Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
MADAGASKAR - Podróż po Czerwonej Wyspie (Part 1) > MADAGASKAR
Joga-weda relacje z podróży
Miałam wtedy 21 lat. Byłam zakochana po uszy. Już od kilku lat mieszkaliśmy razem we Francji. Planowaliśmy wspólne życie. Wyjazd do jego domu traktowaliśmy jako nasz "feasability study", bo przecież jest oczywiste, że ślub z Malgaszem to ślub nie z jednym człowiekiem, a z całą jego rodziną, Ba! z całym jego krajem.
Expectations vs reality
Lubię zaczynać opowieści od tego, czego człowiek się spodziewa przed wyjazdem, jak się do niego przygotowuje, czego się boi, o czym marzy, żeby na koniec móc to porównać z rzeczywistością. Zazwyczaj staram się napisać tę część jeszcze przed wyjazdem, niestety minęły już prawie 4 lata od wyjazdu, więc tym razem jest trochę nie po kolei. Ale o czym to ja miałam pisać, a tak przygotowania.
Oczywiście zaczęłam od masy szczepień, kupiłam ten cholernie drogi Malarone (którego prawie nigdy nie brałam), Wykupiłam też pół sklepu kremów na opalanie (niestety pojechałam w lipcu/sierpniu - ich okresie zimowym i na nic się nie przydały).
Malgaszy znałam już od 3 lat i pokochałam ich z całego serca. Do tej pory, żyjąc w Polsce, wyszukuję ich rysów w każdym przechodzącym kolorowym na Krakowskim rynku. Potrzebuję ich bliskości, potrzebuję ich muzyki, śpiewów, brzmienia ich języka, ich humoru. Tak więc nie bałam się "ICH", bałam się samej siebie, swoich słabości i tego, że mnie nie zaakceptują. Jestem tylko białą kobietą, a uwierzcie mi u nich (oprócz naszego paszportu) to naprawdę duża wada. Biała kobieta nie umie gotować, nie dba o swojego mężczyznę, nie ulega, pije, i na pewno zdradza. Czyli same kłopoty. W dodatku, Malgaszki są przepiękne!! Serio, chłopcy, plecaki i w drogę.
Malgaska rodzina, doma i imiona
Już na lotnisku czekała na mnie spora grupka ludzi. Była mama biologiczna mojego chłopaka, druga żona ojca, ojciec (jakoś dziwnie ojciec zawsze tylko jeden), potem ciocia, i druga ciocia, jakiś wujek, siostra, pierwsza, druga, trzecia, brat; pierwszy, drugi, no i babcia! Oh, jak bardzo wtedy żałowałam, że przed wyjazdem nie zrobiłam sobie małego drzewka ze zdjęciami i rodzinami, choćby tej najbliższej rodziny; (najbliższej, czytaj około 30 osób).
Już na miejscu okazało się, że to nie koniec przygód z imionami. Znalazłam się w ogromnym domu, którego pokoi/pomieszczeń nigdy się nie doliczyłam, a którego mieszkańców odkrywałam dzień w dzień przez ponad dwa miesiące! Nie pytajcie o imiona, bo do dziś nie znam ich wszystkich. Dla nich było to o tyle prostsze, byłam jedna, a i tak wszyscy nazywali mnie "vazaha"; w wolnym tłumaczeniu "obcokrajowiec","biały", "nie malgasz".
W domu, w którym mieszkałam przez dwa miesiące, oprócz "najbliższej" rodziny, mieszkali również: "dalsza"; rodzina, znajomi, którzy akurat nie mieli się gdzie podziać, krewni, którzy "przejściowo"; nie mają pracy i środków do życia itd. Dodatkowo, mieszkały też służki, krzątające się po całym domu od świtu (około 5ej) do późnego wieczora. Jedyna rola Pani domu to nadzorowanie, całą resztę robią te właśnie „służki” opuszczające swoje odległe wioski dla tego niewielkiego wynagrodzenia, otrzymujące jedzenie i nocleg i w nadziei na spotkanie na swojej drodze księcia z bajki w dużym mieście. Dom nie posiadał prawdziwego prysznica, ani też ciepłej wody, a nawet gdyby miał, to by go nie udostępniali, bo wyobraźcie sobie podgrzewanie wody, rachunki przy prawie 30 osobach pomieszkujących (czytaj: śpiących, jedzących, myjących się, oglądających TV, używających prądu, itd.) i tylko JEDNEJ osobie zarabiającej na całą rodzinę (piekarnia na dole). Z tego samego też powodu, dom nie posiadał lodówki, bo absolutnie nic by się nie uchowało, bo przecież trzeba wszystkim się dzielić z wszystkimi.
Jak tu więc wszystkich wyżywić?! Odpowiedź: ryż.
Ryż je się na śniadanie, obiad, kolację. I to nie: kurczak z ryżem, a ryż z kurczakiem (albo i samą kością). Z ciekawostek o jedzeniu, uwaga, oni nie do końca je patroszą. Wyjaśniam: raz jedząc kurczaka przyrządzonego w domu, znalazłam w środku ziarenka kukurydzy (z naszego ogródka), a innym razem dostałam nafaszerowaną krewetkami rybkę z oceanu!!
A propos oceanu, przypomniała mi się właśnie, najgorsza kawa na świecie, zaserwowana mi w ANAKAO na południu Madagaskaru, przygotowana prosto z wody z oceanu, absolutnie i obrzydliwe słona!! Koszmar; od tamtej pory, mam ze sobą butelkę wody i proszę o przygotowanie kawy z mojej wody. A wracając do jedzenia, jak mówiłam, w domach nigdy nie ma zapasów, więc przed każdym posiłkiem, trzeba zrobić parę kroków, wyjść na ulicę przed domem i tam już wszystko się znajdzie, a wszystko przywożone jest świeże w nocy/o świcie z okolicznych wiosek i pól uprawnych. Można też pojechać na większe targi, gdzie wszystko wygląda super smacznie/świeżo, albo super obrzydliwie (patrz zdjęcie).
W każdym razie, zawsze, powtarzam, zawsze jedzenie jest niepowtarzalnie dobre. Nie mam pojęcia w czym tkwi sekret, może ta świeżość, może ta naturalność, może węgiel pod garnkiem, a może powietrze, a może ich dobre humory!!! Jeszcze nie odkryłam!
Pozostając przy jedzeniu, muszę Wam powiedzieć, że żal, o jaki żal, że nie lubię ani trochę owoców morza, bo te, zamawiając je w restauracyjkach na plaży (domki lokalnych mieszkańców), były ŁOWIONE prosto z oceanu na naszych oczach, potem lądowały na pseudo-grillu, potem na naszych talerzach, a potem w żołądkach moich uszczęśliwionych towarzyszy podróży! (patrz zdjęcie).
Za to bardzo smakowało mi mięso z ZEBU; tych ich bawołów z garbami wielbłąda. Smaczne, zdrowe bardzo, chude (czasem za chude). Gorąco polecam steki z zebu. Dla smakoszy ostrego, Malgasze uwielbiają ostre sosy. Prawie każdy produkuje je w domu, z owocami mango i innymi specjałami. Oprócz steków, polecam kurczaka w sosie kokosowym (do dziś moje ulubione danie); szczególnie zamawiacie je na plaży, na której Malgaszki przygotują je z kokosów ściągniętych prosto z drzewa.
Kiedy bycie vazaha przysparza same kłopoty
Niestety, jak się pewnie domyślacie, mój nieszczęsny organizm vazaha, chorował non stop! Od pierwszych do ostatnich dni, a naprawdę raczej zwracałam uwagę na to co jem czy piję (w przeciwieństwie do znajomych, którzy przyjechali i jedli absolutnie WSZYSTKO i nigdy nie zachorowali!!!). Myślę, że to jest nie do przewidzenia i każdy reaguje zupełnie inaczej. Mój żołądek wariował bez przerwy, oddziałując na moje biedne drogi moczowe, przez co tysiąckrotnie znalazłam się w przedziwnych sytuacjach:
- Jakoś zaraz w pierwszych dniach, kiedy jeszcze ten ogromny dom był dla mnie istnym labiryntem, miałam do wyboru, przedzierać się przez kręte, wąskie schody i dwa piętra, żeby dolecieć do łazienki na pierwszym piętrze w środku nocy (z ryzykiem wielkiego buum ze schodów), albo zwymiotować z dachu mieszkania na podwórko obok (z ryzykiem zlecenia z dachu, bo przecież kto by zrobił barierkę, na dachu, na którym non stop bawią się dzieci:). Wybrałam opcję B.
- Mój żołądek niestety nie dał mi spokoju również w dzień, w którym postanowiliśmy odpocząć bycząc się na plaży nie daleko (pojęcie względne na Madagaskarze, niby 20km, ale jechaliśmy ponad 2 godziny, a po drodze zapadliśmy się w piachu, w zrobionej specjalnie przez Malgaszy dziurze na trasie, żeby za niewielką opłatą, móc samochód z dziury wyciągnąć). Tam też wybór był kiepski, a moje wnętrzności domagały się wyjścia na wolność tu i teraz. Zapomniałam dodać, że oczywiście toalet w koło nie było. Miałam do wyboru: wskoczyć do morza, które o tej porze dnia niestety odpływało tak daleko, że musiałabym iść dobre 3- 5 minut w głąb, żeby zanurzyć się choć do kolan (przy czym pewnie WSZYSCY by się gapili, bo po ta biała kobietka miała by iść w głąb morze, w którym nie można nawet popływać). Drugi wybór: krzaki. No to poleciałam, a tu niespodzianka, krzaków nie widać, a w koło same kaktusy, a ja jak głupia bez sandałów. I znowu wybór, wrócić się biegiem po buty na plażę (z ryzykiem, że tam niefortunnie zakończy się moja misja), albo pchać się w stronę tych kaktusów, żeby stać się choć troszkę mniej widoczna dla otaczających mnie w koło lokalnych mieszkańców i kilku turystów wgapionych w białą dziwnie zachowującą się dziewczynę (nie wspomnę o płynących mi z oczu łzach z bólu od wbijających mi się w stopy kolców kaktusów). Wybrałam, zupełnie inną opcję, stanęłam na środku, nie biegnąc ani w jedną ani w drugą stronę i zrobiłam mały spektakl dla wszystkich gapiów.
Malgaska gościnność, a śmierć niewinnej kózki
Niestety moje przybycie, zawsze oznaczało śmierć niczego niewinnej kozy!! Kończyła biedaczka w moim talerzu, a najgorsze jest to, że nie cierpię mięsa z kozy!! Żeby chociaż to było mięso, ale gdzie tam! Ociekający w tłuszczu kawał mięsa, ze skórą, kościami, chrząstkami itd. był najmniej apetyczną rzeczą z jaką się spotkałam. I choćby jak mi było żal biednej niewinnej kózki, notorycznie wymawiałam się moimi problemami z żołądkiem oddając moją porcję wniebowziętym z tego powodu towarzyszom podróży. Z kozy pozostawała tylko garść popiołu, gdyż Malgasze jadają wszystko razem z kości! (Ponoć mają najwięcej witamin, próbowałam, ale fanką nie jestem).
Malgasze to ludzie dumni, także bardzo w czasie odwiedzin, prosząc o drogę do toalety, proponowano mi, że jeśli chcę"tylko siku" to, może skorzystam lepiej z ich prysznica, bo toalety wstyd im pokazać!
A propos zwierzaków, których się nie je, wspomnę o lemurach! Lemury widziałam tylko przy dwóch okazjach – raz w specjalnym Parku Lemurów niedaleko stolicy (polecam – nawet nie same lemury, ale niesamowite widoki – mam więcej fotek, jakby ktoś chciał to piszcie), i raz na wyspie ANAKAO koło TULEAR na południu, kiedy to Lemur wskoczył mi do polnej „toalety”, a ja z gołym tyłkiem i piskiem (jak to przystało na białą Europejkę) wyleciałam z tego kibelka uciekając przed moim złoczyńcą i stając się oczywiście pośmiewiskiem siedzących w pobliżu ludzi. Standard . A lemury są naprawdę słodkie, choć nie co złośliwe, i jeśli człowiek za długo pod nimi postoi to mu taki lemur może coś na głowie na pamiątkę zostawić .
Dla ciekawostki, wracając z parku lemurów, wstąpiliśmy do (jedynej) restauracyjki przy drodze i znudzona ryżem poprosiłam o frytki do kurczaka (a byliśmy już straaasznie głodni!). Ale szybko zmieniłam zdanie i z powrotem zamówiłam ryż, widząc jak kobieta wyciąga za wora ziemniaki i zaczyna je powolutku obierać. O tak, powolutku, bo na Madagaskarze, nikt się nigdy nie śpieszy – no chyba, że kierowcy mini-busów!! Ci pędzą, jak by za nimi gonił jakiś wielki potwór, który wkrótce zassie ich w swojej paszczy!! Jak już tu jesteśmy, to wspomnę krótko o transporcie na Madagaskarze. Bywa różnie!!
Malgaski transaport i (nie) bezpieczeństwo
W mieście typów transportu jest cała masa: od krów, zebu, dorożek, pousse-pousse’ów, rowerów do taksówek, mini-busów, samochodów prywatnych, itd. Generalnie, na chodnikach są handlowcy, piesi/rowerzyści/pousse-pousse’y na ulicy (tak samo jak wiecznie biegające po ulicach dzieci i psy – psy wyglądające jak wychudzone, chore hieny!!) Nie zapominajmy o pieszych!! Są wszędzie, jest ich dużo i chodzą nie przestrzegając absolutnie żadnych zasad (drogowych, bezpieczeństwa, ŻADNYCH).
W miasteczkach, głównym środkiem transportu jest sławny pousse-pousse. Opinie są różne: niektórzy nie chcą wsiadać, mówiąc, że to zakrawa na niewolnictwo, że to człowiek nie maszyna. Ten człowiek i tak będzie to robił, i tak czeka na klientów, a jeśli się nie skorzysta, to on, jego żona i dzieci, nic wieczorem nie zjedzą. Także sami błagają, żeby wsiąść! A serio jest frajda, bo nieraz strach jest większy niż przy skoku ze spadochronu patrząc na jakość dróg (droga to naprawdę dużo za dużo powiedziane;).
Z miasta do miasta najlepiej (co nie znaczy najbezpieczniej) jeździć taxi-brousse czyli po prostu lokalnymi busami, obładowany po dach (i ponad dach). Bez okien, bez klimy, bez pasów, czasem bez siedzenia. Zawsze jest albo za zimno, albo za gorąco, albo Ci wieje, albo jest mega duszno. Zawsze jakieś dziecko jest chore i płacze przez kilka godzin, zawsze siądzie koło Ciebie jakaś typowa czarna MAMMA i nie masz miejsca na swoje wąskie bioderka. Albo jeszcze lepiej, może dołapać Cię żołądek, napaść na Twoje drogi moczowe, i tak jedziesz przez kilka godzin w zamkniętym busie, podskakując co raz na dziurach, albo i bez dziur, bo po prostu jest stary, bus który NIE zatrzyma się na Twoją prośbę, a nawet jeśli się zatrzyma to w sumie możesz najwyżej poszukać jakiegoś drzewa.
Na wyspach Przyjeżdżając na wyspę Saint-Marie (najpiękniejsza plaża jaką widziałam w moim życiu), mieliśmy wydawałoby się świetny pomysł, żeby wziąć motor i objechać całą wyspę. Szkoda tylko, że żadne z nas, nigdy w życiu nie jechało na motorze i żadne z nas nie miało pojęcia co za „droga” nas czeka. Skończyło się bardzo szybko (tutaj expectations >>>>> reality) i z ranami na nogach, które nie pozwoliły nam się kąpać w (słonej) wodzie, na najpiekszej plaży świata.
Po tym dniu, pomyślałam, że nigdy więcej nie wsiądę na motor! Ale cóż, nigdy nie mów nigdy. Spróbowalismy na drugi dzień, ale już z dwoma motorami i dwoma kirowcami. Wtedy dopiero ujrzeliśmy trasę, który niby mieliśmy sami pokonać i w duchu śmialiśmy się, że chwiała Bogu, że do wypadku doszło z samego początku i nie utknęliśmy gdzieś dalej, już w dżungli albo ukrytych piaskowych wioskach
Zawsze pozostaje opcja wypożyczenia rowerów, ale daleko nie zajedziecie, chyba, że z rowerem na plecach hi hi Chociaż Malgasze na rowerach i pouss-possach przewiozą prawie wszystko! (patrz zdjęcie)
Tyle jeszcze do opowiadania, ale nie chcę tu tworzyć dziennika pokładowego ani strony Wikipedii . Chciałabym, żebyście poczuli to co ja czułam, ten zapach, ten klimat, tą gościnność, te smaki, to szczęście, które przepełniało mnie w czasie mojego pobytu.
Lubię zaczynać opowieści od tego, czego człowiek się spodziewa przed wyjazdem, jak się do niego przygotowuje, czego się boi, o czym marzy, żeby na koniec móc to porównać z rzeczywistością. Zazwyczaj staram się napisać tę część jeszcze przed wyjazdem, niestety minęły już prawie 4 lata od wyjazdu, więc tym razem jest trochę nie po kolei. Ale o czym to ja miałam pisać, a tak przygotowania.
Oczywiście zaczęłam od masy szczepień, kupiłam ten cholernie drogi Malarone (którego prawie nigdy nie brałam), Wykupiłam też pół sklepu kremów na opalanie (niestety pojechałam w lipcu/sierpniu - ich okresie zimowym i na nic się nie przydały).
Malgaszy znałam już od 3 lat i pokochałam ich z całego serca. Do tej pory, żyjąc w Polsce, wyszukuję ich rysów w każdym przechodzącym kolorowym na Krakowskim rynku. Potrzebuję ich bliskości, potrzebuję ich muzyki, śpiewów, brzmienia ich języka, ich humoru. Tak więc nie bałam się "ICH", bałam się samej siebie, swoich słabości i tego, że mnie nie zaakceptują. Jestem tylko białą kobietą, a uwierzcie mi u nich (oprócz naszego paszportu) to naprawdę duża wada. Biała kobieta nie umie gotować, nie dba o swojego mężczyznę, nie ulega, pije, i na pewno zdradza. Czyli same kłopoty. W dodatku, Malgaszki są przepiękne!! Serio, chłopcy, plecaki i w drogę.
Malgaska rodzina, doma i imiona
Już na lotnisku czekała na mnie spora grupka ludzi. Była mama biologiczna mojego chłopaka, druga żona ojca, ojciec (jakoś dziwnie ojciec zawsze tylko jeden), potem ciocia, i druga ciocia, jakiś wujek, siostra, pierwsza, druga, trzecia, brat; pierwszy, drugi, no i babcia! Oh, jak bardzo wtedy żałowałam, że przed wyjazdem nie zrobiłam sobie małego drzewka ze zdjęciami i rodzinami, choćby tej najbliższej rodziny; (najbliższej, czytaj około 30 osób).
Już na miejscu okazało się, że to nie koniec przygód z imionami. Znalazłam się w ogromnym domu, którego pokoi/pomieszczeń nigdy się nie doliczyłam, a którego mieszkańców odkrywałam dzień w dzień przez ponad dwa miesiące! Nie pytajcie o imiona, bo do dziś nie znam ich wszystkich. Dla nich było to o tyle prostsze, byłam jedna, a i tak wszyscy nazywali mnie "vazaha"; w wolnym tłumaczeniu "obcokrajowiec","biały", "nie malgasz".
W domu, w którym mieszkałam przez dwa miesiące, oprócz "najbliższej" rodziny, mieszkali również: "dalsza"; rodzina, znajomi, którzy akurat nie mieli się gdzie podziać, krewni, którzy "przejściowo"; nie mają pracy i środków do życia itd. Dodatkowo, mieszkały też służki, krzątające się po całym domu od świtu (około 5ej) do późnego wieczora. Jedyna rola Pani domu to nadzorowanie, całą resztę robią te właśnie „służki” opuszczające swoje odległe wioski dla tego niewielkiego wynagrodzenia, otrzymujące jedzenie i nocleg i w nadziei na spotkanie na swojej drodze księcia z bajki w dużym mieście. Dom nie posiadał prawdziwego prysznica, ani też ciepłej wody, a nawet gdyby miał, to by go nie udostępniali, bo wyobraźcie sobie podgrzewanie wody, rachunki przy prawie 30 osobach pomieszkujących (czytaj: śpiących, jedzących, myjących się, oglądających TV, używających prądu, itd.) i tylko JEDNEJ osobie zarabiającej na całą rodzinę (piekarnia na dole). Z tego samego też powodu, dom nie posiadał lodówki, bo absolutnie nic by się nie uchowało, bo przecież trzeba wszystkim się dzielić z wszystkimi.
Jak tu więc wszystkich wyżywić?! Odpowiedź: ryż.
Ryż je się na śniadanie, obiad, kolację. I to nie: kurczak z ryżem, a ryż z kurczakiem (albo i samą kością). Z ciekawostek o jedzeniu, uwaga, oni nie do końca je patroszą. Wyjaśniam: raz jedząc kurczaka przyrządzonego w domu, znalazłam w środku ziarenka kukurydzy (z naszego ogródka), a innym razem dostałam nafaszerowaną krewetkami rybkę z oceanu!!
A propos oceanu, przypomniała mi się właśnie, najgorsza kawa na świecie, zaserwowana mi w ANAKAO na południu Madagaskaru, przygotowana prosto z wody z oceanu, absolutnie i obrzydliwe słona!! Koszmar; od tamtej pory, mam ze sobą butelkę wody i proszę o przygotowanie kawy z mojej wody. A wracając do jedzenia, jak mówiłam, w domach nigdy nie ma zapasów, więc przed każdym posiłkiem, trzeba zrobić parę kroków, wyjść na ulicę przed domem i tam już wszystko się znajdzie, a wszystko przywożone jest świeże w nocy/o świcie z okolicznych wiosek i pól uprawnych. Można też pojechać na większe targi, gdzie wszystko wygląda super smacznie/świeżo, albo super obrzydliwie (patrz zdjęcie).
W każdym razie, zawsze, powtarzam, zawsze jedzenie jest niepowtarzalnie dobre. Nie mam pojęcia w czym tkwi sekret, może ta świeżość, może ta naturalność, może węgiel pod garnkiem, a może powietrze, a może ich dobre humory!!! Jeszcze nie odkryłam!
Pozostając przy jedzeniu, muszę Wam powiedzieć, że żal, o jaki żal, że nie lubię ani trochę owoców morza, bo te, zamawiając je w restauracyjkach na plaży (domki lokalnych mieszkańców), były ŁOWIONE prosto z oceanu na naszych oczach, potem lądowały na pseudo-grillu, potem na naszych talerzach, a potem w żołądkach moich uszczęśliwionych towarzyszy podróży! (patrz zdjęcie).
Za to bardzo smakowało mi mięso z ZEBU; tych ich bawołów z garbami wielbłąda. Smaczne, zdrowe bardzo, chude (czasem za chude). Gorąco polecam steki z zebu. Dla smakoszy ostrego, Malgasze uwielbiają ostre sosy. Prawie każdy produkuje je w domu, z owocami mango i innymi specjałami. Oprócz steków, polecam kurczaka w sosie kokosowym (do dziś moje ulubione danie); szczególnie zamawiacie je na plaży, na której Malgaszki przygotują je z kokosów ściągniętych prosto z drzewa.
Kiedy bycie vazaha przysparza same kłopoty
Niestety, jak się pewnie domyślacie, mój nieszczęsny organizm vazaha, chorował non stop! Od pierwszych do ostatnich dni, a naprawdę raczej zwracałam uwagę na to co jem czy piję (w przeciwieństwie do znajomych, którzy przyjechali i jedli absolutnie WSZYSTKO i nigdy nie zachorowali!!!). Myślę, że to jest nie do przewidzenia i każdy reaguje zupełnie inaczej. Mój żołądek wariował bez przerwy, oddziałując na moje biedne drogi moczowe, przez co tysiąckrotnie znalazłam się w przedziwnych sytuacjach:
- Jakoś zaraz w pierwszych dniach, kiedy jeszcze ten ogromny dom był dla mnie istnym labiryntem, miałam do wyboru, przedzierać się przez kręte, wąskie schody i dwa piętra, żeby dolecieć do łazienki na pierwszym piętrze w środku nocy (z ryzykiem wielkiego buum ze schodów), albo zwymiotować z dachu mieszkania na podwórko obok (z ryzykiem zlecenia z dachu, bo przecież kto by zrobił barierkę, na dachu, na którym non stop bawią się dzieci:). Wybrałam opcję B.
- Mój żołądek niestety nie dał mi spokoju również w dzień, w którym postanowiliśmy odpocząć bycząc się na plaży nie daleko (pojęcie względne na Madagaskarze, niby 20km, ale jechaliśmy ponad 2 godziny, a po drodze zapadliśmy się w piachu, w zrobionej specjalnie przez Malgaszy dziurze na trasie, żeby za niewielką opłatą, móc samochód z dziury wyciągnąć). Tam też wybór był kiepski, a moje wnętrzności domagały się wyjścia na wolność tu i teraz. Zapomniałam dodać, że oczywiście toalet w koło nie było. Miałam do wyboru: wskoczyć do morza, które o tej porze dnia niestety odpływało tak daleko, że musiałabym iść dobre 3- 5 minut w głąb, żeby zanurzyć się choć do kolan (przy czym pewnie WSZYSCY by się gapili, bo po ta biała kobietka miała by iść w głąb morze, w którym nie można nawet popływać). Drugi wybór: krzaki. No to poleciałam, a tu niespodzianka, krzaków nie widać, a w koło same kaktusy, a ja jak głupia bez sandałów. I znowu wybór, wrócić się biegiem po buty na plażę (z ryzykiem, że tam niefortunnie zakończy się moja misja), albo pchać się w stronę tych kaktusów, żeby stać się choć troszkę mniej widoczna dla otaczających mnie w koło lokalnych mieszkańców i kilku turystów wgapionych w białą dziwnie zachowującą się dziewczynę (nie wspomnę o płynących mi z oczu łzach z bólu od wbijających mi się w stopy kolców kaktusów). Wybrałam, zupełnie inną opcję, stanęłam na środku, nie biegnąc ani w jedną ani w drugą stronę i zrobiłam mały spektakl dla wszystkich gapiów.
Malgaska gościnność, a śmierć niewinnej kózki
Niestety moje przybycie, zawsze oznaczało śmierć niczego niewinnej kozy!! Kończyła biedaczka w moim talerzu, a najgorsze jest to, że nie cierpię mięsa z kozy!! Żeby chociaż to było mięso, ale gdzie tam! Ociekający w tłuszczu kawał mięsa, ze skórą, kościami, chrząstkami itd. był najmniej apetyczną rzeczą z jaką się spotkałam. I choćby jak mi było żal biednej niewinnej kózki, notorycznie wymawiałam się moimi problemami z żołądkiem oddając moją porcję wniebowziętym z tego powodu towarzyszom podróży. Z kozy pozostawała tylko garść popiołu, gdyż Malgasze jadają wszystko razem z kości! (Ponoć mają najwięcej witamin, próbowałam, ale fanką nie jestem).
Malgasze to ludzie dumni, także bardzo w czasie odwiedzin, prosząc o drogę do toalety, proponowano mi, że jeśli chcę"tylko siku" to, może skorzystam lepiej z ich prysznica, bo toalety wstyd im pokazać!
A propos zwierzaków, których się nie je, wspomnę o lemurach! Lemury widziałam tylko przy dwóch okazjach – raz w specjalnym Parku Lemurów niedaleko stolicy (polecam – nawet nie same lemury, ale niesamowite widoki – mam więcej fotek, jakby ktoś chciał to piszcie), i raz na wyspie ANAKAO koło TULEAR na południu, kiedy to Lemur wskoczył mi do polnej „toalety”, a ja z gołym tyłkiem i piskiem (jak to przystało na białą Europejkę) wyleciałam z tego kibelka uciekając przed moim złoczyńcą i stając się oczywiście pośmiewiskiem siedzących w pobliżu ludzi. Standard . A lemury są naprawdę słodkie, choć nie co złośliwe, i jeśli człowiek za długo pod nimi postoi to mu taki lemur może coś na głowie na pamiątkę zostawić .
Dla ciekawostki, wracając z parku lemurów, wstąpiliśmy do (jedynej) restauracyjki przy drodze i znudzona ryżem poprosiłam o frytki do kurczaka (a byliśmy już straaasznie głodni!). Ale szybko zmieniłam zdanie i z powrotem zamówiłam ryż, widząc jak kobieta wyciąga za wora ziemniaki i zaczyna je powolutku obierać. O tak, powolutku, bo na Madagaskarze, nikt się nigdy nie śpieszy – no chyba, że kierowcy mini-busów!! Ci pędzą, jak by za nimi gonił jakiś wielki potwór, który wkrótce zassie ich w swojej paszczy!! Jak już tu jesteśmy, to wspomnę krótko o transporcie na Madagaskarze. Bywa różnie!!
Malgaski transaport i (nie) bezpieczeństwo
W mieście typów transportu jest cała masa: od krów, zebu, dorożek, pousse-pousse’ów, rowerów do taksówek, mini-busów, samochodów prywatnych, itd. Generalnie, na chodnikach są handlowcy, piesi/rowerzyści/pousse-pousse’y na ulicy (tak samo jak wiecznie biegające po ulicach dzieci i psy – psy wyglądające jak wychudzone, chore hieny!!) Nie zapominajmy o pieszych!! Są wszędzie, jest ich dużo i chodzą nie przestrzegając absolutnie żadnych zasad (drogowych, bezpieczeństwa, ŻADNYCH).
W miasteczkach, głównym środkiem transportu jest sławny pousse-pousse. Opinie są różne: niektórzy nie chcą wsiadać, mówiąc, że to zakrawa na niewolnictwo, że to człowiek nie maszyna. Ten człowiek i tak będzie to robił, i tak czeka na klientów, a jeśli się nie skorzysta, to on, jego żona i dzieci, nic wieczorem nie zjedzą. Także sami błagają, żeby wsiąść! A serio jest frajda, bo nieraz strach jest większy niż przy skoku ze spadochronu patrząc na jakość dróg (droga to naprawdę dużo za dużo powiedziane;).
Z miasta do miasta najlepiej (co nie znaczy najbezpieczniej) jeździć taxi-brousse czyli po prostu lokalnymi busami, obładowany po dach (i ponad dach). Bez okien, bez klimy, bez pasów, czasem bez siedzenia. Zawsze jest albo za zimno, albo za gorąco, albo Ci wieje, albo jest mega duszno. Zawsze jakieś dziecko jest chore i płacze przez kilka godzin, zawsze siądzie koło Ciebie jakaś typowa czarna MAMMA i nie masz miejsca na swoje wąskie bioderka. Albo jeszcze lepiej, może dołapać Cię żołądek, napaść na Twoje drogi moczowe, i tak jedziesz przez kilka godzin w zamkniętym busie, podskakując co raz na dziurach, albo i bez dziur, bo po prostu jest stary, bus który NIE zatrzyma się na Twoją prośbę, a nawet jeśli się zatrzyma to w sumie możesz najwyżej poszukać jakiegoś drzewa.
Na wyspach Przyjeżdżając na wyspę Saint-Marie (najpiękniejsza plaża jaką widziałam w moim życiu), mieliśmy wydawałoby się świetny pomysł, żeby wziąć motor i objechać całą wyspę. Szkoda tylko, że żadne z nas, nigdy w życiu nie jechało na motorze i żadne z nas nie miało pojęcia co za „droga” nas czeka. Skończyło się bardzo szybko (tutaj expectations >>>>> reality) i z ranami na nogach, które nie pozwoliły nam się kąpać w (słonej) wodzie, na najpiekszej plaży świata.
Po tym dniu, pomyślałam, że nigdy więcej nie wsiądę na motor! Ale cóż, nigdy nie mów nigdy. Spróbowalismy na drugi dzień, ale już z dwoma motorami i dwoma kirowcami. Wtedy dopiero ujrzeliśmy trasę, który niby mieliśmy sami pokonać i w duchu śmialiśmy się, że chwiała Bogu, że do wypadku doszło z samego początku i nie utknęliśmy gdzieś dalej, już w dżungli albo ukrytych piaskowych wioskach
Zawsze pozostaje opcja wypożyczenia rowerów, ale daleko nie zajedziecie, chyba, że z rowerem na plecach hi hi Chociaż Malgasze na rowerach i pouss-possach przewiozą prawie wszystko! (patrz zdjęcie)
Tyle jeszcze do opowiadania, ale nie chcę tu tworzyć dziennika pokładowego ani strony Wikipedii . Chciałabym, żebyście poczuli to co ja czułam, ten zapach, ten klimat, tą gościnność, te smaki, to szczęście, które przepełniało mnie w czasie mojego pobytu.
To dopiero początek.. CDN.
Dodane komentarze
piotrmas 2011-12-18 21:29:59
powiem TYLKO tyle :))) sa rozne ksiazki i rozne programy prowadzone przez wiadomo kogo i wiadomo w jakim temacie i klimatach ..ale dawno sie tak nie nausmiechałem czytajac wstep do calosci :) jak czesto brakuje samokrytycyzmu w relacjach a jakze tam duzo bałwochwalstwa ..a tutaj...wywazone idealnie :)nitkaska 2011-12-17 00:11:37
jestem zachwycona! Chcę tylko takie relacje z wypraw!!! TYLKO TAKIE! No i oczywiście BARDZO Ci współczuję problemów żołądkowych, ale jakże się uśmiałam czytając o nich:):):) Nie mogę się doczekać końca opowieści! Pisz! Pozdrawiam. AnitaPrzydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.