Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Wyprawa na Bliski Wschód !!!! - Część III - Bliski Wschód - Syria, Liban, Jordania. > SYRIA, JORDANIA


Na Bliskim Wschodzie.
Dzień dwudziesty trzeci - 21.05.2005 r.
Wyjeżdżamy z Osmaniye i ruszamy autostradą (oraz licznymi tunelami) w kierunku Gaziantep, skąd udajemy się do Kilis - miejscowości granicznej, gdzie tankujemy samochód, a także rezerwowe bańki (mamy 15 dm3 paliwa extra), a miła obsługa na stacji częstuje nas herbatą. W końcu nie często u nich zdarza się klient tankujący blisko 100 litrów paliwa. Na granicy tureckiej podobne formalności co poprzednio, dziwi nas brak jakichkolwiek opłat. Przejeżdżamy pas ziemi niczyjej, o szerokości ok. 2 km, i podjeżdżamy do bramki syryjskiej. Wjeżdżamy na teren przejścia granicznego Syrii, parkujemy samochód i zaczynamy załatwiać pozwolenie na wjazd. Najpierw kontrola paszportowa, wypełniamy także wielojęzyczne karty turystyczne. Później udajemy się do punktu celnego, skąd miły celnik prowadzi nas do kasy, gdzie wpłacamy po 100 $ za każdy tydzień pobytu w Syrii tytułem wyrównania cen paliwa, następnie 31 $ za ubezpieczenie pojazdu i jeszcze 42 $ opłaty celnej. O drobnych opłatach (łapówkach) za wypisanie dokumentów - w sumie ok. 2 $ nie warto wspominać. W sumie wyszło nas to 275 $. Zgroza. Później jeszcze wizyta w kolejnych okienkach i w końcu dostajemy pozwolenie na wjazd. Jeszcze tylko kontrola wnętrza samochodu i dostajemy się w końcu do Syrii. Jesteśmy na Bliskim Wschodzie. Jesteśmy w pierwszym kraju arabskim. Jesteśmy w innym świecie. Niezwykłe przeżycie. Pierwsze wrażenie raczej posępne. Wszędzie widać wyłącznie biedę. Biedne wsie wydzierają kawałki ziemi pustynnym stepom, mijające nas na drodze samochody pochodzą z lat 50 i 60 XX w. Zaczynamy się uczyć jazdy po terenie arabskim. Największe utrudnienie to znaki i tablice drogowe. Najgorsze jest to, że właściwie to najczęściej ich nie ma i poruszamy się prawie po omacku. Zaczynamy żałować, że nie mamy ze sobą urządzenia GPS. A sporadyczne tablice drogowe, wprawdzie pisane są po angielsku, ale nazwy na nich nijak nie przystają do nazw na posiadanych przez nas mapach. Tak więc więcej kluczenia niż jazdy. Docieramy, po wielkich trudach, do Qala'at Samaan - świątyni Szymona Słupnika. Pierwszy obiekt zwiedzany w Syrii i już jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Doskonale zachowany kompleks ruin świątyni na wzgórzu, na którym pustelnik Szymon siedząc na kolejnych słupach spędził wiele lat życia (dokładnie 37 lat - oryginał). Po śmierci pustelnika wokół jego słupa wybudowano cztery bazyliki, z których jedna pełniła rolę świątyni, pozostałe zaś noclegowni dla pielgrzymów. W chwili ukończenia budowli był to największy kościół na świecie (a działo się to w 490 r n.e.). Kluczymy górskimi drogami, przejeżdżamy wiele wiosek. Naszą uwagę zwraca specyficzna zabudowa - prawie wszystkie domy mieszkalne budowane są z kamienia i mają całkowicie płaskie dachy. Docieramy do Aleppo (Halab). Jest to miasto, w którym powiało grozą. Kierowcy jeżdżą tutaj zdecydowanie gorzej niż w Turcji, nawet niż w samym Istambule. Jeżdżą tutaj w sposób wyjątkowo agresywny i chamski. Jazda wśród nich wymaga nie lada odwagi i przyzwyczajenia. Zobaczymy co będzie działo się dalej. Jeszcze gorzej jest wśród pieszych - ci na ulicy rzeczywiście nie mają żadnych praw. Jakimś cudem dojeżdżamy do centrum (cudem, bo oznakowanie kierunkowe oraz nazwy ulic pojawiają się sporadycznie) i nawet docieramy pod cytadelę. Tutaj parkując na chodniku pytamy policjantów, czy w ogóle można tu parkować, a następnie udajemy się do twierdzy. Aby dostać się do środka należy przejść po 20 metrowym moście przerzuconym nad wyschniętą fosą. Wnętrze cytadeli wygląda jak niewielkie średniowieczne miasteczko. Spacerujemy sobie wąskimi alejkami od czasu do czasu zaglądając do ciekawszych pomieszczeń. Niestety wnętrze jest dość zrujnowane, nie mniej - wszędzie widać prace restauratorskie. Najpiękniejszym miejscem jest Sala Tronowa, odrestaurowana z niezwykłym przepychem. Po opuszczeniu twierdzy udajemy się na spacer po okolicznych bazarach, z których znaczna część jest zadaszona, a także po uliczkach starego miasta. Następnie udajemy się w kierunku dzielnicy chrześcijańskiej, po drodze mijamy wieżę zegarową. Dzielnica chrześcijańska to zupełnie inny typ zabudowy. Idąc uliczkami ma się wrażenie, że przemieszcza się między blokami. Wszystko wkomponowane jest w formie jednej ściany, po przekroczeniu której wchodzi się na sympatyczne patia i podwórka - tak wyglądają m.in. kościoły. Stołujemy się w niezłej restauracji i wieczorem kontynuujemy spacer po tej części miasta. W pewnym momencie ktoś zagadnął do nas w naszym, polskim języku. W ten sposób poznaliśmy miłego Syryjczyka, w średnim wieku, który przedstawił się imieniem Aleksander. Na pytanie o znajomość języka polskiego powiedział, że pracował u nas, a dokładnie w Katowicach. Człowiek ten oprowadził nas trochę po tej części miasta, a potem zorganizował nam nocleg przez swojego przyjaciela. Jego przyjaciel jest przewodnikiem i nauczycielem, przespacerował się z nami do samochodu, a później udaliśmy się razem do rekomendowanego przez niego hotelu. Niezbyt piękny, ale Tomek był szczęśliwy - mamy znowu telewizor w pokoju. Zanim udaliśmy się na spoczynek ja i Asia wdaliśmy się w pogawędkę z przewodnikiem, uzyskując od niego cenne informacje.
Dzień dwudziesty czwarty - 22.05.2005 r.
Ten ranek zaczął się znacznie spokojniej. Chyba choroba pomału daje mi spokój, nie mniej zachowuję jeszcze ścisłą dietę. A hotelowe śniadanie - dość skromne: kawa i herbata, jajko, pomidory i oliwki. Po śniadaniu pakujemy samochód i w drogę. Wyjazd z Aleppo w kierunku syryjskiej stolicy mile nas zaskoczył. Szeroka droga, po 3 pasy w każdym kierunku i mały ruch - więc gaz do dechy i kilometry nam szybko uciekają. Żaden Syryjczyk nie ma z nami szans, ale po prawdzie ich wiekowe samochody nie są predysponowane do szybkiej jazdy. Oni są w stanie wariować po mieście, ale na szosie się uspokajają. Niestety za Arihą kończy się dobra droga i jedziemy cały czas wzdłuż budowy nowej autostrady - budowa robi wrażenie, same wiadukty - ale na przejazd tędy w luksusowych warunkach przyjdzie poczekać jeszcze kilka lat. Nie mniej, rozmach budowy nie przypomina niczego, co można by zobaczyć w Polsce. I to jest bardzo smutne. Pod tym względem (jak i pod wieloma innymi - niestety) wypadamy bardzo niekorzystnie. Wracając jednak do podróży - jak tylko zjechaliśmy z autostrady pechowo "łapiemy gumę", na szczęście dzieje się to tuż obok zakładu wulkanizacyjnego (czyżby?). Podczas naprawy okazuje się, że przecięliśmy oponę na dużej powierzchni, w sposób uniemożliwiający jej naprawę. Na szczęście pracownik zaproponował alternatywne rozwiązanie - wstawił nam dętkę. Ruszyliśmy dalej, ale samochód zachowywał się bardzo niestabilnie. W najbliższym miasteczku - Jisr ash Shughur - podjechaliśmy do innego warsztatu, który miał wyważarkę do kół i okazało się, że skrzywiona felga ma prawie 600 g niewywagi. Koło poszło na zapas, z nadzieją, że więcej nie będzie konieczności używania go. Kilkanaście km za miasteczkiem zjeżdżamy na boczne drogi i ruszamy na poszukiwanie Qal'at Salahidin. Niestety nie jest to proste zajęcie - po ponad godzinnym kluczeniu i dopytywaniu się miejscowych, docieramy do wzgórza, z którego rozpościera się widok na ogromną twierdzę. Jakimś cudem ją znaleźliśmy. Zjechaliśmy ze wzgórza i podjechaliśmy pod zamek. Po drodze, a właściwie na jej środku pojawił się potężny słup, który w przeszłości był podporą pomostu. Wchodzimy do wewnątrz - Cytadela Saladyna z dołu robi ogromne wrażenie, jeszcze lepiej jest wewnątrz. Chociaż niestety wnętrza są jeszcze zaniedbane, to i tak prezentują się okazale. Spotykamy tutaj wycieczkę polsko - słowacką, a także parę Niemców, których spotkaliśmy wcześniej - przy świątyni Szymona Słupnika. Ze szczytu wież twierdzy rozciągają się wspaniałe widoki. Gubiąc wielokrotnie drogę, jadąc przez wysokie góry i wioski, których nazw nie udaje się nam określić, docieramy na żyzną równinę Al Ghab, gdzie w końcu udaje się nam umiejscowić na mapie i skąd udajemy się do Afamya. Najpierw zwiedzamy stare miasto - twierdzę, zlokalizowaną na wzgórzu, gdzie zaraz po opuszczeniu samochodu zostajemy otoczeni przez miejscowych mających ochotę zrobić z nami jakiś biznes. Jedni oferują posiłek, inni - noclegi, etc. Jeden z miejscowych zabiera nas na wycieczkę po uroczych, wąziutkich uliczkach starówki i razem z nim wchodzimy na teren prywatnej posesji, skąd rozciąga się widok na Apamea - ruiny starożytnego miasta. Udajemy się do samochodu, a podczas powrotu Tomek daje się namówić naszemu przewodnikowi na odkupienie monety, rzekomo znalezionej w ruinach - płaci za nią 5 $. Wszyscy wiemy, że jest to falsyfikat, ale i tak jest to fajna pamiątka po pobycie w tym miejscu. Dojeżdżamy do właściwych ruin, zostawiamy na drodze samochód i ruszamy wzdłuż potężnej kolumnady. Spacerując wzdłuż ruin znajdujemy węża z odgryzioną głową - też był to imponujący widok. Podczas pobytu przyczepiło się - tym razem do mnie - kolejnych dwóch handlarzy oferujących monety. Proponowali chyba z 8 szt. za 30 $. Nie byłem zainteresowany, ale w końcu - widząc, że się nie odczepią - utargowałem z nimi cenę do poziomu 5 Euro za wszystkie. Zgodzili się i wszedłem w posiadanie tych monet. Tomka mało szlag nie trafił, bo wśród nich była dokładnie taka sama jak on kupił. Zrobiliśmy tutaj kolejny "biznes życia". Następne miasteczko - Qal'at Sheizar - to piękna twierdza na wzgórzu i pierwsze Jurije - tj. drewniane koła wodne służące do nawadniania okolicznych pól. Niestety - trochę się pogubiliśmy, i założyliśmy, że jest to już Hama. Gdy się okazało, że jesteśmy w błędzie, byliśmy już dość daleko, więc pominęliśmy to miasteczko i ruszyliśmy od razu do Hamy. Epiphania (Hama) wita i zaskakuje nas kiczem. Kolorowe fontanny i masę zbędnych bzdetów. No cóż - co kraj to obyczaj. Natomiast największa atrakcja tego miasteczka - nurije - robią wrażenie. Średniowieczna technika, a mimo to urządzenia pracują do dzisiaj, chociaż bardziej jako atrakcja turystyczna niż jako urządzenie funkcjonalne. W zachodniej części miasta wzdłuż rzeki (w okolicach najefektowniejszych czterech nuriji) powstał pasaż rekreacyjny z wieloma restauracjami. Tutaj też przyjechaliśmy, zamówiliśmy obiad i obserwowaliśmy poczynania młodych wyrostków, którzy wspinali się na szczyt drewnianych kół i z pełnej wysokości skakali do rzeki. Wariaci. Niestety same restauracje nie zachwycają - są tandetne i nieprzyzwoicie drogie, nie oferując w zamian nawet smacznego jedzenia. Ruszamy dalej wczesnym wieczorem, zatrzymujemy się dwukrotnie w centrum, by podziwiać kolejne nurije, a także jedną z kolorowych fontann. Tutaj wzbudzam niekłamane zainteresowanie miejscowej młodzieży, gdy rozstawiam statyw i zaczynam robić zdjęcia. Po zmierzchy oglądamy największe, ale już nieczynne koło wodne. W Hamie, po raz pierwszy tankujemy na terenie Syrii. I jakie jest nasze zaskoczenie, gdy za równowartość 40 zł tankujemy cały bak paliwa. 10 dm3 oleju napędowego kosztuje tutaj równowartość 1 Euro. Wspaniały kraj. Teraz zrozumieliśmy konieczność wniesienia tak drakońskich opłat wjazdowych. Coś za coś. Tutaj jednak życie bez ropy nie miałoby racji bytu, nawet pola nawadnia się przecież przy użyciu pomp wyposażonych w silniki Diesla. Nie raz widzieliśmy na polu taki agregat wyposażony w kontenerowy zbiornik paliwa (ok. 1000 dm3). Ruszyliśmy dalej. Nocna jazda po Syrii jest potworna. Ogromny ruch, zwłaszcza samochodów ciężarowych, brak oznakowania pionowego i poziomego, a także nie znajomość okolic powoduje, że ta część dzisiejszego etapu naszej podróży jest niezwykle męcząca. W ten sposób dojeżdżamy do Qal'ar al Hims (Hosna Citadel) znanego Europejczykom bardziej jako Krak de Chevaliers. Wielka twierdza nocą nie prezentuje się zbyt efektownie. Jedziemy dalej i szukamy noclegu. W ten sposób docieramy do Francis Hotel, gdzie za nocleg życzą sobie 250 $. Po wielkich targach dostajemy apartament za 40 $. Przynajmniej taką mamy nadzieję, a jak będzie - okaże się rano. Miejsce super luksusowe. Ale puste. Kładziemy się spać. Choć nie wszyscy, bo Tomek dorwał pilota TV.
Dzień dwudziesty piąty - 23.05.2005 r.
Luksusowe śniadanie (przynajmniej tak twierdziła obsługa hotelu), Asia korzysta z basenu i po krótkim odpoczynku zmierzamy w kierunku słynnej twierdzy. W dzień zamek Krak de Chevaliers prezentuje się znacznie bardziej okazale niż w nocy. Jest to zachowana w doskonałym stanie twierdza wybudowana przez krzyżowców podczas wypraw krzyżowych na Jerozolimę. Spora część zamku została odrestaurowana, ale z niewielkim polotem, czasem wręcz szpecąc niż zdobiąc. Najgorzej prezentują się posadzki zewnętrzne - zwykłe betonowe wylewki. Całość jest dość zaniedbana przez Syryjczyków. Nie mniej, w zamku jest wiele ciekawych miejsc i zakamarków. Można tu spędzić długie godziny. Jest to jednak miejsce oblegane przez turystów jako jeden z najciekawszych zabytków tego kraju. Tutaj wpadamy na doskonały pomysł. Jesteśmy tak blisko, że jedziemy do Libanu, zobaczyć Trypolis i Bejrut. Dotarliśmy do granicy, Syryjczycy wypuścili nas z kraju, dojechaliśmy do granicy Libańskiej, gdzie w punkcie kontroli dowiedzieliśmy się, że nie ma możliwości wjechania na teren kraju z dwóch powodów. Po pierwsze - nie są wpuszczane samochody z silnikiem Diesla. Po drugie - wizy wjazdowej nie otrzyma niezamężna kobieta, przed ukończeniem 30 roku życia. Podsumowując - mogliśmy pójść pieszo, ale bez Asi. Zawróciliśmy do Syrii i tu czeka nas niemiła niespodzianka - musimy ponownie zapłacić 42 $ opłaty celnej - wnosi się ją każdorazowo przy wjeździe do Syrii. Chcieli od nas jeszcze 100 $ opłaty paliwowej - ale udało się nam od tego wyłgać. Wizyta w Libanie zakończyła się pełnym fiaskiem. Jedyna pamiątka - wiza i pieczątka w paszporcie. Skierowaliśmy się do stolicy Syrii. Dojeżdżamy do Damaszku. Droga do stolicy wjedzie skrajem pustyni. Dobrze, że jest to stosunkowo zatłoczona droga, bo strach by było jechać. Sam wjazd do Damaszku także jest niczego sobie - szerokie ulice, ale bardzo duży ruch. Bardzo dużo skrzyżowań z sygnalizacją świetlną, na każdym z nich stoi kilku policjantów, ale kierowcy nic sobie z tego nie robią. Ruch niezwykle chaotyczny. Kierowcy, a zwłaszcza taksówkarze - jeżdżą jak idioci. Strasznie ryzykowne miejsce dla obcego kierowcy. Jakimś sposobem udaje się nam dotrzeć do samego centrum i to bez stłuczki. W centrum szukamy hotelu. Kwaterujemy się w hotelu Sultan. Po zakwaterowaniu i odstawieniu samochodu na parking strzeżony ruszamy na spacer po mieście. Pierwsze ciekawe miejsce jest położone przy naszym hotelu. Dworzec kolejowy Hidżaz - śliczny budynek dworcowy, z przepychem wykończony wewnątrz i strażnikiem na zewnątrz. Stan i wykończenie dworca wskazuje, że nie był to obiekt ogólnie dostępny. Dworzec jest w gruntownej przebudowie - tzn. urządzenia kolejowe, brakuje m.in. szyn. Natomiast sam budynek jest w doskonałym stanie. Wewnątrz znajduje się piękna makieta, pokazująca jak w przyszłości będzie to wyglądało. W pobliżu dworca, wzdłuż głównej ulicy prowadzącej na starówkę znajduje się wiele sklepików i barów, posilamy się oczywiście kebabem i ruszamy dalej. Kebaby serwują tutaj z kiszonym ogórkiem (!!!) i sosem czosnkowym. Pycha. Spacerkiem dotarliśmy na plac Męczenników. Tutaj znajduje się wiele sklepów i doskonałych cukierni. A na samym środku placu stoi kolumna z makietą jakiegoś budynku. Następnie kroki kierujemy do Cytadeli, spacerując wąskimi uliczkami w cieniu jej murów docieramy do serca syryjskiej stolicy - do Meczetu Umajjadów. Meczet ten powstał w 705 r. na podstawie chrześcijańskiej katedry. Potężna świątynia zachwyca mozaikami na ścianach dziedzińca oraz ujmuje prostotą wnętrza, które oszpecono kablami elektrycznymi i ogromną ilością lamp oświetleniowych. Zwiedzając świątynie poznaję trójkę małych, syryjskich dzieci, które dopraszają się, by zrobić im zdjęcie. Za zgodą mamy robię im kilka fotek, czym doprowadzam dzieciaki do wybuchu radości. W meczecie poznajemy także Syryjczyka, który oprowadza nas po meczecie i opowiada jego historię, a następnie oferuje się doprowadzić nas do ciekawego punktu widokowego. Na miejscu okazuje się, że punkt widokowy to okno z kamienicy, w której mieści się sklep znajomego naszego przewodnika. Mając doświadczenia z Turcji uciekamy czym prędzej. Spacerujemy sobie w cieniu zadaszonych bazarów, rozglądając się po różnych zakamarkach. Obserwujemy także ruch uliczny, który wzbudza w nas przerażenie. Gdy zapada zmrok wracamy w rejon meczetu, by podziwiać budowlę w wieczornym, sztucznym oświetleniu. Wieczorny spacer starówką Damaszku to także nie lada atrakcja, nie mniej - jesteśmy już bardzo zmęczeni i ruszamy w kierunku hotelu. Droga powrotna prowadzi nas ponownie przez plac Męczenników, gdzie wstępujemy do cukierni i kupujemy wspaniałe łakocie. Jeszcze tylko zakup regionalnego wina (na lepsze spanie) i napojów. I upragniony odpoczynek.
Dzień dwudziesty szósty - 24.05.2005 r.
Drugi dzień w Damaszku rozpoczynamy od wizyty w Ambasadzie Królestwa Jordanii, gdzie składamy dokumenty niezbędne do wystawienia wizy turystycznej. Po złożeniu wniosków i uiszczeniu stosownej opłaty ruszamy na spacer po nowszych dzielnicach Damaszku. Docieramy do małego parku, gdzie wśród drzew ulokowane otwarte muzeum wojskowe, szczycące się kolekcją poradzieckich samolotów bojowych. Do muzeum przylega niezwykła świątynia Takijja As-Sulajmanijja, nijak nie pasująca do okolicznej zabudowy. Ciekawa budowla składa się niejako z dwóch części - pierwsza to właściwy meczet o pasiastej elewacji, druga - to uroczy, arkadowy dziedziniec. Następnie spacerując główną arterią miejską Damaszku Choukri Al-Quwatii docieramy do parku Tishreen. Znajdujemy małą knajpkę i odpoczywamy popijając zimne napoje. Upał doskwiera strasznie. Wracamy do ambasady i odbieramy paszporty wraz z wbitymi wizami. Już wiemy - jutro ruszamy do Jordanii. Łapiemy taksówkę. Kierowca pierwszej nie rozumie nas, więc odjeżdża pusty, kierowca drugiej posługuje się łamaną angielszczyzną (podobną zresztą do naszej) i zabiera nas na Stare Miasto. Podjeżdżamy do bramy miejskiej Bab as-Saghir, skąd udajemy się na spacer po uliczkach starówki. Brama jest tak ciasno wpasowana w gęstą zabudowę miejską, że można ją przegapić - co nam się udało zrobić dnia poprzedniego. Spacerując uliczkami docieramy do drugiej bramy - Bab Kisan, do której dobudowano mały kościółek św. Pawła, a idąc dalej docieramy do okazałej bramy Bab Sharqi. Tutaj zatrzymujemy się w restauracji, bardziej dla odpoczynku od upału niż z powodu głodu, by po doskonałym posiłku móc poznać odmienne miasto. Spacerujemy po dzielnicy żydowskiej i chrześcijańskiej starówki Damaszku, gdzie panuje niespotykany gdzie indziej w tym mieście spokój. Spacerujemy wąskimi uliczkami, gdzie właściwie nie docierają promienie słoneczka i podglądamy co ciekawsze podwórka. Układ starówki jest następujący - wąziutkie uliczki przecinające się niemal pod kątem prostym, obudowane są ścianami budynków, wewnątrz których znajdują się śliczne dziedzińce, a nieraz całe kościoły. Warto popytać miejscowych co zobaczyć, bo można przegapić najciekawsze miejsca. Zwiedzamy m.in. kościół franciszkański, w pobliżu którego jesteśmy świadkami scysji dwóch arabów, która doprowadziła do rękoczynów. A poszło o to, że woźnica wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu. Nie przypuszczaliśmy, że miejscowi są tacy nadpobudliwi (oględnie rzecz ujmując). Spacer kończymy późnym popołudniem. Wieczorem udajemy się jeszcze na małą kolacyjkę - rzecz jasna składającą się z kebabu - i w ten oto sposób kończymy nasze spotkanie z miastem, które uważane jest za najdłużej zamieszkałe miasto świata i kolebkę cywilizacji.
Dzień dwudziesty siódmy - 25.05.2005 r.
Rankiem pakujemy nasz samochodzik i próbujemy wydostać się z Damaszku. Nie jest to takie proste, ponieważ oznakowanie ulic pozostawia wiele do życzenia. Nie mniej po jakiejś godzinie wyjeżdżamy poza granice stolicy i ruszamy do Bosry. Jest to miasto zlokalizowane kilkanaście kilometrów od jordańskiej granicy. Jesteśmy zachwyceni tym, co zobaczyliśmy. Jest to niezwykłe miasto - mowa rzecz jasna o starej dzielnicy. Całość wykonana z czarnego bazaltu. Nie jest to podobne do niczego, co widzieliśmy do tej pory. Kolejną - pozytywną - niespodzianką jest stan ruin, które do naszych czasów dotrwały w doskonałej kondycji. Rzymski amfiteatr został otoczony murem i przeistoczony w potężną twierdzę. Za ruinami twierdzy znajduje się antyczne miasto. To już znacznie gorzej zachowane ruiny, których wielkość świadczy o historycznym znaczeniu tego miasta. Spacerując wśród ruin poznajemy grupkę czterech młodych (13-sto letnich) dziewczyn, które sprawdzają na nas swoją znajomość języka angielskiego (znowu zostaliśmy zawstydzeni). Robimy sobie wspólne zdjęcia, które obiecujemy wysłać pocztą. Gdy wróciliśmy na parking - kolejna niespodzianka - stary Arab wypucował nasz stary samochodzik, za co - po wielkich targach inkasuje 5 $ (chciał 10). Wracamy się do miasta Dara, gdzie znajdują się dwa przejścia drogowe z Jordanią, uzupełniamy zapas paliwa i ruszamy ku nowemu. Wjeżdżamy na nowoczesny (jak na warunki arabskie) terminal graniczny i zaczynamy zabawę z papierkami. Oni uwielbiają wszelkiego rodzaju papiery, a książki graniczne są tak monstrualnych rozmiarów, że z pewnością nie zmieściłyby się na moim biurku. Granicę syryjską znamy z poprzednich wizyt, natomiast jordańska - to nowość. Kontrola dokumentów idzie dość sprawnie i po chwili ruszamy dalej (najpierw jednak wymieniamy dolary na lokalną walutę). Dojeżdżamy do punktu odpraw celnych, gdzie jesteśmy świadkami drobiazgowych kontroli samochodów i bagaży. Po kilku minutach nerwowego oczekiwania zostajemy obsłużeni poza kolejnością i bez żadnej kontroli, więc po dokonaniu odpowiednich opłat (opłata drogowa, ubezpieczenie samochodu) wjeżdżamy do Jordanii. Cała odprawa zajęła jakieś 1,5 godz. Trasą szybkiego ruchu docieramy do Jarash. Pierwsza miejscowość jordańska na naszej trasie. I od razu - perełka. Pięknie zachowane miasto rzymskie oraz wykopaliska. Prace trwają tutaj od lat 20 XX w. do dnia dzisiejszego, a mimo to szacuje się, że ponad 80 % obiektów jest jeszcze nie odkrytych. Natomiast to co już zostało odkryte zapiera dech w piersi. Przede wszystkim są to: łuk tryumfalny oraz hipodrom w części południowej zabytku, oraz świątynie Zeusa i Artemidy, a także Cardo, czyli typowa główna rzymska ulica otoczona z obydwóch stron rzędami kolumn. Tutaj kupujemy także oryginalne pamiątki - szklane flakoniki z usypanymi wzorami z piasku. Taka miejscowa ciekawostka. Późnym popołudniem udajemy się na wschód. Gdy już zmierzcha docieramy do Qasr al-Hallabat - ruin fortyfikacji rzymskich. Delektujemy się wieczornym chłodem i bawimy się z nowym towarzyszem podróży - małym pieskiem. Późną nocą docieramy do oazy Azraq. Tutaj kwaterujemy się w jedynym hotelu w mieście. Po zakwaterowaniu szukamy jakiegoś baru czy restauracji - należałoby się posilić przed noclegiem. Oaza ta jest jedynym miejscem na Pustyni Wschodniej z wodą. Sama mieścina to raptem dwa rzędy zabudowań wzdłuż głównej szosy (przypomina to miasteczka na Dzikim Zachodzie). Spacerując przyglądamy się swoistym lodówkom. Otóż owca lub krowa po uboju zostaje powieszona za tylne łapy przed wejściem do lokalu, następnie rzeźnik pozbywa się skóry i stopniowo zdejmuje pasy mięsa - wg aktualnych potrzeb. Aż dziw, że tak przechowywane mięso nie psuje się. Ale suche powietrze robi swoje. Nie do końca przekonani wybieramy jednak restauracyjkę i posilamy się. Następnie wracamy do hotelu. Tu mamy jeszcze okazję podziwiać wspaniały wschód księżyca.
Dzień dwudziesty ósmy - 26.05.2005 r.
Pobudka i w drogę. Ruszamy na poszukiwanie pustynnych zamków. Kierujemy się na granicę z Irakiem (!!!) i docieramy do odległej o parę km wioski nazwanej nazwą poszukiwanego przez nas zamku - Qala'at al-Azraq. Równocześnie poszukujemy jeziora wokół którego mieliśmy nadzieję odnaleźć rezerwat żywej przyrody. Miała to być ostoja dzikiej zwierzyny. Udało się nam odnaleźć jezioro, niestety wyschnięte. Wjechaliśmy na jego dno i zaczęliśmy przemieszczać się w kierunku mirażu, który sugerował obecność wody i bujnej roślinności. Niestety, nie przewidzieliśmy pułapki. Przemierzając dno wyschniętego jeziora trafiliśmy na wilgotną, błotnistą łatę i - oczywiście - w niej ugrzęźliśmy. I to praktycznie oparliśmy się podwoziem o dno. Próbowaliśmy wypchnąć samochód, podkładać ścięte krzewy - nic to nie dało. Zmęczeni i brudni mieliśmy wszystkiego dość. Wszelkie samodzielne próby skazane były z góry na niepowodzenie. Szczęście w nieszczęściu po dnie naszego jeziora jechała sobie ładowarka (tutejszy odpowiednik Fadromy). Uprzejmy operator tego wielkiego urządzenia nie zadawał nawet zbędnych pytań, tylko podjechał, zapiął linę do uchwytu i wyciągnął nas z bagienka. Potężna siła. Budzi respekt. Jesteśmy uratowani, ale auto jest ubłocone, że strach. Porzuciliśmy nadzieję na odnalezienie rezerwatu i ruszyliśmy do centrum miasteczka, gdzie odnaleźliśmy zamek (nota bene - przy głównej drodze). Zamek ten po raz ostatni służył celom wojskowym na początku XX w. kiedy Lawrence z Arabii wraz z szafirem Husajnem dowodzili z niego antytureckim powstaniem. Po ruinach oprowadził nas miły kustosz zabytku. Ogromne wrażenie zrobiły na nas kamienne drzwi. Ruszyliśmy zdecydowanie na podbój pustyni. A właściwie jej zamków. Zanim mieliśmy jednak okazję poznać uroki pustyni zostaliśmy zatrzymani przez uzbrojony po zęby patrol pustynnej policji. Miejscowi stróże prawa zatrzymali nas na � klachy. Mieli ochotę sobie pogadać. Na dodatek poczęstowali nas doskonałą herbatą (niezwykle gościnni ludzie, polscy policjanci mogliby brać z nich przykład). Przekazali nam cenną wiedzę o oznakowaniu policyjnych samochodów, złożyli kondolencje z okazji śmierci papieża, podziwiali znaczki z odwiedzonych przez nas krajów, a nade wszystko interesował ich nasz boks bagażowy. Po kilkunastu minutach wjechaliśmy na pustynię. Przejechaliśmy tylko kilka km i kolejna niespodzianka. Tym razem jest to stado wielbłądów blokujących jedyną pustynną drogę. Doskonała okazja, by pstryknąć im parę fotek. Następnie bez większych niespodzianek dojechaliśmy do Qasr al-Amra - najlepiej zachowanego pustynnego obiektu. Spacerując po okolicy natknęliśmy się na tablice ostrzegawcze o możliwym nastąpieniu na minę (!!!), w związku z czym bardzo grzecznie trzymaliśmy się wyznaczonych ścieżek. Wnętrze zameczku pokazał nam sympatyczny Arab, a w okolicy podziwialiśmy jeszcze studnię przygotowaną do oślego napędu. Kilkanaście km dalej zwiedzamy Qasr al-Kharana - monumentalny karawanseraj przystosowany do obrony. Położony jest on centralnie pośrodku całkowicie pozbawionej roślinności równiny. W poszukiwaniu kolejnego miejsca zbaczamy z doskonałej asfaltowej drogi i ruszamy w poprzek pustyni trzymając się nieco utwardzonych traktów. 40-sto km off-road samochodem marki BMW - nam kompletnie odbiło, nie mniej była to jazda pełna wrażeń. Jadąc po pustyni wzniecaliśmy tumany kurzu, co spowodowało, że nasz samochód zmienił barwę z granatowej na żółtą. Pustynny piasek był wszędzie, aż dziwne, że autko nie odmówiło posłuszeństwa. Po jakimś czasie natrafiliśmy na betonową drogę, która i tak obfitowała w różne niespodzianki. Niewiele brakowałoby, by nasza pustynna wyprawa zakończyła się tragicznie. W ostatnim momencie zauważyliśmy duży ubytek w mostku nad wyschniętym korytem rzeki. Cudem udało się zahamować. Później jeździliśmy już znacznie wolniej. Niestety nie udało się nam znaleźć kolejnego zamku, wpadliśmy natomiast na uzbrojony po zęby patrol pustynny (chociaż nie byliśmy do końca pewni czy był to patrol wojskowy czy raczej jakiś paramilitarny). Wróciliśmy na główną drogę, która doprowadziła nas do przedmieść Ammanu, skąd udaliśmy się na międzynarodowe lotnisko. Tuż za lotniskiem znajdują się kolejne ruiny - Qasr Al-Mushatta. Doskonale zachowane ruiny znajdują się na terenie zamkniętym lotniska, na szczęście istnieje możliwość wjazdu na jego teren, trzeba tylko w punkcie kontrolnym zostawić paszporty. Ten zamek uchodzi za największą budowlę obronną Umajjadów, niestety nigdy niewykończoną. Górskimi, krętymi drogami podążamy do Madaby. Podczas jazdy mamy przyjemność podziwiać Morze Martwe i tereny Zachodniego Brzegu Jordanu (okupowanego przez Izrael). Dziwne uczucie być w miejscu, gdzie właściwie od wielu lat bez przerwy trwa wojna. Dojechaliśmy jednak do Madaby. Bardzo ciekawa miejscowość. Zwiedzamy muzeum archeologiczne z przepięknymi mozaikami, do którego przylega słynna szkoła mozaik, następnie udajemy się do greckiego kościoła, gdzie na posadce znajduje się mapa Palestyny i Egiptu wykonana w formie mozaiki. Później spacerując po krętych uliczkach miasteczka docieramy - z małą przerwą na posiłek - do kościoła Apostołów. Późnym popołudniem docieramy do Hammamat Ma'in - uzdrowiska słynnego z źródeł termalnych. Droga prowadząca do tego kompleksu wypoczynkowego prowadzi przez piękne góry, wije się serpentynami - niesamowite wrażenie sprawia zwłaszcza podczas zachodu słońca. Wjazd na teren ośrodka jest płatny, a gdy już jesteśmy na miejscu okazuje się, że większość ośrodka jest zamknięta, ze względu na remonty, a w czynnej części brak wolnych miejsc. Jak niepyszni musieliśmy się wrócić. Zanim jednak wyjechaliśmy poszliśmy zobaczyć malownicze wodospady. Postanowiliśmy pojechać w kierunku wybrzeża Morza Martwego i tam gdzieś poszukać noclegu. I tu kolejne rozczarowanie. Na wybrzeżu jest tylko jeden ośrodek z bajecznie drogimi hotelami typu Mariott. Samo wybrzeże nie prezentuje się zbyt atrakcyjnie. Właściwie po stronie jordańskiej jest to szeroka szosa z betonowym chodnikiem, ciągle w zabudowie. Zawróciliśmy więc do Madaby, skąd pojechaliśmy na południe i na pierwszym przydrożnym parkingu przenocowaliśmy w samochodzie.
Dzień dwudziesty dziewiąty - 27.05.2005 r.
Pobudka bladym świtem, poranna toaleta przy samochodzie i w drogę. Wjeżdżamy na piękną Królewską Drogę. Uroda jej polega na tym, że biegnie wzdłuż pasma górskiego co raz to opadając w malownicze kaniony. Najpiękniejszy jest Wadi al-Mujib - głęboki na ponad kilometr. Krajobraz niemalże księżycowy. Coś pięknego. Najpierw zjeżdża się serpentynami ostro w dół, by po kilku kilometrach rozpocząć mozolną wspinaczkę do góry. Dotarliśmy do Al-Karak. Miasto z wspaniałą twierdzą krzyżowców - Krak de Moabitem - położoną na wzgórzu. Bardzo dobrze zachowany obiekt z ciekawymi cysternami - zbiornikami na wodę. Z tym miejscem wiąże się pewna historia - pan tego zamku, Renauld de Chatillon znany był ze swego okrucieństwa, swoich jeńców zwykł zrzucać z murów (ok. 450 m wgłąb), a żeby nieszczęśnicy bardziej cierpieli kazał zamykać im głowy w drewnianych skrzynkach. Chory człowiek. Kolejny odcinek Królewskiej Drogi prowadzi przez następne piękne kaniony. Wspaniałe widoki. Po drodze mijamy miasto Tafila i docieramy do Dany. Dana to rezerwat krajobrazowo - przyrodniczy, gdzie wędrując wyznaczonymi ścieżkami, przy odrobinie szczęścia można spotkać dzikie zwierzęta. Qasr al-Shobak - potężna twierdza położona wśród gór. Niezwykle majestatyczne miejsce. Niestety - w kiepskim stanie. Późnym popołudniem dotarliśmy do Wadi Musa. Jest to miasteczko żyjące wyłącznie z turystyki. Zlokalizowane jest przy najciekawszym zabytku Jordanii. Mowa tu o Petrze. Zmęczeni jedziemy tylko sprawdzić ceny biletów wstępu i godziny otwarcia Petry i wracamy na poszukiwanie noclegu. Po kąpieli udajemy się jeszcze na kolację. Po kolacji udaje mi się zaobserwować ciekawe zjawisko. Podczas zachodu słońce zniknęło nie docierając do horyzontu. Prawdopodobnie skryło się za tumanami piasku lub rozgrzanym powietrzem. Dziwny widok.
Dzień trzydziesty - 28.05.2005 r.
5.00 - pobudka. Szybko zwijamy nasz cały dobytek i pół godziny później pakujemy już graty do samochodu. Recepcjonista nawet nie drgnął, gdy wychodziliśmy z hotelu. Podjechaliśmy na główny parking, zostawiliśmy samochód, kupiliśmy bilety (drogie - ok. 30 $ za osobę) i w drogę. Do Petry od strony Wadi Musa można dostać się właściwie jedną drogą - przez wąwóz Siq, do którego docieramy parę minut po szóstej. Jest to niezwykle wąska i bardzo wysoka szczelina (prawie 200 m w górę), powstała na skutek ruchów tektonicznych. Po przejściu ok. 1200 m tym klaustrofobicznym naturalnym tunelem, efektownie zza skał wyłania się Chanza (skarbiec) - najsłynniejsze miejsce w Jordanii. Widok jest tak niesamowity, że przez kilka minut stoimy w samotności i w milczeniu. Jest to najpiękniejsze odwiedzone do tej pory przez nas miejsce na ziemi. Brak nam słów. Stoimy porażeni urokiem tego miejsca. A to dopiero początek. Budowla ta, to właściwie płaskorzeźba wykuta w litej skale z przeznaczeniem na grobowiec. Miejsce zostało rozsławione przez Stevena Spielberga i Harrisona Forda - to tutaj kręcono film "Indiana Jonem i Ostatnia Krucjata". Ruszamy kolejnym wąwozem i po paru minutach docieramy do skalnego miasteczka z amfiteatrem. Kierując się na prawo docieramy do monumentalnych grobowców skalnych. Tutaj malutka, raptem kilkuletnia arabka konsekwentnie mnie namawia do zakupu kamienia, mała natrętka w końcu wydębiła ode mnie 1 $ za kamień, który mogłem sobie podnieść z ziemi. Ale święty spokój nie ma ceny. Dalej znajdują się już tylko schody, którymi wchodzimy na szczyt skał otaczających wąwozy. Z tarasu rozpościerają się fantastyczne widoki. Ruszamy jednak wyżej i po kilkunastominutowym spacerze docieramy do swoistego płaskowyżu, który wyglądał, jakby przeniesiono go z księżyca. Klucząc wśród różnych formacji skalnych próbowaliśmy dotrzeć do miejsca, skąd z góry widoczny byłby skarbiec. Niestety - bezskutecznie. Okolica składa się jakby z dwóch pasm górskich oddzielonych sporą równiną. Na obszarze tej równiny powstał kompleks świątynny, a nad nią góruje fort krzyżowców. Tutaj znajduje się małe centrum turystyczne z muzeum i restauracjami. Stąd także można się wybrać na spacer w góry, po drodze mijając Lwi Grób, by dotrzeć do ad-Dajr, klasztoru wykutego w skale, robiącego wcale nie mniejsze wrażenie niż skarbiec. W drodze powrotnej zwiedziłem ruiny świątyń, ponownie odbyłem spacer po skalnym mieście, które przybrało zupełnie inne zabarwienie niż wczesnym rankiem i dotarłem ponownie do skarbca. Teraz jednak nie można było go nawet dojrzeć - dotarły tutaj takie tłumy turystów. Wybrałem się więc w drogę powrotną szczeliną skalną do Wadi Musa, po drodze spotykając starszych turystów z Czech. Ruszyliśmy jeszcze na południe. Dotarliśmy do Wadi Rum. Jest to podobno jedna z najpiękniejszych pustyń świata, znana m.in. z pobytu w czasie antytureckiego powstania w tym miejscu słynnego Lawrenca z Arabii. Dotarliśmy do punktu informacji turystycznej, gdzie wynajęliśmy samochód terenowy z kierowcą (a właściwie zdezelowanego trupa z małomównym, ale całkiem sympatycznym Arabem). Ruszyliśmy. Najpierw przejechaliśmy małą wioskę złożoną wyłącznie z niskich, parterowych, kamiennych domków by nieoczekiwanie wjechać na pustynną równinę. Przemieszczaliśmy się między formacjami skalnymi, piaskowymi barchanami i skarłowaciałą roślinnością. Zwiedziliśmy piękny kanion, mieliśmy przyjemność podziwiać zachód słońca stojąc na jednej ze skał, a także spróbować wspinaczki po piaskowym barchanie. Trzygodzinna przygoda pozostawiła niezatarte wspomnienia. Tylko Tomek był nachmurzony. Ale było to zrozumiałe - on jako jedyny z nas widział Saharę. Nocą dotarliśmy do Akaby. Jedyny nadmorski kurort i jednocześnie port w Jordanii. Jest to również jedno z największych miast Jordanii, w którym życie nie zamiera przez całą dobę. Po znalezieniu hotelu (i wytargowaniu odpowiedniej ceny) ruszyliśmy na poszukiwanie pożywienia. Niestety - wylądowaliśmy w Pizza Hut.
Dzień trzydziesty pierwszy - 29.05.2005 r.
Poranek rozpoczęliśmy podjęciem ważnej decyzji. Dzisiejszy dzień przeznaczamy wyłącznie na odpoczynek. Czytaliśmy w przewodniku, że Zatoka Akaba, będąca częścią Morza Czerwonego ma krystalicznie czystą wodę i znajduje się tutaj kilka ośrodków nurkowania. W poszukiwaniu takiego ośrodka dotarliśmy do przystani pasażerskiej, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć chyba największą flagę na świecie. Wysokości masztu i rozmiarów flagi nie sposób nawet określić. Ale wspaniale, dostojnie powiewała na wietrze, robiąc na nas ogromne wrażenie. Cały czas mieliśmy okazję przyglądać się Afryce. Tak, z Akaby widać już górzysty brzeg Egiptu. Podziwialiśmy również Izrael. Jadąc wybrzeżem w kierunku Arabii Saudyjskiej mijaliśmy potężny port morski i terminal kontenerowy, by po jakichś 16 km dotrzeć do nadmorskiego, luksusowego ośrodka wypoczynkowego. Był to Królewski Klub Nurkowy, a na jego plaży spędziliśmy cały dzień obijając się co niemiara. Miejsce wybraliśmy rewelacyjnie, bo zaraz przy plaży rozpoczynała się rafa koralowa zwana Jamanija. Wypożyczyliśmy sprzęt do nurkowania i dużą część dnia spędziliśmy na przyglądaniu się podwodnemu życiu. Krystalicznie czysta woda pozwalała zachować widoczność do kilkudziesięciu metrów. Żałowaliśmy ogromnie, że nie dysponowaliśmy sprzętem fotograficznym umożliwiającym fotografowanie pod wodą. Jedynie meduzy działały na nas odpychająco. Późnym popołudniem wróciliśmy do centrum Araby i ponownie wybraliśmy Pizza Hut na miejsce posiłku. Jedyna zaleta tego miejsca to w cenie posiłku napoje były bez ograniczeń. Wieczorem ruszyliśmy w kierunku północnym jadąc cały czas pustynną równiną, by późną nocą dotrzeć nad Morze Martwe. Poprzednia nasza wizyta w tym miejscu dała nam jasno do zrozumienia, że nie znajdziemy tu noclegu na naszą kieszeń. Na całym odcinku od jednego morza do drugiego nie znaleźliśmy żadnego hotelu. Bywa i tak. Nie wiele myśląc zaparkowaliśmy samochód na szerokim chodniku i rozłożyliśmy biwak. Karimaty i śpiwory - tak spędziliśmy noc nad Morzem Martwym. Przez długą część nocy nie mogłem zasnąć, więc przyglądałem się światłom na drugim brzegu. Są to przecież terytoria Palestyny (czy Izraela - jak kto woli). Bardzo grzmiało i błyskało. Wydawało mi się, że to nadchodzi burza, ale Tomek był pewien, że tam trwa ostrzał artyleryjski. Noc spędziłem na refleksji - zastanawiając się, dlaczego w tym rejonie (zresztą nie tylko tym) naród żydowski jest tak znienawidzony. Wielu uważa państwo Izrael za najbardziej konfliktowe państwo współczesnego świata. Zresztą - wystarczy spojrzeć na mapę, by naocznie się o tym przekonać. Smutne. W końcu, gdy już prawie świtało, udało mi się zasnąć.
Dzień trzydziesty drugi - 30.05.2005 r.
Wczesnym rankiem, gdy zwijaliśmy nasz chodnikowy obóz, stwierdziliśmy, że tutaj także się nieco pobyczymy. Wybraliśmy ośrodek z dostępem do plaży i poczyniliśmy przygotowania do kąpieli w Morzu Martwym. Morze Martwe to właściwie nie jest akwen morski, tylko średniej wielkości jezioro, położone między terytoriami Izraela i Jordanii. Ciekawostką tego miejsca jest fakt, że leży również w najgłębszej depresji świata (ok. - 400 m. p.p.m.), a także jest zbiornikiem dość głębokim (do 400 m głębokości). Inna ciekawostka - do jeziora wpływa tylko jedna rzeka - Jordan, natomiast żadna z niego nie wypływa. Akwen ten jest także eksplorowany pod kątem wydobycia z wody minerałów (m.in. potażu). Kąpiel w wodach Morza Martwego jest nie lada atrakcją. Ze względu na bardzo duże zasolenie (dochodzące do 28%) woda jest tak gęsta, że wypycha kąpiącego się na powierzchnie. Nie sposób się w niej zanurzyć, ale i utopić. Można cały dzień plackiem leżeć na wodzie i wypoczywać. Należy jednak uważać, by ani kropla nie dostała się na język (w smaku jest wręcz paskudna), a przede wszystkim - do oczu. Mnie się to niestety zdarzyło i tylko dzięki pomocy przyjaciół wydostałem się na brzeg, gdzie długo myłem oczy. Popołudniem kierujemy się do stolicy - Ammanu. Nie planujemy się tutaj nawet zatrzymywać, próbujemy przejechać aglomerację tranzytem. Niestety - liczne budowy dróg i fatalne oznakowanie powoduje, że raz po raz gubimy drogę. Z drugiej strony - mieliśmy szczęście - ponieważ przypadkowo znaleźliśmy Muzeum Samochodów Króla Jordanii. Oczywiście takiej okazji się nie marnuje, więc weszliśmy. Męska część wyprawy patrzyła na te samochody w niemym zachwycie, by po chwili wpaść w głośne podniecenie. I nic dziwnego - w kolekcji znajdują się same najdroższe samochody świata - Rolls-Royce, Porsche, Ferrari, Mercedes, BMW, etc. Po tych atrakcjach ruszamy w kierunku granicy syryjskiej, gdzie po drobnych perturbacjach (po obu stronach granicy zakończonych opróżnieniem pewnej części portfela) ruszamy dalej, przebijając się ponownie przez Damaszek docieramy w późnych godzinach wieczornych do Palmiry. Jeszcze tylko zakwaterowanie w miłym hoteliku i udajemy się na zasłużony wypoczynek.
Dzień trzydziesty trzeci - 31.05.2005 r.
Wstajemy wczesnym rankiem, korzystamy z przywileju spożycia śniadania (wliczonego w cenę noclegu), które wydaje się jednak wątpliwej jakości, po czym pakujemy samochód i ruszamy na spacer po Palmyrze. Znajdujemy się w środku pustyni. Ruiny starożytnego Tadmur są największą atrakcją Syrii, a przy okazji jedną z najważniejszych ośrodków wykopaliskowych na świecie. Podobno działa tutaj również Polska Misja Archeologiczna, ale nie mieliśmy okazji nikogo spotkać. Około kilometra od centrum znajduje się świątynia Baala-Szamina, najlepiej zachowany obiekt starożytnego miasta. Stąd ruszamy wspaniałą kolumnadą, w towarzystwie innych turystów oraz natrętnych handlarzy, by po kilkunastu minutach dotrzeć do ruin obozu Dioklecjana, skąd z kolei rozciąga się piękny widok na Qala'at Ibn Maan - wspaniałego zamku na wzgórzu. Rozpoczyna się wspinaczka po kamienistym wzgórzu. Całkiem ciekawe przeżycie. Niestety - mamy pecha, twierdza jest zamknięta. Z góry widzimy szereg ciekawych wież. Schodzimy na dół, w ich kierunku. Gdy docieramy próbujemy wejść do jednej z takich wież. Okazało się, że jest to swoistego typu grobowiec, gdzie nawet na pięciu poziomach znajdować się mogły trumny. Po krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą podróż. Wyjeżdżamy na pustynię. Próbujemy kontynuować podróż jadąc drogami oznaczonymi na mapie. Niestety - na pustyni nie jest to wcale takie proste. Trudno określić kierunek jazdy, wszędzie tylko piach. Jedziemy wiele kilometrów, aż docieramy do prymitywnych pól naftowych, skąd - przy próbie zrobienia zdjęć - zostajemy przegonieni. Jedziemy dalej, klimat robi się mniej surowy, pojawiają się pierwsze krzaczki (takie karłowate). Zrobiliśmy znacznie więcej km niż wynikałoby to z posiadanej przez nas mapy. W końcu docieramy do jakiegoś skrzyżowania i dopytujemy kierowców ciężarówek jak dotrzeć do Eufratu. Niestety - ich informacje nie pokrywają się z naszymi. W końcu docieramy do głównej szosy (kierowcy jednak mieli rację). Następnie kierujemy się na ostatnią ciekawostkę Syrii (podczas naszego wyjazdu - rzecz jasna). Docieramy do rzeki Eufrat, którą przekraczamy na jednej z największych zapór rzecznych świata. Jako że jest to obiekt wojskowy, na bramce zostaliśmy wylegitymowani przez żołnierza - wartownika. Stojąc na zaporze, w cieniu potężnej suwnicy, przyglądamy się jak człowiek potrafi ujarzmić przyrodę. Za zaporą rozpościera się niemalże morze krystalicznie czystej, turkusowej wody. Niezwykły kontrast z tym, co widzieliśmy do tej pory na Bliskim Wschodzie. Wszędzie, gdzie tylko nie spojrzeć, kwitnie kolorowe życie. A do tej pory prawie wyłącznie (z małymi wyjątkami) pustynia. To już ostatni punkt pobytu w tym ciekawym kraju i regionie. Zaczynamy intensywny powrót. Kierujemy się do najbliższego przejścia granicznego. Niestety - dojeżdżamy do niego po godz. 16 i okazuje się, że już jest nieczynne. W związku z powyższym ruszamy wzdłuż granicy syryjsko - tureckiej na zachód, odwiedzając kolejne przejścia, ale niestety - Syria nie chce się chyba z nami pożegnać - wszystkie kolejne przejścia są nieczynne. Kierujemy się więc na Kilis - przejście, przez które wjechaliśmy do kraju parę dni wcześniej. Niestety - drogi są oznakowane fatalnie, a drogi zaznaczone na mapie nie korelują z rzeczywistością. W ten sposób docieramy ponownie do Aleppo, gdzie ponownie gubimy się - tym razem późną nocą. Na szczęście zatrzymujemy sympatycznych Syryjczyków, którzy wyprowadzają nas z miasta. Z wielkim bólem docieramy do przejścia granicznego. Tutaj uczestniczymy w korowodzie biurokracji, w towarzystwie wycieczek z Iranu. Po jakimś czasie smutni opuszczamy Syrię i ponownie wjeżdżamy na teren Turcji. Tutaj jedziemy ok. 100 km, dojeżdżamy do głównej autostrady i łapiemy gumę. A na zapasie mamy tylko uszkodzone koło, po naprawie przez syryjskiego wulkanizatora. Jazda jest koszmarna, nie można poruszać się z prędkością większą niż 40 km/h. W ten sposób docieramy do pierwszego parkingu na autostradzie, gdzie robimy nocleg.
Dzień trzydziesty czwarty - 01.06.2005 r.
Pobudka wczesnym rankiem. Przypadkiem okazuje się, że trafiamy na wulkanizatora, który reaktywuje nasze koło. Po zamianie - jazda odbywa się normalnie. Jedziemy przez dłuższy czas autostradą, później droga się nieco pogarsza i po jakimś czasie docieramy do Tuz Golu - jeziora słynnego jako siedlisko flamingów (których nie udało się nam podejrzeć). Zaskoczyła nas za to barwa wód tego jeziora - z dużej odległości sprawiała wrażenie różowej, a im bliżej tym nieco więcej turkusu. Dno jeziora stanowi twarda skorupa, podobna do skrystalizowanej soli. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, mijając szerokim łukiem stolicę Turcji Ankarę i dotarliśmy po kilku godzinach do przedmieść Istambułu. Po raz kolejny to miasto zrobiło na nas niezwykłe wrażenie. Od momentu wjechania do aglomeracji Wielkiego Istambułu (w tym momencie wyzerowaliśmy licznik samochodu) do opuszczenia minęło blisko 160 km. Ogromne miasto. No i przejazd potężnym mostem nad Bosforem. To robi niezatarte wrażenie. Późnym wieczorem dotarliśmy do Edirne - miasteczka położonego na styku granic tureckiej - bułgarskiej i greckiej. Długo krążyliśmy po miasteczku, za nim udało się nam znaleźć właściwą drogę do granicy. Wcześniej jednak udaliśmy się do parku Dilaver Bey na terenie którego znajduje się wspaniały meczet Selimiye Camii. Prawie o północy docieramy do przejścia granicznego z Grecją i w ten sposób znajdujemy się na terenie starożytnej części Unii Europejskiej.
Dzień trzydziesty piąty - 02.06.2005 r.
Jednodniową przygodę z Grecją rozpoczęliśmy od samochodowego noclegu na przydrożnej stacji benzynowej. Pobudka - wczesnym rankiem ruszamy w drogę. Przejeżdżamy przez urocze, malutkie wioski i miasteczka. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy do granicy z Bułgarią i tak kończy się nasza helleńska przygoda. Nie licząc jeszcze wizyty w sklepie wolnocłowym. Bułgarię traktujemy jako kraj tranzytowy, kierujemy się na Macedonię. Przejeżdżamy przez wioski i miasteczka Bułgarskie, wielokrotnie się gubiąc. Jesteśmy zauroczeni wszechobecną zielenią, której tak bardzo nam brakowało podczas wojaży po Bliskim Wschodzie. Tam dominowały odcienie barwy żółtej, a tutaj wokoło soczysta zieleń. Wspaniały widok. Przejeżdżamy przez wiele miasteczek i wiosek, co raz się gubiąc i szlifując rosyjski w pytaniach o drogę. Niestety - zwiedzanie tego kraju zostawiamy sobie na inną wyprawę. Dojeżdżamy do przejścia z Macedonią. Załatwiamy wszelkie formalności po stronie bułgarskiej i dojeżdżamy do terminalu macedońskiego. Tutaj przykra niespodzianka. Od Polaków wymagana jest wiza, której nie posiadamy - niestety. I mimo, że od celnika otrzymaliśmy pieczątkę wjazdową, to po chwili inny urzędnik je anulował. Tak więc wróciliśmy ponownie do Bułgarii. Na szczęście znajdowaliśmy się w trójkącie granicznym trzech państw - Bułgarii, Macedonii i Serbii i Czarnogóry. Wróciliśmy się kilkanaście kilometrów i po godzinie stanęliśmy na przejściu z Serbią i Czarnogórą. Miła obsługa na przejściu i po kilkunastu minutach wjeżdżamy do kolejnego kraju na naszej trasie podróży. Pierwsze wrażenie jest niezbyt sympatyczne. Dookoła wielka bieda. Docieramy do pierwszego miasteczka, gdzie próbujemy się dowiedzieć, jak dotrzeć do głównej szosy w kierunku Kosowa. Bez problemu dogadujemy się z miejscowymi. Okazuje się, że serbski jest w sumie bardzo podobny do polskiego. Niestety dowiadujemy się, że nie ma mowy o naszym wjeździe do Kosowa, cały region jest jeszcze zamknięty przez wojsko. Musimy więc zweryfikować nasze plany. Patrzymy na mapę - dojazd do Dubrownika niemiłosiernie się wydłuża, ponieważ trzeba jechać okrężną drogą. W związku z powyższym rezygnujemy z wypadu do Chorwacji i decydujemy się na powrót do Polski. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Ruszyliśmy w kierunku węgierskiej granicy, jechaliśmy cały czas niezwykle drogą autostradą, późną nocą dojechaliśmy do granicy, gdzie koło Szeged, wjechaliśmy na autostradę i tak dotarliśmy do Budapesztu. Kilkanaście kilometrów dalej urządziliśmy sobie ostatni nocleg podczas naszej wyprawy.
Dzień trzydziesty szósty - 03.06.2005 r.
Poranek na węgierskiej autostradzie. Dojeżdżamy do Słowacji, przejeżdżamy przez Bratysławę i po kilku godzinach dojeżdżamy do Zwardonia. Koło południa jesteśmy już na Śląsku. W ten sposób zakończyła się nasza wspaniała wyprawa.
I cóż robić dalej? Podsumować tą i planować następną - rzecz jasna.
Wyjeżdżamy z Osmaniye i ruszamy autostradą (oraz licznymi tunelami) w kierunku Gaziantep, skąd udajemy się do Kilis - miejscowości granicznej, gdzie tankujemy samochód, a także rezerwowe bańki (mamy 15 dm3 paliwa extra), a miła obsługa na stacji częstuje nas herbatą. W końcu nie często u nich zdarza się klient tankujący blisko 100 litrów paliwa. Na granicy tureckiej podobne formalności co poprzednio, dziwi nas brak jakichkolwiek opłat. Przejeżdżamy pas ziemi niczyjej, o szerokości ok. 2 km, i podjeżdżamy do bramki syryjskiej. Wjeżdżamy na teren przejścia granicznego Syrii, parkujemy samochód i zaczynamy załatwiać pozwolenie na wjazd. Najpierw kontrola paszportowa, wypełniamy także wielojęzyczne karty turystyczne. Później udajemy się do punktu celnego, skąd miły celnik prowadzi nas do kasy, gdzie wpłacamy po 100 $ za każdy tydzień pobytu w Syrii tytułem wyrównania cen paliwa, następnie 31 $ za ubezpieczenie pojazdu i jeszcze 42 $ opłaty celnej. O drobnych opłatach (łapówkach) za wypisanie dokumentów - w sumie ok. 2 $ nie warto wspominać. W sumie wyszło nas to 275 $. Zgroza. Później jeszcze wizyta w kolejnych okienkach i w końcu dostajemy pozwolenie na wjazd. Jeszcze tylko kontrola wnętrza samochodu i dostajemy się w końcu do Syrii. Jesteśmy na Bliskim Wschodzie. Jesteśmy w pierwszym kraju arabskim. Jesteśmy w innym świecie. Niezwykłe przeżycie. Pierwsze wrażenie raczej posępne. Wszędzie widać wyłącznie biedę. Biedne wsie wydzierają kawałki ziemi pustynnym stepom, mijające nas na drodze samochody pochodzą z lat 50 i 60 XX w. Zaczynamy się uczyć jazdy po terenie arabskim. Największe utrudnienie to znaki i tablice drogowe. Najgorsze jest to, że właściwie to najczęściej ich nie ma i poruszamy się prawie po omacku. Zaczynamy żałować, że nie mamy ze sobą urządzenia GPS. A sporadyczne tablice drogowe, wprawdzie pisane są po angielsku, ale nazwy na nich nijak nie przystają do nazw na posiadanych przez nas mapach. Tak więc więcej kluczenia niż jazdy. Docieramy, po wielkich trudach, do Qala'at Samaan - świątyni Szymona Słupnika. Pierwszy obiekt zwiedzany w Syrii i już jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Doskonale zachowany kompleks ruin świątyni na wzgórzu, na którym pustelnik Szymon siedząc na kolejnych słupach spędził wiele lat życia (dokładnie 37 lat - oryginał). Po śmierci pustelnika wokół jego słupa wybudowano cztery bazyliki, z których jedna pełniła rolę świątyni, pozostałe zaś noclegowni dla pielgrzymów. W chwili ukończenia budowli był to największy kościół na świecie (a działo się to w 490 r n.e.). Kluczymy górskimi drogami, przejeżdżamy wiele wiosek. Naszą uwagę zwraca specyficzna zabudowa - prawie wszystkie domy mieszkalne budowane są z kamienia i mają całkowicie płaskie dachy. Docieramy do Aleppo (Halab). Jest to miasto, w którym powiało grozą. Kierowcy jeżdżą tutaj zdecydowanie gorzej niż w Turcji, nawet niż w samym Istambule. Jeżdżą tutaj w sposób wyjątkowo agresywny i chamski. Jazda wśród nich wymaga nie lada odwagi i przyzwyczajenia. Zobaczymy co będzie działo się dalej. Jeszcze gorzej jest wśród pieszych - ci na ulicy rzeczywiście nie mają żadnych praw. Jakimś cudem dojeżdżamy do centrum (cudem, bo oznakowanie kierunkowe oraz nazwy ulic pojawiają się sporadycznie) i nawet docieramy pod cytadelę. Tutaj parkując na chodniku pytamy policjantów, czy w ogóle można tu parkować, a następnie udajemy się do twierdzy. Aby dostać się do środka należy przejść po 20 metrowym moście przerzuconym nad wyschniętą fosą. Wnętrze cytadeli wygląda jak niewielkie średniowieczne miasteczko. Spacerujemy sobie wąskimi alejkami od czasu do czasu zaglądając do ciekawszych pomieszczeń. Niestety wnętrze jest dość zrujnowane, nie mniej - wszędzie widać prace restauratorskie. Najpiękniejszym miejscem jest Sala Tronowa, odrestaurowana z niezwykłym przepychem. Po opuszczeniu twierdzy udajemy się na spacer po okolicznych bazarach, z których znaczna część jest zadaszona, a także po uliczkach starego miasta. Następnie udajemy się w kierunku dzielnicy chrześcijańskiej, po drodze mijamy wieżę zegarową. Dzielnica chrześcijańska to zupełnie inny typ zabudowy. Idąc uliczkami ma się wrażenie, że przemieszcza się między blokami. Wszystko wkomponowane jest w formie jednej ściany, po przekroczeniu której wchodzi się na sympatyczne patia i podwórka - tak wyglądają m.in. kościoły. Stołujemy się w niezłej restauracji i wieczorem kontynuujemy spacer po tej części miasta. W pewnym momencie ktoś zagadnął do nas w naszym, polskim języku. W ten sposób poznaliśmy miłego Syryjczyka, w średnim wieku, który przedstawił się imieniem Aleksander. Na pytanie o znajomość języka polskiego powiedział, że pracował u nas, a dokładnie w Katowicach. Człowiek ten oprowadził nas trochę po tej części miasta, a potem zorganizował nam nocleg przez swojego przyjaciela. Jego przyjaciel jest przewodnikiem i nauczycielem, przespacerował się z nami do samochodu, a później udaliśmy się razem do rekomendowanego przez niego hotelu. Niezbyt piękny, ale Tomek był szczęśliwy - mamy znowu telewizor w pokoju. Zanim udaliśmy się na spoczynek ja i Asia wdaliśmy się w pogawędkę z przewodnikiem, uzyskując od niego cenne informacje.
Dzień dwudziesty czwarty - 22.05.2005 r.
Ten ranek zaczął się znacznie spokojniej. Chyba choroba pomału daje mi spokój, nie mniej zachowuję jeszcze ścisłą dietę. A hotelowe śniadanie - dość skromne: kawa i herbata, jajko, pomidory i oliwki. Po śniadaniu pakujemy samochód i w drogę. Wyjazd z Aleppo w kierunku syryjskiej stolicy mile nas zaskoczył. Szeroka droga, po 3 pasy w każdym kierunku i mały ruch - więc gaz do dechy i kilometry nam szybko uciekają. Żaden Syryjczyk nie ma z nami szans, ale po prawdzie ich wiekowe samochody nie są predysponowane do szybkiej jazdy. Oni są w stanie wariować po mieście, ale na szosie się uspokajają. Niestety za Arihą kończy się dobra droga i jedziemy cały czas wzdłuż budowy nowej autostrady - budowa robi wrażenie, same wiadukty - ale na przejazd tędy w luksusowych warunkach przyjdzie poczekać jeszcze kilka lat. Nie mniej, rozmach budowy nie przypomina niczego, co można by zobaczyć w Polsce. I to jest bardzo smutne. Pod tym względem (jak i pod wieloma innymi - niestety) wypadamy bardzo niekorzystnie. Wracając jednak do podróży - jak tylko zjechaliśmy z autostrady pechowo "łapiemy gumę", na szczęście dzieje się to tuż obok zakładu wulkanizacyjnego (czyżby?). Podczas naprawy okazuje się, że przecięliśmy oponę na dużej powierzchni, w sposób uniemożliwiający jej naprawę. Na szczęście pracownik zaproponował alternatywne rozwiązanie - wstawił nam dętkę. Ruszyliśmy dalej, ale samochód zachowywał się bardzo niestabilnie. W najbliższym miasteczku - Jisr ash Shughur - podjechaliśmy do innego warsztatu, który miał wyważarkę do kół i okazało się, że skrzywiona felga ma prawie 600 g niewywagi. Koło poszło na zapas, z nadzieją, że więcej nie będzie konieczności używania go. Kilkanaście km za miasteczkiem zjeżdżamy na boczne drogi i ruszamy na poszukiwanie Qal'at Salahidin. Niestety nie jest to proste zajęcie - po ponad godzinnym kluczeniu i dopytywaniu się miejscowych, docieramy do wzgórza, z którego rozpościera się widok na ogromną twierdzę. Jakimś cudem ją znaleźliśmy. Zjechaliśmy ze wzgórza i podjechaliśmy pod zamek. Po drodze, a właściwie na jej środku pojawił się potężny słup, który w przeszłości był podporą pomostu. Wchodzimy do wewnątrz - Cytadela Saladyna z dołu robi ogromne wrażenie, jeszcze lepiej jest wewnątrz. Chociaż niestety wnętrza są jeszcze zaniedbane, to i tak prezentują się okazale. Spotykamy tutaj wycieczkę polsko - słowacką, a także parę Niemców, których spotkaliśmy wcześniej - przy świątyni Szymona Słupnika. Ze szczytu wież twierdzy rozciągają się wspaniałe widoki. Gubiąc wielokrotnie drogę, jadąc przez wysokie góry i wioski, których nazw nie udaje się nam określić, docieramy na żyzną równinę Al Ghab, gdzie w końcu udaje się nam umiejscowić na mapie i skąd udajemy się do Afamya. Najpierw zwiedzamy stare miasto - twierdzę, zlokalizowaną na wzgórzu, gdzie zaraz po opuszczeniu samochodu zostajemy otoczeni przez miejscowych mających ochotę zrobić z nami jakiś biznes. Jedni oferują posiłek, inni - noclegi, etc. Jeden z miejscowych zabiera nas na wycieczkę po uroczych, wąziutkich uliczkach starówki i razem z nim wchodzimy na teren prywatnej posesji, skąd rozciąga się widok na Apamea - ruiny starożytnego miasta. Udajemy się do samochodu, a podczas powrotu Tomek daje się namówić naszemu przewodnikowi na odkupienie monety, rzekomo znalezionej w ruinach - płaci za nią 5 $. Wszyscy wiemy, że jest to falsyfikat, ale i tak jest to fajna pamiątka po pobycie w tym miejscu. Dojeżdżamy do właściwych ruin, zostawiamy na drodze samochód i ruszamy wzdłuż potężnej kolumnady. Spacerując wzdłuż ruin znajdujemy węża z odgryzioną głową - też był to imponujący widok. Podczas pobytu przyczepiło się - tym razem do mnie - kolejnych dwóch handlarzy oferujących monety. Proponowali chyba z 8 szt. za 30 $. Nie byłem zainteresowany, ale w końcu - widząc, że się nie odczepią - utargowałem z nimi cenę do poziomu 5 Euro za wszystkie. Zgodzili się i wszedłem w posiadanie tych monet. Tomka mało szlag nie trafił, bo wśród nich była dokładnie taka sama jak on kupił. Zrobiliśmy tutaj kolejny "biznes życia". Następne miasteczko - Qal'at Sheizar - to piękna twierdza na wzgórzu i pierwsze Jurije - tj. drewniane koła wodne służące do nawadniania okolicznych pól. Niestety - trochę się pogubiliśmy, i założyliśmy, że jest to już Hama. Gdy się okazało, że jesteśmy w błędzie, byliśmy już dość daleko, więc pominęliśmy to miasteczko i ruszyliśmy od razu do Hamy. Epiphania (Hama) wita i zaskakuje nas kiczem. Kolorowe fontanny i masę zbędnych bzdetów. No cóż - co kraj to obyczaj. Natomiast największa atrakcja tego miasteczka - nurije - robią wrażenie. Średniowieczna technika, a mimo to urządzenia pracują do dzisiaj, chociaż bardziej jako atrakcja turystyczna niż jako urządzenie funkcjonalne. W zachodniej części miasta wzdłuż rzeki (w okolicach najefektowniejszych czterech nuriji) powstał pasaż rekreacyjny z wieloma restauracjami. Tutaj też przyjechaliśmy, zamówiliśmy obiad i obserwowaliśmy poczynania młodych wyrostków, którzy wspinali się na szczyt drewnianych kół i z pełnej wysokości skakali do rzeki. Wariaci. Niestety same restauracje nie zachwycają - są tandetne i nieprzyzwoicie drogie, nie oferując w zamian nawet smacznego jedzenia. Ruszamy dalej wczesnym wieczorem, zatrzymujemy się dwukrotnie w centrum, by podziwiać kolejne nurije, a także jedną z kolorowych fontann. Tutaj wzbudzam niekłamane zainteresowanie miejscowej młodzieży, gdy rozstawiam statyw i zaczynam robić zdjęcia. Po zmierzchy oglądamy największe, ale już nieczynne koło wodne. W Hamie, po raz pierwszy tankujemy na terenie Syrii. I jakie jest nasze zaskoczenie, gdy za równowartość 40 zł tankujemy cały bak paliwa. 10 dm3 oleju napędowego kosztuje tutaj równowartość 1 Euro. Wspaniały kraj. Teraz zrozumieliśmy konieczność wniesienia tak drakońskich opłat wjazdowych. Coś za coś. Tutaj jednak życie bez ropy nie miałoby racji bytu, nawet pola nawadnia się przecież przy użyciu pomp wyposażonych w silniki Diesla. Nie raz widzieliśmy na polu taki agregat wyposażony w kontenerowy zbiornik paliwa (ok. 1000 dm3). Ruszyliśmy dalej. Nocna jazda po Syrii jest potworna. Ogromny ruch, zwłaszcza samochodów ciężarowych, brak oznakowania pionowego i poziomego, a także nie znajomość okolic powoduje, że ta część dzisiejszego etapu naszej podróży jest niezwykle męcząca. W ten sposób dojeżdżamy do Qal'ar al Hims (Hosna Citadel) znanego Europejczykom bardziej jako Krak de Chevaliers. Wielka twierdza nocą nie prezentuje się zbyt efektownie. Jedziemy dalej i szukamy noclegu. W ten sposób docieramy do Francis Hotel, gdzie za nocleg życzą sobie 250 $. Po wielkich targach dostajemy apartament za 40 $. Przynajmniej taką mamy nadzieję, a jak będzie - okaże się rano. Miejsce super luksusowe. Ale puste. Kładziemy się spać. Choć nie wszyscy, bo Tomek dorwał pilota TV.
Dzień dwudziesty piąty - 23.05.2005 r.
Luksusowe śniadanie (przynajmniej tak twierdziła obsługa hotelu), Asia korzysta z basenu i po krótkim odpoczynku zmierzamy w kierunku słynnej twierdzy. W dzień zamek Krak de Chevaliers prezentuje się znacznie bardziej okazale niż w nocy. Jest to zachowana w doskonałym stanie twierdza wybudowana przez krzyżowców podczas wypraw krzyżowych na Jerozolimę. Spora część zamku została odrestaurowana, ale z niewielkim polotem, czasem wręcz szpecąc niż zdobiąc. Najgorzej prezentują się posadzki zewnętrzne - zwykłe betonowe wylewki. Całość jest dość zaniedbana przez Syryjczyków. Nie mniej, w zamku jest wiele ciekawych miejsc i zakamarków. Można tu spędzić długie godziny. Jest to jednak miejsce oblegane przez turystów jako jeden z najciekawszych zabytków tego kraju. Tutaj wpadamy na doskonały pomysł. Jesteśmy tak blisko, że jedziemy do Libanu, zobaczyć Trypolis i Bejrut. Dotarliśmy do granicy, Syryjczycy wypuścili nas z kraju, dojechaliśmy do granicy Libańskiej, gdzie w punkcie kontroli dowiedzieliśmy się, że nie ma możliwości wjechania na teren kraju z dwóch powodów. Po pierwsze - nie są wpuszczane samochody z silnikiem Diesla. Po drugie - wizy wjazdowej nie otrzyma niezamężna kobieta, przed ukończeniem 30 roku życia. Podsumowując - mogliśmy pójść pieszo, ale bez Asi. Zawróciliśmy do Syrii i tu czeka nas niemiła niespodzianka - musimy ponownie zapłacić 42 $ opłaty celnej - wnosi się ją każdorazowo przy wjeździe do Syrii. Chcieli od nas jeszcze 100 $ opłaty paliwowej - ale udało się nam od tego wyłgać. Wizyta w Libanie zakończyła się pełnym fiaskiem. Jedyna pamiątka - wiza i pieczątka w paszporcie. Skierowaliśmy się do stolicy Syrii. Dojeżdżamy do Damaszku. Droga do stolicy wjedzie skrajem pustyni. Dobrze, że jest to stosunkowo zatłoczona droga, bo strach by było jechać. Sam wjazd do Damaszku także jest niczego sobie - szerokie ulice, ale bardzo duży ruch. Bardzo dużo skrzyżowań z sygnalizacją świetlną, na każdym z nich stoi kilku policjantów, ale kierowcy nic sobie z tego nie robią. Ruch niezwykle chaotyczny. Kierowcy, a zwłaszcza taksówkarze - jeżdżą jak idioci. Strasznie ryzykowne miejsce dla obcego kierowcy. Jakimś sposobem udaje się nam dotrzeć do samego centrum i to bez stłuczki. W centrum szukamy hotelu. Kwaterujemy się w hotelu Sultan. Po zakwaterowaniu i odstawieniu samochodu na parking strzeżony ruszamy na spacer po mieście. Pierwsze ciekawe miejsce jest położone przy naszym hotelu. Dworzec kolejowy Hidżaz - śliczny budynek dworcowy, z przepychem wykończony wewnątrz i strażnikiem na zewnątrz. Stan i wykończenie dworca wskazuje, że nie był to obiekt ogólnie dostępny. Dworzec jest w gruntownej przebudowie - tzn. urządzenia kolejowe, brakuje m.in. szyn. Natomiast sam budynek jest w doskonałym stanie. Wewnątrz znajduje się piękna makieta, pokazująca jak w przyszłości będzie to wyglądało. W pobliżu dworca, wzdłuż głównej ulicy prowadzącej na starówkę znajduje się wiele sklepików i barów, posilamy się oczywiście kebabem i ruszamy dalej. Kebaby serwują tutaj z kiszonym ogórkiem (!!!) i sosem czosnkowym. Pycha. Spacerkiem dotarliśmy na plac Męczenników. Tutaj znajduje się wiele sklepów i doskonałych cukierni. A na samym środku placu stoi kolumna z makietą jakiegoś budynku. Następnie kroki kierujemy do Cytadeli, spacerując wąskimi uliczkami w cieniu jej murów docieramy do serca syryjskiej stolicy - do Meczetu Umajjadów. Meczet ten powstał w 705 r. na podstawie chrześcijańskiej katedry. Potężna świątynia zachwyca mozaikami na ścianach dziedzińca oraz ujmuje prostotą wnętrza, które oszpecono kablami elektrycznymi i ogromną ilością lamp oświetleniowych. Zwiedzając świątynie poznaję trójkę małych, syryjskich dzieci, które dopraszają się, by zrobić im zdjęcie. Za zgodą mamy robię im kilka fotek, czym doprowadzam dzieciaki do wybuchu radości. W meczecie poznajemy także Syryjczyka, który oprowadza nas po meczecie i opowiada jego historię, a następnie oferuje się doprowadzić nas do ciekawego punktu widokowego. Na miejscu okazuje się, że punkt widokowy to okno z kamienicy, w której mieści się sklep znajomego naszego przewodnika. Mając doświadczenia z Turcji uciekamy czym prędzej. Spacerujemy sobie w cieniu zadaszonych bazarów, rozglądając się po różnych zakamarkach. Obserwujemy także ruch uliczny, który wzbudza w nas przerażenie. Gdy zapada zmrok wracamy w rejon meczetu, by podziwiać budowlę w wieczornym, sztucznym oświetleniu. Wieczorny spacer starówką Damaszku to także nie lada atrakcja, nie mniej - jesteśmy już bardzo zmęczeni i ruszamy w kierunku hotelu. Droga powrotna prowadzi nas ponownie przez plac Męczenników, gdzie wstępujemy do cukierni i kupujemy wspaniałe łakocie. Jeszcze tylko zakup regionalnego wina (na lepsze spanie) i napojów. I upragniony odpoczynek.
Dzień dwudziesty szósty - 24.05.2005 r.
Drugi dzień w Damaszku rozpoczynamy od wizyty w Ambasadzie Królestwa Jordanii, gdzie składamy dokumenty niezbędne do wystawienia wizy turystycznej. Po złożeniu wniosków i uiszczeniu stosownej opłaty ruszamy na spacer po nowszych dzielnicach Damaszku. Docieramy do małego parku, gdzie wśród drzew ulokowane otwarte muzeum wojskowe, szczycące się kolekcją poradzieckich samolotów bojowych. Do muzeum przylega niezwykła świątynia Takijja As-Sulajmanijja, nijak nie pasująca do okolicznej zabudowy. Ciekawa budowla składa się niejako z dwóch części - pierwsza to właściwy meczet o pasiastej elewacji, druga - to uroczy, arkadowy dziedziniec. Następnie spacerując główną arterią miejską Damaszku Choukri Al-Quwatii docieramy do parku Tishreen. Znajdujemy małą knajpkę i odpoczywamy popijając zimne napoje. Upał doskwiera strasznie. Wracamy do ambasady i odbieramy paszporty wraz z wbitymi wizami. Już wiemy - jutro ruszamy do Jordanii. Łapiemy taksówkę. Kierowca pierwszej nie rozumie nas, więc odjeżdża pusty, kierowca drugiej posługuje się łamaną angielszczyzną (podobną zresztą do naszej) i zabiera nas na Stare Miasto. Podjeżdżamy do bramy miejskiej Bab as-Saghir, skąd udajemy się na spacer po uliczkach starówki. Brama jest tak ciasno wpasowana w gęstą zabudowę miejską, że można ją przegapić - co nam się udało zrobić dnia poprzedniego. Spacerując uliczkami docieramy do drugiej bramy - Bab Kisan, do której dobudowano mały kościółek św. Pawła, a idąc dalej docieramy do okazałej bramy Bab Sharqi. Tutaj zatrzymujemy się w restauracji, bardziej dla odpoczynku od upału niż z powodu głodu, by po doskonałym posiłku móc poznać odmienne miasto. Spacerujemy po dzielnicy żydowskiej i chrześcijańskiej starówki Damaszku, gdzie panuje niespotykany gdzie indziej w tym mieście spokój. Spacerujemy wąskimi uliczkami, gdzie właściwie nie docierają promienie słoneczka i podglądamy co ciekawsze podwórka. Układ starówki jest następujący - wąziutkie uliczki przecinające się niemal pod kątem prostym, obudowane są ścianami budynków, wewnątrz których znajdują się śliczne dziedzińce, a nieraz całe kościoły. Warto popytać miejscowych co zobaczyć, bo można przegapić najciekawsze miejsca. Zwiedzamy m.in. kościół franciszkański, w pobliżu którego jesteśmy świadkami scysji dwóch arabów, która doprowadziła do rękoczynów. A poszło o to, że woźnica wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu. Nie przypuszczaliśmy, że miejscowi są tacy nadpobudliwi (oględnie rzecz ujmując). Spacer kończymy późnym popołudniem. Wieczorem udajemy się jeszcze na małą kolacyjkę - rzecz jasna składającą się z kebabu - i w ten oto sposób kończymy nasze spotkanie z miastem, które uważane jest za najdłużej zamieszkałe miasto świata i kolebkę cywilizacji.
Dzień dwudziesty siódmy - 25.05.2005 r.
Rankiem pakujemy nasz samochodzik i próbujemy wydostać się z Damaszku. Nie jest to takie proste, ponieważ oznakowanie ulic pozostawia wiele do życzenia. Nie mniej po jakiejś godzinie wyjeżdżamy poza granice stolicy i ruszamy do Bosry. Jest to miasto zlokalizowane kilkanaście kilometrów od jordańskiej granicy. Jesteśmy zachwyceni tym, co zobaczyliśmy. Jest to niezwykłe miasto - mowa rzecz jasna o starej dzielnicy. Całość wykonana z czarnego bazaltu. Nie jest to podobne do niczego, co widzieliśmy do tej pory. Kolejną - pozytywną - niespodzianką jest stan ruin, które do naszych czasów dotrwały w doskonałej kondycji. Rzymski amfiteatr został otoczony murem i przeistoczony w potężną twierdzę. Za ruinami twierdzy znajduje się antyczne miasto. To już znacznie gorzej zachowane ruiny, których wielkość świadczy o historycznym znaczeniu tego miasta. Spacerując wśród ruin poznajemy grupkę czterech młodych (13-sto letnich) dziewczyn, które sprawdzają na nas swoją znajomość języka angielskiego (znowu zostaliśmy zawstydzeni). Robimy sobie wspólne zdjęcia, które obiecujemy wysłać pocztą. Gdy wróciliśmy na parking - kolejna niespodzianka - stary Arab wypucował nasz stary samochodzik, za co - po wielkich targach inkasuje 5 $ (chciał 10). Wracamy się do miasta Dara, gdzie znajdują się dwa przejścia drogowe z Jordanią, uzupełniamy zapas paliwa i ruszamy ku nowemu. Wjeżdżamy na nowoczesny (jak na warunki arabskie) terminal graniczny i zaczynamy zabawę z papierkami. Oni uwielbiają wszelkiego rodzaju papiery, a książki graniczne są tak monstrualnych rozmiarów, że z pewnością nie zmieściłyby się na moim biurku. Granicę syryjską znamy z poprzednich wizyt, natomiast jordańska - to nowość. Kontrola dokumentów idzie dość sprawnie i po chwili ruszamy dalej (najpierw jednak wymieniamy dolary na lokalną walutę). Dojeżdżamy do punktu odpraw celnych, gdzie jesteśmy świadkami drobiazgowych kontroli samochodów i bagaży. Po kilku minutach nerwowego oczekiwania zostajemy obsłużeni poza kolejnością i bez żadnej kontroli, więc po dokonaniu odpowiednich opłat (opłata drogowa, ubezpieczenie samochodu) wjeżdżamy do Jordanii. Cała odprawa zajęła jakieś 1,5 godz. Trasą szybkiego ruchu docieramy do Jarash. Pierwsza miejscowość jordańska na naszej trasie. I od razu - perełka. Pięknie zachowane miasto rzymskie oraz wykopaliska. Prace trwają tutaj od lat 20 XX w. do dnia dzisiejszego, a mimo to szacuje się, że ponad 80 % obiektów jest jeszcze nie odkrytych. Natomiast to co już zostało odkryte zapiera dech w piersi. Przede wszystkim są to: łuk tryumfalny oraz hipodrom w części południowej zabytku, oraz świątynie Zeusa i Artemidy, a także Cardo, czyli typowa główna rzymska ulica otoczona z obydwóch stron rzędami kolumn. Tutaj kupujemy także oryginalne pamiątki - szklane flakoniki z usypanymi wzorami z piasku. Taka miejscowa ciekawostka. Późnym popołudniem udajemy się na wschód. Gdy już zmierzcha docieramy do Qasr al-Hallabat - ruin fortyfikacji rzymskich. Delektujemy się wieczornym chłodem i bawimy się z nowym towarzyszem podróży - małym pieskiem. Późną nocą docieramy do oazy Azraq. Tutaj kwaterujemy się w jedynym hotelu w mieście. Po zakwaterowaniu szukamy jakiegoś baru czy restauracji - należałoby się posilić przed noclegiem. Oaza ta jest jedynym miejscem na Pustyni Wschodniej z wodą. Sama mieścina to raptem dwa rzędy zabudowań wzdłuż głównej szosy (przypomina to miasteczka na Dzikim Zachodzie). Spacerując przyglądamy się swoistym lodówkom. Otóż owca lub krowa po uboju zostaje powieszona za tylne łapy przed wejściem do lokalu, następnie rzeźnik pozbywa się skóry i stopniowo zdejmuje pasy mięsa - wg aktualnych potrzeb. Aż dziw, że tak przechowywane mięso nie psuje się. Ale suche powietrze robi swoje. Nie do końca przekonani wybieramy jednak restauracyjkę i posilamy się. Następnie wracamy do hotelu. Tu mamy jeszcze okazję podziwiać wspaniały wschód księżyca.
Dzień dwudziesty ósmy - 26.05.2005 r.
Pobudka i w drogę. Ruszamy na poszukiwanie pustynnych zamków. Kierujemy się na granicę z Irakiem (!!!) i docieramy do odległej o parę km wioski nazwanej nazwą poszukiwanego przez nas zamku - Qala'at al-Azraq. Równocześnie poszukujemy jeziora wokół którego mieliśmy nadzieję odnaleźć rezerwat żywej przyrody. Miała to być ostoja dzikiej zwierzyny. Udało się nam odnaleźć jezioro, niestety wyschnięte. Wjechaliśmy na jego dno i zaczęliśmy przemieszczać się w kierunku mirażu, który sugerował obecność wody i bujnej roślinności. Niestety, nie przewidzieliśmy pułapki. Przemierzając dno wyschniętego jeziora trafiliśmy na wilgotną, błotnistą łatę i - oczywiście - w niej ugrzęźliśmy. I to praktycznie oparliśmy się podwoziem o dno. Próbowaliśmy wypchnąć samochód, podkładać ścięte krzewy - nic to nie dało. Zmęczeni i brudni mieliśmy wszystkiego dość. Wszelkie samodzielne próby skazane były z góry na niepowodzenie. Szczęście w nieszczęściu po dnie naszego jeziora jechała sobie ładowarka (tutejszy odpowiednik Fadromy). Uprzejmy operator tego wielkiego urządzenia nie zadawał nawet zbędnych pytań, tylko podjechał, zapiął linę do uchwytu i wyciągnął nas z bagienka. Potężna siła. Budzi respekt. Jesteśmy uratowani, ale auto jest ubłocone, że strach. Porzuciliśmy nadzieję na odnalezienie rezerwatu i ruszyliśmy do centrum miasteczka, gdzie odnaleźliśmy zamek (nota bene - przy głównej drodze). Zamek ten po raz ostatni służył celom wojskowym na początku XX w. kiedy Lawrence z Arabii wraz z szafirem Husajnem dowodzili z niego antytureckim powstaniem. Po ruinach oprowadził nas miły kustosz zabytku. Ogromne wrażenie zrobiły na nas kamienne drzwi. Ruszyliśmy zdecydowanie na podbój pustyni. A właściwie jej zamków. Zanim mieliśmy jednak okazję poznać uroki pustyni zostaliśmy zatrzymani przez uzbrojony po zęby patrol pustynnej policji. Miejscowi stróże prawa zatrzymali nas na � klachy. Mieli ochotę sobie pogadać. Na dodatek poczęstowali nas doskonałą herbatą (niezwykle gościnni ludzie, polscy policjanci mogliby brać z nich przykład). Przekazali nam cenną wiedzę o oznakowaniu policyjnych samochodów, złożyli kondolencje z okazji śmierci papieża, podziwiali znaczki z odwiedzonych przez nas krajów, a nade wszystko interesował ich nasz boks bagażowy. Po kilkunastu minutach wjechaliśmy na pustynię. Przejechaliśmy tylko kilka km i kolejna niespodzianka. Tym razem jest to stado wielbłądów blokujących jedyną pustynną drogę. Doskonała okazja, by pstryknąć im parę fotek. Następnie bez większych niespodzianek dojechaliśmy do Qasr al-Amra - najlepiej zachowanego pustynnego obiektu. Spacerując po okolicy natknęliśmy się na tablice ostrzegawcze o możliwym nastąpieniu na minę (!!!), w związku z czym bardzo grzecznie trzymaliśmy się wyznaczonych ścieżek. Wnętrze zameczku pokazał nam sympatyczny Arab, a w okolicy podziwialiśmy jeszcze studnię przygotowaną do oślego napędu. Kilkanaście km dalej zwiedzamy Qasr al-Kharana - monumentalny karawanseraj przystosowany do obrony. Położony jest on centralnie pośrodku całkowicie pozbawionej roślinności równiny. W poszukiwaniu kolejnego miejsca zbaczamy z doskonałej asfaltowej drogi i ruszamy w poprzek pustyni trzymając się nieco utwardzonych traktów. 40-sto km off-road samochodem marki BMW - nam kompletnie odbiło, nie mniej była to jazda pełna wrażeń. Jadąc po pustyni wzniecaliśmy tumany kurzu, co spowodowało, że nasz samochód zmienił barwę z granatowej na żółtą. Pustynny piasek był wszędzie, aż dziwne, że autko nie odmówiło posłuszeństwa. Po jakimś czasie natrafiliśmy na betonową drogę, która i tak obfitowała w różne niespodzianki. Niewiele brakowałoby, by nasza pustynna wyprawa zakończyła się tragicznie. W ostatnim momencie zauważyliśmy duży ubytek w mostku nad wyschniętym korytem rzeki. Cudem udało się zahamować. Później jeździliśmy już znacznie wolniej. Niestety nie udało się nam znaleźć kolejnego zamku, wpadliśmy natomiast na uzbrojony po zęby patrol pustynny (chociaż nie byliśmy do końca pewni czy był to patrol wojskowy czy raczej jakiś paramilitarny). Wróciliśmy na główną drogę, która doprowadziła nas do przedmieść Ammanu, skąd udaliśmy się na międzynarodowe lotnisko. Tuż za lotniskiem znajdują się kolejne ruiny - Qasr Al-Mushatta. Doskonale zachowane ruiny znajdują się na terenie zamkniętym lotniska, na szczęście istnieje możliwość wjazdu na jego teren, trzeba tylko w punkcie kontrolnym zostawić paszporty. Ten zamek uchodzi za największą budowlę obronną Umajjadów, niestety nigdy niewykończoną. Górskimi, krętymi drogami podążamy do Madaby. Podczas jazdy mamy przyjemność podziwiać Morze Martwe i tereny Zachodniego Brzegu Jordanu (okupowanego przez Izrael). Dziwne uczucie być w miejscu, gdzie właściwie od wielu lat bez przerwy trwa wojna. Dojechaliśmy jednak do Madaby. Bardzo ciekawa miejscowość. Zwiedzamy muzeum archeologiczne z przepięknymi mozaikami, do którego przylega słynna szkoła mozaik, następnie udajemy się do greckiego kościoła, gdzie na posadce znajduje się mapa Palestyny i Egiptu wykonana w formie mozaiki. Później spacerując po krętych uliczkach miasteczka docieramy - z małą przerwą na posiłek - do kościoła Apostołów. Późnym popołudniem docieramy do Hammamat Ma'in - uzdrowiska słynnego z źródeł termalnych. Droga prowadząca do tego kompleksu wypoczynkowego prowadzi przez piękne góry, wije się serpentynami - niesamowite wrażenie sprawia zwłaszcza podczas zachodu słońca. Wjazd na teren ośrodka jest płatny, a gdy już jesteśmy na miejscu okazuje się, że większość ośrodka jest zamknięta, ze względu na remonty, a w czynnej części brak wolnych miejsc. Jak niepyszni musieliśmy się wrócić. Zanim jednak wyjechaliśmy poszliśmy zobaczyć malownicze wodospady. Postanowiliśmy pojechać w kierunku wybrzeża Morza Martwego i tam gdzieś poszukać noclegu. I tu kolejne rozczarowanie. Na wybrzeżu jest tylko jeden ośrodek z bajecznie drogimi hotelami typu Mariott. Samo wybrzeże nie prezentuje się zbyt atrakcyjnie. Właściwie po stronie jordańskiej jest to szeroka szosa z betonowym chodnikiem, ciągle w zabudowie. Zawróciliśmy więc do Madaby, skąd pojechaliśmy na południe i na pierwszym przydrożnym parkingu przenocowaliśmy w samochodzie.
Dzień dwudziesty dziewiąty - 27.05.2005 r.
Pobudka bladym świtem, poranna toaleta przy samochodzie i w drogę. Wjeżdżamy na piękną Królewską Drogę. Uroda jej polega na tym, że biegnie wzdłuż pasma górskiego co raz to opadając w malownicze kaniony. Najpiękniejszy jest Wadi al-Mujib - głęboki na ponad kilometr. Krajobraz niemalże księżycowy. Coś pięknego. Najpierw zjeżdża się serpentynami ostro w dół, by po kilku kilometrach rozpocząć mozolną wspinaczkę do góry. Dotarliśmy do Al-Karak. Miasto z wspaniałą twierdzą krzyżowców - Krak de Moabitem - położoną na wzgórzu. Bardzo dobrze zachowany obiekt z ciekawymi cysternami - zbiornikami na wodę. Z tym miejscem wiąże się pewna historia - pan tego zamku, Renauld de Chatillon znany był ze swego okrucieństwa, swoich jeńców zwykł zrzucać z murów (ok. 450 m wgłąb), a żeby nieszczęśnicy bardziej cierpieli kazał zamykać im głowy w drewnianych skrzynkach. Chory człowiek. Kolejny odcinek Królewskiej Drogi prowadzi przez następne piękne kaniony. Wspaniałe widoki. Po drodze mijamy miasto Tafila i docieramy do Dany. Dana to rezerwat krajobrazowo - przyrodniczy, gdzie wędrując wyznaczonymi ścieżkami, przy odrobinie szczęścia można spotkać dzikie zwierzęta. Qasr al-Shobak - potężna twierdza położona wśród gór. Niezwykle majestatyczne miejsce. Niestety - w kiepskim stanie. Późnym popołudniem dotarliśmy do Wadi Musa. Jest to miasteczko żyjące wyłącznie z turystyki. Zlokalizowane jest przy najciekawszym zabytku Jordanii. Mowa tu o Petrze. Zmęczeni jedziemy tylko sprawdzić ceny biletów wstępu i godziny otwarcia Petry i wracamy na poszukiwanie noclegu. Po kąpieli udajemy się jeszcze na kolację. Po kolacji udaje mi się zaobserwować ciekawe zjawisko. Podczas zachodu słońce zniknęło nie docierając do horyzontu. Prawdopodobnie skryło się za tumanami piasku lub rozgrzanym powietrzem. Dziwny widok.
Dzień trzydziesty - 28.05.2005 r.
5.00 - pobudka. Szybko zwijamy nasz cały dobytek i pół godziny później pakujemy już graty do samochodu. Recepcjonista nawet nie drgnął, gdy wychodziliśmy z hotelu. Podjechaliśmy na główny parking, zostawiliśmy samochód, kupiliśmy bilety (drogie - ok. 30 $ za osobę) i w drogę. Do Petry od strony Wadi Musa można dostać się właściwie jedną drogą - przez wąwóz Siq, do którego docieramy parę minut po szóstej. Jest to niezwykle wąska i bardzo wysoka szczelina (prawie 200 m w górę), powstała na skutek ruchów tektonicznych. Po przejściu ok. 1200 m tym klaustrofobicznym naturalnym tunelem, efektownie zza skał wyłania się Chanza (skarbiec) - najsłynniejsze miejsce w Jordanii. Widok jest tak niesamowity, że przez kilka minut stoimy w samotności i w milczeniu. Jest to najpiękniejsze odwiedzone do tej pory przez nas miejsce na ziemi. Brak nam słów. Stoimy porażeni urokiem tego miejsca. A to dopiero początek. Budowla ta, to właściwie płaskorzeźba wykuta w litej skale z przeznaczeniem na grobowiec. Miejsce zostało rozsławione przez Stevena Spielberga i Harrisona Forda - to tutaj kręcono film "Indiana Jonem i Ostatnia Krucjata". Ruszamy kolejnym wąwozem i po paru minutach docieramy do skalnego miasteczka z amfiteatrem. Kierując się na prawo docieramy do monumentalnych grobowców skalnych. Tutaj malutka, raptem kilkuletnia arabka konsekwentnie mnie namawia do zakupu kamienia, mała natrętka w końcu wydębiła ode mnie 1 $ za kamień, który mogłem sobie podnieść z ziemi. Ale święty spokój nie ma ceny. Dalej znajdują się już tylko schody, którymi wchodzimy na szczyt skał otaczających wąwozy. Z tarasu rozpościerają się fantastyczne widoki. Ruszamy jednak wyżej i po kilkunastominutowym spacerze docieramy do swoistego płaskowyżu, który wyglądał, jakby przeniesiono go z księżyca. Klucząc wśród różnych formacji skalnych próbowaliśmy dotrzeć do miejsca, skąd z góry widoczny byłby skarbiec. Niestety - bezskutecznie. Okolica składa się jakby z dwóch pasm górskich oddzielonych sporą równiną. Na obszarze tej równiny powstał kompleks świątynny, a nad nią góruje fort krzyżowców. Tutaj znajduje się małe centrum turystyczne z muzeum i restauracjami. Stąd także można się wybrać na spacer w góry, po drodze mijając Lwi Grób, by dotrzeć do ad-Dajr, klasztoru wykutego w skale, robiącego wcale nie mniejsze wrażenie niż skarbiec. W drodze powrotnej zwiedziłem ruiny świątyń, ponownie odbyłem spacer po skalnym mieście, które przybrało zupełnie inne zabarwienie niż wczesnym rankiem i dotarłem ponownie do skarbca. Teraz jednak nie można było go nawet dojrzeć - dotarły tutaj takie tłumy turystów. Wybrałem się więc w drogę powrotną szczeliną skalną do Wadi Musa, po drodze spotykając starszych turystów z Czech. Ruszyliśmy jeszcze na południe. Dotarliśmy do Wadi Rum. Jest to podobno jedna z najpiękniejszych pustyń świata, znana m.in. z pobytu w czasie antytureckiego powstania w tym miejscu słynnego Lawrenca z Arabii. Dotarliśmy do punktu informacji turystycznej, gdzie wynajęliśmy samochód terenowy z kierowcą (a właściwie zdezelowanego trupa z małomównym, ale całkiem sympatycznym Arabem). Ruszyliśmy. Najpierw przejechaliśmy małą wioskę złożoną wyłącznie z niskich, parterowych, kamiennych domków by nieoczekiwanie wjechać na pustynną równinę. Przemieszczaliśmy się między formacjami skalnymi, piaskowymi barchanami i skarłowaciałą roślinnością. Zwiedziliśmy piękny kanion, mieliśmy przyjemność podziwiać zachód słońca stojąc na jednej ze skał, a także spróbować wspinaczki po piaskowym barchanie. Trzygodzinna przygoda pozostawiła niezatarte wspomnienia. Tylko Tomek był nachmurzony. Ale było to zrozumiałe - on jako jedyny z nas widział Saharę. Nocą dotarliśmy do Akaby. Jedyny nadmorski kurort i jednocześnie port w Jordanii. Jest to również jedno z największych miast Jordanii, w którym życie nie zamiera przez całą dobę. Po znalezieniu hotelu (i wytargowaniu odpowiedniej ceny) ruszyliśmy na poszukiwanie pożywienia. Niestety - wylądowaliśmy w Pizza Hut.
Dzień trzydziesty pierwszy - 29.05.2005 r.
Poranek rozpoczęliśmy podjęciem ważnej decyzji. Dzisiejszy dzień przeznaczamy wyłącznie na odpoczynek. Czytaliśmy w przewodniku, że Zatoka Akaba, będąca częścią Morza Czerwonego ma krystalicznie czystą wodę i znajduje się tutaj kilka ośrodków nurkowania. W poszukiwaniu takiego ośrodka dotarliśmy do przystani pasażerskiej, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć chyba największą flagę na świecie. Wysokości masztu i rozmiarów flagi nie sposób nawet określić. Ale wspaniale, dostojnie powiewała na wietrze, robiąc na nas ogromne wrażenie. Cały czas mieliśmy okazję przyglądać się Afryce. Tak, z Akaby widać już górzysty brzeg Egiptu. Podziwialiśmy również Izrael. Jadąc wybrzeżem w kierunku Arabii Saudyjskiej mijaliśmy potężny port morski i terminal kontenerowy, by po jakichś 16 km dotrzeć do nadmorskiego, luksusowego ośrodka wypoczynkowego. Był to Królewski Klub Nurkowy, a na jego plaży spędziliśmy cały dzień obijając się co niemiara. Miejsce wybraliśmy rewelacyjnie, bo zaraz przy plaży rozpoczynała się rafa koralowa zwana Jamanija. Wypożyczyliśmy sprzęt do nurkowania i dużą część dnia spędziliśmy na przyglądaniu się podwodnemu życiu. Krystalicznie czysta woda pozwalała zachować widoczność do kilkudziesięciu metrów. Żałowaliśmy ogromnie, że nie dysponowaliśmy sprzętem fotograficznym umożliwiającym fotografowanie pod wodą. Jedynie meduzy działały na nas odpychająco. Późnym popołudniem wróciliśmy do centrum Araby i ponownie wybraliśmy Pizza Hut na miejsce posiłku. Jedyna zaleta tego miejsca to w cenie posiłku napoje były bez ograniczeń. Wieczorem ruszyliśmy w kierunku północnym jadąc cały czas pustynną równiną, by późną nocą dotrzeć nad Morze Martwe. Poprzednia nasza wizyta w tym miejscu dała nam jasno do zrozumienia, że nie znajdziemy tu noclegu na naszą kieszeń. Na całym odcinku od jednego morza do drugiego nie znaleźliśmy żadnego hotelu. Bywa i tak. Nie wiele myśląc zaparkowaliśmy samochód na szerokim chodniku i rozłożyliśmy biwak. Karimaty i śpiwory - tak spędziliśmy noc nad Morzem Martwym. Przez długą część nocy nie mogłem zasnąć, więc przyglądałem się światłom na drugim brzegu. Są to przecież terytoria Palestyny (czy Izraela - jak kto woli). Bardzo grzmiało i błyskało. Wydawało mi się, że to nadchodzi burza, ale Tomek był pewien, że tam trwa ostrzał artyleryjski. Noc spędziłem na refleksji - zastanawiając się, dlaczego w tym rejonie (zresztą nie tylko tym) naród żydowski jest tak znienawidzony. Wielu uważa państwo Izrael za najbardziej konfliktowe państwo współczesnego świata. Zresztą - wystarczy spojrzeć na mapę, by naocznie się o tym przekonać. Smutne. W końcu, gdy już prawie świtało, udało mi się zasnąć.
Dzień trzydziesty drugi - 30.05.2005 r.
Wczesnym rankiem, gdy zwijaliśmy nasz chodnikowy obóz, stwierdziliśmy, że tutaj także się nieco pobyczymy. Wybraliśmy ośrodek z dostępem do plaży i poczyniliśmy przygotowania do kąpieli w Morzu Martwym. Morze Martwe to właściwie nie jest akwen morski, tylko średniej wielkości jezioro, położone między terytoriami Izraela i Jordanii. Ciekawostką tego miejsca jest fakt, że leży również w najgłębszej depresji świata (ok. - 400 m. p.p.m.), a także jest zbiornikiem dość głębokim (do 400 m głębokości). Inna ciekawostka - do jeziora wpływa tylko jedna rzeka - Jordan, natomiast żadna z niego nie wypływa. Akwen ten jest także eksplorowany pod kątem wydobycia z wody minerałów (m.in. potażu). Kąpiel w wodach Morza Martwego jest nie lada atrakcją. Ze względu na bardzo duże zasolenie (dochodzące do 28%) woda jest tak gęsta, że wypycha kąpiącego się na powierzchnie. Nie sposób się w niej zanurzyć, ale i utopić. Można cały dzień plackiem leżeć na wodzie i wypoczywać. Należy jednak uważać, by ani kropla nie dostała się na język (w smaku jest wręcz paskudna), a przede wszystkim - do oczu. Mnie się to niestety zdarzyło i tylko dzięki pomocy przyjaciół wydostałem się na brzeg, gdzie długo myłem oczy. Popołudniem kierujemy się do stolicy - Ammanu. Nie planujemy się tutaj nawet zatrzymywać, próbujemy przejechać aglomerację tranzytem. Niestety - liczne budowy dróg i fatalne oznakowanie powoduje, że raz po raz gubimy drogę. Z drugiej strony - mieliśmy szczęście - ponieważ przypadkowo znaleźliśmy Muzeum Samochodów Króla Jordanii. Oczywiście takiej okazji się nie marnuje, więc weszliśmy. Męska część wyprawy patrzyła na te samochody w niemym zachwycie, by po chwili wpaść w głośne podniecenie. I nic dziwnego - w kolekcji znajdują się same najdroższe samochody świata - Rolls-Royce, Porsche, Ferrari, Mercedes, BMW, etc. Po tych atrakcjach ruszamy w kierunku granicy syryjskiej, gdzie po drobnych perturbacjach (po obu stronach granicy zakończonych opróżnieniem pewnej części portfela) ruszamy dalej, przebijając się ponownie przez Damaszek docieramy w późnych godzinach wieczornych do Palmiry. Jeszcze tylko zakwaterowanie w miłym hoteliku i udajemy się na zasłużony wypoczynek.
Dzień trzydziesty trzeci - 31.05.2005 r.
Wstajemy wczesnym rankiem, korzystamy z przywileju spożycia śniadania (wliczonego w cenę noclegu), które wydaje się jednak wątpliwej jakości, po czym pakujemy samochód i ruszamy na spacer po Palmyrze. Znajdujemy się w środku pustyni. Ruiny starożytnego Tadmur są największą atrakcją Syrii, a przy okazji jedną z najważniejszych ośrodków wykopaliskowych na świecie. Podobno działa tutaj również Polska Misja Archeologiczna, ale nie mieliśmy okazji nikogo spotkać. Około kilometra od centrum znajduje się świątynia Baala-Szamina, najlepiej zachowany obiekt starożytnego miasta. Stąd ruszamy wspaniałą kolumnadą, w towarzystwie innych turystów oraz natrętnych handlarzy, by po kilkunastu minutach dotrzeć do ruin obozu Dioklecjana, skąd z kolei rozciąga się piękny widok na Qala'at Ibn Maan - wspaniałego zamku na wzgórzu. Rozpoczyna się wspinaczka po kamienistym wzgórzu. Całkiem ciekawe przeżycie. Niestety - mamy pecha, twierdza jest zamknięta. Z góry widzimy szereg ciekawych wież. Schodzimy na dół, w ich kierunku. Gdy docieramy próbujemy wejść do jednej z takich wież. Okazało się, że jest to swoistego typu grobowiec, gdzie nawet na pięciu poziomach znajdować się mogły trumny. Po krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą podróż. Wyjeżdżamy na pustynię. Próbujemy kontynuować podróż jadąc drogami oznaczonymi na mapie. Niestety - na pustyni nie jest to wcale takie proste. Trudno określić kierunek jazdy, wszędzie tylko piach. Jedziemy wiele kilometrów, aż docieramy do prymitywnych pól naftowych, skąd - przy próbie zrobienia zdjęć - zostajemy przegonieni. Jedziemy dalej, klimat robi się mniej surowy, pojawiają się pierwsze krzaczki (takie karłowate). Zrobiliśmy znacznie więcej km niż wynikałoby to z posiadanej przez nas mapy. W końcu docieramy do jakiegoś skrzyżowania i dopytujemy kierowców ciężarówek jak dotrzeć do Eufratu. Niestety - ich informacje nie pokrywają się z naszymi. W końcu docieramy do głównej szosy (kierowcy jednak mieli rację). Następnie kierujemy się na ostatnią ciekawostkę Syrii (podczas naszego wyjazdu - rzecz jasna). Docieramy do rzeki Eufrat, którą przekraczamy na jednej z największych zapór rzecznych świata. Jako że jest to obiekt wojskowy, na bramce zostaliśmy wylegitymowani przez żołnierza - wartownika. Stojąc na zaporze, w cieniu potężnej suwnicy, przyglądamy się jak człowiek potrafi ujarzmić przyrodę. Za zaporą rozpościera się niemalże morze krystalicznie czystej, turkusowej wody. Niezwykły kontrast z tym, co widzieliśmy do tej pory na Bliskim Wschodzie. Wszędzie, gdzie tylko nie spojrzeć, kwitnie kolorowe życie. A do tej pory prawie wyłącznie (z małymi wyjątkami) pustynia. To już ostatni punkt pobytu w tym ciekawym kraju i regionie. Zaczynamy intensywny powrót. Kierujemy się do najbliższego przejścia granicznego. Niestety - dojeżdżamy do niego po godz. 16 i okazuje się, że już jest nieczynne. W związku z powyższym ruszamy wzdłuż granicy syryjsko - tureckiej na zachód, odwiedzając kolejne przejścia, ale niestety - Syria nie chce się chyba z nami pożegnać - wszystkie kolejne przejścia są nieczynne. Kierujemy się więc na Kilis - przejście, przez które wjechaliśmy do kraju parę dni wcześniej. Niestety - drogi są oznakowane fatalnie, a drogi zaznaczone na mapie nie korelują z rzeczywistością. W ten sposób docieramy ponownie do Aleppo, gdzie ponownie gubimy się - tym razem późną nocą. Na szczęście zatrzymujemy sympatycznych Syryjczyków, którzy wyprowadzają nas z miasta. Z wielkim bólem docieramy do przejścia granicznego. Tutaj uczestniczymy w korowodzie biurokracji, w towarzystwie wycieczek z Iranu. Po jakimś czasie smutni opuszczamy Syrię i ponownie wjeżdżamy na teren Turcji. Tutaj jedziemy ok. 100 km, dojeżdżamy do głównej autostrady i łapiemy gumę. A na zapasie mamy tylko uszkodzone koło, po naprawie przez syryjskiego wulkanizatora. Jazda jest koszmarna, nie można poruszać się z prędkością większą niż 40 km/h. W ten sposób docieramy do pierwszego parkingu na autostradzie, gdzie robimy nocleg.
Dzień trzydziesty czwarty - 01.06.2005 r.
Pobudka wczesnym rankiem. Przypadkiem okazuje się, że trafiamy na wulkanizatora, który reaktywuje nasze koło. Po zamianie - jazda odbywa się normalnie. Jedziemy przez dłuższy czas autostradą, później droga się nieco pogarsza i po jakimś czasie docieramy do Tuz Golu - jeziora słynnego jako siedlisko flamingów (których nie udało się nam podejrzeć). Zaskoczyła nas za to barwa wód tego jeziora - z dużej odległości sprawiała wrażenie różowej, a im bliżej tym nieco więcej turkusu. Dno jeziora stanowi twarda skorupa, podobna do skrystalizowanej soli. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, mijając szerokim łukiem stolicę Turcji Ankarę i dotarliśmy po kilku godzinach do przedmieść Istambułu. Po raz kolejny to miasto zrobiło na nas niezwykłe wrażenie. Od momentu wjechania do aglomeracji Wielkiego Istambułu (w tym momencie wyzerowaliśmy licznik samochodu) do opuszczenia minęło blisko 160 km. Ogromne miasto. No i przejazd potężnym mostem nad Bosforem. To robi niezatarte wrażenie. Późnym wieczorem dotarliśmy do Edirne - miasteczka położonego na styku granic tureckiej - bułgarskiej i greckiej. Długo krążyliśmy po miasteczku, za nim udało się nam znaleźć właściwą drogę do granicy. Wcześniej jednak udaliśmy się do parku Dilaver Bey na terenie którego znajduje się wspaniały meczet Selimiye Camii. Prawie o północy docieramy do przejścia granicznego z Grecją i w ten sposób znajdujemy się na terenie starożytnej części Unii Europejskiej.
Dzień trzydziesty piąty - 02.06.2005 r.
Jednodniową przygodę z Grecją rozpoczęliśmy od samochodowego noclegu na przydrożnej stacji benzynowej. Pobudka - wczesnym rankiem ruszamy w drogę. Przejeżdżamy przez urocze, malutkie wioski i miasteczka. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy do granicy z Bułgarią i tak kończy się nasza helleńska przygoda. Nie licząc jeszcze wizyty w sklepie wolnocłowym. Bułgarię traktujemy jako kraj tranzytowy, kierujemy się na Macedonię. Przejeżdżamy przez wioski i miasteczka Bułgarskie, wielokrotnie się gubiąc. Jesteśmy zauroczeni wszechobecną zielenią, której tak bardzo nam brakowało podczas wojaży po Bliskim Wschodzie. Tam dominowały odcienie barwy żółtej, a tutaj wokoło soczysta zieleń. Wspaniały widok. Przejeżdżamy przez wiele miasteczek i wiosek, co raz się gubiąc i szlifując rosyjski w pytaniach o drogę. Niestety - zwiedzanie tego kraju zostawiamy sobie na inną wyprawę. Dojeżdżamy do przejścia z Macedonią. Załatwiamy wszelkie formalności po stronie bułgarskiej i dojeżdżamy do terminalu macedońskiego. Tutaj przykra niespodzianka. Od Polaków wymagana jest wiza, której nie posiadamy - niestety. I mimo, że od celnika otrzymaliśmy pieczątkę wjazdową, to po chwili inny urzędnik je anulował. Tak więc wróciliśmy ponownie do Bułgarii. Na szczęście znajdowaliśmy się w trójkącie granicznym trzech państw - Bułgarii, Macedonii i Serbii i Czarnogóry. Wróciliśmy się kilkanaście kilometrów i po godzinie stanęliśmy na przejściu z Serbią i Czarnogórą. Miła obsługa na przejściu i po kilkunastu minutach wjeżdżamy do kolejnego kraju na naszej trasie podróży. Pierwsze wrażenie jest niezbyt sympatyczne. Dookoła wielka bieda. Docieramy do pierwszego miasteczka, gdzie próbujemy się dowiedzieć, jak dotrzeć do głównej szosy w kierunku Kosowa. Bez problemu dogadujemy się z miejscowymi. Okazuje się, że serbski jest w sumie bardzo podobny do polskiego. Niestety dowiadujemy się, że nie ma mowy o naszym wjeździe do Kosowa, cały region jest jeszcze zamknięty przez wojsko. Musimy więc zweryfikować nasze plany. Patrzymy na mapę - dojazd do Dubrownika niemiłosiernie się wydłuża, ponieważ trzeba jechać okrężną drogą. W związku z powyższym rezygnujemy z wypadu do Chorwacji i decydujemy się na powrót do Polski. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Ruszyliśmy w kierunku węgierskiej granicy, jechaliśmy cały czas niezwykle drogą autostradą, późną nocą dojechaliśmy do granicy, gdzie koło Szeged, wjechaliśmy na autostradę i tak dotarliśmy do Budapesztu. Kilkanaście kilometrów dalej urządziliśmy sobie ostatni nocleg podczas naszej wyprawy.
Dzień trzydziesty szósty - 03.06.2005 r.
Poranek na węgierskiej autostradzie. Dojeżdżamy do Słowacji, przejeżdżamy przez Bratysławę i po kilku godzinach dojeżdżamy do Zwardonia. Koło południa jesteśmy już na Śląsku. W ten sposób zakończyła się nasza wspaniała wyprawa.
I cóż robić dalej? Podsumować tą i planować następną - rzecz jasna.
W podróży byliśmy 36 dni.
Łącznie przejechaliśmy 13.762 km.
Nasz samochodzik skonsumował 1.206,74 dm3 oleju napędowego,
co dało średnie zużycie na poziomie 8,77 dm3/100 km.
Całkiem nieźle. Odwiedziliśmy 11 krajów,
nie licząc Polski, chociaż Liban i Macedonię widzieliśmy wyłącznie z perspektywy przejść granicznych. Poza tym widzieliśmy jeszcze Egipt i Izrael (nad Morzami: Czerwonym i Martwym) a Słowację, Węgry i Turcję odwiedzaliśmy dwukrotnie, a Bułgarię i Syrię - nawet trzykrotnie.
Posługiwaliśmy się różnymi walutami - koronami słowackimi, forintami, lewami, lirami tureckimi, funtami syryjskimi, jordańskimi i serbskimi dinarami, a także euro i dolarami amerykańskimi (a może przede wszystkim nimi?).
Łącznie przejechaliśmy 13.762 km.
Nasz samochodzik skonsumował 1.206,74 dm3 oleju napędowego,
co dało średnie zużycie na poziomie 8,77 dm3/100 km.
Całkiem nieźle. Odwiedziliśmy 11 krajów,
nie licząc Polski, chociaż Liban i Macedonię widzieliśmy wyłącznie z perspektywy przejść granicznych. Poza tym widzieliśmy jeszcze Egipt i Izrael (nad Morzami: Czerwonym i Martwym) a Słowację, Węgry i Turcję odwiedzaliśmy dwukrotnie, a Bułgarię i Syrię - nawet trzykrotnie.
Posługiwaliśmy się różnymi walutami - koronami słowackimi, forintami, lewami, lirami tureckimi, funtami syryjskimi, jordańskimi i serbskimi dinarami, a także euro i dolarami amerykańskimi (a może przede wszystkim nimi?).
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.