Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Mauritius backpackersko (cd) > MAURITIUS


Zwiedzanie rozpoczynam od stolicy. Przejazd autobusem z Mahebourga do Port Louis - na mapie wygląda blisko – w rzeczywistości bus zalicza po drodze wszystkie kolejne wioski, kluczy, stąd półtoragodzinna jazda i jestem na miejscu.
Port Louis zdecydowanie nie wygląda na stolicę państwa afrykańskiego. Nowoczesne wieżowce ze stali i szkła, przestronne ulice, fajnie odnowione kolonialne budynki. Wszędzie oczywiście asfalt i znane z angielskich ulic napisy look right (w końcu ruch jest lewostronny).
Po wyjściu z dworca autobusowego – tutaj jednak typowy kolorowy bajzel, bardziej jednak w typie azjatyckim, a nie afrykańskim), knajpki sąsiadują z typowymi stoiskami sprzedającymi owoce lub wszechobecne produkty chińskie – znowu uderza ogromna ilość śmieci, szczególnie wrzucanych bezpośrednio do wody (Port Luis jest położony w zatoce nad Oceanem Indyjskim)
Po dojściu do nadbrzeża Caudan (nowoczesne nadbrzeże pełne restauracji, centrów handlowych, muzeów, myślę, że żaden europejski kraj nie powstydziłby się takich budynków i rozwiązań architektonicznych – alejki, ławeczki, fontanny) podchodzi do mnie z europejska wyglądający tubylec (przejście podziemne w okolicy Cauda) i płynną angielszczyzną każe uważać na swoje rzeczy, dodając, że ta cześć jest uważana za niebezpieczną. Ponieważ LP również przestrzegał przed określonymi rejonami stolicy grzecznie dziękuję, starając się z przyzwyczajenia nie łapać za miejsce gdzie mam portfel i dokumenty. Nikt jakoś jednak nie chce mnie napadać, choć ta sytuacja dała mi do myślenia. W różnych momentach wyjazdów często zapomina się o elementarnych zasadach bezpieczeństwa. Cóż, w niektórych miejscach lepiej nie kusić losu.
Pierwszym celem jest Aapravasi Ghat. Budynek wyglądający mocno niepozornie ukrywa w swoim wnętrzu ważną część maurytyjskiej historii. Otóż wyspa w początkowych czasach kolonialnych swoją siłę roboczą (przede wszystkim plantacje trzciny cukrowej) opierała na niewolnikach, głównie afrykańskich. Po zniesieniu niewolnictwa należało wypełnić czymś tę lukę. Ówcześni włodarze, czyli Anglicy, wpadli na pomysł sprowadzania pracowników kontraktowych z całego świata (oczywiście wtedy głównie brytyjskiego, czyli Indie, Malaje, Afryka Wschodnia, również Chiny) oferując długoletnie umowy, które w teorii niewiele różniły od wcześniejszego niewolnictwa. Długoterminowe umowy były trudne do rozwiązania ze strony pracownika, otrzymywali oni za swoją pracę stosunkowo niskie wynagrodzenie. Tym nie mniej udało się ściągnąć prawie pół miliona ludzi. Obecnie około 90procent ludności Mauritiusu jest potomkami osób przybyłych do pracy, które przewinęły się przez Aapravasi Ghat.
Samo miejsce jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Niewiele się zachowało (jedynie jakieś 15 procent pierwotnej zabudowy), tym nie mniej jest malutkie muzeum i bezpłatne oprowadzanie po całym terenie przez miejscowego przewodnika. To zdecydowanie jeden z najważniejszych budynków na wyspie.
Kolejny mieści się już w Caudan to miejsce, gdzie znajduje się największy skarb wyspy, czyli błękitny Mauritius. Blue Penny Museum jest miejscem, gdzie można obejrzeć najbardziej pożądane znaczki świata (bo są dwa). Uwaga, trzeba trafić na moment, kiedy są one podświetlane (jedynie raz na pół godziny), bo wtedy coś widać. Atrakcja dość droga (w przeliczeniu jakieś 25 zł), ale warto. Oprócz samych znaczków, jest spora kolekcja map, sporo o historii Mauritiusu, całość zgrabnie prezentowana z napisami po angielsku i francusku.
Innym znanym emblematem maurytyjskim jest oczywiście ptak dodo. Pełnowymiarowe rekonstrukcje tego krewnego gołębia (wielkości dużego psa) są do obejrzenia w Instytucie maurytyjskim (Mauritius Institute), potocznie zwanym muzeum dodo. Zwiedzanie bezpłatne, oprócz dodo prezentowana jest również pełna kolekcja innych miejscowych zwierząt, choć nie ma co ukrywać, że dodo robi największe wrażenie.
Reszta w kolejnej relacji
Port Louis zdecydowanie nie wygląda na stolicę państwa afrykańskiego. Nowoczesne wieżowce ze stali i szkła, przestronne ulice, fajnie odnowione kolonialne budynki. Wszędzie oczywiście asfalt i znane z angielskich ulic napisy look right (w końcu ruch jest lewostronny).
Po wyjściu z dworca autobusowego – tutaj jednak typowy kolorowy bajzel, bardziej jednak w typie azjatyckim, a nie afrykańskim), knajpki sąsiadują z typowymi stoiskami sprzedającymi owoce lub wszechobecne produkty chińskie – znowu uderza ogromna ilość śmieci, szczególnie wrzucanych bezpośrednio do wody (Port Luis jest położony w zatoce nad Oceanem Indyjskim)
Po dojściu do nadbrzeża Caudan (nowoczesne nadbrzeże pełne restauracji, centrów handlowych, muzeów, myślę, że żaden europejski kraj nie powstydziłby się takich budynków i rozwiązań architektonicznych – alejki, ławeczki, fontanny) podchodzi do mnie z europejska wyglądający tubylec (przejście podziemne w okolicy Cauda) i płynną angielszczyzną każe uważać na swoje rzeczy, dodając, że ta cześć jest uważana za niebezpieczną. Ponieważ LP również przestrzegał przed określonymi rejonami stolicy grzecznie dziękuję, starając się z przyzwyczajenia nie łapać za miejsce gdzie mam portfel i dokumenty. Nikt jakoś jednak nie chce mnie napadać, choć ta sytuacja dała mi do myślenia. W różnych momentach wyjazdów często zapomina się o elementarnych zasadach bezpieczeństwa. Cóż, w niektórych miejscach lepiej nie kusić losu.
Pierwszym celem jest Aapravasi Ghat. Budynek wyglądający mocno niepozornie ukrywa w swoim wnętrzu ważną część maurytyjskiej historii. Otóż wyspa w początkowych czasach kolonialnych swoją siłę roboczą (przede wszystkim plantacje trzciny cukrowej) opierała na niewolnikach, głównie afrykańskich. Po zniesieniu niewolnictwa należało wypełnić czymś tę lukę. Ówcześni włodarze, czyli Anglicy, wpadli na pomysł sprowadzania pracowników kontraktowych z całego świata (oczywiście wtedy głównie brytyjskiego, czyli Indie, Malaje, Afryka Wschodnia, również Chiny) oferując długoletnie umowy, które w teorii niewiele różniły od wcześniejszego niewolnictwa. Długoterminowe umowy były trudne do rozwiązania ze strony pracownika, otrzymywali oni za swoją pracę stosunkowo niskie wynagrodzenie. Tym nie mniej udało się ściągnąć prawie pół miliona ludzi. Obecnie około 90procent ludności Mauritiusu jest potomkami osób przybyłych do pracy, które przewinęły się przez Aapravasi Ghat.
Samo miejsce jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Niewiele się zachowało (jedynie jakieś 15 procent pierwotnej zabudowy), tym nie mniej jest malutkie muzeum i bezpłatne oprowadzanie po całym terenie przez miejscowego przewodnika. To zdecydowanie jeden z najważniejszych budynków na wyspie.
Kolejny mieści się już w Caudan to miejsce, gdzie znajduje się największy skarb wyspy, czyli błękitny Mauritius. Blue Penny Museum jest miejscem, gdzie można obejrzeć najbardziej pożądane znaczki świata (bo są dwa). Uwaga, trzeba trafić na moment, kiedy są one podświetlane (jedynie raz na pół godziny), bo wtedy coś widać. Atrakcja dość droga (w przeliczeniu jakieś 25 zł), ale warto. Oprócz samych znaczków, jest spora kolekcja map, sporo o historii Mauritiusu, całość zgrabnie prezentowana z napisami po angielsku i francusku.
Innym znanym emblematem maurytyjskim jest oczywiście ptak dodo. Pełnowymiarowe rekonstrukcje tego krewnego gołębia (wielkości dużego psa) są do obejrzenia w Instytucie maurytyjskim (Mauritius Institute), potocznie zwanym muzeum dodo. Zwiedzanie bezpłatne, oprócz dodo prezentowana jest również pełna kolekcja innych miejscowych zwierząt, choć nie ma co ukrywać, że dodo robi największe wrażenie.
Reszta w kolejnej relacji
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.