Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Dominikana- kraj merengue, bachata i rumu > DOMINIKANA



Ludzie mimo biedy są żywiołowi, radośni, żyją dniem codziennym....Góruje wszechobecna muzyka , płynąca z radia, samochodów, domów, cala ulica tonie w muzyce i tańcu do 12.00 lub 2.00 w nocy (w Santiago i w Santo Domingo o tej godz. należy wyłączyć muzykę)
Ludzie robią co mogą żeby przeżyć dzień jutrzejszy, sprzedają kokosy, zielone banany .
Banany na szczęście rosną wszędzie. A da sie z nich zrobić fritos verdes, mangu i inne smakowitości.
Domy z dykty, drewna, pokryte blacha ledwie sie trzymają, jak jest deszcz wszystko płynie, krawężniki są do nieba, samochody gnają jak szalone, słychać tylko klaksony. Ogromne kontrasty w mieście od slumsów do przebogatych willowych dzielnic, z zaparkowanymi najdroższymi samochodami.
W mieście jeździ wszystko co może sie poruszać i ma 4 kolka, zdezelowane samochody to normalny widok, w mniejszych miasteczkach (Puerto Plata, Sossua, Jarabacoba) jeździ się mototaxi. Powszechne są tu guagua- minibusy, ponieważ komunikacyjne rozwiązania tu nie istnieją poza 2 liniami: Careabean Tour i Metro. Linie posiadają luksusowe autokary, które jeżdżą do większych miast (Santiago, Santo Domingo, Puerto Plata, San Francisco, Samana, Sossua...)
Niestety biedzie towarzyszy brud, rzucają śmiecie gdzie popadnie, gdzie brud tam i karaluchy.
W mieście jest dużo cwaniaków którzy czekają by orżnąć turystę razy 3, ale jest dużo ludzi prostych, szczerych i bardzo miłych.
Hotele- tak to już całkowicie inny świat. Muzyka, show na pokaz, jedzenie pod gusta klientów, życie zamknięte. Co kto woli.
Wyjeżdżałam z Polski w połowie kwietnia.
Moje dwumiesięczne internetowe poszukiwania zaowocowały znalezieniem biletu linii Thomphsonfly na trasie Londyn Gatwick- Puerto Plata za około 300 funtów na promocji, pomocna okazała się informacja forumowicza, który na ten trop mnie wprowadził.
Oszczędzając pieniądze postanowiłam wykupić bilet autobusowy do Londynu i bilet lotniczy Centrawings z Londynu do Warszawy.
Żeby nie czuć zmęczenia, postanowiłam zatrzymać się na noc w Londynie w hostelu niedaleko stacji kolejowej- bardzo dobre miejsce wypadowe i jednocześnie dobry standard za cenę 70 PLN.
Leciałam samolotem wypchanym grubymi Anglikami i Angielkami opychającymi się chipsami, około 8 h.
Na lotnisku przywitał mnie podmuch wiatru i gorące tropikalne powietrze. Dostojny mulat wbił mi pieczątkę po wręczeniu 11$ i przywitał mnie Buenos Dias. Uwagę przykuwają kolorowe kwiaty, kruczoczarne, piękne dominikanki i zwinni mulaci.
70% kraju stanowią mulaci, kilka procent to biali i reszta murzyni i przybysze głównie z sąsiedniego Haiti, choć trafiają się i wszędobylscy azjaci.
W Dolinie Ciabao, do której się udawałam można spotkać mulata z niebieskimi oczami i największe piękności Karaibów.
Alberto czekał za drzwiami małego portu lotniczego w Puerto Plata.
Samochodem mieliśmy przedostać się do miasta rodzinnego, drugiego co do wielkości- Santiago.
Po drodze mijaliśmy wioski, na które składało się kilka chałup, skleconych z kolorowych desek oraz dykty stanowiącej dach. Po podwórzu psy i bose dzieci z kijkami ganiały kury, koty, gęsi. Rodziny siedząc na krzesełkach, w cieniu bananowców wyczekiwały podróżnych, sprzedawali mango, papaje, banany, kokosy, kiwi.
Zatrzymaliśmy się przy jednej z takich chałup, 1 kg mango było znacznie tańsze niż w supermarkecie w Santiago.
Ruszyliśmy dalej przy dźwiękach muzyki merengue.
Jechaliśmy z szybkością odrzutowca na mój gust, po drodze mijaliśmy zwariowanych kierowców, naciskających na klakson niczym karabin maszynowy.
Po godzinie dotarliśmy.
Wjeżdżając do miasta widziałam ogromne wille z otoczone egotyczną roślinnością, kipiącą kolorami, garaże wypchane po brzegi amerykańskimi jeepami. To klasa bogaczy, którzy żyją w standardzie amerykańskim. Niczego im z american dream nie brakuje. Są w posiadaniu banków, firm rodzinnych…
Standardowym jednak widokiem są slumsy czyli rozpadające się kolorowe drewniane budy, do których wchodzi się prosto z ulicy po odchyleniu ciemnej zasłony. Do środka wpada niewiele światła, bo okna są pozasłaniane szmatami. Ludzie żyją w zasadzie na ulicy, w wielkiej społeczności, mają na sobie zapewne jedno z kilku ubrań jakie byli w stanie posiąść.
Tzw. klasa „średnia” wytworzyła się w wyniku emigracji mieszkańców do USA.
Niektórzy ryzykując życie, próbują przepłynąć pontonami do Puerto Rico. Ocean bardzo często ich jednak zabiera na wieki.
Alberto z dumą poinformował mnie, że w jego mieszkaniu jest światło, gaz, woda bieżąca.
Oznacza to dobrobyt. Większość gospodarstw domowych wstaje z pianiem koguta i chodzi spać o zmierzchu.
Dom Alberta nie jest oaza spokoju, wchodzi tam każdy, ludzi jak w poczekalni zawsze dużo, z głośników sączy sie muzyka. Zawsze jest ktoś z rodziny lub znajomy, przyjaciel, sąsiad.....
Rodzina była prawie w komplecie, dostałam na dzień dobry pyszną kawę z przyprawą aromatyczna, ciacho kukurydziane zrobione prze brata Alberta. Rozdałam prezenty.
Postanowiłam rozejrzeć się po okolicy El Congo, żeby poczuć klimat karaibskiego miasta.
Wstąpiliśmy do małej trendy- pobliskie sklepiki wyposażone są w podstawowe produkty takie jak warzywa, owoce, szynka, ser, bułki, masło. Kupiliśmy rum i colę, które mieliśmy zamiar zmieszać w tzw. Cubalibre. Sącząc takiego drinka na balkonie w ciepła wieczorną noc, można słuchać muzyki z CD sąsiada i obserwować zadowolonych Dominikańczyków debatujących przy topowym piwie El Presidente.
Na kolacje dostałam moro- ryż z czerwoną fasolką, przyprawami i kurczakiem, sok ze świeżych owoców papai i drinka Cubalibre. Pycha.
Padłam na łóżko zmęczona zatapiając się w błogi sen …
cz. dalsza może nastapić...
Banany na szczęście rosną wszędzie. A da sie z nich zrobić fritos verdes, mangu i inne smakowitości.
Domy z dykty, drewna, pokryte blacha ledwie sie trzymają, jak jest deszcz wszystko płynie, krawężniki są do nieba, samochody gnają jak szalone, słychać tylko klaksony. Ogromne kontrasty w mieście od slumsów do przebogatych willowych dzielnic, z zaparkowanymi najdroższymi samochodami.
W mieście jeździ wszystko co może sie poruszać i ma 4 kolka, zdezelowane samochody to normalny widok, w mniejszych miasteczkach (Puerto Plata, Sossua, Jarabacoba) jeździ się mototaxi. Powszechne są tu guagua- minibusy, ponieważ komunikacyjne rozwiązania tu nie istnieją poza 2 liniami: Careabean Tour i Metro. Linie posiadają luksusowe autokary, które jeżdżą do większych miast (Santiago, Santo Domingo, Puerto Plata, San Francisco, Samana, Sossua...)
Niestety biedzie towarzyszy brud, rzucają śmiecie gdzie popadnie, gdzie brud tam i karaluchy.
W mieście jest dużo cwaniaków którzy czekają by orżnąć turystę razy 3, ale jest dużo ludzi prostych, szczerych i bardzo miłych.
Hotele- tak to już całkowicie inny świat. Muzyka, show na pokaz, jedzenie pod gusta klientów, życie zamknięte. Co kto woli.
Wyjeżdżałam z Polski w połowie kwietnia.
Moje dwumiesięczne internetowe poszukiwania zaowocowały znalezieniem biletu linii Thomphsonfly na trasie Londyn Gatwick- Puerto Plata za około 300 funtów na promocji, pomocna okazała się informacja forumowicza, który na ten trop mnie wprowadził.
Oszczędzając pieniądze postanowiłam wykupić bilet autobusowy do Londynu i bilet lotniczy Centrawings z Londynu do Warszawy.
Żeby nie czuć zmęczenia, postanowiłam zatrzymać się na noc w Londynie w hostelu niedaleko stacji kolejowej- bardzo dobre miejsce wypadowe i jednocześnie dobry standard za cenę 70 PLN.
Leciałam samolotem wypchanym grubymi Anglikami i Angielkami opychającymi się chipsami, około 8 h.
Na lotnisku przywitał mnie podmuch wiatru i gorące tropikalne powietrze. Dostojny mulat wbił mi pieczątkę po wręczeniu 11$ i przywitał mnie Buenos Dias. Uwagę przykuwają kolorowe kwiaty, kruczoczarne, piękne dominikanki i zwinni mulaci.
70% kraju stanowią mulaci, kilka procent to biali i reszta murzyni i przybysze głównie z sąsiedniego Haiti, choć trafiają się i wszędobylscy azjaci.
W Dolinie Ciabao, do której się udawałam można spotkać mulata z niebieskimi oczami i największe piękności Karaibów.
Alberto czekał za drzwiami małego portu lotniczego w Puerto Plata.
Samochodem mieliśmy przedostać się do miasta rodzinnego, drugiego co do wielkości- Santiago.
Po drodze mijaliśmy wioski, na które składało się kilka chałup, skleconych z kolorowych desek oraz dykty stanowiącej dach. Po podwórzu psy i bose dzieci z kijkami ganiały kury, koty, gęsi. Rodziny siedząc na krzesełkach, w cieniu bananowców wyczekiwały podróżnych, sprzedawali mango, papaje, banany, kokosy, kiwi.
Zatrzymaliśmy się przy jednej z takich chałup, 1 kg mango było znacznie tańsze niż w supermarkecie w Santiago.
Ruszyliśmy dalej przy dźwiękach muzyki merengue.
Jechaliśmy z szybkością odrzutowca na mój gust, po drodze mijaliśmy zwariowanych kierowców, naciskających na klakson niczym karabin maszynowy.
Po godzinie dotarliśmy.
Wjeżdżając do miasta widziałam ogromne wille z otoczone egotyczną roślinnością, kipiącą kolorami, garaże wypchane po brzegi amerykańskimi jeepami. To klasa bogaczy, którzy żyją w standardzie amerykańskim. Niczego im z american dream nie brakuje. Są w posiadaniu banków, firm rodzinnych…
Standardowym jednak widokiem są slumsy czyli rozpadające się kolorowe drewniane budy, do których wchodzi się prosto z ulicy po odchyleniu ciemnej zasłony. Do środka wpada niewiele światła, bo okna są pozasłaniane szmatami. Ludzie żyją w zasadzie na ulicy, w wielkiej społeczności, mają na sobie zapewne jedno z kilku ubrań jakie byli w stanie posiąść.
Tzw. klasa „średnia” wytworzyła się w wyniku emigracji mieszkańców do USA.
Niektórzy ryzykując życie, próbują przepłynąć pontonami do Puerto Rico. Ocean bardzo często ich jednak zabiera na wieki.
Alberto z dumą poinformował mnie, że w jego mieszkaniu jest światło, gaz, woda bieżąca.
Oznacza to dobrobyt. Większość gospodarstw domowych wstaje z pianiem koguta i chodzi spać o zmierzchu.
Dom Alberta nie jest oaza spokoju, wchodzi tam każdy, ludzi jak w poczekalni zawsze dużo, z głośników sączy sie muzyka. Zawsze jest ktoś z rodziny lub znajomy, przyjaciel, sąsiad.....
Rodzina była prawie w komplecie, dostałam na dzień dobry pyszną kawę z przyprawą aromatyczna, ciacho kukurydziane zrobione prze brata Alberta. Rozdałam prezenty.
Postanowiłam rozejrzeć się po okolicy El Congo, żeby poczuć klimat karaibskiego miasta.
Wstąpiliśmy do małej trendy- pobliskie sklepiki wyposażone są w podstawowe produkty takie jak warzywa, owoce, szynka, ser, bułki, masło. Kupiliśmy rum i colę, które mieliśmy zamiar zmieszać w tzw. Cubalibre. Sącząc takiego drinka na balkonie w ciepła wieczorną noc, można słuchać muzyki z CD sąsiada i obserwować zadowolonych Dominikańczyków debatujących przy topowym piwie El Presidente.
Na kolacje dostałam moro- ryż z czerwoną fasolką, przyprawami i kurczakiem, sok ze świeżych owoców papai i drinka Cubalibre. Pycha.
Padłam na łóżko zmęczona zatapiając się w błogi sen …
cz. dalsza może nastapić...
Dodane komentarze
blueberry nights 2007-08-20 22:03:13
Fajnie, ze tak szczegolowo opisalas, jak wyglada zycie na Dominikanie. Dzieki za artykul :)Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.