Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
SHARJAH - DROGA I DZIEŃ ŚWIĄTECZNY > ZJEDNOCZONE EMIRATY ARABSKIE


Wychodząc rano z domu, nie wiemy jeszcze, co nas czeka. Nie wiemy, że zanim dolecimy do Emiratów, miną długie godziny, a nawet dni. Ruszając z Białegostoku, nie wiemy, że śnieg zasypie całą Polskę. Widzimy tylko ośnieżone pola i gołe, golusieńkie drzewa. Podlasie – nieprzystępne i naburmuszone – zasypie nam wycieraczki śniegiem. Zanim dojedziemy, cała Warszawa będzie zasypana, lotnisko zamknięte, drogi powietrzne i naziemne – unieruchomione. Będziemy przyglądać się zdezorientowanym ludziom, wściekłemu personelowi i będziemy krążyć po korytarzach, na których nie powinno nas być.
Nocujemy w Warszawie w Hotelu Ojców Barnabitów. Mają krzyże na ścianach i święte obrazki w pokojach. Mają też ciężki, różowe zasłony, które wyglądają jak zdjęte z okien eleganckiego burdelu. Jesteśmy niespokojni, nerwowo rozglądamy się na boki i przebieramy palcami. Czasami palimy i szukamy jedzenia. Zamienimy się w hybrydę czekającą na swój statek.
Statku nie ma.
Następnego dnia – jest samolot. Ale nie ma załogi. Czekamy 20 minut. I jeszcze 20 na dopuszczenie do pasa startowego. I jeszcze 20 na odśnieżenie skrzydeł. I jeszcze 20 na… ah, co to już za różnica.
Amsterdam. Nasz samolot do Dubaju oczywiście uciekł, ale mamy noc, 5 gwiazdek na rzecz firmy, białe szlafroki, czerwone wino, balsamy, tycjany i kapcie. I „please, of course, madame, sir”.
Ludzie w podróży stają się bardziej naiwni. „Należy mi się – myślą – to moje prawo.” Jedno z niewielu praw obowiązujących w podróży jest prawo pójścia za tłumem. Prawo przynależenia do jakiejś grupy.
Prawo korzystania z życia jest nam w zdecydowanej większości właściwie nieznane.
W samolocie:
>Samotność jest też niezależnością (…), jest zimna, o tak, ale jest też cicha, cudownie cicha i wielka, jak zimne, ciche przestworza, po których wirują gwiazdy.< (Hesse)
Wirujemy w środku tej wielkiej, podniebnej samotności. Stewardessy co raz podają kawę i ciastka.
Jesteśmy nad Zatoką Perską. 11887m pod nami – Dubai i Sharjah. Jeszcze godzina. Ludzie śpią, przeciągają się, milczą. Silniki ryczą. Powietrze szumi. Krew tętni.
Sharjah. Piątek, czyli niedziela. 12.45.
Wszystko zamknięte. Do 14 trzeba koczować, zająć się sobą, zamknąć się w domu albo iść do meczetu. Nic nie ma prawa żyć własnym życiem. Allah ma czas do 14, czas poświęcony tylko i wyłącznie Jemu.
Siedzę na schodach, bo nie ma absolutnie żadnego innego miejsca, gdzie mogłabym siedzieć. Nie ma ławeczek, nie ma kafejek, nie ma parków, nie ma murków. Są schody i betonowa dżungla. Nie dziwię się, że Allah nie wychyla nosa z meczetu.
Siedzę po Gift Marketem, ale Gift Market to nie sklepik z pamiątkami – to Mekka różności. Kupisz tu wszystko, co potrzebne do życia: kubki, talerze, garnki, pasty, mopy, szczotki, frotki, majtki, sukienki, pidżamy, spodnie, buty, kremy, nalepki, okulary, brokat, skrzydła wróżki, portret szejka, figurkę tygrysa.
I w końcu siedzę, bo nie wiedziałam, że nie ma sensu iść do sklepu. Co gorsza, poza sklepem też nie ma gdzie iść. Mam przed sobą półtorej godziny czekania z Hindusami i Filipińczykami. Tylko oni mają prawo siedzieć teraz na schodkach. Arab ma siedzieć w meczecie. Słuchać nawoływań, brzmiących jak zapowiedzi Dnia Sądu.
Sharjah jest nietypowym miejscem. Na każdym kroku potykam się o coś, czego nie rozumiem, co zastanawia, a nierzadko męczy. Manekiny na wystawie obciągnięte białym płótnem. Bo Europejczycy są biali. Bieda. Jedno z najbogatszych państw świata jest wypełnione po brzegi biedotą i brudem. Wszechogarniający beton. Wieże z betonu, w których mieszka tania siła robocza z Indii i Filipin. Gdzie mieszkają Arabowie? W Dubaju. W swoich apartamentach i pałacykach. Bezkierunkowość. Jakby nie do końca było wiadomo, dokąd iść. Boska adoracja szejka. Jego twarz, wyświechtana na balonikach, taksówkach wodnych, pizzeriach, Carefourze. Tak jak flaga.
Na Sharjah Water Festival zamęt. Nareszcie coś się dzieje w mieście. Matki gubią swoje dzieci, bo akurat kupują kawę. Dzieci gubią swoje matki, bo nie potrafią rozróżnić, której abaji były uczepione.
Arabowie są dość łatwowierni, jeśli chodzi o sztukę. Nie musi być sztuką, wystarczy, że błyszczy, świeci, brokatuje, cekinuje i szybko się rusza. Religia obwarowała ich tak silnymi zakazami (haram! – zabraniam!), że wydaje się, że nie mogą nic. Nie wymagają więc wiele.
Pół biedy jeszcze, jeśli rodzisz się mężczyzną. Mężczyzna może władać. Może patrzeć w oczy, zaczepić, zagwizdać, zatrąbić. Może decydować. Może kobiecie kazać zasłonić całą twarz. A może nie.
Nie wiem, co dokładnie robią tu mężczyźni, ale wydają się strasznie przejęci swoją rolą.
Kobiety za to do perfekcji opanowały jedyną sztukę, jaka im pozostała – rodzą dzieci i panoszą się.
A przy tym Arabowie są gościnni, serdeczni, wdzięczni. Sprzedawca falafeli wita nas za każdym razem, gdy mijamy jego bar. W afgańskiej restauracji przynoszą nam furę jedzenia i nie liczą za jedno danie. Są przemili, szczególnie w stosunku do bielszych przyjezdnych.
A jednak, kiedy patrzysz na Sharjah, na jej ulice, kawałek po kawałeczku, myślisz – coś tu nie tak. Coś tu nie funkcjonuje tak, jak trzeba. Za szybko urosłyście w siłę, Emiraty, a teraz nie macie pojęcia, co ze sobą zrobić. Oprócz tego, że dzień święty święcić.
Nocujemy w Warszawie w Hotelu Ojców Barnabitów. Mają krzyże na ścianach i święte obrazki w pokojach. Mają też ciężki, różowe zasłony, które wyglądają jak zdjęte z okien eleganckiego burdelu. Jesteśmy niespokojni, nerwowo rozglądamy się na boki i przebieramy palcami. Czasami palimy i szukamy jedzenia. Zamienimy się w hybrydę czekającą na swój statek.
Statku nie ma.
Następnego dnia – jest samolot. Ale nie ma załogi. Czekamy 20 minut. I jeszcze 20 na dopuszczenie do pasa startowego. I jeszcze 20 na odśnieżenie skrzydeł. I jeszcze 20 na… ah, co to już za różnica.
Amsterdam. Nasz samolot do Dubaju oczywiście uciekł, ale mamy noc, 5 gwiazdek na rzecz firmy, białe szlafroki, czerwone wino, balsamy, tycjany i kapcie. I „please, of course, madame, sir”.
Ludzie w podróży stają się bardziej naiwni. „Należy mi się – myślą – to moje prawo.” Jedno z niewielu praw obowiązujących w podróży jest prawo pójścia za tłumem. Prawo przynależenia do jakiejś grupy.
Prawo korzystania z życia jest nam w zdecydowanej większości właściwie nieznane.
W samolocie:
>Samotność jest też niezależnością (…), jest zimna, o tak, ale jest też cicha, cudownie cicha i wielka, jak zimne, ciche przestworza, po których wirują gwiazdy.< (Hesse)
Wirujemy w środku tej wielkiej, podniebnej samotności. Stewardessy co raz podają kawę i ciastka.
Jesteśmy nad Zatoką Perską. 11887m pod nami – Dubai i Sharjah. Jeszcze godzina. Ludzie śpią, przeciągają się, milczą. Silniki ryczą. Powietrze szumi. Krew tętni.
Sharjah. Piątek, czyli niedziela. 12.45.
Wszystko zamknięte. Do 14 trzeba koczować, zająć się sobą, zamknąć się w domu albo iść do meczetu. Nic nie ma prawa żyć własnym życiem. Allah ma czas do 14, czas poświęcony tylko i wyłącznie Jemu.
Siedzę na schodach, bo nie ma absolutnie żadnego innego miejsca, gdzie mogłabym siedzieć. Nie ma ławeczek, nie ma kafejek, nie ma parków, nie ma murków. Są schody i betonowa dżungla. Nie dziwię się, że Allah nie wychyla nosa z meczetu.
Siedzę po Gift Marketem, ale Gift Market to nie sklepik z pamiątkami – to Mekka różności. Kupisz tu wszystko, co potrzebne do życia: kubki, talerze, garnki, pasty, mopy, szczotki, frotki, majtki, sukienki, pidżamy, spodnie, buty, kremy, nalepki, okulary, brokat, skrzydła wróżki, portret szejka, figurkę tygrysa.
I w końcu siedzę, bo nie wiedziałam, że nie ma sensu iść do sklepu. Co gorsza, poza sklepem też nie ma gdzie iść. Mam przed sobą półtorej godziny czekania z Hindusami i Filipińczykami. Tylko oni mają prawo siedzieć teraz na schodkach. Arab ma siedzieć w meczecie. Słuchać nawoływań, brzmiących jak zapowiedzi Dnia Sądu.
Sharjah jest nietypowym miejscem. Na każdym kroku potykam się o coś, czego nie rozumiem, co zastanawia, a nierzadko męczy. Manekiny na wystawie obciągnięte białym płótnem. Bo Europejczycy są biali. Bieda. Jedno z najbogatszych państw świata jest wypełnione po brzegi biedotą i brudem. Wszechogarniający beton. Wieże z betonu, w których mieszka tania siła robocza z Indii i Filipin. Gdzie mieszkają Arabowie? W Dubaju. W swoich apartamentach i pałacykach. Bezkierunkowość. Jakby nie do końca było wiadomo, dokąd iść. Boska adoracja szejka. Jego twarz, wyświechtana na balonikach, taksówkach wodnych, pizzeriach, Carefourze. Tak jak flaga.
Na Sharjah Water Festival zamęt. Nareszcie coś się dzieje w mieście. Matki gubią swoje dzieci, bo akurat kupują kawę. Dzieci gubią swoje matki, bo nie potrafią rozróżnić, której abaji były uczepione.
Arabowie są dość łatwowierni, jeśli chodzi o sztukę. Nie musi być sztuką, wystarczy, że błyszczy, świeci, brokatuje, cekinuje i szybko się rusza. Religia obwarowała ich tak silnymi zakazami (haram! – zabraniam!), że wydaje się, że nie mogą nic. Nie wymagają więc wiele.
Pół biedy jeszcze, jeśli rodzisz się mężczyzną. Mężczyzna może władać. Może patrzeć w oczy, zaczepić, zagwizdać, zatrąbić. Może decydować. Może kobiecie kazać zasłonić całą twarz. A może nie.
Nie wiem, co dokładnie robią tu mężczyźni, ale wydają się strasznie przejęci swoją rolą.
Kobiety za to do perfekcji opanowały jedyną sztukę, jaka im pozostała – rodzą dzieci i panoszą się.
A przy tym Arabowie są gościnni, serdeczni, wdzięczni. Sprzedawca falafeli wita nas za każdym razem, gdy mijamy jego bar. W afgańskiej restauracji przynoszą nam furę jedzenia i nie liczą za jedno danie. Są przemili, szczególnie w stosunku do bielszych przyjezdnych.
A jednak, kiedy patrzysz na Sharjah, na jej ulice, kawałek po kawałeczku, myślisz – coś tu nie tak. Coś tu nie funkcjonuje tak, jak trzeba. Za szybko urosłyście w siłę, Emiraty, a teraz nie macie pojęcia, co ze sobą zrobić. Oprócz tego, że dzień święty święcić.
Jadąc do Sharjah nie trzeba mieć ze sobą wiele. Trzeba mieć ważną wizę, parę dirhamów w kieszeni i dużo cierpliwości. Trzeba mieć cierpliwość, żeby dolecieć, ale trzeba mieć też cierpliwość, żeby tam być. Cierpliwość i dużo zrozumienia. Trzeba nie pytać o nic, ale rozumieć wiele. Wtedy jest się szanowanym. Trzeba chodzić na zakupy do Gitf Shopu, razem z Hindusami, i do Carefour'a, razem z Arabami. Trzeba się mieszać, inaczej nie widać prawdziwej Sharjah.
W piątek trzeba się zatrzymać i oddać swój czas Allahowi. A on już będzie wiedział, co z nim zrobić.
W piątek trzeba się zatrzymać i oddać swój czas Allahowi. A on już będzie wiedział, co z nim zrobić.
Dodane komentarze
Ignatius 2011-02-27 13:30:20
Ciekawie napisane, fajnie się czyta:). Przygoda ciekawa to zupełnie inna kultura. Co do cierpliwości w lataniu to... nie zawsze pada śnieg:)Ignatius 2011-02-27 13:29:34
Ciekawie napisane, fajnie się czyta:). Przygoda ciekawa, ale nic nie wiadomo ile trwała ta wycieczka. Co do cierpliwości w lataniu to... nie zawsze pada śnieg:)Ignatius 2011-02-27 13:29:13
Ciekawie napisane, fajnie się czyta:). Przygoda ciekawa, ale nic nie wiadomo ile trwała ta wycieczka. Co do cierpliwości w lataniu to... nie zawsze pada śnieg:)Smok-1 2011-01-21 15:50:56
Nie załapanie się na samolot z winy przewoźnika ma swoje dobre konsekwencje, poz warunkiem oczywiście, że mamy dużo czasu. Najmilej wspominam pobyt w Amsterdamie na koszt KLM, tylko, że wtedy nie było to 5 gwiazdek, ale również dobre wino, kolacja, śniadanie, itp. PozdrawiamPrzydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.