Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
W poszukiwaniu idealnej plaży. > PORTUGALIA



Początek.
Bilety na samolot kupione jeszcze w lipcu, samochód zabukowany w sierpniu - najważniejsze załatwione, teraz zostało nam czekać tylko na upragniony urlop. Wyjazd do Berlina planowany był na 2.00 w nocy, a na miejscu byłyśmy już o 9.30 rano. Odebrałyśmy prawie nowego forda fiestę i ruszyłyśmy podekscytowane. GPS pomógł nam wydostać się z Lizbony (plątanina autostrad) poprzez piękny most 25 Kwietnia - podobno budowany przez tę samą ekipę co Golden Gate. Tak znalazłyśmy się po drugiej stronie rzeki Tag.
Objazd - dzień 1.
Pierwszym celem był Cabo Espichel, gdzie akurat kręcono jakiś film. Już pierwszy widok nas nie rozczarował - wysokie klifu i szum fal rozbijających się o skały, a wszędzie tabliczki - uwaga na ostre porywy wiatru. Żadnej z nas nawet nie zachwiało. Następnie przejazd przez miejscowość Sesimbra, w której chciałyśmy nocować, ale nic nie udało nam się znaleźć, więc ruszyłyśmy dalej. Krętymi drogami trafiłyśmy do Parque Natural da Serra da Arrabida. Za jednym z ostrych zakrętów ukazała się zatoka, co oczywiście zachęciło nas do poszukiwania plaży. Pierwsza napotkana i od razu niespodzianka - woda zimna jak diabli. Trudno zamoczyć nogi, nie mówiąc o kąpieli. Nasze płetwy, maski i fajki musiały jeszcze poczekać. Zbliżał się wieczór, a my nadal nie mamy noclegu. Postanowiłyśmy pojechać do Setubal i tam spróbować szczęścia. Po paru rundkach w centrum miasta udało się znaleźć pokój za 25Є - pierwsza noc jednak w łózkach.
Objazd - dzień 2.
Plan był prosty - jeździmy od miejsca do miejsca i gdzie nam się spodoba, to nocujemy. Tego dnia zrobiłyśmy najwięcej kilometrów. Nie to, że jesteśmy wybredne - po prostu szukanie zakwaterowania szło nam bardzo opornie. Wyjechałyśmy z Setubal i udałyśmy się na północ do Palmeli, żeby zobaczyć dobrze zachowany zamek na wzgórzu, zjadłyśmy śniadanie w barze, w którym zaczepiała nas babcia. Kiedy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski zaczęła powtarzać - BALESA, BALESA. Potem okazało się, że chodziło jej o Wałęse.
Uciekłyśmy od natrętnej babci na południe z zamiarem obejrzenia półwyspu TROIA. Po drodze mijałyśmy plantacje korkowców - niektóre świeżo "obdarte ze skóry" wyglądały dość śmiesznie. Trasa wzdłuż wybrzeża wiodła wśród wydm i lasów sosnowych. Przypomniało mi się nasze morze, było PRAWIE tak samo.
W Sines nam się nie spodobało, a może tylko było za drogo, jechałyśmy dalej. Ostatecznie wylądowałyśmy w małej Vila Nova de Milfontes i był to trafny wybór. Jeszcze tego samego dnia podziwiałyśmy przypływ i zachód słońca na jednej z piękniejszych plaż.
Objazd - dzień 3.
Co to za odpoczynek bez leniuchowania? Zostałyśmy w V.N jeszcze jeden dzień poddając się tej słodkiej czynności. Tu też zaczęłam czytać powieść Roberta Wilsona "Śmierć w Lizbonie" - chciałam pewnie się dobrze nastawić na późniejsze zwiedzanie. Nareszcie spróbowałyśmy specjału portugalskiego - grillowanych sardynek oraz słodkich krewetek. Z dobrymi humorami nabrałyśmy ochoty na jakąś bibkę - i tu rozczarowanie - żadnej knajpki z muzyką i drinkami. Może to jakiś znak.
Objazd - dzień 4.
Zaczęło mnie to już denerwować, pogoda, widoki, plaże - super. Ale dlaczego się jeszcze nie wykąpałam?? Może wystraszyły mnie te fale, jednego jestem pewna - takiej zimnej wody nie zaznałam nawet w Kołobrzegu. Tego dnia znowu nie pisane nam były morskie kąpiele. Przejeżdżając przez Aljezur dowiedziałyśmy się, że w tym okresie można nawet chodzić po domach i szukać noclegu, hmmm. Zatrzymałyśmy się więc w schronisku (Arrifana - 11Є od osoby) wyglądającym jak modernistyczny domek jednorodzinny, co oczywiście z racje na nasz zawód bardzo nam się podobało. Znowu po zakwaterowaniu udałyśmy się na plażę, lecz tym razem zaskoczyły nas dziwne "robaki" na falach. Wysoko, na klifie nie udało nam się ich rozpoznać, ale w miarę schodzenia stromą, brukowaną drogą po raz pierwszy w Portugalii zobaczyłyśmy surferów. Po pierwszym zachwycie zabrałam się do kontynuacji lektury, w końcu co można było innego tam robić.
Objazd - dzień 5.
No i zaczęło się. Koniec Europy, kiedyś uważany za koniec świata, przylądek Św. Wincentego jako jedna z atrakcji Algarve przyciąga tłumy. Zaczęłam się bać co tam się dzieje w sezonie. Parę fotek, przegląd straganów z pamiątkami (najbardziej podobały mi się wełniane swetry jak z Zakopanego) i mogłyśmy ten punkt naszej wyprawy odhaczyć. Po drodze do Lagos, gdzie miałyśmy już rezerwacją w schronisku zwiedziłyśmy jeszcze fort w Sagres. Mogłyśmy zaobserwować jak zmienia się rzeźba terenu, klify i urwiska nie wydawały się już tak przerażające.
Objazd - dzień 6/7.
Z pośród trzech plaż, które w tych dniach "zaliczyłyśmy" najbardziej podobała mi się Praia da Rocha - szeroka, skałki przy brzegu i najważniejsze - nareszcie popływałam. Na pozostałych łapał nas przypływ albo było za dużo ludzi. Zdecydowałyśmy się jeszcze na wynajęcie szalupy by popłynąć wśród skał - Portugalczyk, który nas zabrał opowiadał bardzo dowcipnie o większości z atrakcji. Trochę nas wtedy pobujało.
Objazd - dzień 8/9.
Z powodu braku pomysłu jak uniknąć tłumów pojechałyśmy od razu do Faro, po drodze zwiedzając skałki przy Carvoeiro. Po raz pierwszy GPS odmówił posłuszeństwa, schronisko (znowu) odnalazłyśmy dopiero po zmroku. Najbliższa plaża, niestety tuż przy lotnisku, okazała się całkiem przyjemna. Tu kąpałyśmy się po raz ostatni. A w miasteczku Olhao jadłyśmy pyszne lody.
Objazd - dzień 10.
Teraz czekał nas powrót w okolice Lizbony. Zarezerwowałyśmy nocleg w schronisku -z przyzwyczajenia już pewnie i z samego rana pojechałyśmy na północ do Evory. Po 2 godzinach zwiedzania usiadłyśmy w kawiarni w centrum starego miasta oglądając zmagania studentów z nowym rokiem (coś w rodzaju chrztu??). Czekał nas jeszcze kawałek drogi, więc ruszyłyśmy z zaznaczonym Parque das Nacoes, gdzie miałyśmy zwiedzić drugie (podobno) co do wielkości oceanarium na świecie. Nie wiedziałam czego się spodziewać, wiedziałam, że będą tam ryby, ale tyle i takie duże?? Super! W głównym zbiorniku pływało mnóstwo rekinów, tuńczyków, płaszczek itd. Zastanawiałyśmy się tylko dlaczego nie jedzą się nawzajem. Ponieważ budynek oceanarium położony jest na terenach Expo'98, postanowiłyśmy zrobić jeszcze "małą" rundkę by nasycić nasze spragnione nowoczesną architekturą oczy. Zbliżał się wieczór, nastawiłam więc nasz ostatni adres poza Lizboną na GPS-ie. Nie polecam jazdy w okolicach stolicy - masa samochodów, co chwila zjazdy z autostrad, a nasz komputerek całkowicie zwariował. Długo szukałyśmy tego schroniska, a z pomocą przyszła nam ... telepizza, jej pracownik dokładnie. Okazało się, że to co wpisałyśmy w GPS-ie to tylko nazwa fortu obok schroniska. Uff, jakoś dotarłyśmy - na koniec pożarłyśmy 2 pizze zakupione u naszego wybawiciela.
Objazd - dzień 11.
Jak się okazało cała okolica to przedłużenie Lizbony - nie wiadomo kiedy zaczyna się i kończy kolejna miejscowość. Tak zwiedziłyśmy jeszcze Cascais, Sintrę, Cabo da Roca, gdzie po raz ostatnio oglądałyśmy ocean, przy okazji spotykając polską wycieczkę. Chciałyśmy skorzystać z możliwości jakie oferował nam własny samochód, więc pojechałyśmy do Belem - dzielnicy Lizbony
oddalonej od centrum miasta. Wieczorem tradycyjnie kolacja na promenadzie, gdzie liczyliśmy ilu amatorów joggingu jest w tym kraju - duuuuużo.
Lizbona - dzień 12.
Tego dnia miałyśmy odstawić auto, więc obejrzałyśmy jeszcze pałac w stylu barokowym w miejscowości Loures, taki malutki Wersal. Wcześniej, co przysporzyło nam więcej stresu niż przyjemności, kluczyłyśmy po ulicach Lizbony w poszukiwaniu zakwaterowania. Wąskie i strome uliczki nam w tym nie pomagały, tak się zapatrzyłam na okolicę, że w pewnym momencie nawet wjechałam pod prąd. Ale udało się. Pensjonat w dzielnicy Bairro Alto, blisko tarasu widokowego wydawał się idealny i nic nie wskazywało na niespodzianki jakie tam znajdziemy. Wcześniej jednak przyszło nam rozstać się z naszym fordem i już bez zmartwień gdzie zaparkujemy przemierzałyśmy centrum miasta.
Lizbona - dzień 13/14/15.
Zaatakowały nas znienacka, bez ostrzeżenia. Były wszędzie, choć nie tak wielki i agresywne jak u Indiany Jonesa, nie wiem dlaczego upodobały sobie moje spodnie. Mrówki, bo o nich mówię, były naszymi współlokatorami. Dobrze, że przynajmniej nas nie pogryzły. Oprócz tego faktu, śniadania kontynentalne w naszym pensjonacie smakowały wybornie. Natomiast ostatnie dni potraktowałyśmy lajtowo, zwiedzając sobie samo centrum Lizbony bez pośpiechu. Nadszedł czas zakupów i pakowania.
Powrót - dzień 16.
AeroBUS zabrał nas z centrum pod samo lotnisko. Tam jeszcze formalności wyjazdowe i buszowanie po strefie wolnocłowej, gdzie nawiasem mówiąc nic ciekawego nie było. Na koniec awantura w samolocie, do którego jakiś Niemiec chciał przemycić szczeniaka w plecaku, i mogłyśmy wracać.
Bilety na samolot kupione jeszcze w lipcu, samochód zabukowany w sierpniu - najważniejsze załatwione, teraz zostało nam czekać tylko na upragniony urlop. Wyjazd do Berlina planowany był na 2.00 w nocy, a na miejscu byłyśmy już o 9.30 rano. Odebrałyśmy prawie nowego forda fiestę i ruszyłyśmy podekscytowane. GPS pomógł nam wydostać się z Lizbony (plątanina autostrad) poprzez piękny most 25 Kwietnia - podobno budowany przez tę samą ekipę co Golden Gate. Tak znalazłyśmy się po drugiej stronie rzeki Tag.
Objazd - dzień 1.
Pierwszym celem był Cabo Espichel, gdzie akurat kręcono jakiś film. Już pierwszy widok nas nie rozczarował - wysokie klifu i szum fal rozbijających się o skały, a wszędzie tabliczki - uwaga na ostre porywy wiatru. Żadnej z nas nawet nie zachwiało. Następnie przejazd przez miejscowość Sesimbra, w której chciałyśmy nocować, ale nic nie udało nam się znaleźć, więc ruszyłyśmy dalej. Krętymi drogami trafiłyśmy do Parque Natural da Serra da Arrabida. Za jednym z ostrych zakrętów ukazała się zatoka, co oczywiście zachęciło nas do poszukiwania plaży. Pierwsza napotkana i od razu niespodzianka - woda zimna jak diabli. Trudno zamoczyć nogi, nie mówiąc o kąpieli. Nasze płetwy, maski i fajki musiały jeszcze poczekać. Zbliżał się wieczór, a my nadal nie mamy noclegu. Postanowiłyśmy pojechać do Setubal i tam spróbować szczęścia. Po paru rundkach w centrum miasta udało się znaleźć pokój za 25Є - pierwsza noc jednak w łózkach.
Objazd - dzień 2.
Plan był prosty - jeździmy od miejsca do miejsca i gdzie nam się spodoba, to nocujemy. Tego dnia zrobiłyśmy najwięcej kilometrów. Nie to, że jesteśmy wybredne - po prostu szukanie zakwaterowania szło nam bardzo opornie. Wyjechałyśmy z Setubal i udałyśmy się na północ do Palmeli, żeby zobaczyć dobrze zachowany zamek na wzgórzu, zjadłyśmy śniadanie w barze, w którym zaczepiała nas babcia. Kiedy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski zaczęła powtarzać - BALESA, BALESA. Potem okazało się, że chodziło jej o Wałęse.
Uciekłyśmy od natrętnej babci na południe z zamiarem obejrzenia półwyspu TROIA. Po drodze mijałyśmy plantacje korkowców - niektóre świeżo "obdarte ze skóry" wyglądały dość śmiesznie. Trasa wzdłuż wybrzeża wiodła wśród wydm i lasów sosnowych. Przypomniało mi się nasze morze, było PRAWIE tak samo.
W Sines nam się nie spodobało, a może tylko było za drogo, jechałyśmy dalej. Ostatecznie wylądowałyśmy w małej Vila Nova de Milfontes i był to trafny wybór. Jeszcze tego samego dnia podziwiałyśmy przypływ i zachód słońca na jednej z piękniejszych plaż.
Objazd - dzień 3.
Co to za odpoczynek bez leniuchowania? Zostałyśmy w V.N jeszcze jeden dzień poddając się tej słodkiej czynności. Tu też zaczęłam czytać powieść Roberta Wilsona "Śmierć w Lizbonie" - chciałam pewnie się dobrze nastawić na późniejsze zwiedzanie. Nareszcie spróbowałyśmy specjału portugalskiego - grillowanych sardynek oraz słodkich krewetek. Z dobrymi humorami nabrałyśmy ochoty na jakąś bibkę - i tu rozczarowanie - żadnej knajpki z muzyką i drinkami. Może to jakiś znak.
Objazd - dzień 4.
Zaczęło mnie to już denerwować, pogoda, widoki, plaże - super. Ale dlaczego się jeszcze nie wykąpałam?? Może wystraszyły mnie te fale, jednego jestem pewna - takiej zimnej wody nie zaznałam nawet w Kołobrzegu. Tego dnia znowu nie pisane nam były morskie kąpiele. Przejeżdżając przez Aljezur dowiedziałyśmy się, że w tym okresie można nawet chodzić po domach i szukać noclegu, hmmm. Zatrzymałyśmy się więc w schronisku (Arrifana - 11Є od osoby) wyglądającym jak modernistyczny domek jednorodzinny, co oczywiście z racje na nasz zawód bardzo nam się podobało. Znowu po zakwaterowaniu udałyśmy się na plażę, lecz tym razem zaskoczyły nas dziwne "robaki" na falach. Wysoko, na klifie nie udało nam się ich rozpoznać, ale w miarę schodzenia stromą, brukowaną drogą po raz pierwszy w Portugalii zobaczyłyśmy surferów. Po pierwszym zachwycie zabrałam się do kontynuacji lektury, w końcu co można było innego tam robić.
Objazd - dzień 5.
No i zaczęło się. Koniec Europy, kiedyś uważany za koniec świata, przylądek Św. Wincentego jako jedna z atrakcji Algarve przyciąga tłumy. Zaczęłam się bać co tam się dzieje w sezonie. Parę fotek, przegląd straganów z pamiątkami (najbardziej podobały mi się wełniane swetry jak z Zakopanego) i mogłyśmy ten punkt naszej wyprawy odhaczyć. Po drodze do Lagos, gdzie miałyśmy już rezerwacją w schronisku zwiedziłyśmy jeszcze fort w Sagres. Mogłyśmy zaobserwować jak zmienia się rzeźba terenu, klify i urwiska nie wydawały się już tak przerażające.
Objazd - dzień 6/7.
Z pośród trzech plaż, które w tych dniach "zaliczyłyśmy" najbardziej podobała mi się Praia da Rocha - szeroka, skałki przy brzegu i najważniejsze - nareszcie popływałam. Na pozostałych łapał nas przypływ albo było za dużo ludzi. Zdecydowałyśmy się jeszcze na wynajęcie szalupy by popłynąć wśród skał - Portugalczyk, który nas zabrał opowiadał bardzo dowcipnie o większości z atrakcji. Trochę nas wtedy pobujało.
Objazd - dzień 8/9.
Z powodu braku pomysłu jak uniknąć tłumów pojechałyśmy od razu do Faro, po drodze zwiedzając skałki przy Carvoeiro. Po raz pierwszy GPS odmówił posłuszeństwa, schronisko (znowu) odnalazłyśmy dopiero po zmroku. Najbliższa plaża, niestety tuż przy lotnisku, okazała się całkiem przyjemna. Tu kąpałyśmy się po raz ostatni. A w miasteczku Olhao jadłyśmy pyszne lody.
Objazd - dzień 10.
Teraz czekał nas powrót w okolice Lizbony. Zarezerwowałyśmy nocleg w schronisku -z przyzwyczajenia już pewnie i z samego rana pojechałyśmy na północ do Evory. Po 2 godzinach zwiedzania usiadłyśmy w kawiarni w centrum starego miasta oglądając zmagania studentów z nowym rokiem (coś w rodzaju chrztu??). Czekał nas jeszcze kawałek drogi, więc ruszyłyśmy z zaznaczonym Parque das Nacoes, gdzie miałyśmy zwiedzić drugie (podobno) co do wielkości oceanarium na świecie. Nie wiedziałam czego się spodziewać, wiedziałam, że będą tam ryby, ale tyle i takie duże?? Super! W głównym zbiorniku pływało mnóstwo rekinów, tuńczyków, płaszczek itd. Zastanawiałyśmy się tylko dlaczego nie jedzą się nawzajem. Ponieważ budynek oceanarium położony jest na terenach Expo'98, postanowiłyśmy zrobić jeszcze "małą" rundkę by nasycić nasze spragnione nowoczesną architekturą oczy. Zbliżał się wieczór, nastawiłam więc nasz ostatni adres poza Lizboną na GPS-ie. Nie polecam jazdy w okolicach stolicy - masa samochodów, co chwila zjazdy z autostrad, a nasz komputerek całkowicie zwariował. Długo szukałyśmy tego schroniska, a z pomocą przyszła nam ... telepizza, jej pracownik dokładnie. Okazało się, że to co wpisałyśmy w GPS-ie to tylko nazwa fortu obok schroniska. Uff, jakoś dotarłyśmy - na koniec pożarłyśmy 2 pizze zakupione u naszego wybawiciela.
Objazd - dzień 11.
Jak się okazało cała okolica to przedłużenie Lizbony - nie wiadomo kiedy zaczyna się i kończy kolejna miejscowość. Tak zwiedziłyśmy jeszcze Cascais, Sintrę, Cabo da Roca, gdzie po raz ostatnio oglądałyśmy ocean, przy okazji spotykając polską wycieczkę. Chciałyśmy skorzystać z możliwości jakie oferował nam własny samochód, więc pojechałyśmy do Belem - dzielnicy Lizbony
oddalonej od centrum miasta. Wieczorem tradycyjnie kolacja na promenadzie, gdzie liczyliśmy ilu amatorów joggingu jest w tym kraju - duuuuużo.
Lizbona - dzień 12.
Tego dnia miałyśmy odstawić auto, więc obejrzałyśmy jeszcze pałac w stylu barokowym w miejscowości Loures, taki malutki Wersal. Wcześniej, co przysporzyło nam więcej stresu niż przyjemności, kluczyłyśmy po ulicach Lizbony w poszukiwaniu zakwaterowania. Wąskie i strome uliczki nam w tym nie pomagały, tak się zapatrzyłam na okolicę, że w pewnym momencie nawet wjechałam pod prąd. Ale udało się. Pensjonat w dzielnicy Bairro Alto, blisko tarasu widokowego wydawał się idealny i nic nie wskazywało na niespodzianki jakie tam znajdziemy. Wcześniej jednak przyszło nam rozstać się z naszym fordem i już bez zmartwień gdzie zaparkujemy przemierzałyśmy centrum miasta.
Lizbona - dzień 13/14/15.
Zaatakowały nas znienacka, bez ostrzeżenia. Były wszędzie, choć nie tak wielki i agresywne jak u Indiany Jonesa, nie wiem dlaczego upodobały sobie moje spodnie. Mrówki, bo o nich mówię, były naszymi współlokatorami. Dobrze, że przynajmniej nas nie pogryzły. Oprócz tego faktu, śniadania kontynentalne w naszym pensjonacie smakowały wybornie. Natomiast ostatnie dni potraktowałyśmy lajtowo, zwiedzając sobie samo centrum Lizbony bez pośpiechu. Nadszedł czas zakupów i pakowania.
Powrót - dzień 16.
AeroBUS zabrał nas z centrum pod samo lotnisko. Tam jeszcze formalności wyjazdowe i buszowanie po strefie wolnocłowej, gdzie nawiasem mówiąc nic ciekawego nie było. Na koniec awantura w samolocie, do którego jakiś Niemiec chciał przemycić szczeniaka w plecaku, i mogłyśmy wracać.
Warto jechać - odpowiem każdemu kto zapyta o Portugalię. Nie tylko ze względu na klimat oraz krajobrazy. Nigdzie nie spotkamy takich ludzi oraz nie poczujemy tego luzu, który oni mają.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.