieliśmy wszyscy w salonie i wymienialiśmy doświadczenia z Wietnamu. Polecaliśmy sobie hotele, restauracje, wymienialiśmy opinie. Mam podobne spostrzeżenia jak "Niszczyciel" - w Wietnamie traktują nas, białych jak chodzące portmonetki, za każdą rzecz żądając niebotycznych sum. Doszło nawet do takiej sytuacji, kiedy przewodniczka zaproponowała kąpiel w morzu - niedoszły Benny Hill zapowiedział na głos: można jej uniknąć za jedyne 30$. Ach to angielskie poczucie humoru...
Siedząc na łodzi i konstatując widoki, pomyślałem, że Wietnam w porównaniu z Tajlandią jest droższy. Brak konkurencji, komunistyczne myślenie i standardy sprawiają, że chcąc mieć coś pewnego w ręku, musisz zapłacić i to słono. Przykładem mogą być telefony: minuta rozmowy zagranicznej z hotelu kosztuje 3,7$, czyli około 15 zł. Ale prawdziwy problem polega na tym, że hotele liczą za tę minutę od momentu wykręcenia 9 00 bez względu na to czy masz połączenie czy nie. Dzieci są w Czechach. Próbowaliśmy kilka razy dodzwonić się do nich na komórkę, niestety bez skutku. Nasze próby podliczono na 90$ - rozbój!
Po drodze widzieliśmy pływającą wioskę rybacką. Setki małych domków na pustych beczkach. W sumie około 500 osób. Była tam nawet szkoła na beczkach. Rybacy z wioski zajmują się nie tylko połowami, ale przede wszystkim hodowlą krewetek. W każdym pływającym domu sterczał dumnie maszt z anteną telewizyjną, no ale innych rozrywek tam nie ma.
Elegancki luch i miła podróż zakończyła ten krótki wypad. Prysznic po dwóch dniach to prawdziwa rozkosz. Ale tak jak zapisane na brzegach Lonely Planet adresy mailowe współtowarzyszy, pozostaną wspomnienia .
Tyle na dziś, jutro o 13:10 (7:10 w Polsce) lecimy do Hue, na południe. Podobno tam jest już ciepło. Zarezerwowaliśmy hotele do końca pobytu. Można się ze mną skontaktować wg poniższego programu:
24 i 25 /01 Rose Hotel tel. +84 54 82 43 77 (HUE)
26 i 27/01 Vinh Hung Hotel tel. +84 510 88 61 21 (Hoi An)
28 i 29/01 Que Huong Hotel tel +84 58 82 00 90 (Nha Trang)
30 i 31/01 Oscar Hotel tel: +84 8 82 93 168 Saigon
01, 02 /02 My Le Hotel tel : +84 64 85 31 74 (Vung Tau)
Najlepiej dzwonić w godzinach 15:30 do 17:30 czasu polskiego.
czwartek, 24 stycznia 2002
Przylecieliśmy do Hue. Pogoda super, 25 stopni i słońce. Teraz kurtki pójdą na dno plecaka, a królować będą szorty i krótkie rękawy. Dzisiejszy dzień właściwie obył się bez wydarzeń. Lot ATR'em nie należy do najmilszych. Ale skończył się szczęśliwie. Lotnisko w Hue to w zasadzie stodoła. Lotniskowy minibus, za psie pieniądze zawiózł nas do hotelu. Hotel był zarezerwowany, więc podaliśmy adres i ... wylądowaliśmy przed odrapaną, brudną kamienicą z napisem :" VERY CHEAP ROOMS". Obsługa autobusu Vietnam Airlanes trzy razy sprawdzała adres, który niestety zgadzał się z naszym voucherem. Tu przystąpiłem do przemowy w stylu: "tak, bo uparłaś się, żeby rezerwować hotele, a ja chciałem zasięgnąć informacji po drodze ...." itd. Ewa miała łzy w oczach. Zwłaszcza, że na resztę hoteli i przejazdów wydaliśmy mnóstwo pieniędzy (ponad 800$). Jak przystało na prawdziwego mężczyznę, podniosłem Ewę na duchu, a jej plecak na swoje barki i zanurzyliśmy się w bramę naszego "hotelu".
"Przecież to był mój pomysł, aby zarezerwować resztę pobytu w biurze Handspan". To oficjalna wersja po tym, jak okazało się, że odrapany budynek, to ich oficjalny adres, pod którym zaczynali. Wskazano nam bardzo elegancki hotel za rogiem. Recepcja z rzeźbionymi meblami, pokój full standard! Ceny w minibarze - po prostu uczciwe (piwo 0,8$). Lokalizacja w samym centrum!
Trochę włóczyliśmy się po mieście. Wieczorem Lonely planet zaprowadził nas do eleganckiej restauracji. (cudny obiad za ok. 11$ przy świecach z muzyką na żywo). Można bardzo sensownie zjeść już za 5$ na dwie osoby. Znaleźliśmy pocztę - dodzwoniliśmy się do dzieci i kupiliśmy lokalną gorzałkę wietnamską (do ucha). Pełnia szczęścia!
Ewa nauczyła się jeść pałeczkami! To wielkie osiągnięcie! Za każdym razem żąda "rice bowl" czyli miseczki na ryż i ... połowę zawartości udaje jej się zjeść. Druga połowa ląduje na ziemi, ale to z racji jej miłości do zwierząt i udziału w programie dokarmiania lokalnej fauny. A tej nie brakuje na ścianach w restauracjach i hotelu. Jaszczurka na ścianie to jak u nas mucha! W knajpie, w której jedliśmy lunch, próbowałem taką zamówić w pięciu smakach, ale pani kelnerka nie załapała mojego dowcipu.... biedaczka.
Poczta, czy ktoś pamięta pocztę u nas 20 - 25 lat temu? Tutaj te wspomnienia się przydają. Najpierw, trzeba odstać w kolejce. Potem wypełnić druczek - jedyne, co rozumiemy, z tego formularza, to numer telefonu. Potem, pani z okienka woła: "Number One - Poland!" Wpadamy do kabiny numer jeden, i czekamy co dalej. Pani coś wymachuje do nas, a wszyscy zgromadzeni tam Wietnamczycy razem z nią. Wreszcie zrozumiałem, że mamy podnieść słuchawkę, Wszyscy oddychają z ulgą. Ale w słuchawce - zajęte! Pani macha do nas, że nic z tego. Zgromadzeni Wietnamczycy wydają gromkie: "Uuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu" Próbujemy jeszcze raz! Sukces!
Dzieci OK.!
Oddychamy z ulgą.
Wracając do hotelu, Ewa odkrywa, że obskurna knajpa na rogu, to legendarne miejsce spotkań podróżników, kawiarnia DMZ (od słów De-Militarized-Zone, która przebiegała w pobliżu) Siadamy. Ludzie z różnych stron świata. Młoda kelnerka podsuwa nam kartę - Jack Daniels, Baileys, ; z głośników dobiega ostatnia płyta Santany i Bob Marley; na środku bilard. Ludzie są dla siebie przyjaźni, wymieniają doświadczenia, adresy. Na ścianach czarnym flamastrem wypisane imiona i ojczyzny tych, którzy tu byli. Nagle kelnerkę odgania jakiś starszy, skośny facet. I zaczyna nam patrzeć w kartę. Już miałem przepędzić żebraka, gdy Ewa zaczęła z nim rozmawiać. Ten człowiek, to według Lonely Planet - legendarny właściciel legendarnego miejsca, Pan Ho! (Chińczyk - potrafi odgadnąć potrzeby klientów, Wietnamczycy jeszcze się tej sztuki nie nauczyli).
Patrząc na tych ludzi, którzy na czas jakiś (przeważnie od miesiąca do roku) wyzbywają się ojczyzny, upodobań, przyzwyczajeń, zobowiązań i podróżują, zrobiło mi się żal, że ja tak nie mogę. Nie mogę, ze względu na dzieci, ze względu na pracę, ze względu na zobowiązania... Ale kiedyś, na emeryturze, na pewno tak będę podróżował!
Zapomniałem o jednej rzeczy Wam opowiedzieć! Kiedy jechaliśmy do Halong Bay - po drodze mijaliśmy nie kończące się pola ryżowe. Od czasu do czasu pośród nich wyrastały dziwne pomniki, - jak wyjaśniła nam przewodniczka, cmentarze! I tu opowiedziała o zwyczajach grzebania zwłok w Wietnamie. Na wsiach grzebano (już nie wolno tego robić) zwłoki na polach ryżowych. To i tak był spory wydatek na trumnę. Ale to nie koniec! Po trzech latach, taką trumnę należy odkopać, kości oczyścić z resztek i przełożyć do nowej, niewielkiej trumny. (Tu zrobiło nam się niedobrze, ale to za sprawą wybojów oczywiście!). I wyprawić pogrzeb jeszcze raz! Nie wiem jak Wy, ale ja bym nigdy o czymś takim nie pomyślał!
Ostatnia rzecz, bo kończy się Cola w lodówce! Dziś, gdy lądowaliśmy w Hue, z góry widoczne były nieogarnione połacie ziemi pod wodą! Na pierwszy rzut oka wygląda to jak wielka powódź, jak kataklizm. Dopiero, gdy zeszliśmy niżej, widoczny był system pomp doprowadzających wodę do tych pól. To pola ryżowe. W tej części Wietnamu zbiory dokonywane są 3 razy w roku. Wyobraźcie sobie ile tego ryżu muszą zjadać przeciętni zjadacze chleba! Ja tutaj jem ryż na śniadanie, obiad i kolację!
Kiedy tak się przemieszczam z miejsca na miejsce, posiadając gotówkę, uzmysłowiłem sobie, jak durne było moje zachowanie wobec obcokrajowców (np. Amerykanów z Coca-Coli) jakieś 7 - 8 lat temu. Dziś chyba podobnie patrzę na Wietnamczyków, którzy próbują być mili: "Sir, how are you?, Vietnam - good country, you like Vietnam!, Me help you!" Przy każdym takim spotkaniu węszę podstęp lub oczekiwanie na słony napiwek. Ale nigdy nie mogę być pewny, że taki człowiek spełni moje oczekiwania, które co tu dużo ukrywać, sprowadzają się do Europejskich standardów. Ci biedni ludzie widzą w nas swoją nadzieję na lepszy zarobek, na coś ekstra ponad jedzenie. Ale nie rozumieją jak wygląda ów "lepszy świat", jakimi prawami się rządzi. To takie błędne koło: są biedni, bo nie wiedzą co należy czynić, by się wzbogacić. Więc czynią cokolwiek (oferowanie jedzenia na ulicy, którego nikt z białych się nie tknie!) by się wzbogacić, ale dalej są biedni...
Koniec refleksji....
Jutro podróż rzeką pachnącą! Mamy się stawić w recepcji o 7:20!!!!!!!!!!!!!!!! (a jest 23:30 naszego czasu).
piątek, 25 stycznia 2002
Kazano nam się stawić w recepcji o 7:20. Po 20 minutach oczekiwania, i naszym ponagleniu, jakiś chłopak zaprowadził nas do przystani. Przechodząc przez kilka łodzi dotarliśmy do naszej, na której załoga składająca się z , tak na oko 40 letniej kobiety i jej dwojga młodocianych dzieci, właśnie kończyła się ubierać. Ale zaraz mały, sprawny Wietnamczyk o bardzo płaskim nosie i bardzo niskim czole, rozebrał pół drewnianej podłogi i przy pomocy fikuśnej korby, zapuścił motor. Nie popłynęliśmy jednak daleko! Zacumowaliśmy jakieś 10 metrów dalej. Nie bardzo wiedząc o co chodzi przyglądałem się życiu społeczności, a raczej jak głosiła ulotka w języku angielskim, kooperatywy przewoźników turystów. Otóż, jak w każdej, dobrze zorganizowanej grupie, mężczyźni siedzieli gremialnie w kafejce wpatrzeni w telewizor, w którym jakiś skośny tata, chłostał biczem skośną dziewczynę. Telenowela od razu mi się spodobała! Natomiast łodziami kierowały kobiety, którym dzielnie pomagały dzieci, cumując bądź spychając na wodę ciężkie łodzie. Muszę się nad tym głębiej zastanowić. Ponoć podróże kształcą. Łódź się powoli zapełniała. Znowu fajne towarzystwo białych. Troje Amerykanów (każde osobno), 4 Włochów, dla których ciekawą przeciwwagą były dwie mrukliwe Niemki. Dwoje amerykańskich Żydów okazało się wspaniałymi kompanami. Najbardziej zaimponowali mi właśnie oni. Rzucili pracę, sprzedali apartament w San Francisco, samochód i inne ruchomości i rozpoczęli, jak to określili, "kilkuletnią podróż" Właśnie wracali z Laosu, którym byli zachwyceni. Kto wie, czy to nie była by dobra destynacja na następny rok? Szukam chętnych!
Na łódce zbudowany jest długi, przeszklony pawilon, w którym turyści siedzą na plastikowych stołeczkach. Oczywiście Vietnamise size! Przy próbie wstawania kończyło się to tym, że stołeczek zostawał przytwierdzony do moich czterech liter. Zresztą nie tylko ja powodowałem ogólną wesołość naszej załogi. Jedna z Włoszek miała poważne problemy z usunięciem siedzenia z siedzenia. Kiedy odbiliśmy od brzegu dowiedzieliśmy się od jednego z Amerykanów, który okazał się być Kanadyjczykiem, że nazwa Pachnąca Rzeka wzięła się od specyficznych kwiatów, w niej rosnących, które podczas kwitnięcia wydzielają intensywny zapach. A ja głupi myślałem, że to ma coś wspólnego z jej odorem. Tej jednej informacji zabrakło jednak w Lonely Planet!
Po rzece cały czas pływały, obciążone do granicy zatapialności, wrzecionowate łodzie pełne piachu. Całe rzesze ludzi zajmowały się wydobywaniem tego kruszywa z dna rzeki. A organizacja pracy miała na celu obniżyć bezrobocie w Wietnamie. Na łodziach-kopalniach znajdowały się bębny najeżone sterczącymi prętami, które służyły za dźwignie. Przy tych mało zmechanizowanych wyciągarkach siedziało od 3 do 4 osób. Na bęben nawinięta była lina, która poprzez prymitywny bloczek przechodziła do czerpaka, czyli wiadra z dziurkami na długim bambusowym kiju. Przy kiju stał kapitan. Wpuszczał nim czerpak w brązowo-zieloną otchłań, następnie obliczał odpowiedni kąt natarcia i wprawnie "nabierał" ładunek. Dawał następnie hasło, które uruchamiało wyciągarkę. Koledzy wyciągacze, z kolei dawali z siebie wszystko, a kiedy czerpak pojawił się nad powierzchnią - kapitan zgrabnym ruchem opróżniał jego zawartość na pokład. Najbardziej przechlapane miał gość pod pokładem, którego zadaniem było rozgarnianie mokrego piachu, a w wolnych chwilach - wylewanie wody, która ociekała z ładunku pod pokład.
Zawinęliśmy do pierwszej przystani - czynnego i zamieszkałego klasztoru mnichów buddyjskich. Klasztor utrzymany był w idealnym porządku i czystości. Panowała tam taka sama atmosfera mistycznego spokoju, jaki pamiętam z Tajlandii. Na tyłach klasztoru stoi eksponat, w który obydwoje z Ewą wpatrywaliśmy się w osłupieniu i z gęsią skórką. Jest to stary Austin, którym jeden z mnichów tego klasztoru wybrał się w 63 roku do Sajgonu, gdzie zaraz po wyjściu z tego pojazdu podpalił się na znak protestu przeciwko walce rządu komunistycznego z buddyzmem. Połowa przedniej szyby zakryta jest zdjęciem płonącego mnicha.
Na każdym postoju siostra chłopaka z płaskim nosem i niewysokim czołem zapowiadała ile mamy czasu na zwiedzanie. Oczywiście Włosi nic sobie z tego nie robili. Pierwsze za to były Niemki! Czekając na naszych sympatycznych Macaroni-Friends, z nieskrywanym obrzydzeniem obserwowałem, jak dziewczyna i matka zaczynają kroić jarzyny na deskach tylnej części pokładu, które przykrywały silnik, a z których przed chwilą zwinęli nocne leża. Patrzyłem też z mieszaniną obrzydzenia i uznania jak z jednego małego bambusowego koszyka w ułamku sekundy powstała cała kuchnia. Dziewczyna kroiła i smażyła warzywa, nad którymi skakał jej brat miotając się od korby pod pokładem do dziobu, który zarył się w brzeg. Ohyda!
Następne przystanki to kolejne grobowce królów. To nie są stare budowle! Zostały wzniesione w XIX wieku. Nie macie wyobrażenia jaki te przepiękne niegdyś ogrody i budowle przedstawiają widok nędzy i rozpaczy. Serce się kraje i wzbiera gniew, gdy widać jakie cudowne dziedzictwo zostało zaprzepaszczone! Bilety wstępu są niebotycznie drogie ok. 4$ od osoby (a świątyń po drodze 6! - w sumie prawie 50$). Całość niby jest pod patronatem Unesco jako dziedzictwo kulturowe świata, ale widok łóżek dla strażników w starych świątyniach buddyjskich i porozstawiane tam ryczące telewizory jakoś mnie nie przekonują, że o to dziedzictwo dba się właściwie.
Do jednej ze świątyń trzeba było dojechać motorkami. Two dollars! Ryczeli naganiacze i dziewczyna z łodzi. Wsiedliśmy i pognaliśmy po strasznych wykrotach. Jazdy było może pięć minut. Oni tu benzynę muszą wytwarzać z trufli, albo motorki zrobione są z czystego złota. Po dotarciu na miejsce nasi "taksówkarze" zażądali zapłaty natychmiast i zagrozili, że odjadą jak jej nie dostaną. Czas wyznaczony na zwiedzanie był dość krótki a poza tym wąska droga, którą nas wieźli, prowadziła przez zapuszczone wioski pełne wałęsających się psów. Zapłaciłem, mając pełną świadomość, że droga powrotna, w najlepszym razie, będzie mnie kosztowała drugie tyle. Grobowiec, a raczej ich kompleks, były sporym obiektem. Więc by zdążyć na czas musieliśmy rozpocząć zwiedzanie szybkim truchtem. Zresztą to pomogło mi rozładować agresję związaną z rabunkiem dokonanym przez kierowców motorków i przez wietnamskie władze w kasie biletowej. Kiedy tylko wyszliśmy z powrotem przed bramę, nasi przewoźnicy byli gotowi. Motorki stały jeden przy drugim, a podkręcane manetki z gazem wskazywały, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o pieniądze, tylko o honor! Kto pierwszy dowiezie swojego turystę do przystani! Wsiedliśmy obydwoje na krótkie siedzenia. Nagle warkot silników, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, połączony został z widokiem żółtych sandałów Ewy na wysokości mojego nosa. Ja siedziałem na motorku i pełen uznania obserwowałem, jak moja żona dokonuje sprawnego przerzutu przez lewe ramię z padem na klatkę, gdy jej kierowca dokonał falstartu. Jak spod ziemi wyrósł tłum jazgoczących i zawodzących Wietnamczyków. Dość szczelnie obstąpili zwłoki mojej kochanej towarzyszki wszystkich podróży. Zmartwiałem, nie wiedziałem co mam zrobić - ratować Ewę, czy zabić Wietnamca? Ale zaraz przyszło opamiętanie, gdy zobaczyłem jak Ewa podnosi się z piachu, z przerażeniem mamrocząc: Boże! Kamera! Kiedy okazało się, że kamera działa, przystąpiłem do obdukcji. Nic złamanego, czyli OK. Podszedłem do tego człowieka powoli. On zadarł głowę do góry a ja patrząc mu prosto w oczy umiejscowione pod niewysokim czołem wysyczałem, robiąc słynną minę nr 29, "TAKE CARE, GO SLOWLY! OTHERWISE..." w tym miejscu wykonałem gest, jakbym chciał kurczaczkowi trzy razy pokazać świat wokół niego - bez ruszania łapek z miejsca. Zrozumiał, dojechaliśmy do przystani.
Kiedy schodziliśmy z kamiennych stopni kolejnego grobowca. Naszą uwagę przykuł fakt, że stołeczki zostały wyniesione z wnętrza pawilonu łodzi i teraz piętrzyły się na dziobie. Pawilon wyłożony był pstrokatymi matami, na których ustawiono nakrycia wprost na podłodze. Kanadyjczyk ze szczęśliwą miną oświadczył : "No, wreszcie lunch!" Rzeczywiście lunch był wliczony w bilet, na co początkowo nie zwróciliśmy uwagi. Przypomniawszy sobie proces "gotowania", który opisałem wcześniej, zanuciłem: "świat się kręci, ja wysiadam...". Na łodzi obok kobieta myła naczynia... w rzece! Przed wejściem do Jadalni, kazano nam ściągnąć buty. Kiedy tak siedzieliśmy naprzeciw siebie, smród jedzenia łagodnie zmieszał się z zapachem stóp sąsiadów. Wszyscy zaczęli jeść drewnianymi pałeczkami, które sądząc po wyglądzie, musiały widzieć efekty pracy dentystów z całego świata. Ewa początkowo odmówiła, ale kiedy usunąłem długi czarny włos, który bardzo nieefektownie kontrastował z białym ryżem, dała się przekonać. Jeśli już więcej nic nie napiszę, to może oznaczać, że wieczorna dezynfekcja wewnętrzna przy użyciu alkoholu, nie przyniosła skutku. Dajcie znać dzieciom!
Wieczorem, udaliśmy się cyclo (czyli rikszami) do restauracji Tingh Tanh Vien, w której podobno madam Ha wyczynia cuda z potrawami, nadając im wspaniałe kształty. Po drodze byłem zły na siebie, że nie spisałem testamentu, gdy rikszarz skręcił w wąską, wyboistą, ciemną drogę. Czułem jego oddech na karku i cały czas spodziewałem się ciosu w łeb. Willa, w której pani Ha urządziła raj, mieści się w bardzo nieciekawym otoczeniu. Ale ogród z fontannami i żywymi zwierzętami oraz piękne stylowe meble rekompensują chwile grozy dotarcia doń. Zamówiliśmy "set menu" za 10$ od osoby, na które składa się 11 dań. Każde danie to istne dzieło sztuki. Cudowny paw, którego piękny ogon smakował nam bardzo, został zastąpiony podświetlanym, wydrążonym ananasem, wokół którego krążył rój owadów zrobionych ze smażonych warzyw, zawieszonych na długich, cienkich patyczkach. Z miąższu i pióropusza ananasa zrobiony był wspaniały ptak, który na grzbiecie dźwigał spring rolls. Itd., itd. Coś wspaniałego!
Tyle na dziś, jutro o 8:30 wynajęty samochód zabiera nas do Hoi An.
Sobota, 26 stycznia 2002,
Rankiem wyruszamy Toyotą Crown na południe do Hoi An, Pojedziemy "National Highway No 1". Wjazd kosztuje kierowcę dolara. Przeciskamy się wśród rowerzystów i motorowerów, napotykając co chwilę wielkie połacie bez asfaltu i dziury takie, że cała Toyota by się tam zmieściła. Podróż odbywa się w bardzo wolnym tempie, więc obserwuję wyprzedających nas rowerzystów. Wielu z nich nie marnuje ani chwili. Po bokach tylnego koła przyczepione są żarzące się paleniska, na których gotuje się zupa. Trochę przypomina to rower na parę. Ale jeśli Wietnamczycy nadal tak efektywnie będą wykorzystywać czas - z pewnością do czegoś dojdą. Na pewno, kiedy zajadą na miejsce, jarzyny będą ugotowane! Ryż też!
Przy uprawie ryżu pracuję się albo ręcznie, albo używając bawołów, które ciągną drewniane sochy, albo specjalnych traktorów, które zamiast kół mają ażurowe walce o długości metra każdy. Zwierzęta, ludzie i traktory brną po kolana w błocie.
Gdy wyjechaliśmy za miasto, prędkość wzrosła, ku wielkiej uciesze naszego kierowcy, do 60km/h. Tak spodobała mu się szybka jazda, że postanowił nie spuszczać nogi z gazu. Nawet wtedy, gdy na wprost nas, wyrosła elegancka maska Kamaza. Nasz kierowca nie chciał ustąpić, ale musiał. Zjechał na prawe pobocze, na którym stała starsza kobieta. Babcia miała życie już za sobą, więc nie widziała najmniejszego powodu, żeby zmienić pozycję czy się cofnąć. Ewa chwyciła mnie za rękę, ja szepnąłem: "Ja ciebie też bardzo kocham" i oczekiwaliśmy na uderzenie, albo w Kamaza, albo w babcię. Szwanku na szczęście doznał tylko stożkowy kapelusz babci, gdyż lekko się zdeformował przy zetknięciu z naszym lusterkiem. Kierowca, cieszył się jak dziecko...
Jedziemy dalej, postanawiając sobie solennie, że nie będziemy się tym przejmować, bo nie wiadomo jak wyglądają tutaj domy wariatów. A tam z pewnością byśmy trafili przejmując się każdą potyczką z nadjeżdżającą ciężarówką, czy rozganianiem motorków w okoliczne rowy, bo asfaltu wystarczy tylko dla zwycięskiego auta.
Wiecie, że do tej pory nigdy nie spotkałem w Wietnamie kobiety w spódnicy? Wszystkie chodzą w spodniach! Po drodze, statystycznie to zmierzyłem i potwierdziłem moje obserwacje. Z gatunku spostrzeżeń tekstylnych: na każdym kroku wisi pranie, w domach, hotelach, na tyłach restauracji, na łodziach. Ale nigdy nie widziałem żadnych, podkreślam żadnych, majtek, ani staników. Po krótkiej dyskusji, na temat, czy Wietnamki noszą majtki i staniki - postanowiliśmy to zbadać. Na najbliższym postoju, obydwoje zaglądaliśmy napotkanym kobietom w dekolt. Może wyglądało to trochę nietypowo, ale odpowiedź brzmiała: Staniki są noszone! Gorzej z dalszą częścią bielizny, ale obiecuję, że dołożę wszelkich starań, aby i tu uzyskać odpowiedź. Poważnie - mamy wrażenie, że Wietnamczycy są wyjątkowo powściągliwi w sprawach obnażania się i bielizny albo nie piorą, albo robią to bardzo dyskretnie. (Ogólne odczucie mamy takie, że są to ludzie bardzo czyści.)
Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Niziny, delta rzeki "Pachnącej", nagle jesteśmy w górach, by błyskawicznie zjechać na nawodnione doliny. Pięknie. W jednej z wiosek obserwuję ciężarówkę wiozącą świnie. Mam wrażenie, że świń było tam z tysiąc! Każda zapakowana była w szczelnie przylegający bambusowy kosz, w którym wyglądała jak żywa szynka! Potem te unieruchomione zwierzęta poukładano, jedno na drugim. Nie jestem zwolennikiem radykalnych ruchów obrońców praw zwierząt, ale w tym przypadku, granice przyzwoitości zostały przekroczone! Zresztą nie pierwszy raz. Widziałem kobietę, która na motorowerze wiozła ze dwadzieścia kur. Każda z nich została spętana za nogi i jak rzodkiewka, dołączona do pęczka. To było chyba w Hanoi. Gdy kobieta wyprzedziła naszą taksówkę, został mi w oczach obraz szarpiących się ptaków, które rozsiewały chmurę piór za pędzącym motorkiem. Ale tak to jest. W kraju, w którym ludzie wiodą pieskie życie, nie ma miejsca na przejmowanie się zwierzętami. Dalej nie jestem zwolennikiem ruchów na rzecz wyzwolenia zwierząt. Myślę, że najpierw trzeba wyzwolić ludzi.
Na kolejnym postoju wpadamy na starych znajomych: Francuzi z Halong Bay, Amerykanie z łodzi po Pachącej Rzece, Żydzi z San Francisco, którzy zamienili mieszczańskie życie na tułaczkę po świecie. Kanadyjczyka trafiliśmy wczoraj u Madame Ho. Wszyscy jadą jednym autobusem, też do Hoi An, tak jak my. Mamy wrażenie, że będziemy się o siebie ocierać, podróżując podobnymi szlakami wyznaczanymi przez Lonely Planet. Jesteśmy sami, a co i rusz witamy się z kimś bardzo serdecznie. To bardzo fajne uczucie, z jednej strony podróżujemy sami, a czujemy się jak na zorganizowanym wyjeździe. Można liczyć na wzajemne wsparcie i poradę, ale nie jesteśmy związani. Ewa jest niespożyta w nawiązywaniu znajomości. Każdego wciąga w rozmowę i już jesteśmy friends.
Wjeżdżamy w wysokie góry. Toyota Crown z mozołem wspina się serpentynami zakręcającymi pod kątem 180 stopni. N takich zakrętach nasz kierowca ostro trąbi. Gdy naprzeciw pojawi się pojazd zjeżdżający z góry, kierowcy przez chwilę decydują, jak się wyminąć, raz bierzemy ich z prawej raz z lewej strony. Skóra cierpnie! Co kawałek stacje, których oznaką są gumowe węże, tak umiejscowione, że w górę tryska fontanna wody. Nasz kierowca wyjaśnia nam, że to myjnie dla ciężarówek. Tu, w górach, woda pod naturalnie wysokim ciśnieniem, jest za darmo. Na równinach widzieliśmy kobiety niosące wodę w wiadrach!
Co kawałek pojawia się znak, przypominający znak Europejskiego rozwidlenia. Ale odchodząca w bok droga, pnie się w górę jakieś 100 metrów i kończy wielką pryzmą piachu. Po dobrej chwili dociera do mnie, że są to hamownie dla ciężarówek, które straciły zdolność hamowania. "jakby co, to wal w pierwszą w prawo a potem dobrze wypluj piasek! Good Luck". Tak sobie przetłumaczyłem obszerny napis po Wietnamsku, umieszczony na każdym z tych znaków. Na szczęście nie wiem czy to efektywny sposób!
W Danang zatrzymujemy się w muzeum ludu Champa. "Co to jest do cholery ta czampa?" - denerwuję się na Ewę, która cały czas studiuje Lonely Planet. Siadamy więc na ławce w parku, przed muzeum, aby poczytać o samym muzeum i wspomnianym ludzie. Zaczynamy od zaznaczonej ramki "Cham Museum". Ewa czyta na głos a ja słucham. Gdy znaleźliśmy się przy słowach :" It is well worth to find a guide.... Chances are you will find Mr Nguien Phu Luy (Monsier Luis), a friendly old man, who spends his retired days here...". Dosłownie, dosłownie w tym momencie przed nami pojawia się malutki człowiek, który bardzo grzecznie przedstawia się jako Monsieur Luis.... "Jestem w wielu przewodnikach..." oświadcza z dumą. Zebrawszy szczęki z ziemi, momentalnie podejmujemy decyzję - bierzemy go!
Warto było! Potraktował nas jak swoich uczniów. Najpierw wyjął wskaźnik a la Adam Słodowy, a potem poprowadził bardzo ciekawy wykład o ludzie Champ. Zadawał nam różne pytania, sprawdzając, czy go słuchamy. W nagrodę obdarowywał nas kwiatami lub słodyczami. Dawno się tak nie czułem. Ale było coś takiego w tym człowieku, co wzbudzało respekt i uznanie.
Hotel w Hoi An jest pięknym, nowym budynkiem. Zresztą, o jego świetnej reputacji usłyszeliśmy po drodze (chyba od Włochów). Ewa spotkała swoje dwie angielskie przyjaciółki (ja się już gubię w tych znajomościach), które od poznanego Australijczyka dowiedziały się, że właśnie dziś, na rzece odbędą się obchody święta rozpoczęcia nowego miesiąca księżycowego. Idziemy zobaczyć!
W recepcji hotelu powiedziano nam, że uroczystości zaczną się o siódmej. W centrum miasta potwierdzono, że oczywiście zaczną się, ale nie o siódmej tylko o ósmej. Zdążyliśmy się przyzwyczaić do wietnamskiej precyzji i jakości. Całe miasto ma wygaszone światła. Świecą się tylko liczne, kolorowe lampiony. Efekt niesamowity. Długo zastanawiamy się, co wybrać: restaurację polecaną przez Lonely Planet, ale z dala od rzeki, czy nie wiadomo co, z widokiem na rzekę i mały zgrabny stateczek, na którego pokładzie, oświetlone, bogato rzeźbione krzesła zwiastują, że to tu właśnie coś się będzie działo. Ciekawość zwycięża nad żołądkiem! Wybieramy knajpę na wprost statku, na którym już zaczynają zasiadać jacyś starsi ludzie. Pokazujemy właścicielowi, że chcielibyśmy na piętrze, na balkonie. Kiwając głową, prowadzi nas przez kuchnię i zaplecze na strome schody. Jesteśmy zszokowani! Prowadzi nas do swego prywatnego mieszkania, z którego wychodzi się na ów wąski balkonik. Na podłodze zwinięte maty do spania, w małej przeszklonej szafce ciasno ułożone, leżą rzeczy do ubrania. Na ścianie, bogato oprawione zdjęcia zmarłych rodziców. Pół pokoju zajmuje ołtarzyk Buddy.
Zamawiamy z niebogatej karty i sącząc piwo, przyklejamy nasze łokcie do wąskiego blaciku, na którym mamy jeść. Po rzece zaczynają płynąć świece, ubrane w kolorowe papierowe łódeczki. Widok zapiera dech w piersiach. Nagle, gdy wszystkie krzesła na stateczku, przed nami zostały zajęte, jeden ze starszych mężczyzn bierze mikrofon i zaczyna ... śpiewać.
"Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa...." Odruchowo łapię kufel z piwem, który jakimś dziwnym cudem, zaczął wibrować i uciekać ze stołu. Po piętnastu minutach, dochodzimy do wnioski, że facet sam z siebie nie przestanie. Jakaś Francuzka obok, stwierdza z westchnieniem: "Szkoda, że nie rozumiemy słów!" Nie chciałem jej pogrążać, więc nie powiedziałem, że ja rozumiem je doskonale. Leciało to mniej więcej tak: "Jaaaaaaaaaa się wcale nie chwalę, ja po prostu, zwyczajnie, mam talent..."
Zamówionych dań nie podano przez następne 45 minut. Już mieliśmy wyjść, gdy na stół wjechało... po prostu najlepsze jedzenie, jakie do tej pory dostaliśmy w Wietnamie. (6$ za dwie osoby - w tym dwa piwa na głowę).
Niedziela, 27 stycznia 2002
Rano wsiadamy do małego minibusa, który ma nas zawieźć do My Son - Ziemi Świętej ludu Champa. Kierowca, niestety, okazał się muzykalny, co objawiało się tym, że nastawił magnetofon w samochodzie na pełny regulator. Ludzie siedzący z przodu, próbowali trochę ściszyć, ale kierowca był nieugięty. Jechaliśmy więc drogą, której pewnie na próżno by szukać na mapach, a głośniki wydawały ostatnie tchnienia rzężąc: "going to San Francisco". Japonka przed nami doznawała spazmów rozkoszy, i okraszała całe to ryczenie, wdzięcznym, piskliwym nuceniem. Kilka razy wydawało mi się że nasz Hunday się wywróci. Przez takie wykroty nie odważył bym się przejechać nawet czołgiem. Ale Wietnam to tani kraj, nie trzeba czołgu, żeby podróżować po bezdrożach.
Droga była właśnie w budowie. Wygląda to tak: przy każdej brygadzie stoi przynajmniej dwóch majstrów, w żółtych kaskach. Kilka metrów od nich siedzi w kucki dyrektor w białym kasku. Wokół dziury stoi 15 mężczyzn i pokazuje temu jednemu, który kopie, jak ma kopać. Coś jak w naszej firmie...
Myślałem, że ta wycieczka to krótka przejażdżka samochodem, potem zwiedzanie i powrót. Jedziemy już prawie półtorej godziny, a końca nie widać! Po dwóch godzinach jazdy - docieramy na miejsce. Dookoła góry i dżungla. Gęsta, nieprzebyta i złowrogo cicha. Siadamy w kafejce, przy jaskrawych obrusach rodem z Częstochowy. Czekamy na przewodnika. Powiedziano nam, że pięć minut. Według Wietnamskich standardów, to pół godziny, podczas których poznajemy parę sympatycznych Australijczyków z Sydney.
Ruszamy, z biletami w garści przechodzimy przez bambusowy most, dyndający wysoko nad rzeką. Nie rozumiem tylko dlaczego wszyscy czekają, aż ja przejdę! Na drugim brzegu czekają na nas Jeepy. Upychają nas po 6 osób z kierowcą. Ławeczki na pace też są rozmiarów wietnamskich, więc mój prawy półdupek zwisa swobodnie za burtę. Ruszamy z fantazją, podczas gdy ja, (oficjalnie na pamiątkę), nabieram pełną kieszeń piachu z My Son. Mam wrażenie, że w tym 80 milionowym kraju wydano zaledwie kilkadziesiąt tysięcy praw jazdy. Ale za to każdy, kto ma możliwość prowadzenia samochodu, jest szczęśliwy. Nasz kierowca z widocznym upodobaniem wjeżdża pełnym gazem w największe dziury i prowadzi tak, że lewe koło znajduje się na krawędzi przepaści. Wspinamy się tak przez 15 minut, podczas których mój prawy półdupek, elegancko wygładza drogę. Spaliny starego, wyeksploatowanego Uaza, tworzą czarną chmurą wdzierającą się do wnętrza przez wszystkie dziury, w które to auto jest wyposażone. Gdy wysiadamy, Ewa śmieje się ze mnie - wyglądam jak Indiana Jones z zakurzoną i osmoloną twarzą. Dalej piechotą.
Gdy docieramy na miejsce, przechodzą mnie ciarki na widok starych, zmurszałych ołtarzy, obrośniętych zielonkawo-szarymi grzybami, spowitych niesamowicie bujną roślinnością. Cisza, obarczona tylko jednostajnym dźwiękiem cykad. Wokół groźne i strome góry. Obok ołtarzy, i na miejscu niektórych z nich - wielkie kratery po amerykańskich bombach. Upał i stuprocentowa wilgotność dają się we znaki wraz z tnącymi moskitami i przelatującymi nad głową ważkami wielkości naszego wróbla. Od tego momentu inaczej będę przeżywał wszelkie amerykańskie filmy o wojnie w Wietnamie. Teraz dotarło do mnie co może oznaczać "zielone piekło". Wśród tych zabytków gdzieś z I-VII wieku, założył swoją bazę VietCong, więc tereny te były bardzo mocno zbombardowane przez Amerykanów i zaminowane przez Wietnamczyków. Raz po raz jesteśmy napominani, żeby nie zbaczać z wytyczonych ścieżek. Nasz przewodnik, z jakimś takim błyskiem w oku, opowiada jak przed dwoma laty Amerykańscy studenci postanowili połazikować po okolicy i wdepnęli na minę. Nie oszczędza nam szczegółów...
Oczywiście spotykamy koktajl, czyli białą i czarną dziewczynę z Halong Bay. Ściskamy się jak starzy przyjaciele! One także, tak jak my, jadą jutro do Nha Trang. Skaczemy z radości! Drugi raz tego samego dnia spotykamy się później w restauracji.
Białych turystów jest tu stosunkowo niewielu. Na ulicy, gdy się mijamy, wszyscy uśmiechają się do siebie. Gdy chcesz do kogoś zgadnąć, bez pytania wszyscy używają angielskiego. Potem przychodzi czas na dociekanie skąd jesteś. Poza starszymi Amerykanami, reszta białych tworzy pewną społeczność, która rządzi się swoimi, niewypowiedzianymi prawami. Kiedy idę ulicą i spotykam białych - nie wahał bym się zapytać, czy nie wiedzą gdzie tanio zjeść, gdzie znaleźć hotel, czy warto wejść do muzeum. To przychodzi bardzo łatwo. Uświadamiam sobie, że w tym kraju, należę do mniejszości. I to do mniejszości szykanowanej! Gdy na targu chcieliśmy kupić pomarańcze, za które Wietnamczycy płacili po 3.000 Dongów (0,22$), zażądano od nas 10.000 VD (0,66$!). Biali są tu całkiem dobrze zorganizowani, mamy swoje kafejki, środki lokomocji, internet, miejsca zbiórek. Teraz rozumiem, dlaczego mniejszości w poszczególnych krajach są takie szczelne i takie silne!
Tyle na dziś, jutro jedziemy samochodem do Danang, (ok. 40 km) skąd mamy samolot do Nha Trang (500 km na południe).
Poniedziałek, 28 stycznia 2002,
Dziś miało się bardzo niewiele wydarzyć. Krótki przejazd na lotnisko, lot, zameldowanie w hotelu i wreszcie zasłużone lenistwo na plaży. I tak było! Zastanawiamy się jedynie, czy w tym dzisiejszym dniu nie było jakiejś ukrytej symboliki...
Rano, gdy dojeżdżaliśmy do Danang, zobaczyliśmy pogrzeb. W hotelu w Nha Trang, tuż pod oknami naszego pokoju odbyła się wieczorem uczta weselna. Bez pół litra nie rozbieriosz (wódka GLU-RICE W CENIE 20.000d za 0,75L czyli ok. 5 zł. Tak smakuje jak się nazywa). Te dwa wydarzenia zlewają się w słowa od dwóch dni powtarzane przez przewodników, że cała kultura i wszystkie zabytki, które oglądamy, sowicie okraszone są symboliką przeciwstawności: Jing i Jang, wschód słońca i jego zachód, życie i śmierć. Nawet Shiwa, zaadoptowany przez potomków Champa z hinduizmu, symbolicznie przedstawiany jest jako kobieta z głową mężczyzny.
Pogrzeb początkowo objawił nam się jako ciasna, zbita masa motorków, które tym razem wypełniły całą ulicę, skutecznie tamując ruch. Każdy z nich miał przy kierownicy wielki, sterczący, biały kwiat. Za tłumem motorowerzystów podążał karawan - jaskrawo pomalowana ciężarówka, na pace której, na podwyższeniu, stała trumna. W intensywnych żółtych i czerwonych barwach. Nad trumną wznosił się charakterystyczny, orientalny, potrójny daszek. Za karawanem, podążał drugi, identyczny, wypełniony szlochającymi kobietami i dziećmi. Nawet nie zwróciłem uwagi jak były ubrane, ale z pewnością nie na czarno. Dalsza część orszaku składała się z autobusów. Każdy na masce miał zawieszony olbrzymi, owalny wieniec z kwiatów. Żółto-czerwona symbolika jest utrzymana. Rzesza ludzi, którą minęliśmy była ogromna. Zresztą dowiedzieliśmy się wcześniej, że ludzie w Wietnamie są bardzo przywiązani do miejsca i rodziny, co powoduje, że wszelkie uroczystości obchodzone są gremialnie.
Nie inaczej było na weselu. Policzyliśmy miejsca przy przygotowanych stołach. Przy każdym z osiemnastu stołów, dziesięć miejsc siedzących. Staliśmy na balkonie, ciekawi co będzie się działo. Para młoda, obydwoje ubrani na biało, stali przed bramą, która przybrana była dwoma solidnymi gronami czerwonych baloników. Suknia - normalna, w stylu europejskim a raczej ogólnoświatowym. Garnitur pana młodego - podobnie, choć kiepsko uszyty. Na scenie rozstawiano, keyboardy i (co nas po ostatnich doświadczeniach nieco przeraziło) mikrofony. Intrygującym elementem był okrągły stolik z landrynkowo różowym obrusem, na którym stały kieliszki do szampana ustawione w wysoką piramidę. Pod dolną warstwą kieliszków umieszczono kilkanaście kolorowych lampek choinkowych, które migając chaotycznie spowodowały, że już się tam wybierałem, aby wręczyć im nagrodę (100$!) za największy kicz 2002! Ewa mnie powstrzymała!
Dodane komentarze
AliceL 2017-02-24 19:44:27
"Aż się dziwię, że komentarzy brak! Świetnie się Ciebie czyta! Obie części pochłonęłam- dzięki :)"Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.