Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Złoto Kostaryki > KOSTARYKA


grucha grucha Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie KOSTARYKA / Połwysep Osa / Carate / Dżungla przy plażyGdy 7 lat temu brałem do ręki tak niepozorną z wyglądu, lecz jakże ciekawą książkę, której tytuł brzmiał „Złoto”, nie sądziłem, że zawiedzie mnie ona do wszystkich tych miejsc, w których działa się akcja powieści. Podjąłem się wreszcie na własną rękę odnaleźć zagubione w środkowoamerykańskiej dżungli opisane w niej wioski, ludzi i... Złoto.

Podróż ze stolicy kraju, ponad 1,1 milionowego San José na leżący na samym dole mapy półwysep Osa wymagała paru wyrzeczeń. Kostaryka to kraina górzysta, rozdzielona biegnącą z północy na południe Kordylierą, nieprzerwanym pasmem gór, łączącym oba bieguny Ziemi. Kostarykańska jej część nie osiągała co prawda oszałamiających wysokości, lecz wystarczała na to, aby wydłużyć czas przebycia dystansu 340 km do ponad 11 godzin. Miasto zajmowało całe wnętrze doliny Meseta Central oraz okoliczne zbocza trzech wielkich wulkanów, których szczyty niemal zawsze skrywała ciężka kołdra mieszaniny chmur i wyziewów z kraterów. Szosa Panamerykańska pięła się serpentynami w górę, mijając zalegające na zboczach pokłady chmur, by wreszcie osiągnąć wysokość 3491 metrów n.p.m. To Cerro de la Muerte; Przełęcz Śmierci. Wbrew swej nazwie miejsce to nie jawiło się nad wyraz groźnie. Autobus wspiął się ociężale, pokonując ostatnie kilometry z wyjącym z braku tlenu silnikiem. Z trudem łapałem oddech, nie będąc przyzwyczajonym do podobnych warunków, choć ziąb panujący na tej wąskiej przełęczy ponad chmurami nasuwał na myśl rodzinną Polskę.


Ku mej uldze pojazd po krótkiej przerwie wolno ruszył w dół. Wkrótce znalazłem się w głębokich kotlinach, porośniętych skrawkami dżungli i przeciętych uprawami kawowca, wanilii i kukurydzy. Kostaryka to kraj o klimacie równikowym. Temperatura w południe dochodzi do 35 stopni, co w połączeniu z niemal stuprocentową wilgotnością powietrza składa się na parną łaźnię, którą poznać mogłem dopiero w momencie opuszczenia klimatyzowanego wnętrza autobusu, zatrzymanego przez kierowcę u brzegu rzeki Rincón, stanowiącej poniekąd granicę półwyspu Osa. Stąd już tylko dżungla, zaś dalej ocean. Półwysep, otoczony wodami Pacyfiku i oddzielony od reszty lądu wdzierającą się głęboko zatoką Dulce, stanowił sobą ostatni nietknięty bastion lasu deszczowego i ostoję niespotykanej gdzie indziej w Ameryce Środkowej przyrody.


Pasażerowie wysiedli z autobusu. Na ile można było ocenić dziurawa i spękana szosa kończyła się w spienionej, brunatnej wodzie szerokiej na kilkadziesiąt metrów rzeki. Po moście ani śladu. Wczorajszy przybór wody zmył, jak się okazało, całą drewnianą konstrukcję do morza, rozbijającego swe fale nieopodal. Zatem pora deszczowa się zaczęła. Nie jest to pierwsza i nie ostatnia ofiara tegorocznego sezonu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi sobie na tutejsze drogi pospolitego samochodu osobowego. Napęd na cztery koła to minimum wymogów, jakie stawia swym mieszkańcom półwysep.


My jednak wyposażeni byliśmy we własne nogi i balansując bagażami przeszliśmy kolejno gęsiego po nagromadzonych przez powódź chybotliwych pniach na drugą stronę Rincónu. Widoku dopełniało kilka pojedyńczych krokodyli wylegujących się nieopodal na piasku.


Po godzinie zjawił się rozklekotany bus, który dowiózł pasażerów do Puerto Jiménez, jedynej dużej osady na Osa.


Ta dwutysięczna niemal mieścina stanowi ośrodek drobnej wciąż turystyki, nieśmiało odkrywającej walory dziewiczego dotąd półwyspu, a i również najważniejszy punkt handlowy oraz punkt wymiany plotek i wieści dla rozproszonych po nielicznych wioskach mieszkańców, nierzadko spędzających cały swój żywot w dżungli. Puerto Jiménez wyrosło dzięki wydobyciu złota na okolicznych rzekach. Trwająca do 1991 roku gorączka złota zwabiła na półwysep tysiące Ticos ( jak sami siebie nazywają mieszkańcy Kostaryki ), którzy po wyczerpaniu zasobów osiedlili się na stałe na wybrzeżu, przyczyniając się do powstania tego uroczego miasteczka.


Ja również uległem magii złotego kruszcu i niewiele myśląc, przeczytawszy po raz nie wiadomo który książkę o nęcącym tytule „Złoto”, autorstwa francuskiego podróżnika i awanturnika C. Zykë, skierowałem wszystkie wysiłki na to by zdobyć minimalny choćby fundusz na zakup biletu lotniczego oraz na pierwsze dni pobytu w dżungli. Koniec końców wylądowałem na miejscu z 46 dolarami w kieszeni, za które zakupiłem sobie maczetę, moskitierę oraz nieco ryżu, kawy i czarnej fasoli frijol. Ekwipunek niczego sobie, zważywszy, że wybierałem się sam jeden do obcego mi tropikalnego lasu, nie znając się właściwie na poszukiwaniu złota, i wreszcie nie oczekując żadnej pomocy z zewnątrz. Plany godne szaleńca. Jednakże wtedy zapatrywałem się na tę sprawę zgoła inaczej. Dla mnie oznaczało to przygodę życia i fascynujący sposób na szybkie wzbogacenie się. Ze szczątkowo wyposażonym niewielkim plecaczkiem i wspomnianą książką pod pachą zamiast mapy, czy przewodnika, udałem się w karkołomną podróż na drugą półkulę, licząc na duży łut szczęścia.


Tymczasem udało mi się znaleźć tani pensjonacik, w którym mogłem wreszcie odpocząć po żmudnej, całodziennej podróży. Za 1700 colonów, czyli równowartosc pięciu dolarów otrzymałem czyste łóżko z wentylatorem oraz własną łazienkę. Następna noc nie miała obfitować już w podobne luksusy. Czując przeokrutny głód, udałem się do pobliskiej sody, czyli niewielkiej restauracyjki na świeżym powietrzu, gdzie można było zjeść proste domowe posiłki rodem z kuchni kostarykańskiej. Menu Ticos opiera się przede wszystkim na potrawach z ryżu i frijoles , zazwyczaj okraszonych kawałkiem wołowiny. Poznałem tam Luísa, wesołego jowialnego grubasa, który nieźle sobie radził w życiu, świadcząc drobne usługi transportowe. W krajach latynoskich dużym powodzeniem się cieszą tzw. taxi colectivo, czyli terenowe auta z paką wymoszczoną ławkami, na których może zmieścić się do dwunastu osób. Podróż tym środkiem lokomocji wśród kurzu i w upale pozostawia wiele do życzenia, ale dla wybrednych pozostaje niebotycznie droga awionetka lub własne nogi. Do tego dodać potrójnie windowane stawki i ceny – specjalne dla gringos. Luís oczywiście nie omieszkał się polecić na przyszłość, chociaż z góry uprzedziłem go, iż przyjechałem na Osa z innymi intencjami, aniżeli przeciętny turysta, pragnący odwiedzić Park Narodowy Corcovado i zakosztować kąpieli w oceanie. Moje odmienne plany przykuły jego uwagę do tego stopnia, że postanowił mi pomóc, pożyczając metalową płaską miskę służącą do płukania urobku, zwaną tutaj catiadora; polecił mi też udać się do maleńkiej osady o nazwie Karate, skąd mógłbym wyruszyć w górę którejś z quebradas, tzn. górskiego strumienia. Na miejscu przekonałem się, że złoto w tym i innym, także wyżej położonym miejscu to już tylko przeszłość. Wystarczyły mi rozmowy z miejscowymi, a szczególnie ich śmiech.


O powrocie do Jiménez tego dnia nie było mowy, gdyż w Karate kończyła się droga i nie pojawiały się tu praktycznie żadne samochody. Stąd mogłem iść tylko plażą albo do pobliskiego parku Corcovado, albo o 50 km w tyle zostawionego Jiménez. Wybrałem wariant trzeci; spędziłem noc w obskurnym hoteliku, zbudowanym z przegnitych desek, a którego całym wyposażeniem było zapluskwione łóżko i świeczka. W chwilę po zgaśnięciu światła zaczęło złazić się na pościel wszelkie robactwo przeróżnej maści, z powodzeniem obrzydzając mi całą noc. Za tę przyjemność w dodatku musiałem zapłacić gospodarzowi aż 15 dolarów !


Odbiłem to jednak sobie, dając mu polskie 2 zł, dodając przy tym, iż w Polsce można za to kupić 2 piwa. Przynajmniej mogłem ugasić pragnienie, jako że upał wzmagał się szaleńczo, zaś oczekiwane taxi Luísa wciąż się nie zjawiało.


Wróciłem jednak do Jiménez i postanowiłem udać się w inną partię półwyspu, kierując się tym razem wskazówkami z książki. Wyjazd mój musiałem jednak odłożyć na nieco później, gdyż Luís zdążył już zaprosić mnie na fiestę. W niedzielę miały się odbyć walki kogutów; nielegalna impreza, skupiająca wielkie rzesze wielbicieli, stróżów prawa nie pomijając.


Powodów, dla których takie walki są oficjalnie zabronione jest kilka. Przede wszystkim hazard, nielegalna sprzedaż alkoholu, niehumanitarne traktowanie zwierząt biorących udział w walkach; przy tym wszystkim organizator, u którego odbywa się cała fiesta nie odprowadza oczywiście żadnych podatków z zysków, jakie są jego udziałem.
Po południu w niedzielę więc zabrałem się z Luísem i jego rodziną do hacjendy Bambú, który co miesiąc organizuje u siebie peleas de gallos , jak to zwą Ticos.


Walki są głównym źródłem dochodów Bambú. Ze swej strony przygotował on pieczonego prosiaka, barek z alkoholem, który stanowiła zamrażarka wypełniona piwem i butelkami wódki zwanej tutaj guarro. Trunek ten jest zdecydowanie słabszy od naszej rodzimej wódki, chociaż prawdziwe guarro, to wyrabiane nielegalnie przez chłopów, posiada aż do 93% alkoholu. Produkuje się je z trzech gatunków kukurydzy oraz ryżu. Znalazło ono wielu amatorów wśród Indian, zarówno „ucywilizowanych”, jak i tych żyjących w rezerwatach. Alkohol ten oraz dyskryminacja rasowa są główną przyczyną degeneracji i nędzy w społecznościach indiańskich.


Arena, na której walczą koguty jest okrągła, zaś wokół niej usytuowane są ławki. Przed każdym starciem koguty są ważone; pilnie zważa się na to, by różnica nie wyniosła więcej niż 50 gramów. Następnie mocuje się im do nóg 4-calowe ostrogi, którymi ranią się w golenie, jak i również wbijają je przeciwnikowi w korpus, co często decyduje o dalszym przebiegu całego starcia. W tym czasie bukmacherzy zbierają zakłady i po chwili rozpoczyna się pojedynek. Koguty te są raczej małe, zaś ich szyje podobne są do indyczych z racji tego, że nie porastają ich w ogóle pióra i pokryte są jaskrawo czerwoną naroślą.


¬— Te koguty są małe, bo to taka specjalna rasa. Są bardzo agresywne. Przez kilka tygodni trzyma się je w zamknięciu, z dala od kur. W dniu walki przenosi się je do klatek, — objaśniał mi Luís, wskazując na rząd kojców nieopodal ¬¬— gdzie po sąsiedzku siedzą samiczki. Ich gdakanie zagrzewa je do bójki i wzmaga agresję. Koguty walczą o kurę, ale i tak nigdy jej nie dostaną. Ten, który przegra ląduje w garnku.
— A co spotyka tego, który zwycięża?


— Też idzie na rosół. Tyle, że nadaje się jeszcze do kilku walk. Taki kogut przed walką nie może dosiąść kury, bo wówczas do niczego już by się nie nadawał.
W takiej walce nie ma remisu. Przegrany zostaje albo dotkliwie poraniony, albo po prostu ginie, zadziobany na śmierć. Jeden typ raz wolał uciec z areny, aniżeli walczyć. Trzykrotna ucieczka oznaczała poddanie się walkowerem; dla delikwenta skończyło się to wycieczką do garnka, zaś dla właściciela powszechnym wstydem. Jak widać więc u Latynosów liczy się przede wszystkim dobra zabawa. Trwa ona do wieczora; sypią się zakłady, gra muzyka, leją się litry alkoholu. Ja osobiście stawiałem również, chociaż niewielkie sumy, jako że kończył mi się kapitał.


Nazajutrz udałem się do Dos Brazos, małej wioski w górach, blisko granicy parku Corcovado. Za ostatnimi chatami zaczynała się dżungla, zaś koryto rzeki formowało się w kanion o dość stromych ścianach. Nie chcąc się zbytnio obciążać cześć swoich rzeczy zostawiłem w domu Luísa, tak że wyprawa w górę rzeki Tigre nie przedstawiała się ryzykownie. Woda była przyjemnie ciepła, chociaż płynęła wartko i w wielu miejscach tworzyła bystrza. Wkrótce niemal niewidoczna ścieżka wijąca się wśród skał na brzegu zniknęła i pozostało mi dalej posuwać się, brodząc w wodzie. Po kilkudziesięciu minutach spotkałem człowieka, który stał po pas w nurcie rzeki i pracowicie tłukł łomem w skałę. Był to pierwszy poszukiwacz złota - orero, jakiego miałem sposobność spotkać na Osa. I, jak się miało później okazać, ostatni. Nadarzyła mi się okazja zawiązać współpracę z kimś, kto zna się na rzeczy. Dlatego niewiele się zastanawiając zaoferowałem mu swą pomoc i co za tym idzie równy podział zysków. Verdel, jako mi się wkrótce przedstawił, zgodził się bez wahania. Na początek nastawiliśmy ryż na ognisku, które rozpalił na niewielkiej porośniętej roślinnością półce skalnej, górującej nad zakolem rzeki. Dwadzieścia metrów wyżej, ponad krawędź kanionu wychylała się dżungla. Dzięki temu przez cześć dnia działkę Verdela zalegał cień. Jedynie w południe pokazywało się słońce; chociaż wtedy właśnie zjawiał się deszcz zenitalny i zaczynało padać. W Kostaryce pojawiła się akurat pora deszczowa i padało co najmniej raz na dobę. Zwykle na krótko przed południem, przed zmierzchem i w nocy. Deszcz padał jedynie półtorej do dwóch godzin, lecz tak intensywnie, że uniemożliwiał wszelkie prace, a i nawet rozmowę. Nadchodził wielką biała ścianą, huczącą już z daleka. Pozostawało zawsze kilka minut na to, żeby schronić się pod dachem, który jeśli źle był wykonany zawalał się pod naporem nawałnicy. Tak też stało się tym razem. Ryż i kawę spożyliśmy zmoknięci jak dwa nieszczęścia. Praca jednak na rzece przy wydobyciu złota była na tyle „mokra”, że nie dostrzegało się wielkiej różnicy.
W krótkim czasie przekonałem się, że wydobywanie złota to zdecydowanie męczące zajęcie. Przez większą cześć dnia stoi się po pas w rwącej wodzie, mokre narzędzia obcierają szybko skórę, i do tego będąc zazwyczaj nachylonym wystawia się plecy i kark na działanie słońca. W ciągu tych kilku godzin zdążyłem spurpurowieć na skórze tak, że całą noc przeleżałem na brzuchu.


Proces wydobywania złota polega na systematycznym przesiewaniu żwiru z dna rzeki na specjalnym urządzeniu, zwanym tutaj canoa. Jest to niewielka niska drewniana skrzynka o otwartych obu końcach z niskim progiem u jej wylotu. Piasek wrzuca się łopatą na canoa; woda przeciąga go po metalowej kratownicy, przymocowanej do dna skrzynki, który następnie dalej jest odrzucany wraz z prądem rzeki.


Dno rzeki zalega żwir, przemieszany z kamieniami. W ciągu wielu miesięcy pobytu Verdel zdążył odrzucić całe tony tych kamieni, usypując z nich podłużne rumowisko po jednej stronie. Przez pierwsze dwa dni zajmowaliśmy się wyłącznie kamieniami. Oczyściwszy z grubsza dno, mogliśmy zająć się w końcu przesiewaniem złotonośnego żwiru, który w tym miejscu był swą warstwą nie grubszy niż na metr. Niżej znajdowała się już tylko lita skała, zwana fachowo limo. Jak mi się przyznał, Verdel od ośmiu lat posuwał się wzdłuż tej rzeki i jej lima. Nie przeszkadzało mu nawet to, że wcześniej przed nim rzekę przeczesała swymi koparkami kompania odkrywkowa, która swe szczątki miała porzucone na bezładną pordzewiałą kupę kilkaset metrów dalej, w górę rzeki. Słysząc taką nowinę zaczynałem ostro wątpić w powodzenie mych planów. Przybywając nad Rio Tigre nie mogłem przecież tego wiedzieć. Książkę napisano jeszcze za czasów gorączki złota. Nie rozumiałem tylko co tu trzymało Verdela.


W ciągu następnych 4 dni odsłoniliśmy kilkanaście metrów kwadratowych dna, na których powinno się znajdować co najmniej 0.2 kg złota. Niestety przy codziennym płukaniu urobku za pomocą catiadory naszym oczom ukazywało się jedynie kilka drobniusieńkich odłamków grubości ziarnka piasku. Zarobek na miarę nędzarzy.


Wieczorami, wypoczywając po pracy, usiłowałem go namówić do opuszczenia tego beznadziejnego miejsca. Książka wymieniała przecież parę jeszcze innych miejsc, które obiecywały dużo więcej powodzenia z racji choćby swego dziewictwa. W Dos Brazos Verdel swego czasu zdążył wypatrzyć sobie niewielką chatę, stojącą na uboczu. Była ona opuszczona, zaś dla niego wydawała się szczytem luksusu i wygód. Ja zająłem dla siebie jeden z wolnych pokoi. Niedaleko, po sąsiedzku mieszkała też pewna francuska podróżniczka, Suzana, która całe swe niemal życie spędziła na włóczędze po świecie. Teraz pragnęła pozostać na stałe w tej górskiej kostarykańskiej dżungli, mając z werandy swego domu piękny widok na gęsto porośniętą dolinę Tigre z szumiącą, spienioną w dole rzeką. Poznałem później jeszcze paru innych ludzi zmęczonych podróżami i wielkim światem, a którzy osiadli w tym uroczym zakątku Ameryki. Z czasem jednak miejsce to, wraz z innymi jemu podobnymi zmieni się w swoistą gringolandię, tracąc przy tym cały swój czar.


Po niemal dwutygodniowej harówce na rzece, czego owocem były 2 gramy złota (!) do podziału na dwóch zdecydowaliśmy się przenieść w okolice Rancho Quemado, maleńkiej wioski w centrum półwyspu, przy czym śmiało można powiedzieć, że odciętej od świata. Za nasze nędzne 2 gramy dostaliśmy tylko 14 dolarów, co ledwie pokryło koszt przejazdu do Las Palmas i uzupełnienia zapasu jedzenia, skąd w dalszą drogę ruszyliśmy na piechotę. Droga pięła się to w górę to w dół, przecinając rzeki i strumienie. Nie licząc pierwszego mostu wiszącego nad Rincón wielokrotnie wypadało nam zdejmować buty i przechodzić je w bród. Trasa prowadziła w głąb półwyspu; w krótkim czasie plantacje bananów i pastwiska, na których pasło się bydło zostały w tyle, ustępując dżungli, rozciągającej się aż po horyzont. Wnętrze Osa było górzyste, zaś sam środek zajmował szeroki lecz płytki krater dawno wygasłego wulkanu, obecnie w zupełności pokryty gęstą dżunglą. Wreszcie stanęliśmy na krawędzi ostatniego grzbietu, skąd przed naszymi oczyma roztoczył się widok dużej, okrągłej doliny, której brzegi zdobił las, środek zaś nieduże bagniste jezioro, przy którym stało kilka domów. Całość obrazu dopełniało kilka pastwisk oraz pola obsadzone kukurydzą i różnych gatunków palmami.


Książka, którą się posługiwałem wymieniała imię tylko jednego człowieka, który mieszkał owego czasu w Rancho Quemado. Postanowiłem zatem odnaleźć starego Demesia. Było to łatwe, gdyż jego chata stała jako pierwsza z brzegu, tuż nad rzeką, która zbierając wody z jeziora Chocohuaco przebijała się wyłomem i kilkanaście kilometrów dalej wpadała do Rincónu. Chata Demesia opierała się na kilku słupach. Na piętrze znajdowały się dwa obskurne pokoiki, zawalone czymś, co wyglądało jak śmieci, pod którymi z trudnością rozpoznałem łóżka. Na dole był gliniany piec oraz zlew zasilany bez przerwy płynącą wodą z pobliskiego strumienia, na środku zaś wisiał hamak, obok którego za zwiewną zasłonką stał nowiutki sedes. Rolę podłogi spełniało klepisko. Żona Demesia krzątała się przy garach, mamrocząc pod nosem różne przekleństwa, przeganiając przy tym kurczaki i wyleniałe psy za pomocą nigdy nie wypuszczanej z ręki brudnej szmaty. Widząc mnie i Verdela w drzwiach ( a warto z mej strony dodać, że chata nie posiadała żadnych ścian, toteż drzwi wydawały się być wysoce nie na miejscu ) starsza pani z całą pewnością nie zapałała radością z niespodziewanej wizyty. Na szczęście jednak jej brat, Delfín natychmiast wysunął się z propozycją ugoszczenia nas u siebie. Później się dowiedziałem, że obecność pod swym dachem białego, i to w dodatku z Europy dodało Delfínowi prestiżu we wsi.


Jego rancho stało dość na uboczu, na skraju dżungli. Dom był, choć skromnie urządzony, całkiem przestronny i czysty. Wieś ta, podobnie jak wiele innych w tym kraju nie była jeszcze zelektryfikowana. Nieliczni posiadali baterie słoneczne. Mi jednak przyszło przez 1,5 miesiąca żyć bez prądu, gotując potrawy na piecu, a po zmierzchu przyświecać sobie lampą naftową. Podczas całego okresu pobytu udało nam się z Verdelem wykonać kilka prób na okolicznych quebradas, po których doszliśmy zgodnie do wniosku, że złoto nie tylko jest, ale też jest go dużo. Niestety zmuszeni byliśmy porzucić nasz projekt wydobycia, ponieważ, mimo iż nie leżało ono wcale głęboko w ziemi, na drodze stała nam masa głazów zbyt ciężkich, jak na nasze wątłe siły. Należałoby cały wyznaczony teren dobrze rozkopać. Verdel jednak nie godził się na podobny wysiłek. Wolał tę swoją dłubaninę na Rio Tigre i którejś nocy wymknął się cichaczem z domu, z nikim się nie pożegnawszy. Spotkałem go później w Dos Brazos. Autor „Złota” rozwiązał problem wydobycia zakładając kopalnię i wynajmując dwudziestkę robotników.


Kopalnię tę, a raczej jej marne zgliszcza miałem też okazję odwiedzić. Po drewnianych budynkach nie zostało już nic z wyjątkiem popękanych betonowych płyt, będących niegdyś podłogą. Dżungla upomina się o swoje prawa i na powrót wkroczyła na wykarczowany przed dwudziestu laty teren kopalni. Pomiędzy drzewami tkwiły przerdzewiałe koparki i traktory, zaś kawałek dalej w ziemi otwierała się 10-metrowa dziura z ogromną kałużą na dnie. Pozostałość po tym, o czym mogę już tylko sobie poczytać w książce. Jej autor zbił tutaj fortunę. Gdy żyła złota zeszła tak głęboko, że ściana wyrobiska zaczęła się obsypywać, Francuz - w dodatku zdradzony przez wspólników - zmuszony był zaprzestać eksploatacji i wyjechał z Kostaryki. Jakimś trafem pozostałe 3 kopalnie: w Karate, Cerro de Oro i w Dos Brazos również zakończyły działalność. Dla wszystkich niemal oreros na Osa było to sygnałem do powrotu do normalnego życia. Tak zakończyła się gorączka złota na półwyspie.


Ja jednak nie opuściłem szybko tego spokojnego miejsca. Spodobała mi się sielanka, jakiej mogłem doświadczyć, żyjąc tak bez żadnych problemów, przesiadując całe dnie w bujanym fotelu na werandzie i spoglądając na chmury pełzające po grzbietach okolicznych wzgórz. Oprócz Delfína na rancho mieszkał również pewien stary Indianin Tonio, z którym czasem wychodziłem na polowania do lasu. Menu złożone z małpy, oposa czy kurczaka uzupełniały korzenie yuca, owoce peguibaye, awokado, banany oraz gotowany rdzeń pewnego gatunku kolczastych palm, na których żyły w dodatku osy uwielbiające kłuć akurat po oczach; toteż za każdym razem wracałem z opuchlizną. Inny gatunek os natomiast zadomowił się w naszym domu.


— Nigdy ich nie ruszaj. — wskazał Tonio raz palcem na niepozorne gniazdo u sufitu, przy którym krążyły sobie wielkie jak kciuk czarne osy. — One są spokojne i nigdy pierwsze nie atakują, ale jedno użądlenie jednej z nich zabije cię w ciągu 30 sekund.


Więcej za to przykrości nastręczyły mi pewne szybkie, zwinne i kompletnie bezgłośne muchy chaquetas, których ukąszenia zostawiły mi wielką opuchliznę i swędzenie na nogach na całe dwa tygodnie. Podczas pobytu w Rancho Quemado zdążyłem odwiedzić prawie wszystkich mieszkańców, zapraszano mnie na kawę i na fiesty. Wszyscy byli przekonani, że jestem bogatym gringo, który będzie sypać kasą dokoła. Jakże się wówczas mylili... Zmęczyło mnie w końcu to życie bez obowiązków i pieniędzy, konne wypady po okolicy, połowy ryb z pół-dziurawej łódki wśród krokodyli i karmienie 40 kur oraz prosiaka. Zapragnąłem wrócić do Puerto Jiménez.



Nie miałem zamiaru zabawić długo w mieście, gdyż koniecznie chciałem odnaleźć Verdela. Mój niedoszły wspólnik wybierał się akurat w górę Tigre po to, by spróbować szczęścia w innym miejscu. Wyruszyliśmy nazajutrz jeszcze przed wschodem słońca. Należało iść cały czas rzeką, zagłębiając się w rosnący nam nad głowami i jednocześnie zwężający się kanion. Po 2 godzinach marszu przez zdradliwe bystrza osiągnęliśmy cel; był to już teren parku Corcovado, gdzie wstęp poszukiwaczom złota był zakazany. Niestety i tu próby się nie powiodły. Pełni goryczy ruszyliśmy w drogę powrotną. Po kilku minutach rozpętała się ulewa. Masy wody spłynęły z gór, podnosząc poziom rzeki o pół metra. Dzięki zwartym i stromym ścianom, wznoszącym się po bokach rzeka przelewała się szaleńczo w dół, zmuszając nas do wielkiego wysiłku i zdwojenia koncentracji. Wystarczył jeden fałszywy lub źle wymierzony krok; kamień usuwa się spod stopy, traci się równowagę i fale robią już dalej swoje. Nieraz wtedy mi się to przydarzyło, mimo okutego drąga, którym się wspierałem. Będąc boso okropnie poraniłem sobie nogi o ostre kamienie, a i też plecy, jako że raz wylądowałem w trzymetrowej dziurze w dnie rzeki, której to nie zauważyłem z tego prostego powodu, iż woda była brunatna od niesionego mułu. Wreszcie po 5 godzinach, dygocząc z zimna, zmęczenia i strachu wyszliśmy z tego okropnego kanionu i padliśmy bez czucia na podłogę chaty.


Zniechęcony wróciłem do Puerto Jiménez, odwiedziwszy na początek Luísa i jego żonę Roxanę. Postanowiłem za wszelką cenę pozostać w miasteczku, wobec czego musiałem znaleźć jakąś pracę. Dzięki Roxanie już następnego dnia miałem rozmowę kwalifikacyjną z brygadzistą, który prowadził budowę niewielkiego hotelu nad brzegiem oceanu. Zostałem przyjęty do ekipy budowlanej – jako jedyny biały – i od tej pory rozpoczął się proces mej przemiany w Tico. Pracowałem jak inni, ubierałem się podobnie jak oni, wynajmowałem pokój, bawiłem się jak Latynosi i tylko z nimi przebywałem. Białych, a w szczególności Amerykanów tam osiadłych raczej unikałem. Bardzo też przykładałem się do nauki języka. Nie spotkałem przez całe pół roku mego tam pobytu ani jednego Polaka, toteż skazany byłem wyłącznie na hiszpański. To dosyć drastyczna metoda nauki, jakkolwiek polecam ją każdemu.


Gdy minęły 3 miesiące koniecznym było udać się na granicę panamską, by tam uzyskać przedłużenie wizy pobytowej. Na miejscu spotkały mnie problemy związane z brakiem wymaganych do okazania pieniędzy oraz ważnego biletu powrotnego do Polski, toteż z wielką trudnością zdołałem uzyskać nowe pieczątki w paszporcie. Niedługo jednak straciłem pracę, ponieważ budowa hotelu stanęła w miejscu. W szybkim czasie dorobiłem się długów, zacząłem żyć na kredyt i jednocześnie zatęskniłem za domem. Nie miałem już od 4 miesięcy kontaktu z rodziną ani przyjaciółmi. Postanowiłem jednak nie wracać jeszcze do kraju. Zacząłem rozważać pomysł wyjazdu do Kolumbii, gdzie mógłbym zająć się poszukiwaniem szmaragdów w kopalni Muzo.


Odebrałem należne mi pieniądze od pracodawcy, po czym przeprawiłem się łodzią pasażerską przez zatokę do miasta Golfito. Stamtąd złapałem autobus, który dowiózł mnie na półwysep Burrica, gdzie zaczynała się długa na 40 km bezludna plaża. Przez część doby znajdowała się ona pod wodą przypływu, którego przybój rozbijał swe fale o wysoki na jakieś 50 metrów klif. W momencie, gdy przybyłem na miejsce plaża była przykryta wodą. Śpieszyło mi się jednak, zatem nie czekając na odpływ postanowiłem dotrzeć górą do hacjendy pewnego Włocha, o którym wiedziałem, że mieszka gdzieś dalej przy plaży. Niestety przeliczyłem się co do mych szans i jako, że właśnie zmierzchało znalazłem się w środku dżungli w kompletnych ciemnościach. Wtedy do mnie dotarło, że jeszcze krok i zabłądzę. Zacząłem więc cofać się ścieżką, którą dotychczas szedłem, kierując się w ciemnościach nikłymi refleksami światła gwiazd, padającego na błotnistą ścieżkę. Prawie biegnąc dotarłem po godzinie do punktu wyjścia, skąd z daleka mogłem dostrzec blask ogniska, w którego stronę natychmiast ruszyłem. Była to indiańska chata; piętrowa, podobnie jak dom Demesia. Zaproszono mnie do środka. Rozmowę prowadziłem jedynie z głową rodziny, jako, że pozostałe kobiety i dzieci były bardzo niesmiałe.


Szybko zorientowałem się, że owa rodzina żyje na skraju nędzy. Wszyscy w łachmanach i brudni; w milczeniu zajadali swoją kolację. I mnie się również dostało co nieco. Garść ryżu, kilka gotowanych peguibaye i kubek kawy. Z mieszanymi uczuciami obserwowałem apatyczną walką dwóch skrajnie wychudzonych psów, które rzuciły się sobie do gardeł w rywalizacji o kilka pestek. W końcu jeden przegrał i zrezygnowany poczłapał w cień. Tego wieczoru nie było dla niego kolacji. Oddano do mej dyspozycji jedno jedyne w tej 8-osobowej rodzinie łóżko. Pozostali ułożyli się pod ścianą, przykrywając dwoma kocami. Nazajutrz rano, gdy było widno ujrzałem w kącie na podłodze nowiutki radiomagnetofon z kompaktem marki Philips, warty w kraju ponad 900 zł. Indianin, widząc me zdziwienie wyjaśnił, iż kupił go za pieniądze z wypłaty za jeden miesiąc przepracowany w tartaku. Baterie już dawno wyzionęły ducha. Stoi to bezczynnie, zaś nędza się tylko pogłębiła. Na koniec facet dodał, że postara się dostać gdzieś pracę i zarobić na więcej baterii...


Przejście całej długości plaży zajęło mi dwa dni, ponieważ uzależniony byłem od odpływów, kiedy to woda opadając o 2 metry ukazywała suchą drogę. W połowie plaży odkryłem maleńką chatkę młodego Indianina, którego jedynym zajęciem prócz leżenia w hamaku było przenoszenie w nocy świeżo znoszonych jaj żółwi morskich, jako że był wolontariuszem w fundacji ochraniającej ten znajdujący się pod ochroną gatunek. Opuściłem następnie plażę po to, by przejść w poprzek cały cypel, po którego drugiej stronie leżała już Panama. Minąłem parę wiosek indiańskich, gdyż cały ten teren zajmował rezerwat, i zatrzymałem się na jeden dzień u pewnego vaquero, hodowcy bydła. Spotkałem go wcześniej na klifie, gdzie wraz z synem poprawiał ścieżkę dla corocznego spędu swej trzody. Zawsze bywa tak, że kilka krów ogłupionych wysokością zbocza wpada w szał i spada w dół, pociągając za sobą szereg innych. Jak na 150 sztuk to jeszcze nie strata, jak się to wyraził gospodarz. Gorszy za to później zostaje w tym miejscu smród padliny, rozkładającej się w dżungli wręcz błyskawicznie.


Po całym dniu marszu drobną ścieżką, do końca nie wiedząc czy obrany kierunek był właściwy, przekroczyłem w którymś momencie „zieloną granicę” i znalazłem się w Panamie. Puerto Armuelles, do którego trafiłem nie robiło zbyt dobrego wrażenia. Wieczorem ulice tego portowego miasta zapełniają się żebrakami, złodziejami, handlarzami narkotyków i różnych kategorii naciągaczami. Przez kilka godzin pod oknem mojego hotelu, gdzie się zatrzymałem tkwił wciąż jakiś narkoman, błagający mnie o dolara na bułkę. Rano z wielką ulgą opuściłem to parszywe miasto, ciesząc się, że jeszcze mnie nie zaszlachtowali. Autobus po jakimś czasie wjechał na Szosę Panamerykańską, gdzie ku memu przerażeniu zatrzymany został przez patrol żandarmerii, kontrolujący w tym miejscu każdy pojazd nadjeżdżający od granicy kostarykańskiej. Każdy za wyjątkiem tych z Armuelles. Powód: żaden turysta tam nie zagląda, przynajmniej z założenia. Gdy uzbrojony mężczyzna stanął obok kierowcy ja zanurkowałem pod siedzenia, ale pozwolono nam jechać dalej. Byłem w kraju nielegalnie i od tej pory musiałem się kryć przed każdym mundurem.


W czasie przejazdu do stolicy, Panama City, poznałem pewną Niemkę, mieszkającą tu na stałe. Doradziła mi ona, bym pojechał do Colón, położonego przy karaibskim wylocie Kanału Panamskiego, skąd mógłbym zabrać się łodzią przemytników do Kolumbii. Pierwotnie miałem zamiar granicę przekroczyć lądem, mimo, że trwa tam ustawiczna rebelia i de facto przejścia granicznego nie ma. Do Colón dotarłem autobusem prowadzonym przez upalonego trawką szalonego kierowcę. Warto też dodać, że na autostradzie prowadzącej właśnie wzdłuż Kanału kierowcy ścigają się ze sobą, slalomem przemykając pomiędzy innymi autami swymi pieczołowicie wypucowanymi i podrasowanymi autobusami, które w Stanach znane są jako żółte szkolne, zaś tu noszą fantazyjnie kolorowe wizerunki Jezusa lub Che Guevary.


Colón to miasto, które każdy przewodnik turystyczny radzi omijać, ponieważ w istocie jest ono w stu procentach zamieszkane przez czarnych, przy czym poziom bezrobocia wynosi prawie 80%. Ja zatem czym prędzej podążyłem do mariny jachtowej, jedynej enklawy białych, gdzie mogłem czuć się bezpiecznie. Na miejscu okazało się, że przeprawa motorówką do Kolumbii kosztuje najmniej $140, a o dorywczym zarobku na Kanale jako line-handler nawet nie ma co marzyć. Fucha ta polega na pomaganiu na jachcie podczas przechodzenia przez śluzy. Niestety akurat na Karaibach szalał huragan i z tego powodu nikt się nie przeprawiał na Pacyfik. Na domiar złego zostałem okradziony z reszty mych pieniędzy, ponieważ dla oszczędności chodziłem jadać do Murzynów.


Będąc w akcie desperacji poszedłem do baru chińskiego, gdzie nie zapłaciłem za zamówiony posiłek, czym ogromnie naraziłem się kierownikowi, który nie przyjmując mych przeprosin chciał już wołać policję, żandarmerię i Bóg wie kogo jeszcze. Z opresji wyprowadził mnie w końcu jakiś klient, płacąc z litości mój rachunek; podobnie też udało mi się za darmo wrócić do Panama City. Spędziłem wówczas na terminalu dworca autobusowego cały dzień o pustym żołądku, usiłując znaleźć jakieś rozsądne rozwiązanie. Zdecydowałem się wreszcie na nieunikniony krok; poszedłem na posterunek policji i poprosiłem o połączenie mnie z polskim konsulem. Kwestią ryzyka było to, że pokazałem się na policji z paszportem, w którym nie istniały żadne pieczątki poświadczające legalność mego pobytu w Panamie. Na szczęście jednak opieszałość posterunkowego uratowała mnie przed więzieniem. Po pół godzinie zjawił się konsul i od razu poczułem, że moje kłopoty właśnie się kończą.



Otrzymałem następnego dnia pożyczkę bezzwrotną na powrót do Kostaryki. Zadzwoniłem do domu, po raz pierwszy od pół roku kontaktując się z rodziną. Z Kolumbii musiałem zrezygnować; straciłbym tam głowę, i to dosłownie. Konsul wyznał mi, że na trasie, którą chciałem przebyć, zaraz za granicą kolumbijską partyzantka FARC robiła czystki w jednej wsi, do której niespodziewanie wparowała trójka młodych Irlandczyków po tym, jak wcześniej przebyli nielegalnie granicę. Jeszcze tego samego popołudnia pod budynek żandarmerii zajechał jeep partyzantów i wyrzucił na ziemię worek. W środku znajdowały się trzy odcięte głowy turystów oraz ich paszporty.



Do Kostaryki powróciłem oczywiście nielegalnie, choć normalnym przejściem granicznym w pewnej maleńkiej wiosce, o tyle jednak nietypowym, iż straż graniczna po prostu odseparowała się od świata, pragnąc tylko spokojnej poobiedniej sjesty. Do kraju wróciłem po dwóch tygodniach, spędzonych w stolicy. W Warszawie wylądowałem 11 września 2001 roku. O tragedii w Nowym Jorku dowiedziałem się dopiero na ziemi.



Można uznać, iż moja podróż była dobrą nauczką, jaką sobie sam przecież zafundowałem. Sam tego chciałem, a jeżeli niekiedy cierpiałem, to uskarżać się na swój los nie miałem prawa. Pewne osoby zarzucają mi, że cała ta przygoda była zbyt ryzykowna i jak najbardziej niepotrzebna.



Ja jednak się z tym nie zgadzam, bo jakież było by życie bez przygód i ryzyka? To fakt, że złota nie znalazłem, i na tym etapie nie potrafiłem spełnić swoich ambicji. Jednakże spotkało mnie coś innego, trochę nietypowego jak na miarę dzisiejszych czasów. Mianowicie udało mi się na końcu świata odnaleźć i poznać trzy osoby z książki przygodowej napisanej w 1985 roku.
To moje złoto.



Zaś to prawdziwe wciąż czeka.






Grudzień, 2004 r.



Roman Sikorski

Zdj cia

KOSTARYKA / Połwysep Osa / Carate / Dżungla przy plażyKOSTARYKA / Półwysep Osa / Carate / PacyfikKOSTARYKA / Półwysep Osa / Carate / Plaża w Carate

Dodane komentarze

brak komentarzy

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl