Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Wakacje w Korei Północnej > KOREA PÓŁNOCNA


iloveyourmici.blox.pl iloveyourmici.blox.pl Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie KOREA PÓŁNOCNA / Azja / Korea Północna / Pjongjangwww.iloveyourmici.pl

Jest dziesiąta rano. Budzi mnie domofon. Nie wiem do końca co się dzieje, wczoraj znowu ostro popiliśmy. To Dan i Gobo: angielsko-polska para, z którą mam jechać na wakacje. O 10 mieliśmy już łapać taksówkę na lotnisko a ja jestem niespakowany. Wczoraj stwierdziłem, że rano będzie jeszcze mnóstwo czasu. Gobo pomaga mi powrzucać najpotrzebniejsze rzeczy do torby. Pojade na bogato. Decyduję się ubrać w mój urodzinowy, złoty dres w smoki. Wczoraj jeszcze miałem powód, żeby tego nie robić, ale teraz go nie pamiętam. Do tego złoty wisior Luis Vuitton z diamentami z targu i złoty zegarek. Nie moge znaleźć sygnetu.
Na lotnisku odprawia się tłum turystów. Dan jest chyba nieco zawiedziony, że nie jest jedynym, który leci do Korei. Siedzą z nami Koreańczycy w garniturach z Kim Il Sungiem wpiętym w klapę. Szpiedzy? Opiekunowie? Chyba nas obserwują. Zastanawiamy się czy możemy wziąć ze sobą alkohol. Podobno Korea stara się zarobić na turystach ile się da. Dan przypomina sobie, że można zabrać prezenty dla przewodników. Będziemy więc udawać, że litrowy Smirnoff będzie dla nich.
Tupolew Tu-204 wygląda naprawdę retro. Pewnie służył już w czasach kiedy można było jeszcze w nim palić. Rosyjski napis przed moimi oczami informuje o kamizelce ratunkowej pod siedzeniem. Nigdy mnie nie martwiły katastrofy lotnicze, ale chyba tym razem szanse na awaryjne lądowanie znacznie wzrastają. Linie Airkoryo są jedynymi, które w rankingu portalu Skytrax mają jedną gwiazdkę. Filmik promocyjny, który nam wyświetlają jest chyba jeszcze starszy niż sam Tupolew. Północno-koreańska gazetka, którą wręczają stewardessy, na dziesięciu stronach przedstawia pięć zdjęć wielkiego przywódcy. Zabawne, że Koreańczycy czytają ją z prawdziwym zainteresowaniem. Po godzinie zaczynam do siebie dochodzić. Przypominam sobie, że nie chciałem wczoraj jechać w moim dresie bo będę wyglądał jak idiota, ale siedzący za mną Anglicy mówią, że jest cudowny. Posiłek serwowany w samolocie nie odbiega za bardzo od tego co serwują inne linie. Stewardessa prosi żeby zatrzymać jednorazowe kubeczki. Chyba bardzo oszczędzają. Po lekturze „Światu nie mamy czego zazdrościć“ Barbary Denick mam w głowie wiele pytań. Dlaczego ci ludzie ze znaczkiem w klapie nie postanowili uciec będąc w Chinach? Czy ich rodzinom by coś groziło? Kim jest mężczyzna w płaszczu, który chodzi krok w krok za stewardesami?
Stewardessa mówi przez głośniczek tak nieśmiało, że ledwo ją słychać. Podchodzimy do lądowania. Pierwszy raz żałuję, że nie siedzę przy oknie, każdy z nas jest głodny niecodziennych widoków, nikt nie zapłacił tysiąca euro żeby jeździć cztery dni po muzeach. Ma być nieco zimniej niż w Pekinie, za oknem widać śnieg. Pas startowy jest ogrodzony drutem kolczastym niczym obóz koncentracyjny.
Pierwsze wrażenie po lądowaniu? Jesteśmy w Polsce. Stary terminal się sypie, nowy, wielki aluminiowy barak w nadal popularnym w Polsce stylu z lat 90-tych. Restauracja osobno, w plastikowej budzie. Bramka do wykrywania metalu jest chyba atrapą, na pewno nie działa, podobnie jak ręczny skaner, którym celniczka mnie raczej puka w kieszenie niż skanuje. Konfiskują mi telefon, mam go odzyskać na granicy. Celnik pakuje go w szary papier, przybija pieczątki jako plomby i szczelnie owija taśmą klejącą.
W sumie będzie nas piątka. Siedzimy w vanie z Francuzem i czekamy na Singapurczyka. Przed lotniskiem stoi kilkanaście aut, niektóre całkiem drogie, podjeżdża nawet Jaguar. Mam takiego kaca, że nie jestem pewien czy naprawdę tu jestem. Dan mów, że na mojej twarzy maluje się przerażenie.
Przewodnicy są bardzo mili, wyobrażałem ich sobie wcześniej jako dwóch identycznych, bezdusznych, agentów Smithów z Matrixa, a ci nie przestają się uśmiechać. Wziąłem ze sobą breloczki z napisem „I love Bali“, które jako prezenty dla naszych opiekunów wydawały mi się być świetnym żartem, teraz jestem pewien, że nikomu ich nie wręczę. ( to zdanie jest dobre ale chyba za wcześnie, z tekstu jeszcze nie wynika co sprawia taką reakcję) Przewodnik opowiada o Korei, dowiadujemy się między innymi, że mają tu cztery pory roku: wiosnę, lato, jesień i zimę. Po drodze mijamy billboard reklamujący samochody terenowe nieznanej mi marki. Przewodnik leci dalej z historią jakby czytał z Wikipedii. Singapurczyk jest podekscytowany śniegiem. Przed Pjongjangiem zatrzymuje nas żołnierz do kontroli, przewodnik ostrzega, że od tej pory możemy robić zdjęcia tylko jeśli wcześniej zapytamy sie o zgodę. Tłumaczy to tym, że niektóre obiekty są wojskowe, a że nie wiemy które, moglibyśmy przypadkiem je sfotografować. Wjeżdżamy do stolicy, mijamy pomalowane na jaskrawe kolory bloki, widzę ludzi niosących zawieszone na koromysłach wiadra z wodą z rzeki. Mimo, że na ulicach jest niewiele aut, jest ich znacznie więcej niż się spodziewałem. Przewodnik zwraca nasza uwagę na piękne kwiaty, którymi mieszkańcy Pjongjangu przyozdobili ulice, żeby uczcić siedemdziesiąte urodziny wielkiego generała. Mają one dziwnie jaskrawy, seledynowy kolor. Muszą być plastikowe. Przewodnik jest bardzo podekscytowany bo jesteśmy pierwszymi Polakami jakich spotkał. Wytrzeszczam się przez okno, żeby zobaczyć coś czego nie da się znaleźć w internecie. Ludzie chyba dalej cierpią tu głód. Bus zatrzymuje się na skrzyżowaniu, a na chodniku jakaś kobieta zbiera ziarnko po ziarnku kaszę, która się jej rozsypała. Pierwszą atrakcją, którą przyjdzie nam zobaczyć będzie łuk triumfalny. Przewodnik z dumą informuje, że jest o trzy metry wyższy niż ten w Paryżu. Mam okazję przyjrzeć się seledynowym kwiatom. Okazują się być jakąś sałatopodobną rośliną, pomalowaną jaskrawą farbą. Przy gablocie z zestawem zdjęć z Kim Dzong Ilem stoi grupka dzieci i wpatruje się w swojego przywódcę. Wyglądają na zaciekawione mimo iż podobna gablota znajduje się w każdym budynku i przy każdej ulicy. Boże, oni chyba na prawdę w to wszystko wierzą.
Nie ma świateł na skrzyżowaniach, nie wiem czy z braku ruchu, prądu czy pieniędzy. Ruchem kierują piękne panie, w niebieskich mundurkach z futrzanym kołnierzem, ich strój, sądząc po filmie, który oglądaliśmy w czasie lotu nie zmienił się od lat siedemdziesiątych. Na stoisku z pamiątkami na lotnisku sprzedawano książki o pożółkłych stronach, prawdopodobnie też wydrukowane w latach siedemdziesiątych. Przewodnik prosi nas, żebyśmy dbali o gazety i książki, które będą dla nas dostępne w hotelu. Żeby nie pakować w nie pamiątek itp. Jakby wszystkiego była ograniczona ilość i nie byłoby możliwe wyprodukowanie kolejnych egzemplarzy. Prawdopodobnie tak jest. Mijamy kolejne kolorowe bloki o oknach z popękanymi szybami.
Gdyby po Północnej Korei można było podróżować swobodnie byłaby to prawdziwa podróż w przeszłość. W sposób w jaki jest to wszystko zorganizowane, można to tylko traktować jako stary, nudny film propagandowy. Brak pieniędzy powstrzymał Pjongjang przed rozwojem w chińskim stylu. Skala jest bardziej ludzka. Betonowe bloki, pozbawione jakiegokolwiek detalu, pomalowane są byle jak, na agresywne kolory.
Według przewodnika miasto jest w trakcie renowacji. Wszystko jednak się sypie i wygląda jakby próbowano to jakoś utrzymać w kupie mimo braku jakichkolwiek środków. Pewnie powtarza historię o remoncie od wielu lat. Czas się zatrzymał, podobnie jak cały przemysł, w latach 70 tych i oprócz terminalu na lotnisku wszystkie budynki powstały w podobnym czasie. Niektóre są całkiem niezłe i mogłyby być po renowacji wzorcowymi przykładami modernizmu. No jest jeszcze oczywiście Duma Korei, hotel piramida, który po wielu latach, w końcu został wykończony. Jest to doskonały symbol tego jak w czasach głodu można wybudować potwornie drogi niepotrzebny obiekt na pokaz. Budynek został w tym roku, tuż po skończeniu fasady, wybrany jednym z 10 najbrzydszych budynków świata według CNN.
Poza pojedynczymi, kolorowymi sztukami odzieży z chińskiego poliestru na ulicach panują szaro-brązowe kolory.
Nasz hotel stoi na wyspie. Ma 47 pięter, rzut na planie trójkąta i obrotową restaurację na dachu. Lobby prezentuje się całkiem nieźle... jak na lata siedemdziesiąte. Do naszej dyspozycji mamy: saunę, kręgle, karaoke, kasyno, kilka sklepów z pamiątkami, sklep z bardzo tanim alkoholem, bar i kilka restauracji. Kolacja jest pierwszym z całej serii gastronomicznych rozczarowań. Spodziewałem się, że Koreańczycy będą chcieli nam pokazać jak dostatnio się u nich żyje poprzez obficie zastawione stoły. W końcu wyjazd na cztery noce do Korei kosztuje więcej niż dwa tygodnie all inclusive w Egipcie. Na stole pojawiają się kolejno różne dania, serwowane na talerzykach wielkości spodków pod filiżanki. Jak później sprawdzę najeść się można, jeśli się wszystko zje, a nie jest to proste. Największe obawy budzi mięso, smutne żylaste ochłapy. Wszystko wygląda tak jakby ktoś kupił co się było, a wybór był mizerny, a potem podzielił to między gości. W ten sposób, na koniec dostajemy jabłko podzielone na pięć kawałków. Ktoś żartuje, że może to jest wystawny obiad według Koreańczyków, prawdopodobnie jemy najlepiej w kraju.
Próbujemy uzgodnić z przewodnikami program wycieczki. Jest nas piątka, wszyscy poniżej trzydziestki, powinno nie być problemu. Zmieniają się pewne mało atrakcyjne punkty wycieczki na inne jeszcze mniej atrakcyjne. Próbujemy doprosić się spaceru po mieście. Przewodnik mówi, że będzie musiał porozmawiać o tym z przełożonym.
Zostajemy sami w hotelowym barze. Piwo za 2,5$ okazuje się wyśmienite, zdecydowanie lepsze niż chińskie, chociaż zbyt przypomina Paulanera, żebym mógł uwierzyć, że to krajowa produkcja. Zwiedziliśmy juz wszystkie atrakcje hotelu i zastanawiamy się co robić. Budynku nam opuszczać nie wolno. Wpisując nazwę hotelu w Google, pierwszą informacją na jaką się natrafia jest tajemnicze piąte piętro. Ktoś zauważył, że w windzie brakuje przycisku z numerem 5. Ktoś inny zszedł na dół schodami i trafił na zamknięte stalowe drzwi. Jedna osoba twierdzi, że raz drzwi były otwarte, a za nimi siedziała armia urzędników w słuchawkach, podsłuchująca gości. Z braku innych zajęć postanawiamy to sprawdzić. W windzie okazuje się, że przyciski z 4 i 6 piętra nie działają. Znajdujemy na siódmym schody pożarowe i po cichu schodzimy na dół. Emocje sięgają zenitu, czuję się jak małe dziecko, jestem przekonany, że gdyby na dole ktoś trzasnął drzwiami, wszyscy z piskiem ucieklibyśmy na górę. Dan idzie pierwszy, wyobrażam sobie jak pada strzał i jego ciało osuwa się na posadzkę. Na piątym piętrze trafiamy na zamknięte stalowe drzwi. Można się tego było spodziewać. Co turnus musi sie tędy przetaczać tabun turystów. Kondygnacja ma podwójną wysokość. Spod drzwi wydobywa się światło. Po cichu schodzimy na dół, żeby ochłonąć przy kolejnym piwie. Przy stoliku obok siedzą Anglicy poznani w samolocie. Okazuje się, że są przewodnikami dużej grupy. Na pytanie o piąte piętro mówią, że jakbym poleciał z nimi to by mi powiedzieli. Wyjazd z ich firmą był o połowę droższy, a skończylibyśmy w 30 osobowej grupie.
O 6.30 budzi nas telefon z recepcji. Pobudka o świcie w zamglonej Korei nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń. Śniadanie nie oszałamia, ale i tak będzie najlepszym posiłkiem jaki zjemy w tym kraju. Niejadalne pączki, szary chleb tostowy, dżem bez owoców i sałatka jajeczna, którą się potem odbija przez cały dzień. Wyjeżdżamy na wycieczkę w kierunku odległych o 160km gór. Droga jest prawie pusta, za oknem wyjałowione pola, pojedynczy ludzie siedzący w dziwnych miejscach, albo idący bez celu. Gdzieś daleko majaczą ponure wsie. Po 10 minutach proszę Dana, żeby mnie obudził jak zobaczy coś ciekawego. Po godzinie widzę, że i on śpi.
Budzi nas gwałtowne hamowanie i klakson. Ludzi idących środkiem drogi, tak rzadko musi mijać samochód, że zupełnie o takiej możliwości zapomnieli. Obie atrakcje dzisiejszego dnia położone są w pięknej, górskiej okolicy. Z powodu braku przemysłu, wszystkie fabryki są nieczynne bowiem od kilkudziesięciu już lat, rześkie górskie powietrze oszałamia. Czuć zapach drzew, jak w polskich górach. Buddyjska świątynia, którą szybko oglądamy nie robi specjalnie na nikim wrażenia. Większość odbudowano używając betonu, po kolejnym amerykańskim czy też japońskim brutalnym bombardowaniu. Pytam przewodników czy są buddystami. Ze śmiechem, jakbym zadał im jakieś absurdalne pytanie, odpowiadają, że nie. Jakiś czas później, kiedy lepiej sie już poznamy, przewodniczka zapyta mnie o katolicyzm i komunizm w Polsce. Opowiem jej jak było u nas, że komunizm był utożsamiany z rosyjską okupacją, a ludzie, od zawsze gorliwi katolicy zbierali się wokół kościoła jako punktu oporu. Przewodniczka kiwa głową patrząc na mnie z lekką pogardą.
Kolejnym punktem wycieczki są Muzea Międzynarodowej Przyjaźni. Pod tą radosną nazwą kryją się dwie górskie twierdze, ubrane w orientalny ornament, zawierające wszystkie podarki wręczone obu drogim przywódcom. Po obu stronach olbrzymich, bogato rzeźbionych stalowych wrót stoją bez ruchu koreańscy żołnierze. Mimo mrozu, w rękach bez rękawiczek trzymają wypolerowane srebrne AK-47.
Oba muzea zaczynamy oglądać od sal, w których znajdują się mapy świata z diodami oznaczającymi kraje, które podarowały coś jednemu z Kimów. Starszy dostał ich chyba ponad 200 tysięcy, przewodniczka oznajmia, że w związku z tym, że aby każdemu poświęcić choćby kilku sekund, potrzebowalibyśmy na to mnóstwo czasu, musimy wybrać kilka państw, których podarki chcielibyśmy zobaczyć. Każdy decyduje się na swoją ojczyznę. Ogólnie całe założenie to mega lipa, w szklanych gablotach upchano mnóstwo chłamu. Mijamy telewizory, biurka z lat 90tych, tanie samochody chińskich marek i inne podarki od firm, które pragną tu zainwestować. Polska, z Jaruzelskim na czele nasłała mnóstwo kryształów, bardziej postarali się wielcy przywódcy komunistycznych Chin i ZSSR, którzy podarowali Kim Ir Sunowi luksusowe wagony i kuloodporne auta. Największe wrażenie robią chyba wyłożone marmurem korytarze, ciągnące się setkami metrów pod ziemią. Wzdłuż nich, ponumerowane drzwi do kolejnych sal z podarkami, a na ścianach jakieś absurdalne, zfotoszopowane bez żadnych umiejętności zdjęcia zwierząt. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że za każdymi drzwiami mogą kryć się wspaniałe dary, gdyż w naszych kilku salach, była już większość znanych mi państw. Proszę więc nawiedzoną przewodniczkę, w sukni jak z bajki o księżniczkach, żeby nam pokazała co kryje się w jednej, przypadkowej, mijanej przez nas właśnie sali. Mówi, że niestety wzięła klucze tylko do kilku wybranych. Do ciekawszych eksponatów należą: piłka z podpisem Michaela Jordana, piłka z podpisem Pele i wypchany krokodyl, który idąc na dwóch łapach niesie tacę z kieliszkami, co przewodniczka tłumaczy jako hołd bestii składany wielkiemu przywódcy. Na koniec sklepik z marną selekcją pamiątek.
Jadąc na kolację mijamy górski hotel. Przewodnik mówi, że nocleg w nim kosztuje 200$ za noc. Zastanawiam się kto z niego korzysta w kraju, w którym praktycznie nie istnieje turystyka. Hotel, w którym jemy obiad ma odcięty prąd i wodę, podobnie jak cała okolica, sądząc po ludziach z wiadrami kursującymi między rzeką a blokami. W zimnym budynku panuje absolutna cisza. Zastanawiam, się jak przyrządzono nasz paskudny obiad.
Po drodze macham do kobiet siedzących w roboczych kombinezonach przy drodze. Uśmiechają się i odmachują. Na skutej lodem rzece ślizgają się pojedyncze dzieci, bez żadnej opieki. Przed samym Pjongjangiem mijamy kolumny żołnierzy wracających z jakiś robót. Niosą w rękach zniszczone łopaty i taczki bez kółek. W kraju o milionowej armii sprzęt budowlany nie jest potrzebny.
Przed powrotem do hotelu czeka nas jeszcze wycieczka do stacji metra, która opisywana jest jako najpiękniejsza i najgłębiej położona na świecie. Atrakcja wydaje się dość mizerna, ale okazuje się jednym z najmocniejszych punktów wyjazdu. Z okazji naszej wizyty nikt nie zamknął stacji i nie ustawił w środku aktorów. Wchodząc do budynku uderza w nas smród stęchlizny, bramki nie działają więc bilety wręczają nam kontrolerzy. Zjeżdżamy w dół niekończącymi się ruchomymi schodami, w rytm muzyki przypominającej czołówkę z „Ojca chrzestnego“, a obok nas, w przeciwnym kierunku jadą zwykli Koreańczycy. To pierwszy i jedyny nasz kontakt z prawdziwymi mieszkańcami tego kraju. Wyglądają na smutnych i zmęczonych, jadą w starych, ponurych ubraniach, część odwraca wzrok w przeciwnym kierunku, część patrzy z wrogością prosto w oczy. Nikt się nie uśmiecha. Sama stacja jest ładna... jak na lata siedemdziesiąte. Czysty koreański socrealizm. Mozaiki przedstawiające wodza, brudne marmury, lampy z kolorowego szkła. Grupki ludzi zebrały się przy wywieszonych na peronie gazetach. Podjeżdża pociąg pierwszej generacji wykończony w środku dyktą, wciąż słychać tą samą melodię. Wydaje mi się, że jestem w starym filmie, w każdym wagonie wiszą portrety przywódców, ludzie ukradkiem spoglądają w naszym kierunku. To jedyna czysta chwila prawdziwego życia w Pjongjang, mieście które ma najwyższy standard w kraju.
Wieczorem w hotelu znowu wybieramy się na poszukiwanie wejścia na piąte piętro. Znaleźliśmy drugą klatkę schodową, chcemy nią zejść z siódmego piętra. Wysiadamy z windy i naszym oczom ukazuje się drzemiący w fotelu nasz przewodnik. Nie wiem kto jest bardziej zdziwiony. Na pytanie co tu robimy, odpowiadamy mu tym samym. Mówi, że czeka na swojego kolegę, domyślamy się, że przełożonego. Rzucamy mu, że przyjechaliśmy się z nim spotkać i zanim sobie uświadomi jak bezsensowna jest nasza odpowiedź szybko wsiadamy do windy. Po chwili przysiada się do nas w barze. Czy przysłał go szef? Pyta się czego szukaliśmy na siódmym piętrze. Bawi mnie ta sytuacja i pytam się go wprost, co znajduje się na piątym piętrze. Przez chwilę ma zdziwioną minę, mówi, że nie wie o czym mówię. Przedstawiamy mu jak się sprawy mają, opowiadamy o krążącej po internecie legendzie. Mówi, że nic nie wie i nikt go wcześniej o to nie pytał. Może się tylko domyślać, że klimatyzacja. Pytamy co w takim razie znajduje sie na 45 piętrze, które również nie ma przycisku w windzie. Wybałusza oczy jeszcze bardziej i mówi, że ok, o piąte piętro go już ludzie pytali, ale o 45 jeszcze nigdy. Droczę się z nim jeszcze chwilę, ale widać w Korei nie znają ironi i po chwili widzę, że się zdenerwował i ma mnie dość.
Czwartek, 16 lutego, siedemdziesiąte urodziny Kim Jong Ila. Jedno z największych świąt państwowych w Korei Północnej. Patrząc na listę atrakcji na dziś opadają mi ręce. Po spacerze w parku fontann, które nie działają, składamy kwiaty na cmentarzu walczących o Koreę i jedziemy na wystawę kwiatów. Dziwne, ale ta bardzo wątpliwa atrakcja okazuje się być tak absurdalnym wydarzeniem, iż jestem pewien, że nigdy go nie zapomnę. Przed wejściem zgromadziły się tłumy, w środku kolejka zwiedzających nie ma końca. Po zbudowanym specjalnie w tym celu budynku oprowadza nas urocza, choć zupełnie nawiedzona dziewczyna w stroju calineczki. Dowiadujemy się, że Kimdżongilię, kwiat przypominający olbrzymią pelargonię, wyhodował i podarował przywódcy Korei jakiś japoński botanik. Na całą wystawę składają się nadesłane z całego kraju, ale też z zagranicy instalacje. Połowa z nich to miniaturka domku, w którym urodzić się miał Kim Il Sung i mnóstwo kwiatów w doniczkach. Udając zachwyt próbuję zdobyć zaufanie przewodniczki. Zadaję mnóstwo pytań, które wcale jej nie dziwią, jakby zainteresowanie tą wystawą było całkowicie naturalne. Dziewczyna jest tak ślepo zakochana w swoim zmarłym przywódcy, że czuję się jakbym rozmawiał z robotem. Pytam się, czego już po chwili żałuję, czy kwiat można zabrać ze sobą do domu. Okazuje się, że tak i już po chwili stoję na zewnątrz z korzeniem Kimdżongili za 5$ w ręce.
Kolejne atrakcje dzisiejszego dnia to cyrk i zawody łyżwiarskie, za które musimy zapłacić dodatkowo po 30e. Zdecydowanie większą część widowni obu obiektów zajmują Koreańczycy. Obserwuję ich twarze, czy naprawdę jest to dla nich atrakcja? Zakładając, że podobne, nawet najbardziej mizerne występy odbywają się tylko raz czy dwa razy w roku, a może biorąc pod uwagę okrągłą rocznicę urodzin, raz na dziesięć lat, a wziąć w nich udział mogą tylko nieliczni, jest to nie lada wydarzenie. Przy rodzinnym stole być może nie raz jeszcze, z radością wspominają jak rok wcześniej byli w cyrku, albo kilka lat wcześniej na zawodach. W mroku cyrkowych trybun, podczas występów clownów, na twarzach starych Koreanek pojawia się szczery grymas radości.
Na zawodach łyżwiarskich usiadł koło mnie samotny Anglik z przewodniczką. Wydaje się spragniony towarzystwa i już po chwili wylewa się z niego morze słów. Przyleciał tu świętować swoje trzydzieste urodziny. Przyleciał sam i to prosto z Anglii. Ile zapłacił, nie chce powiedzieć, z biletem Anglia-Pekin bardzo dużo. Jest na indywidualnej wycieczce gdzie teoretycznie sam mógł ustalić sobie plan. Teoretycznie bo ustalanie oznacza wybór z listy zaprezentowanej mu przez opiekunów. Jest wściekły, gdyż nikt mu nie powiedział o tym co zostało w ostatniej chwili wykreślone z programu, a jest tego sporo. Jego relacja wydaje się upiorna. Był w podobnych miejscach, ale wszędzie sam. Sam więc, nie licząc przewodniczki, przemierzał korytarze Muzeum Przyjaźni, sam jadł posiłek przy świecach w swoje trzydzieste urodziny w hotelu bez prądu, podobnie jak wszystkie pozostałe posiłki. Jest też jedynym gościem olimpijskiego (?) hotelu w Pjongjang. Wycieczka po Korei Północnej idealna, czy już paranoja?
Kolejny wieczór i kolejne przygody z piątym piętrem. Schodzimy z dziesiątego w dół. Nie udało nam się jeszcze pokonać jednego piętra, kiedy gdzieś na dole otwierają się drzwi. Wszyscy zamierają w bezruchu. Na poręczy poniżej widać czyjąś dłoń. Liczę kolejne piętra, jeśli się nie mylę, ktoś wyszedł na piątym! Słychać kroki, na szczęście nieznajomy zmierza w dół. Czekamy dziesięć minut i decydujemy się iść dalej. Znów podwójne piętro i stalowe drzwi. Sączy się spod nich światło, a na progu leżą niedopałki papierosów. Przez chwilę stoimy i nasłuchujemy, nie docierają do nas żadne dźwięki. Mijamy kolejne piętra, aż docieramy do piwnicy. Rozglądamy się po zaułkach i znajdujemy na ścianie wielką mapę hotelu. Pokazano na niej parter, pierwsze piętro, powtarzalną kondygnację z pokojami i... jako jedyne wyróżnione piętro piąte. Układ pomieszczeń różni się od pozostałych, pomieszczenia wydają się zbyt małe, żeby mogła to być hala z klimatyzatorami. Czy udało nam się rozwiązać zagadkę? Dzisiejszej nocy się nie dowiemy bo nikt z nas nie jest w stanie rozszyfrować koreańskich hieroglifów. Musimy tu wrócić z aparatem. Tymczasem z bijącymi szybciej sercami wracamy do baru sie naradzić.
Dzień przed wyjazdem zobaczyć mamy jeszcze strefę zdemilitaryzowaną i znane z telewizji nieruchome sylwetki patrzących sobie prosto w oczy żołnierzy. Wyruszamy naszym busem o świcie, mijamy charakterystyczne sylwetki Koreanek w tradycyjnych strojach, tworzące bramę stolicy i prujemy pustą autostradą ze stałą prędkością 90km/h. Wygląda to jakby drogi były zaplanowane tak, aby nie przecinać miast. W każdym innym kraju wydawało by się to pożądane, aby ciężki transport nie zakłócał spokoju mieszkańców, tu wydaje się to zabiegiem mającym uniemożliwić turystom zobaczeniem prawdziwego życia. Wszyscy śpią, za oknami ugór i maleńkie domki w oddali. Zanim bus zatrzyma się przed punktem kontrolnym przewodniczka ostrzeże nas, żebyśmy absolutnie nie robili zdjęć bez ich zgody. W szarym baraku kolejny sklepik z tym samym asortymentem, aluminiowe przypinki, plakaty propagandowe, książki o drogich przywódcach i żeńszeń, który musi być jednym z nielicznych koreańskich produktów eksportowych. Przed zupełnie nieczytelną mapą obszaru granicznego, oficer tłumaczy nam przebieg granic i znaczenie poszczególnych budynków. Na środku zaznaczono czerwonym kółkiem ścięte drzewo. Dan opowiada mi na ucho historię incydentu z toporem. Według umowy między stronami, wszelkie działania w strefie zdemilitaryzowanej powinny być wcześniej obustronnie uzgodnione. Pewnego letniego dnia dwóch amerykańskich żołnierzy zostało wysłanych z misją ścięcia drzewa. Wysłani, w ramach reakcji na nieuzgodnione manewry, Koreańczycy wpadli w szał i odebranymi Amerykanom toporami poćwiartowali ich na kawałki. Zdziwiony brakiem komentarza naszego wojskowego przewodnika na temat drzewa pytam co ten symbol oznacza. Ten ze spuszczonym w ziemię wzrokiem opowiada historię niechlubnego incydentu. Dziwne, ale to chyba jedyny przypadek zwycięskiego konfliktu, z którego nie są dumni. Drogę na samą granicę otacza z obu stron wysoki betonowy mur. Na jego szczycie ustawiono wielkie betonowe kloce, które w razie ataku mają zablokować trasę. Słowa oficera tłumaczy bardzo niski przewodnik. W jego głosie słychać dumę i chore podniecenie, w czym przypomina mi bardzo przewodniczkę z wystawy kwiatów. Sala, w której podpisano rozejm nie ekscytuje, słyszymy historię o tym jak po podpisaniu paktu, Amerykanie uciekli w popłochu zostawiając za sobą flagę ONZ. W końcu dojeżdżamy na granicę. Widzimy w całej okazałości północnokoreańską bazę, która według przwodników z południa ma być jedynie elewacją. Czeka nas tu wielki zawód. Wartownicy stoją, ale tylko z jednej strony, nie ma obiecanego napięcia. Na południowej stronie stoi tylko naszpicowany kamerami budynek o lustrzanych elewacjach. Wokół żywej duszy. Według mnie wygląda to tak jakby Amerykanie chowali się, aby zepsuć atrakcję turystyczną tym, którzy przyjeżdżają z północy. Podobno na wycieczki z południa monopol ma armia amerykańska. Możliwe jednak, że nikogo tam nie widać bo jest po prostu potwornie zimno.
Obiad zjemy w Kason, dawnej stolicy Korei. Posiłek składa się z zupy i kilkunastu małych, złotych miseczek z różnymi daniami. Wszystko zimne w zimnej restauracji. W toalecie, która jest oczywiście pozbawiona mediów, w wielkiej beczce woda zamieniła się w wielką bryłę lodu. Postanawiam pierwszy raz wmusić w siebie wszystko, aby sprawdzić czy porcje są głodowe. Można się najeść, ale nie jest to przyjemne uczucie sytości. W sklepiku z pamiątkami jest książeczka z najlepszymi potrawami kuchni północno-koreańskiej.
Po Kason hula wiatr. Wydaje się, że jedynym środkiem transportu są rowery. Mijamy kolejne bloki pomalowane na bladopastelowe kolory i plastikowe chorągiewki nad ulicą. Na chodniku widzę ludzi z dziećmi w kolejce do brudnego pluszowego tygrysa, z którym mogą sobie zrobić zdjęcie. Wczoraj widziałem podobnego w Pjongjangu. Po wyjeździe z miasta dostajemy absolutny zakaz robienia zdjęć. Jedziemy zobaczyć betonowy mur, biegnący wzdłuż całej granicy, który Amerykanie mieli zbudować, aby na zawsze podzielić kraj na dwie części. W końcu udaje nam się zobaczyć to przed czym chroni turystów droga biegnąca przez niezamieszkałe tereny – potworną biedę. Biedę inną niż w Albanii czy Rumuni, gdzie ludzie żyją bez niektórych dóbr, które wydają nam się nieodzowne, ale bardziej biedę afrykańską gdzie ludzie nie mają naprawdę nic. Domy sypią się w gruz, w oknach nie ma szyb, a jest strasznie zimno. Na polach zaorano wszystko, każdą górkę i dołek, wycięto na opał wszystkie drzewa, przez co krajobraz przypomina niekończącą się pustynię. Po polach krążą małe dzieci, nie mogą tam pracować zimą, wygląda na to, że patykiem próbują coś wygrzebać z ziemi. Wydawało mi się, że głód dotknął Koreę w latach dziewięćdziesiątych, teraz jestem przekonany, że sytuacja nadal jest dramatyczna. Gdzieniegdzie widać sypiące się okienka bunkrów i armaty, które muszą tu stać od dziesiątków lat. Chciałbym zobaczyć szarżę północnokoreańskiej armii. Przeżarte rdzą armaty, które ktoś próbuje załadować i rozsypujące się w rękach kałasznikowy.
Jedzie z nami emerytowany oficer wojskowy. Wygląda bardzo sympatycznie. Ktoś mi potem opowie jak chciał mu wręczyć karton Marlboro, na które ten spojrzał i powiedział, że nie chce. Punkt obserwacyjny znajduje się w zimnym baraku na szczycie wzgórza. Po krótkim wprowadzeniu i zdjęciach pamiątkowych wychodzimy na taras gdzie ustawiono lunety. Początkowo nie widzimy nic, po chwili udaje się namierzyć pomalowaną w moro amerykańską bazę wojskową i betonowy mur. W drodze powrotnej wszyscy zastanawiają się co tak naprawdę widzieliśmy. Mur jest, ale jak długi i kto go postawił nie wiadomo. Znając historię Europy bardziej prawdopodobne, że to jednak Północnokoreański rząd obawiał się masowej emigracji na drugą stronę. Zdecydowanie największą atrakcją dzisiejszego dnia była bieda, którą widzieliśmy przez okno, w końcu coś czego nie udało się ukryć.
W pożegnalną noc siadamy przy whiskey zakupionej w hotelowym sklepiku, co będzie miało dla mnie następnego dnia tragiczne konsekwencje.
Rano przewodnicy machają z peronu do oddalającego się pociągu. Siedzę w przedziale z dwoma Koreańczykami. Co dziwne jednym z Północy, drugim z Południa. Ten z Północy jest ponury, ten z Południa, nieco grubszy i cały uśmiechnięty co chwilę podkreśla, że mieszka w Stanach. Przysypiam w rytm rozmowy dwóch przypadkowych przyjaciół. Wiele bym dał, żeby zrozumieć o czym rozmawiają. Czy próbują się wzajemnie przekonać, który z nich mieszka w lepszym kraju? Czy wspominają może dawne czasy kiedy Korea była jednym państwem.
Za oknem mijamy dziwne obrazki. Widzę wojskową ciężarówkę wyładowaną warzywami, na czubku sterty siedzi żołnierz i zajada chyba surowego ziemniaka. Na jednej ze stacji tłum ludzi z plecakami i drewnianymi karabinami w rękach, niektóre z nich nie są nawet pomalowane. Nie wiem czy to jakieś manewry wojskowe dla cywilów czy wojska nie stać na mundury i broń. Wiem, że gdyby nie zakaz miałbym świetne zdjęcia. Zastanawiam się czemu mają służyć wykopane w regularnych odstępach niewielkie dołki ciągnące się na całej trasie wzdłuż torów. Czy zabrakło pieniędzy na drzewka, które miały przesłonić widok podróżnym jadącym z/do Chin? Znowu pojedyncze osoby niosą wodę z rzeki do odległych domów.
Zaczynam się denerwować co zrobić koreańską walutą, której obcokrajowcy nie mogą posiadać, a już zdecydowanie wywozić. Chcę schować w przedziale, żeby za nią nie odpowiadać, ale jadący ze mną Brytyjczyk mówi, że wjechał do Korei też pociągiem i wagon dość dobrze przeszukano. Owijam wokół kostki w skarpecie, żeby po chwili zdecydować się na opcję najbardziej pewną - bieliznę.
Dojeżdżamy do granicy. Za oknem widok na miarę World Press Photo. Jak okiem sięgnąć wszędzie ciągnie się wyjałowione pole w promieniach zachodzącego słońca, gdzieniegdzie sypiące się chałupki. Na polu stoi chłop, a daleko przed nim, daleko na horyzoncie, przyszłość. To strona Chińska. Kilkudziesięcio metrowy diabelski młyn i liczne drapacze chmur. Sa tak daleko, że widać tylko ich zarys. Co myśli chłop? Czy dłubiąc w niekończącym się polu motyką zastanawia się co się dzieje na horyzoncie? Dlaczego nie pójdzie przed siebie, żeby sprawdzić? Naturalna reakcja.
Wchodzą celnicy, mam wypełnić kwit, w którym zadeklaruję przewożoną walutę. Mały przypis oznajmia mi, że podanie nieprawdy jest przestępstwem. Serce bije coraz szybciej. Oficer zanim zacznie mnie przeszukiwać zapyta czy nie mam ze sobą koreańskiej waluty, zaczyna kręcić mi się w głowie. Wykrywacz metalu nie znajduje nic, ale przede mną drobiazgowa kontrola. Gdybym pieniądze zostawił w skarpecie wpadłbym od razu. Mam wyjść z przedziału, czy coś wzbudziło jego podejrzenia? Nie, już po, sprawdzi teraz mój bagaż. Niesamowita ulga, udało się. Pyta o mój aparat, starą analogową smjenę, chce zobaczyć zdjęcia. Na pomoc przychodzi północnokoreański współpasażer. Pierwszy raz na jego twarzy pojawia się uśmiech, być może rozpoznał aparat z dzieciństwa. Udzieliła mi się komunistyczna paranoja, jest mi duszno i chciałbym już być po drugiej stronie rzeki, przez którą co roku próbuje się przedostać wielu uciekinierów do ziemi obiecanej jaką dla nich są Chiny.
Jeszcze przez chwilę denerwuję się, że coś nie wyjdzie, pociąg stanie, albo co gorsza zacznie się cofać, ale nie, jedziemy dalej, przejechaliśmy przez most. Widać niesamowity kontrast. Po jednej stronie rozświetlone wieżowce i kolorowe reklamy, po drugiej zardzewiałe łodzie na brzegu i baraki. Na Chińskiej części nigdy nieskończonego mostu ustawiono lunety. Chińczycy mogą sobie przez nie pooglądać biedę, komunistyczny skansen. Czuję w płucach powiew wolności, cieszę się, że wróciłem do mojej azjatyckiej ojczyzny. Chińscy celnicy witają nas radosnym hello, a ja mam ochotę ich uściskać.
Jak prawdopodobnie wiele osób w moim wieku wspomnień z komunistycznego dzieciństwa nie posiadam. Czas ten bardziej kojarzy mi się z serialami typu Alternatywy 4 i może właśnie dlatego myślałem o wyjeździe do Korei jak o zabawnych wakacjach. Przecież w Polsce niedawno rozpoczęła się moda na wycieczki trabantami do Nowej Huty, a od kilku już lat na wrocławskim rynku ludzie bawią się w PRLu. Na miejscu okazało się, że wyjazd to raczej przykre doświadczenie. Po drugiej stronie szyby autobusu widać ludzi, którzy muszą w tym świecie żyć. Czy są szczęśliwi? Trudno powiedzieć. Wygląda na to, że wielu z nich wierzy, że żyją po lepszej stronie granicy dzielącej Koreę na dwie części. Komunizm koreański od naszego różni to, że prawdopodobnie nie ma tam zorganizowanej, nawet podziemnej opozycji. Jeśli kiedyś był w tych ludziach duch walki to musiał dawno się wypalić. Nie wierzę, że Korea się kiedyś zjednoczy. Wydaje mi się, że najlepszą przyszłością dla mieszkańców tego kraju byłoby wchłonięcie go przez Chiny. Tym, którzy tęsknią za komuną w Polsce polecam kurację w postaci wyjazdu do tego kraju.





www.iloveyourmici.pl

Zdjęcia

KOREA PÓŁNOCNA / Azja / Korea Północna / PjongjangKOREA PÓŁNOCNA / Azja / Korea Północna / Wakacje w Korei PółnocnejKOREA PÓŁNOCNA / Azja / Korea Północna / Wakacje w Korei PółnocnejKOREA PÓŁNOCNA / Azja / Korea Północna / Wakacje w Korei PółnocnejKOREA PÓŁNOCNA / Azja / Korea Północna / Wakacje w Korei Północnej 4

Dodane komentarze

[konto usuniete] dołączył
06.07.2011

[konto usuniete] 2012-03-31 20:27:28

no dałeś ognia z tymi wakacjami, w rzeczy samej na trzeźwo trudno to zarejestrowac...pozdrawiam
http://robertstocki.wordpress.com/

iloveyourmici.blox.pl dołączył
13.02.2012

iloveyourmici.blox.pl 2012-03-31 09:26:25

"cieszę się, że dotrwaliście do końca;) pozdrawiam"

[konto usuniete] dołączył
06.07.2011

[konto usuniete] 2012-03-30 05:53:10

niesamowite, szalony pomysł..wakacje Korei Pn..

piotrwaz dołączył
31.01.2010

piotrwaz 2012-03-29 20:23:20

Znakomita relacja -naprawde extra!!!!!!!1

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl