Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Wietnam - raj dla globtroterów cz. II > WIETNAM


vietvisitor vietvisitor Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie WIETNAM / brak / Hoi An / Hoi An - urokliwe miasto gdzie przenikają się różne kulturyZ całą pewnością jest to kraj, który warto zwiedzić. Jest szalenie zróżnicowany pod względem klimatycznym, krajobrazowym i wyznaniowym. Wraz szerokością geograficzną zmienia się nie tylko temperatura, ale także wygląd domów, ceny, zachowania ludzi, świątynie. Podróżowanie tutaj nie należy do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych. Albo trzeba mieć gotówkę, albo uzbroić się w spora dawkę cierpliwości i czasu. Jeśli miał by to być wyjazd jedynie wypoczynkowy (np. plaża, morze) zdecydowanie odradzam! Są inne lepsze miejsca o znacznie bardziej zaawansowanej infrastrukturze. Ale jeśli pcha Was w świat to co nas - przyjeżdżajcie na pewno. To bezpieczny zakątek, a przygoda gwarantowana. Nie zapomnijcie się jedynie ubezpieczyć!

Para młoda witała przy bramie wszystkich gości, którzy schodzili się przez prawie półtorej godziny! Ja myślę, że to dla tego, że nie mogli znaleźć miejsca na zaparkowanie 90 motorowerów! Ludzie przychodzili bardzo różnie ubrani. Najbardziej elegancko wyglądały starsze kobiety w białych, jedwabnych spodniach i długich do ziemi, czarnych sarongach. Aksamitne sarongi ozdobione były srebrnymi, orientalnymi motywami. Zdarzyło się też kilka osób w dżinsach! Reszta tak jak w Polsce - bez gustu, ale z szykiem.



Kiedy państwo młodzi przechodzili przez bramę, dwóch mężczyzn zaczęło z zapałem przebijać czerwone baloniki. Gdy udało im się zniszczyć wszystkie - zgromadzeni goście zawyli z radości. Zacząłem się doszukiwać jakiejś symboliki w tym rytuale, ale po pierwszych dwóch konceptach, Ewa powiedziała, że to mój szowinistyczny, męski punkt widzenia. Może rzeczywiście niepotrzebnie próbuję to zinterpretować. Tak jak turyści podawali wiele powodów, dla których władze Ho Chi Minh City (w skrócie HCMC) malują pnie drzew na biało. Powstały teorie, że to dla ochrony przed termitami, przed moczem, że to ma jakieś znaczenie religijne... Okazało się, że robią to dla tego, żeby nocą, ludzie nie wpadali na czarne pnie. To jednak pragmatyczny naród.



Strzeliły korki od szampana. Para młoda wspólnie lała... czerwone wino musujące w stojącą najwyżej lampkę. Spieniona fontanna wypełniała się od góry na czerwono. Całość dla podkreślenia efektu - podświetlono od tyłu jaskrawym halogenem. Nie wytrzymałem!, chwyciłem 200$ i zacząłem dziękować Ewie, że odwiodła mnie od pochopnej decyzji wręczenia im nagrody za pierwszym razem.



A ponieważ zaczęli śpiewać - poszliśmy na kolacje. W recepcji upewniliśmy się, że mamy po co wracać do hotelu, bo hałas imprezy był nie do zniesienia. Zapewniono nas, że całość potrwa do 20:00 (a zaczęła się o 17:30!!!). Gdy wróciliśmy o 21:00 - stoły były uprzątnięte.



Całe Nha Trang to siedem ulic na krzyż. Ludziom tu mieszkającym, muszą za to wyjątkowo szybko rosnąć włosy. Co drugi sklep to barber shop - czyli po naszemu fryzjer. Zakłady te świadczą nieco szerszy zakres usług niż to co my mamy w wyobrażeniu. Trzeci raz z rzędu (w rożnych miejscach) obserwuję, jak fotel zostaje rozłożony do pozycji leżącej. "Fryzjer" zaopatrzony w speleologiczną latarkę na głowie, z zapałem dłubie w uchu klienta. Raz po raz z tryumfem, pokazuje co wydobył. Dobrze, że nie oglądałem tego po kolacji!



Widok kramów z jedzeniem, rozstawionych na ulicy i plażach nie robi już na nas wrażenia. Ale jeden człowiek zwraca szczególną uwagę. Wyjmuje z wiadra... żywe homary i rozkłada je przed sobą wprost na chodniku. Zwierzęta próbują salwować się ucieczką. Oprawca dopada je jednak i unieruchamia gumką - recepturką, podwijając im ogony pod spód. Obok widzimy, przed czym tak uciekają homary. Z wielkiego gara, przez obłoki pary, widzimy wystające wszelkich rozmiarów, szczypce, czułki i pancerze. Sea Food może zostać dostarczony do Twojego leżaka i tam przyrządzony, za niecałe 2$!!!



Miasto jest wyludnione. Można powiedzieć - puste. Dopiero wieczorem widać rzesze młodych ludzi oddających akwalungi w dziesiątkach Diving Clubs. Ceny sprawdzę jutro, ale nie wydaje mi się tu drogo.



Tyle na dziś, jutro lenistwo.



Wtorek, 29 stycznia 2002



Na śniadanie wyczołgaliśmy się dość późno, bo około 9:15. Prawie nic już nie zostało na stołach. Obsługa ma ułatwione zadanie, gdyż codziennie dostajemy bilety na śniadanie. Policzono więc, że to już ostatnia para i musieliśmy posprzątać ostatnie trzy nitki makaronu i zeschnięte jajko. Z utęsknieniem wróciłem myślami do Hue, gdzie codziennie rano przed naszym hotelem, sympatyczna kobieta rozstawiała na chodniku całą garkuchnię. Gotowała zupę. Bardzo wiele motorowerów zatrzymywało się na zupę starszej Pani. Do miski nabierała makaron, na chochlę wkładała, wedle życzenia, trochę mięsa, jakieś zielone dodatki. Potem trzymała tę chochlę w gorącej zupie, aż dodatki zmieniły kolor. Odlewała rosół z chochli do miski z makaronem, i ponawiała gotowanie, aż cała miseczka z makaronem wypełniła się zupą. Na wierzch wysypywała zawartość chochli. Tu albo nie ma takiego zwyczaju, albo otoczenie nie bardzo sprzyja tego rodzaju interesowi.



Wybieramy się na plażę. Na wprost hotelu jest miło wyglądający bar w europejskim stylu. Miękkie łóżka do opalania są za darmo, ale trzeba coś zamawiać. Wiatr jest tak silny, że nie słychać lądującego nad naszymi głowami samolotu. Po krótkiej chwili spostrzegam dokładnie wszelkie detale. Materace są brudne i potargane, bar na plaży popodpierany kołkami. W środku baru młoda Wietnamka o wydatnym biuście kokietuje kilku młodych białych. Cały czas podszczypywana i nie dwuznacznie zaczepiana, histerycznie się śmieje i przeraźliwie piszczy. Bar prowadzą młodzi ludzie - dziwna zbieranina awanturników z całego świata. Obydwoje mamy takie wrażenie, że znaleźliśmy się tu bardzo przypadkiem, zachęceni jedynie napisem - Private Beach - No Sellers!



Na normalnej, publicznej plaży nie można się odgonić od tysięcy zaczepiających cię handlarzy. Nie ma chwili spokoju, są bardzo nachalni, ale bez śladu agresji. Jest to po prostu męczące!



Przeczytałem następny rozdzial Lonely Planet na temat HCMC (Ho Chi Minh City). Aż boję się tam jechać! Podobno okradają ze wszystkiego! Od początku przyjazdu tutaj mam jakąś manię. Gdy siadamy w kafejce, czy w restauracji, ja starannie przywiązuję aparat i kamerę do krzeseł, a plecak stawiam tak, że jego szelka przechodzi pod nogą mojego stołka. Pieniądze trzymamy w wewnętrznej kieszeni plecaka, zamykanej na zamek, a sam portfel przypięty jest solidnym łańcuszkiem do plecaka. Ewa krzyczy na mnie, że ludzie patrzą na nas jak na dziwaków, bo każde płacenie to dobre kilka minut, zanim wyjmiemy kasę, ale ja wolę się zabezpieczyć.



Wieczorem poszliśmy do bardzo fajnej restauracji. Samemu trzeba spisać na kartce pozycje z menu, które się zamawia. Pewnie źle postawiłem akcenty! Alfabet jest łaciński ale pełno tu daszków i kreseczek w różne strony. Zamiast zupy krewetkowej dostałem grzybową, ale też dobra. Czekaliśmy na podanie jedzenia ponad 45 minut, ale już wiemy, że to oznacza dobre rzeczy. I takie były! Rachunek znowu nie przekroczył 6 $ za dwie osoby! (caffee Des Amis!)



Tyle na dziś, jutro wracamy na szlak - lecimy do HCMC



Środa, 30 stycznia 2002

Samolot do HCMC mamy o 12:35. Lotnisko jest 4 przecznice za hotelem, wiec mogliśmy się wyspać. Spakowaliśmy rzeczy, uregulowaliśmy rachunek, i zamówiliśmy (gwizdając na palcach ) taksówkę. Rachunek wyniósł 6.750 Dongów (0,35$). Ponieważ jesteśmy stosunkowo wcześnie, mamy okazję przyjrzeć się "lotnisku". Na dwóch istniejących stanowiskach odpraw nie widzę żadnych komputerów. "Może to tylko hala dla oczekujących" pocieszam się w myślach. Ale moje nadzieje pryskają, gdy widzę jak na wielkiej, białej tablicy człowiek w uniformie Vietnam Airlines zmazuje szmatą, to co było tam napisane i flamastrem wypisuje: Flight Schedule. Pod spodem, kaligrafuje: flight VN 335 - to nasz lot, tak wynika z biletu. A dalej : 12:45. Tu zmartwiałem. Na naszym bilecie stało 12:35. Nie chodziło mi o 10 minut, ale następny samolot do HCMC został wypisany na 13:00, więc zgłupiałem kompletnie. Człowiek ze szmatą zniknął, a my z wyrazami niepewności na twarzach zaczęliśmy się niespokojnie rozglądać wokół. Naraz człowiek wypada z kantorka i poprawia 13:00 na 13:10. Niepokój w nas narasta. Gdyby np. odwołano lot i trzeba by było zmienić rezerwację - bez komputerów wydaje mi się to prawie nieosiągalne. Człowiek ze szmatą jeszcze raz poprawia swoisty monitor lotniskowy. Teraz jest OK.!. Nasz lot o 12:35, następny o 13:00. Hala odlotów, czyli zadaszenie nad tablicą i dwoma stanowiskami odpraw, powoli się zapełnia. Trochę zaczynam się martwić, kiedy trzech Włochów, strasznie krzycząc i gestykulując, owija swoje torby szarą, plastikową taśmą. Robią z nich prawdziwe, plastikowe kokony. A nasze plecaki zostały nadane bez żadnych zabezpieczeń. Mam jedynie nadzieję, że jeśli komuś przyjdzie ochota na grzebanie w nich, to pierwszy otworzą plecak Ewy, w którym znajdują się same brudne rzeczy. Będą mieli nauczkę. Sporo Wietnamczyków wybiera się do HCMC. Zresztą nic dziwnego. To miasto nadal jest ekonomiczną stolicą Wietnamu, mimo, że komuniści próbowali wszystkiego, żeby bogate południe zrównać z ubogą północą. Przeczytałem, że po re-unifikacji i wprowadzeniu nowej waluty - Donga, na północy wymieniano pieniądze w stosunku 1:1, na południu 500 : 1. To się nazywa sprawiedliwe rządzenie!



Przechodzimy przez odprawę, i znajdujemy się w Gate. Gate, to taras na piętrze, z którego widzimy w odległości 15 metrów nasz samolot. Na tarasie rozmawiamy z bardzo miłym małżeństwem Anglików. Facet podnosi mnie na duchu, prowadząc tego typu tyradę w iście angielskim stylu: "doszły mnie słuchy, że w HCMC można zostać okradzionym ze wszystkiego i na każdym kroku...". Rozmawiamy już chyba z pół godziny, gdy facet oznajmia: "You are Dutch!, Aren't you?". Jest nam bardzo miło, chwalą naszą znajomość angielskiego, i nie odróżniamy się od innych Europejczyków.



HCMC - to miasto kompletnie inne od Hanoi. Przede wszystkim, więcej samochodów, widać jakieś szklane centra biznesowe, zauważamy spory supermarket z koszykami, czego nie widzieliśmy w stolicy. Cała moja teoria na temat, że Wietnamki nie noszą spódnic, w jednej chwili lega w gruzach. Widać normalne, europejskie kostiumy. Mercedesy, Chevrolety - podobnie jak w Bangkoku. Moja mania mnie nie opuszcza. Torby z komputerem nie dałem dotknąć taksówkarzowi. Popatrzył na mnie dziwnie, więc poklepałem się po nosie, jak po kokainie. Nie ważył się jej więcej dotknąć i przystał na moją cenę za kurs. Siedząc w taksówce przywiązałem wszystko tak wymyślnie, że nie mogłem później wysiąść. Gramoliłem się sporą chwilę.



Przyzwyczailiśmy się do dobrych hoteli jakie wybrał nam Handspan. Więc spokojnie wkroczyliśmy do tego w HCMC. Wygląda dobrze, dziewczyny na recepcji płynnie mówią po angielsku. Wchodzimy do pokoju, wygląda świetnie, klimatyzacja chodzi, łazienka OK., sejf w pokoju. Jeszcze tylko sprawdzimy widok z okna. Rzucam się w stronę zasłony wiszącej za łóżkiem, ale uprzejmy boy, który skończył układać nasze bagaże, pokazuje na migi: "nic z tego!". Rzeczywiście - okna brak! Zamurowane!



Mnie chwyciła wściekłość, a ja słuchawkę: "Co to do cholery ma znaczyć! W moim pokoju nie ma okna!" ryczałem do słuchawki. Uprzejma i cierpliwa recepcjonistka oświadczyła: "psieprasiam pan, pan ma rezierwacja na pokój standard, u nas okna być tylko w de lukś!" W tych okolicznościach podziękowałem jej, że mamy drzwi! No ale nic. Widok obejrzymy spacerując po mieście.



Dzieci, mnóstwo dzieci biegających po ulicy i żebrzących, nagabujących by kupić od nich gumę do żucia, kwiatek czy widokówki. W przewodniku na ten temat kilka stron ostrzeżeń, że to najlepsi kieszonkowcy. Gdy siedzimy w knajpie, aby coś przekąsić, dzieci wiszą w oknie patrząc w talerze. Stosują bardzo różne techniki, od prezentacji biedy w dosadnym wydaniu łachmanów i brudu, do bardzo eleganckich ubrań i wyszukanych angielskich zwrotów. Zawsze te smutne oczy i ten wyraz twarzy. Początkowo nie do wytrzymania. Dopiero później spostrzegamy, że dzieci są wysyłane przez czujnych rodziców, którzy siedząc na ulicy, wprawnie wyławiają białych turystów z tłumu. Przed bardzo elegancki hotelem widzieliśmy chłopczyka w krawacie! Robił rundę przed głównym wejściem skąd ojciec zabierał go motorowerem, wiózł kilka przecznic dalej i wysadzał, pokazując gdzie ma uderzyć z goździkami do sprzedania.



Oprócz dzieci mnóstwo inwalidów, pozostałość wojny. Najczęściej urwane nogi lub ręce. Nie mogę pozbyć się widoku kobiety z ziejącym, pustym oczodołem, która zastąpiła nam drogę. Ale konsekwentnie nie dajemy żadnych pieniędzy. W odniesieniu do dzieci i inwalidów to jedyny sposób postępowania. Gdy turyści rzucają grosz (co to dla nas dolar, czy pół) coraz więcej rodzin posyła dzieci na ulicę. Błędne koło. Raz jeden daliśmy pieniądze niewidomemu, w Hoi An. Ale on chodził z wyciągniętą ręką, po wietnamskich sklepach, i każdy z Wietnamczyków coś mu dawał. Wróciliśmy i wręczyliśmy garść drobnych pieniędzy jednej z kramarek, aby mu je przekazała.



Po kilku godzinach spaceru i aklimatyzacji do drastycznych widoków miasta udaliśmy się na kolację do tajskiej restauracji. Po tych 10 dniach zgodnie doszliśmy do wniosku, że choć wiele rzeczy nam tu smakowało, to generalnie kulinarne wspomnienia z Tajlandii mamy lepsze. Dziś się to potwierdziło. Tajska kuchnia jest bogatsza i bardziej wyrafinowana. Kolacja była pyszna, aczkolwiek droga, (25$ za jedzenie i 24 $ za wino - świetny shiraz ). To miasto jest ogólnie najdroższym miejscem, w którym byliśmy.



Tyle na dziś, jutro jedziemy na całodniową wycieczką do świątyni Tay Ninh i zwiedzać tunele Cu Chi, w których ukrywał się Viet Cong.



Czwartek, 31 stycznia 2002



Dzień zaczął się ciekawie od samego rana. I dobrze, bo noc była niespecjalna - wspomnienie krewetek z Nha Trang przerodziło się w koszmar nocnego czuwania. Rano, gdy zeszliśmy na śniadanie, ja mogłem wypić tylko herbatę. Ale za to miałem możliwość obserwowania "śniadania Godzilli". Naprzeciwko mnie usadowiło się dwóch Japończyków. Jeden otyły w śmiesznych malutkich okularach. Wąsko osadzone oczy i płaski nos zdradzały, że w jego rodzinie albo już były przypadki zespołu Downa, albo wkrótce nastąpią. Drugi wyglądał jak przeciętny samuraj, tyle że był rudy. Chłopcy mieli apetyt! A na dodatek nie mieli czasu! Latali jak kot z pęcherzem po następne fury zasmażanego ryżu, jajka, omlety, parówki i naleśniki. Ten grubszy niestety nie miał dobrze wyrobionej techniki jedzenia. Zwijał sadzone jajko w rulon i wpychał sobie do buzi w poprzek. Za nic nie chciało się zmieścić!. Przeformował więc pałeczki i upychał nieszczęsne jajko w otworze gębowym, drugą łyżką nabierając ryż, który nie mieszcząc się razem z jajem, powracał łagodnym strumieniem na talerz. Gdy uporał się z trzecim jajkiem w ten sposób, przystąpił do pędzlowania ryżu, którego spora kupka jeszcze pozostała. Zmienił taktykę - pałeczki odrzucił na stół i pochwycił łyżkę. Ręce miał szybsze niż ruchy żuchwy. Zapewne miało to przestudzić ryż podczas ciągłego przesypywania z buzi na talerz. Zrobiło się późno. Rudy kompan dał hasło do odwrotu, więc grubasek, poprawił okulary i w imię pamięci dziadka, który nie takie ilości ryżu połykał na raz, podniósł talerz do ust, rozdziawiając je najszerzej jak potrafił. Pałeczkami zgarnął całą resztę na raz. Na podłodze, po obu stronach krzesła wyrosły zgrabne kopczyki smażonego ryżu. Ale on, pozostawiając osłupiałych kelnerów i mnie, potruchtał za rudym, boleśnie przełykając. Nie mogłem nawet herbaty...



Wsiedliśmy do Nissana, który już na nas czekał. Przewodnik był miłym człowiekiem, i mówił nieźle po angielsku. "Jedziemy do Cu Chi tunnels, dystrykt Cu Chi, Ho Chi Minh City" oświadczył i wyjaśnił, że z dystryktu 1, w którym rozpoczęliśmy podróż, do miejsca przeznaczenia jest ok. 55 km. W tłumie motorków i rowerów oznaczało to ok. 2h jazdy! Okazuje się że HCMC to ogromna połać terenu, o niezliczonej ilości dystryktów i 6 milionowej populacji (nieoficjalnie mówi się o 10 milionach)



Dojechaliśmy na miejsce. Na początek wykład o tunelach. Na zmyślnej makiecie zaprezentowano skomplikowane podziemne miasto, które zaczęło powstawać w XIX w., budowane przez ruch oporu przeciwko kolonialnej władzy francuskiej. Podczas wojny amerykańskiej łączna długość tuneli osiągnęła 250 km! Teraz pora na film. Nie wiem czy to było video, czy wehikuł czasu. Pokazano nam mocno zdartą , czarno-białą kopię, która w tym samym kolorycie przedstawiała Viet Cong i Amerykanów. W rytm wzniosłej patriotycznie muzyki, widzieliśmy chłopców i dziewczęta maszerujących okopami, z pieśnią na ustach. Widzieliśmy jak z uśmiechem wspólnie pracują nad pogłębianiem tuneli, nad produkcją min, nad zakładaniem bambusowych pułapek. Zdjęcia szczęśliwych patriotów przerywane są ujęciami bombowców B-52 w akcji i widokiem trupów amerykańskich żołnierzy. Prowadzona w tym tonie narracja w języku angielskim pozostawia uczucie niesmaku. Za nami podąża grupa starszych Amerykanów. Jeden człowiek bez ręki, ale za to ze łzami w oczach...



Przewodnik prowadzi nas dalej. Zagłębiamy się busz. Starano się wiernie odtworzyć otoczenie sprzed 30 lat. Nie jest to proste, cała roślinność została doszczętnie zniszczona przez napalm, pestycydy i inne świństwa zrzucane przez Amerykanów w akcie desperacji. Do dziś plony są tu dużo niższe niż w innych prowincjach. Pierwsza stacja obrazuje zamaskowane wejście do tuneli. Kazano nam je znaleźć pod stertą zeschniętych bambusowych liści. Nie jesteśmy w stanie. Wraz z grupą Holendrów rozgarniamy ściółkę i... nic. Pokazują nam pokrywę - 30X40 cm. Wietnamczyk mieści się tam z trudem. Holender postanowił spróbować. Teraz jego kompani usiłują go stamtąd wyciągnąć, zaklinował się! Zostawiamy ich - sami chcieli. Idziemy dalej, ścieżka staje się coraz węższa. Naraz czuję lekkie muśnięcie w stopę i ... jak nie pierdyknie tuż koło nas. Huk! Błysk! Szukam plecaka! Ciśnienie 300/250!



Po chwili widzę obnażone, krzywe zęby naszego przewodnika. "Tak Viet Cong zakładał miny na Amerykanów!". Rechocząca obsługa szykuje drugą nitkę przyczepioną do petardy.



Następna stacja jest okropna. Zebrano tam około 15 przykładów pułapek, które zastawiano na żołnierzy, niepewnie stąpających po tej nieprzyjaznej ziemi. Są tak okrutne w swojej konstrukcji, że aż niedobrze mi się robi od prezentacji, której nasz przewodnik dokonuje z dumą. Ja w tych stalowych ostrzach widzę masę bólu i cierpienia. Tak jednej jak i drugiej strony. Ciekawe jak muszą się czuć Amerykanie, oprowadzani po tym muzeum? A jak muszą się czuć Niemcy odwiedzający Auschwitz? W każdej historii są jakieś mroczne momenty, szkoda tylko, że tak niedaleko od nas.



Czas na próbę przejścia przez tunel na głębokości 3 metrów. Dystans do wyboru: 30, 50 lub 100m. Zanurzamy się, robi się tak ciasno, że w kucki nie mieszczę się w 1,5 metrowej dziurze na wysokość. Duszno! Ciemno! Nagle moje 4 litery grzęzną w zwężającej się kreciej norze. Klaustrofobia? Decyduję się na odwrót. Nie wiarygodne, jak ci ludzie mogli przeżyć pod ziemią, w tych warunkach, kilka lat.



To było spore przeżycie...



Teraz jedziemy do kolejnego miejsca, świątyni Tay Ninh. Do przebycia kolejne 90 km. Droga jest specyficzna. 200 m asfaltu, 200 m grubego szutru. Mamy mało czasu! O 12:00 rozpoczyna się nabożeństwo kodaistyczne. Idolem naszego kierowcy z pewnością byłby Hołowczyc! Kamienie sypią się na boki, ale powinniśmy zdążyć.



Kodaizm - czyżby religia przyszłości? Powstała z połączenia Buddyzmu, Taoizmu i Konfucjonizmu, z elementami Chrześcijaństwa i Hinduizmu. Taki wyznaniowy Kogel-mogel. Zajeżdżamy na miejsce, podobne do naszej Częstochowy. Spora świątynia, pięknie utrzymana. Zdejmujemy buty i wchodzimy do ... budowli, której wnętrze musiał urządzać jakiś kolekcjoner - amator. Na miejscu naszego ołtarza, wielka kula ziemska z trójkątnym okiem. Wokół kolumn wiją się kolorowe, chińskie smoki. Jeden z nich przeradza się w naszą tradycyjną ambonę. Po bokach posążki Buddy. Z tyłu Shiva! Wchodzimy na wąski balkon, który zawieszony na wysokości 3 metrów wzdłuż bocznych naw, daje turystom możliwość oglądania tej "mszy". Na miejscu naszych organów, orkiestra gra jakąś pieśń. Chór dziewcząt w białych szatach śpiewa, wybijając rytm bambusowymi pałeczkami. Co kilka metrów porządkowi. Kierują ruchem i pomagają znaleźć dobre miejsce do robienia zdjęć! Na podłodze modlący się, Mężczyźni z prawej, kobiety z lewej. Szaty i odległość od "ołtarza" zdradzają jasny układ hierarchii. Schodzimy na dół. Na wielkiej, kamiennej tablicy postaci trzech świętych tego kościoła. Chińczyk - wódz rewolucji z 1911 roku Sun Yat Sen, Wietnamski poeta Nguyen Binh Khiem i Victor Hugo! Tak, ten sam Hugo, który napisał "Nędzników"! Strasznie to wszystko ciekawe i pokręcone. Postanawiamy sobie poczytać na ten temat więcej po powrocie, gdyż nasz przewodnik gmatwa się w zeznaniach.



Wieczorem kolacja w renomowanej knajpie, tuż koło naszego hotelu. Niespodziewanie, spotykamy tam naszych brytyjskich znajomych z lotniska w Nha Trang. Mają podobne do naszych odczucia co do propagandowego charakteru prezentowania wojny przez Wietnamczyków. Oni zwiedzili muzeum wojenne w Sajgonie. Opowiadają, że w słojach z formaliną pokazywane są tam zdeformowane płody ludzkie, będące wynikiem użycia broni chemicznej i biologicznej przez Amerykanów. Może i dobrze, że nie mamy czasu tam pójść. W sumie spędzamy razem szalenie sympatyczny wieczór.



Tyle na dziś, jutro wynajęty samochód zabiera nas do Wung Tau. Podobno mamy mieć śliczny hotel na samej plaży.



Piątek, 1 lutego 2002



A jakże! Rano samochód z kierowcą czekał i pognaliśmy do ślicznego hotelu. Po drodze Wietnamskie zasady (a raczej ich brak) ruchu drogowego, ale już nie reagujemy, oddając się Bogu w opiekę. Gdy dojeżdżamy do miejscowości Wung Tau, coś zaczyna nas niepokoić. Jeszcze nie wiemy co. Może to łyse plaże, może to puste ulice, może brak widoku jednej choćby bladej twarzy... nie wiem. Jedziemy tak z pół godziny. To pierwsza miejscowość, w której na przestrzeni 1 km nie mijaliśmy NIKOGO!. Nagle jest nasz hotel. Jest śliczny, tzn... nazywa się Beautiful Hotel! Miał być na plaży, ale nie będziemy się spierać o głupią czteropasmową jezdnię, po której i tak nic nie jeździ. Ani o ten rząd walących się baraków, który ulicę odgradza od plaży.



Plaża! Nie wiem co Wam napisać. To w zasadzie wielka łacha mokrego, brudnego piasku, na którym cofające się morze pozostawiało ogromne, nieforemne kałuże. W tych właśnie rozlewiskach grupy stożkowych kapeluszy wyławiają coś kwadratowymi sieciami. Ani jednej kafejki, baru, leżaków do opalania. NIC! Kawałek dalej zgrupowanie jakichś złomowanych statków i łodzi. Pusto tak, że przez chwilę zastanawiam się, czy nie doszło do atomowego konfliktu między Indiami i Pakistanem. Patrzymy na to wszystko z balkonu naszego, w sumie ładnego pokoju. Nad wsią góruje "Gigant Jezus" . Mam wrażenie, że patrzy na nas z góry z rozpostartymi ramionami i mówi: "Dzieci, gdzie wyście przyjechali?" Nic nie mówimy do siebie. "Zapytam o basen!" wpadłem na genialny pomysł, ale w oczach Ewy widzę odpowiedź na moje pytanie. Panienka radośnie popiskuje: "Psieprasiam Pan, basen nie, ale mamy plazia!" Jesteśmy zdruzgotani. To miało być piękne zakończenie naszej podróży. Wyszła KUPA!



Po trzech papierosach i dwóch piwach dzwonimy do agenta, który wczoraj bezpośrednio się z nami kontaktował, żeby wszystko potwierdzić. Gdy wyłuszczyłem mu sytuację, poprosił o 10 minut. Oddzwonił i na szczęście okazuje się, że można ten hotel zamienić na pobyt w Sajgonie. Umawiamy się za trzy godziny (tyle zajęła droga w tę stronę) w HCMC by dopełnić formalności i zarezerwować na jutro wycieczkę w deltę Mekongu. Panie w recepcji z mieszaniną osłupienia i oburzenia przyjęły od nas klucz, zapłatę za piwo i telefony. "Państwu się nie podoba w Wung Tau?"



Nie, nie podoba się! To miejsce napawa obrzydzeniem. Jeszcze przez najbliższe 10 lat na pewno kurortu z tego nie będzie. Wszystkich, którzy z jakichkolwiek powodów znajdą się w Wietnamie ostrzegamy: nie jedźcie do Wung Tau. A szkoda: morze, słońce i 32 stopnie przez cały rok...



Załatwiliśmy wszystko. Nawet udało nam się wynegocjować rozsądną cenę za jutrzejszą wycieczkę. Brzmi obiecująco. Co więcej, bez dopłaty uzyskujemy pokój z oknem w tym samym hotelu, z którego rano się wymeldowaliśmy. W recepcji poznają nas od razu. Śmieją się! Pokój rzeczywiście ma okno, o wymiarach 1m na 80 cm, z widokiem na jakieś zaczadziałe podwórze i blachę na sąsiednich dachach przytrzymywaną cegłami. Za to jest mniejszy, łazienka też. Meble starsze i bardziej zniszczone. W życiu nie ma nic za darmo...



Tyle na dziś, trzeba odespać frustracje, jutro ma był pływający bazar i inne atrakcje.



Sobota, 2 lutego 2002



Rano po szybkim prysznicu, i niezłym śniadaniu wsiedliśmy do czekającego samochodu. Prysznic musiał być szybki bo w naszej łazience unosi się fetor ścieków tak dokuczliwy, że szczypał w oczy. Zapytałem w recepcji czy przez nasz kolektor w pokoju 611 przepływają wszystkie ścieki Ho Chi Minh City, ale panienka miała gotową odpowiedź: "I'm siorry! Sir"



Siorry nie siorry, ale hotelu Oscar w Sajgonie nie polecam nikomu. Mimo, że zlokalizowany jest w jednej z najbardziej eleganckich dzielnic miasta. Najlepsze restauracje, galerie sztuki, gustowne boutiques dookoła. Zastanawiam się tylko czy to przypadkiem nie urok tego miasta. Kiedy starałem się przedwczoraj opowiedzieć Brytyjczykom poznanym, w Nha Trang, o naszym pokoju bez okien - odwzajemnili się opowieścią, jak w innym hotelu w Sajgonie spotkała ich identyczna rzecz.



Wyjechaliśmy o 7:30 rano. Podróż miała trwać trzy godziny. Ja spałem a Ewa przeżywała potworny ruch na drodze. Gdy zatrzymaliśmy się na kawę, nie mogła przestać się trząść. Martwię się, że w drodze powrotnej zacznie się jąkać. Kierowca z przewodnikiem wysłali nas do ślicznego ogrodu, a sami udali się do przydrożnego baru na kawę. Było wcześnie rano, więc zwiedzanie nam nie szło i szybko przysiedliśmy się do nich. Mimo, że brudno tam było nieziemsko, to kawa była najlepsza, z tych jakie piłem w Wietnamie. Ponieważ zamawiał nasz skośny przewodnik - zapłaciłem za kawę i herbatę 3.000 D (0,2$=0,8 zł).



Wreszcie dojeżdżamy i wsiadamy na łódź. Poważna dżonka, z kierownicą, eleganckimi ławkami i daszkiem od słońca. Najpierw jedziemy zwiedzać wytwórnie lokalnych słodyczy. Mekong wygląda jak kanały w Bangkoku. Brunatno-zielona woda, pomarszczona lekkimi falami , niesie na swej powierzchni ślady wszelkiej ludzkiej działalności. A to mijamy jednorazowe naczynie po czyimś lunchu, a to ktoś zgubił klapek, a tam melon, ogryzki z jabłek, szkielet ryby... Mrugamy do siebie: "dobrze jest, śmierdzi jak w naszej łazience w Sajgonie!" Po piętnastu minutach robienia zdjęć i kręcenia filmu wideo, dobijamy do małej przystani. Wprowadzają nas do chaty, przykrytej bambusową strzechą. Tu dla odmiany pachnie bardzo dobrze. Orzeszkami arachidowymi, miodem, grilem... Wchodzimy do pomieszczenia, w którym znajduje się palenisko, na nim ogromny wok o średnicy co najmniej 3 metrów. W woku na dnie wrze jakaś brunatna, gęsta substancja. Nagle dwóch chłopców, bez przerywania sobie oglądania telenoweli, zdejmuje wok z ognia i odstawia go na bok. Jeden z nich (ten przegrany) oddala się i przynosi bambusowy kosz pełen dmuchanego ryżu. W ich ruchach widać pełen profesjonalizm. Wzrok wbity w telewizor! Wok stygnie! Podłubali w nosie, zapalili po jednym i pochwycili każdy po dwa wiosła stojące w kącie. Zaczęli mieszać dmuchany ryż z brunatną breją, ale żaden nawet nie zerknie na zawartość. Liczy się profesjonalizm i... telewizor. Po kilku chwilach wysypują sklejony ryż na prostokątny stół z dwucentymetrowym rantem. I dalejże rozgarniać go rękami aby szczelnie wypełnił formę. Potem mosiężne wałki i krojenie w zgrabne prostokąty. Tak powstają ciasteczka z dmuchanego ryżu. Teraz przewodnik prowadzi nas w głąb obejścia, gdzie zapoznamy się z procesem produkcji dmuchanego ryżu. Taż palenisko, a na nim taki sam ogromny wok. Tym razem na dnie jakaś czarna kasza, która potwornie dymi. To gruby piasek z rzeki, który się podgrzewa do odpowiedniej temperatury. Gdy już się nagrzał, jeden z chłopców nabiera łyżkę towotu (tak to przynajmniej wyglądało) z miseczki i wrzuca do dymiącego piachu. Nic nie widzę, natomiast osobiście doświadczam procesu wędzenia za jedyne 20$. Po chwili jeden z nich (to są terminatorzy, bo nie mają telewizora a jedynie radio) wsypuje do dymiącego piachu szuflę ryżu, który trzaskając niczym pop-corn zaczyna rosnąć podczas mieszania. Gdy całość ryżu zamieniła się w białe kulki, mieszanina trafia na specjalne sito, o tak dobranych okach, że czarny piasek powraca do woka, a ryż zostaje przesypany do bambusowego koszyka.



Wreszcie czas na interesy! Siadamy na tarasie, gdzie właściciel nalewa nam po kieliszku zielonej herbaty. Dla mnie bomba, jest tak mocna, że po trzecim strzale widzę siebie jako orła nad kanionem i próbuję pysznych ciasteczek z dmuchanego ryżu. Chyba przesadziłem z tą herbatą,, bo nawet kupuję owe ciasteczka na zapas!



Podobny rytuał dotyczy papieru ryżowego. Papier taki jest używany do wyrobu np. spring rolls. Filmujemy babcię, która wylewa określoną miarkę białej substancji o konsystencji naszego ciasta naleśnikowego, na białą tkaninę rozpiętą nad garem wrzątku. Całość przykrywa stożkowym kapeluszem, by po chwili zdjąć drewnianą łopatką cieniutki jak papier naleśnik. Wszystko dobrze, sterylnie wręcz. Niepokoi mnie tylko czerwona wszywka w tkaninę, na której parują się naleśniki : Calvin Klein! A poza tym druga niepokojąca rzecz, to że naleśniki po usmażeniu trafiają na bambusowe tarcze i są wystawiane na słońce... dosłownie wszędzie. Najczęściej przy drodze.



Na tarasie znowu zielona herbata. Ale żeby nie popaść w uzależnienie, bez picia i zbędnych dyskusji, kupuję woreczek połamanych naleśników za złotówkę. Herbatę i tak muszę jednak wypić w imię poszanowania gościnności.



Mijając pływający bazar u schyłku jego godzin operowania, dostajemy się na środek głównego nurtu Mekongu. Ta rzeka ma ponad kilometr szerokości! Po jej falach pływają niezliczone ilości łodzi i statków. Wpływamy w wąski kanał. Po obu stronach bujna roślinność. Powoli posuwamy się zwężającym się kanałem. Gdyby nie gdakanie diesla naszej łodzi, to panowała by tu sielska cisza. Patrzymy z podziwem na zwisające nad gładką zieloną tonią owoce mango, małe zielone banany, śmieszne Java Apples. Wśród drzew widać ładne domy, ze sporymi tarasami i zielonymi ogrodami. Tu wszędzie kwitnie życie i nie ma wątpliwości, że ludzie tu mieszkający obficie z niego korzystają.



Po godzinie zatrzymujemy się na lunch. Przewodnik i pulchna gospodyni prowadzą nas do ogrodu. Po drodze Ewa przystaje przy klatce z małpami. Dalej dwie klatki z ogromnymi pytonami. "Po co ludzie trzymają pytony w domach?" pytamy, więc przewodnik zdziwiony naszym pytaniem, wzrusza ramionami :" dla zabawy!". W najwyższej klatce zwinięte prawie dwumetrowe cielsko. W przeciwnym rogu nieduża kaczka próbuje się oswobodzić. Pewnie czuje, że ma być obiadem dla węża, kiedy ten się obudzi. Widok dość okrutny. A może my, mieszczuchy, nie umiemy odpowiednio spojrzeć na gospodarskie zwierzęta...



Zasiadamy na drewnianej werandzie, nad wąskim kanałem, wśród drzew uginających się od owoców. Niedaleko werandy nasz wzrok przykuwa otoczona białymi balustradkami prostopadłościenna bryła, obłożona białymi kafelkami. "Fontanna?" pytamy, chwaląc jednocześnie obejście. "Nie, to grobowiec dziadka gospodyni" pada odpowiedź.



Jesteśmy jedynymi gośćmi. Na stół wjeżdżają pierwsze potrawy. Smażona ryba prezentuje nastroszone pióropusze osadzona w specjalnym stojaczku. Gospodyni pokazuje na migi : FOLLOW ME! Na rozłożony papier ryżowy nakłada sałatę, ogórek, jakiś liść pokrzywy, liść bluszczu i na to wszystko, białe mięso wydłubane z ryby na stojaczku. Zgrabnie zawija to wszystko i pokazuje gdzie mam pomaczać i gdzie włożyć. Zgodnie z instrukcją wkładam do buzi - pyszności! Ewa przechodzi identyczną procedurę szkolenia. Gospodyni upewnia się na migi, że wiemy co z tym trzeba robić i nie pożremy ryby bez pokrzywy i innych dodatków. Potem nas opuszcza pozwalając na wyborną zabawę, a właściwie konkurs, na najmniej rozpadający się spring roll. Za chwilę reszta dań. Wszystkie przepyszne i w sporych ilościach. Wraz z ostatnim daniem, przynoszą nam dwie ciemnozielone chusty, które zostają przywiązane w formie hamaka do konstrukcyjnych belek werandy. Gospodyni pokazuje, że jak będziemy już mieli dość to możemy się kimnąć. Ewa skorzystała, ja niestety w obawie, że weranda mogła by się poskładać jak domek z kart - zostałem przy stole obżerając się owocami. Niektóre z nich pierwszy raz widziałem na oczy.



Kończąc naszą wyprawę po kanałach, zatrzymujemy się w jeszcze jednym miejscu. Dziadek o rzadkich włosach i zębach lecz z długą siwą brodą ubrany jest w bardzo przewiewny strój. W jego podkoszulku na ramiączkach - same dziury. Na stole pojawiają się owoce a dziadek chichocząc wyjmuje spod stołu dwie plastikowe butelki po wodzie mineralnej. Jedna jest rdzawa a druga kolorem przypomina płyn do chłodnicy. Walimy po jednym rdzawego. Dziś mam odlotowy dzień! Bezgłośnie poruszam wargami usiłując wypowiedzieć "Thank you!" Poprawiamy zielonkawym, który ma już jakąś normalną moc (na moje oko około 50%). Przy okazji zielonkawe ma jakieś działanie tonizujące. Puls powraca do normy.



Dobijamy do brzegu i wsiadamy do czekającego samochodu. Nasz kierowca jest bardzo uważny i ostrożny. Docenimy to przy napiwku. Jedziemy powoli, opuszczając miasteczko. Jedziemy lewym pasem, wolno wyprzedając motorowery. W pewnym momencie na prawym pasie przed nami ciężarówka, głośno trąbiąc, zaczyna powoli skręcać w prawo. Nie mogąc się zmieścić w bramę, tarasuje cały sąsiedni pas, stając w poprzek. Na wysokości mojego okna, zauważam dwóch mężczyzn, na trójkołowcu wypełnionym cegłami. Obaj rozpaczliwie krzyczą i machają rękami. Gwałtownie naciskany hamulec nie reaguje. Nasz nissan toczy się powoli. Gdy jego maska jest na wysokości ciężarówki, widzę, jak kierowca trójkołowca w geście rozpaczy wyrzuca ręce przed siebie i jego ciało załamuje się, wpychane przez cegły pod białą pakę ciężarówki. Krzyczymy! Coś trzeba zrobić! Pomoc!



Kierowca i przewodnik wzruszają ramionami. Nissan odjeżdża nie zwalniając ani na chwilę. Tracimy wypadek z oczu. Po piętnastu minutach jazdy w milczeniu Ewa wypowiada na głos pytanie : "myślisz, że przeżył?" Nie wiem! I nigdy się nie dowiem. Chciałem coś zrobić. Ale co? Gdy nasi Wietnamscy opiekunowie nie zareagowali, co więcej można było zrobić? Reszta trzygodzinnej podróży upływa w milczeniu. Po drodze widzimy skutki jeszcze jednego wypadku.




Niedziela, 3 lutego 2002 - podsumowanie.



Udało nam się zorganizować tzw. Late check-out. Pokój możemy zwolnić dopiero o 17:00. Siedzę więc w pokoju i przeglądam zdjęcia, oraz to co do tej pory napisałem. Od kilku dni myślę jak podsumować całą tę naszą krótką podróż po Wietnamie. Na myśl przychodzi mi polskie tłumaczenie słów piosenki Boba Dylana :" ...przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by mógł człowiekiem się stać...".



Zobaczyliśmy bardzo wiele. Nie tylko zabytków, ale także jak żyją tu ludzie, jak obchodzą rodzinne uroczystości, jak pracują, jak odpoczywają. Widzieliśmy to wszystko z różnych stron. Obraz rodziców tulących w ramionach swoje dzieci sąsiaduje z widokiem obdartej kobiety, która na desce z kółkami ciągnie powykręcanego niepełnosprawnego chłopca. Gdy nie dajemy jej pieniędzy nogą odpycha wózek w bramę.
Wspominamy ciężko pracujące całe rodziny, które dla kilku dolarów harowały od świtu do nocy. I pamiętamy też wszystkich oszustów, którym udało się od nas wyłudzić trochę grosza.



W generalnych sprawach ten kraj nie różni się wcale od reszty świata. Są tu ludzie dobrzy i źli, jest widoczna narodowa integracja w momentach zagrożenia i patriotyczne czyny. Ludzie są dumni ze swojej ojczyzny, nawet jeśli jest ona biedniejsza niż inne kraje i nieco bardziej zacofana. Ważne aby mogli teraz żyć i pracować w pokoju. Widać w tym narodzie ogromną dawkę energii i determinacji, która wkrótce powinna przerodzić się w siłę kolejnego "azjatyckiego tygrysa"



Z całą pewnością jest to kraj, który warto zwiedzić. Jest szalenie zróżnicowany pod względem klimatycznym, krajobrazowym i wyznaniowym. Wraz szerokością geograficzną zmienia się nie tylko temperatura, ale także wygląd domów, ceny, zachowania ludzi, świątynie. Podróżowanie tutaj nie należy do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych. Albo trzeba mieć gotówkę, albo uzbroić się w spora dawkę cierpliwości i czasu. Jeśli miał by to być wyjazd jedynie wypoczynkowy (np. plaża, morze) zdecydowanie odradzam! Są inne lepsze miejsca o znacznie bardziej zaawansowanej infrastrukturze. Ale jeśli pcha Was w świat to co nas - przyjeżdżajcie na pewno. To bezpieczny zakątek, a przygoda gwarantowana. Nie zapomnijcie się jedynie ubezpieczyć!

Zdjęcia

WIETNAM / brak / Hoi An / Hoi An - urokliwe miasto gdzie przenikają się różne kulturyWIETNAM / Delta Mekongu / Delta Mekongu / No Comments...WIETNAM / brak / Hanoi / Prosto z wędzarniWIETNAM / brak / Hanoi / Mobilna stacja napraw jednośladówWIETNAM / brak / Hanoi / Ekologiczna ciężarówka

Dodane komentarze

meditteraneo dołączył
01.07.2010

meditteraneo 2010-07-04 19:39:11

Witam,
Wybieram się do Wietnamu i szukająć informacji różnych natrafiłam na Państwa. Czytało się rezelacyjnie!!!!

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl