Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
ANDALUZJA W (WIELKIM) SKRÓCIE > HISZPANIA


Andalucía. Kraina słońca, flamenco, corridy, siesty, fiesty i jamónu. Fantastyczna fuzja kultury i architektury europejskiej i islamskiej będąca pozostałoscią po trwających kilka wieków, burzliwych czasach podbojów Półwyspu Iberyjskiego przez mieszkańców północno-zachodniej Afryki znanych jako Maurowie oraz licznych rekonkwist podejmowanych przez Chrześcijan z zamiarem ich wypędzenia. Najludniejsza i druga pod względem obszaru wspólnota autonomiczna Hiszpanii, będąca bramą do położonej nieopodal Afryki, Andaluzja urzeka swoim krajobrazem niezliczonych gajów oliwkowych i śnieżnobialych wiosek wkomponowanych w pasma górskie Sierra Nevady i Sierra Moreny, licznymi i unikalnymi zabytkami oraz otwartością i gościnnoscią swoich mieszkańców. Ten, niegdyś najbiedniejszy region Półwyspu Iberyjskiego, jest teraz jednym z najbardziej rozwiniętych turystycznie rejonów Europy. Dzięki, niestety często krótkowzrocznym, inwestycjom zagranicznych inwestorów i pieniądzom napływającym z kieszeni Unii Europejskiej (strzeż się Polsko!), Andaluzja zalewana jest każdego roku ogromną, sięgającą nawet 2 milionów, liczbą urlopowiczów. Pomimo rozległych zniszczeń, spowodowanych głównie rozwojem i promocją turystyki, dziesiątek pól golfowych wchłaniających tak bezcenną w tym regionie wodę oraz odstraszających krajobrazów nowowybudowanych osiedli i zatłoczonych plaż wybrzeży Costa del Sol i Costa de la Luz, Andaluzja wciąż posiada swe ukryte i omijane (na szczęście) przez większość turystów, nieskażone i zachwycające miejsca.
El Primer Día, czyli: Jest już za późno! Nie jest za późno!
Krztyna presji, szczypta adrenaliny i wygląda nie tylko na to, ze Tomás polszczyznę ma już w małym palcu, ale Arek też, krok po kroku, łapie melodyjny język Słowaków. Zakładając ostatnie stanowisko na równoleglej do ich drodze, obserwujemy rozgrywającą się pod nami trochę komiczną sytuację przedstawiającą Tomása nerwowo pokrzykującego na asekurującego go poniżej Arka. Scena jest o tyle śmieszniejsza, że zaledwie kilka godzin temu, podczas postoju w Antequerze, Tomás pochłaniając swój talerz pełen smażonych kałamarnic wciąż był przekonany, że do sekcji Języki Obce swojego Curriculum Vitae dorzuci sobie „polski konwersacyjny”. To było zanim dojechał Arek, który szybko dał mu posmakować prawdziwej polszczyzny rozwiewając tym samym nadzieje Tomása na wzbogacenie swojego CV. Wcześniej przekonany, iż świetnie rozumie, gdy mówię do niego po polsku (a w rzeczywistości po pol-słowacku), teraz poci się na ścianie mając nadzieję, że Arek zrozumie jego komendy. W tym samym czasie ja, po ostrej walce z ostatnim „szóstkowym” wyciągiem, wreszcie docieram na szczyt, skąd podziwiam widoki rozciągającego się pod nami Garganta del Chorro - wapiennego wąwózu otaczającego rzekę Guadalhorce i powstały na niej w 1921 roku rezerwuar wodny. Pytam jeszcze Zuny, czy chce do mnie dołączyć, ale ta, po obejrzeniu moich wypocin, rezygnuje z tej „przyjemności”. Zjeżdżamy na dół, gdzie po przyłączeniu się do Arka i Tomása, decydujemy, iż pora znaleźć miejsce na postawienie namiotu i wrzucić co nieco do żołądka. Zwijamy więc sprzęt i schodzimy do doliny. Centrum wioski El Chorro to stacja kolejowa, na której trzy razy dziennie zatrzymuje się pociąg (dwa razy w drodze do niedaleko położonej Malagi i raz w drodze do Rondy), przylegający do stacji Bar Isabel należący do przemiłej starszej pani o (jakże by inaczej) imieniu Isabel oraz stojący naprzeciw niewielki hotel La Garganta. Nieopodal znajduje się również sklep wspinaczkowy, parę sklepów spożywczych oraz najbardziej popularny wśród odwiedzających ten rejon wspinaczy, którzy zjeżdżają się tu z całej Europy, Camping Albuerge. Tam też się udajemy i po rozbiciu namiotów zauważamy, że wciąż pozostały nam co najmniej dwie godziny tego pięknego dnia. Niedaleko mamy El Caminito del Rey - mówię z błyskiem w oku - więc czemu by nie zakończyć dnia jakoś spektakularnie? Jest już za późno - nalega Tomás, który najchętniej spędziłby wieczór odstresowując się po wspinaczkowym dniu przy butelce wina. Udaje się nam go jednak przekonać i niebawem kroczymy na miejsce prowadzącą z pola namiotowego ścieżką. Szeroki na metr i długi na kilkaset metrów El Camino del Rey, czyli Ścieżka Króla, to wybudowany w 1905 roku, wznoszący się wysoko ponad korytem rzeki pasaż, który miał za zadanie ułatwić robotnikom dostęp do pobliskich wodospadów. Po tym jak król Alfons XIII przekroczył go w 1921 roku w ramach inauguracji pobliskiej tamy Conde del Guadalhorce, nazwa ta przyjęła się i pozostała w użyciu aż do dzisiaj. Od wielu lat nieremontowana, nie przypomina już jednak dawnej Ścieżki Króla, ale raczej scenę rodem z przygód Indiany Jones’a. Oczekując bezskutecznie naprawy od wielu lat, pomimo zakazu jej używania i kilku wypadków śmiertelnych na niej, wciąż przyciąga grupki ciekawskich. El Camino zaczyna się tuż przy jednym z tuneli kolejowych. A raczej zaczynał, bo pierwszy, kilkunastometrowy segment odpadł już dawno temu. Pierwszy odcinek pokonujemy więc znajdującą sie poniżej pasażu via ferratą. Tomásowi zaczyna się to wszystko niepodobać, więc dla dodatkowego bezpieczeństwa rozciągamy linę na najgorzej wyglądającej sekcji. Za kilka dni wyrusza na dwutygodniową wyprawę do Wenezueli, więc wizja złamanej kończyny wcale nie przypada mu do gustu. Gdy wreszcie wchodzimy na El Camino, wpinamy się do rozciągniętej wzdłuż ścieżki stalowej liny. Brakujące barierki i kawałki podłoża jeszcze bardziej zniechęcają Tomása i przy pierwszej większej dziurze z ponad stumetrową przepaścią pod nią, zawracamy i zostawiamy go pod opieką Zuzki obiecując, że „przebiegniemy” resztę drogi jak najszybciej. Imponujące widoki ogromnych wapiennych turni poprzecinanych tunelami kolejowymi, przez które przejeżdżają z gwizdem pociągi, są niepowtarzalne. Po kwadransie dochodzimy na drugi kraniec ścieżki kończącej się przy północnym wylocie wąwozu, robimy serię zdjęć i zawracamy. Słońce zaczyna już powoli chować się za skałami, a nam pozostał jeszcze zjazd z El Camino na linie. Docieramy do pozostawionych w tyle Słowaków i okazuje się że nasze „jak najszybciej” nie było wcale takie szybkie. Dostajemy po uszach za spóźnienie, łamanie przepisów BHP, nieodpowiedzialne zachowanie i ogólne stwarzanie zagrożenia. Gdy zakładamy stanowisko zjazdowe jest już prawie ciemno. Sytuacja jest trochę podminowana, ale wszyscy zjeżdżamy bezpiecznie na dół i chwilę później maszerujemy w milczeniu w stronę campingu. Tam już czeka na nas upragniona „odstresowująca” butelka wina, przy której rozluźniamy się zupełnie, śmiejąc się z przeżyć minionego dnia. W Tomása oczach widzę jednak coś co mówi mi, że za dzisiejsze przygody już niebawem słono zapłacimy. Długo nie musimy czekać...
El Segundo Día, czyli: Człowiek człowiekowi wilkiem!
Gdy wstajemy rano, słońce wychodzi już zza otaczających nas grani, a większość namiotów wokół nas jest pusta - wspinacze już dawno są pod skałami. Zbieramy nasze graty i pakujemy namioty. Śniadanie i zastrzyk kofeiny w Barze Isabel i w drogę. Tym razem na drugą stronę naszej grenadzkiej bazy, czyli do Sierra Nevady - najwyższego pasma górskiego Półwyspu Iberyjskiego. Po kilku godzinach jazdy po pełnej zakrętów szosie docieramy do Mecinilli - maleńkiej wioski położonej w południowej części Sierry. Większość niewtajemniczonych omija tą niewielką mieścinę kierując się do innych, leżących nieopodal, charakterystycznych dla tego rejonu górskich wiosek zwanych Alpujarras. Na szczęście, Tomás nie należy do grupy „niewtajemniczonych”, a jego kubki smakowe świetnie zapamiętały drogę do tej, niewiele oddalonej od turystycznych szlaków, wioski. Gdy wchodzimy do restauracji, wszyscy odwracają się mierząc nas badawczo wzrokiem. Lustrujemy wnętrze gospody i, po pojawieniu się barmana, próbujemy zagadnąć o kartę dań. Menu, jako takie, tutaj jednak nie istnieje, więc zamawiamy „coś” dla czterech i rozsiadamy się na maleńkim tarasie. Po chwili nasz obiad nadchodzi - wielka misa przepysznego gulaszu pełnego lokalnych rarytasów. Pałaszujemy go namiętnie w prawie że absolutnej ciszy i dopiero przy kawie i deserze zauważamy, że pozostało nam już mało czasu na dotarcie do schroniska, z którego mamy jutro zaatakować Mulhacén. Opuszczamy więc ten kulinarny raj i, po zaopatrzeniu się jeszcze w drodze w parę deko słynnego jamónu, czyli suszonej szynki, z Trevelézu, podjeżdżamy możliwie jak najbliżej do zaczynającego się przy niewielkiej elektrowni wodnej szlaku. Zostawiamy samochód i ruszamy leniwie wijącą się w górę wąską ścieżką. Przechodzimy przez bujnie porośnięty wąwóz mijając jedynie gromady krów. Po jakimś czasie szlak zaczyna piąć się coraz stromiej w górę, a wraz z wysokością zmienia się krajobraz: drzewa stają się rzadkością, a kolory otaczających nas zboczy bardziej monotonne. Gdy słońce powoli znika za horyzontem, zaczynamy planować awaryjny nocleg w mijanych przez nas kamiennych bacówkach. Tomás prze jednak naprzód nie zważając na zapadający zmrok ani na nasze obawy. Zemsta za wczorajsze przygody najwyraźniej się zbliża. Zapadają egipskie ciemności, a my wciąż nie widzimy ani śladu schroniska. Mija kolejna godzina i zaczynamy tracić szlak klucząc po ścieżkach wydeptanych przez zwierzęta. Arek z Tomásem znikają w ciemnościach przed nami i zostajemy sami z Zuną. Człowiek człowiekowi wilkiem - myślę sobie. Wdrapujemy się po omacku na kolejne wzgórze i, gdy już zaczynamy tracić nadzieję, słyszymy nawołującego nas swoim szczekaniem psa. Schronisko! - krzyczymy uradowani. Dostajemy energicznego kopa i pędzimy przez płaskowyż w kierunku oddalonych świateł Refugio Poqueira (2,500 m.n.p.m.), gdzie czeka już na nas micha gorącej zupy...
El Tercer Día, czyli: Powietrze jest: Cudownie jest!
Następnego dnia o świcie wychodzimy przed refugio, gdzie wita nas piękny, choć mroźny poranek. Idealny dzień na atak szczytowy - chmury, w których kluczyliśmy poprzedniej nocy wiszą teraz daleko pod nami dzięki inwersji, która utrzymuje je w dolinie. Nad naszymi głowami rozpościera się błękitne niebo, a słońce rozświetla otaczające nas wzgórza grając na nich swymi porannymi kolorami. Widoczność jest wręcz doskonała. Jest nawet szansa, że zobaczymy wybrzeże Afryki. No, ale to potem. Na razie delektujemy się krajobrazami, które ukryła przed nami poprzednia noc i w których błądziliśmy tak niedawno. Naprzeciw nas, zza bloku skalnego, wyłania się capra pyrenaica hispanica - koziorożec pirenejski i wpatruje się w nas z zaciekawieniem, w każdej chwili gotowy dać susa w głąb swego terytorium. Naszą uwagę odwraca kilku turystów wyruszających ze schroniska w kierunku szczytu i decydujemy, iż pora zaatakować szczyt. Kończymy śniadanie, zabieramy nasze plecaki i ruszamy szlakiem wzdłuż małego strumienia spływającego z ośnieżonych wierchów. Pokonanie pierwszego, raczej łagodnego odcinka nie zajmuje nam zbyt długo i po ponad godzinie stoimy na porośniętej trawą przełęczy szukając wzrokiem szczytu Mulhacénu (3,482 m.n.p.m.), który wciąż pozostaje schowany za otaczającymi nas wzgórzami. W tle rozpoznajemy jednak „ściętą” z jednej strony charakterystyczną Pico Veletę (3,392 m.n.p.m.), według której udaje się nam namierzyć nasz cel. Wchodzimy na drugi, znacznie bardziej stromy odcinek, na którym zwalniamy ciężko wdychając rozrzedzone powietrze. Im bliżej szczytu, tym więcej płatów śniegu pod naszymi stopami, a jednocześnie też coraz zimniej i wietrzniej. Mijają cztery godziny od momentu rozpoczęcia podejścia, kiedy wreszcie udaje się nam dotrzeć na wierzchołek góry. Siadamy chowiąc się za stosem kamieni przed przenikającym do szpiku kości wiatrem i posilamy się resztką jamónu. Wytężamy wzrok próbując dostrzec naszą upragnioną Afrykę, ale nie jesteśmy do końca pewni czy to coś na horyzoncie to rzeczywiście ONA. Ustalamy zgodnie, że tak i oblewamy zdobycie najwyższego szczytu (kontynentalnej) Hiszpanii małą śliwowicą. Jeszcze sesja zdjęciowa na samiuśkim szczycie i pora zejść z góry. Przecież na dole czeka na nas obiad w restauracji „dla wtajemniczonych”, a potem jeszcze długa i kręta droga do Grenady...
El Cuarto Día, czyli: Dzisiaj są moje urodziny...
Gdy rano otwieram z trudnością moje spuchnięte powieki i próbuję wygramolić się ze śpiwora, Arek przeciąga się już na siedzeniu obok. Odzyskujemy powoli przytomność i liczymy ukąszenia komarów na naszych nieosłoniętych częściach ciała. A miało być tak pięknie: spanie na plaży pod rozgwieżdżonym niebem, szum fal, a rano zapierający dech w piersiach wschód słońca i przyjemne ćwierkanie ptaszków. Zamiast tego była cała masa spragnionych krwi komarów, atakujących nas z dziką pasją zaraz po tym jak wysiedliśmy z auta! Nie dość, że po wczorajszym wyjściu i zejściu z Mulhacénu czekało mnie jeszcze kierowanie autem do Grenady (gdzie zostawiliśmy na jakiś czas Słowaków), to jeszcze musiałem przejechać kolejne dwieście kilometrów w środku nocy z oczami na zapałkach i Arkiem chrapiącym jak stary furman obok mnie. Teraz stajemy przed naszym weteranem szos badając otaczającą nas okolicę. Widok przed nami powoduje jednak, że nasze (patrz: moja) marudne wyrazy twarzy w mgnieniu oka przemieniają się we wniebowzięte. Przed nami ciągnie się pusta plaża los Genoveses zamknięta z obu stron wielobarwnymi wzgórzami wulkanicznymi. Jesteśmy w Parku Narodowym Cabo de Gata-Níjar - ostatnim odcinku wybrzeża Andaluzji zachowanym w tak naturalnym stanie. Ten dziki, górzysty przylądek położony nieopodal Almerii jest częścią ogromnego masywu wulkanicznego, który ciągnie się dnem Morza Śródziemnego aż do Afryki Północnej. Cabo de Gata-Níjar wyróżnia się swoim półpustynnym krajobrazem, który stał się domem dla ponad tysiąca gatunków sucholubnych roślin (wiele z nich spotykanych tylko tutaj) i pięćdziesięciu kręgowców, wśród których można spotkać ropuchy, nietoperze, dudki oraz flamingi. Rocznie spada tu zaledwie od 12 do 18 centymetrów deszczu, a średnia temperatura wynosi 18ºC. Ten unikalny obszar został ogłoszony Parkiem Narodowym w 1987 roku, a dziesięć lat później organizacja UNESCO przyznała mu status Rezerwatu Biosfery. Rozpoczynamy dzień od umycia zębów w stylu harcerskim płucząc usta wodą z butelki, a następnie ruszamy gruntową drogą do San José w celu uzupełnienia zapasów. Do rozpoczęcia sezonu jeszcze daleko, ale w kafejce, w której jemy śniadanie, spotykamy parę osób (głównie miejscowych) oraz kilka wróbli zawiadacko wyjadających okruszki ze stołów stojących przed kafeterią. Po uzupełnieniu poziomu kofeiny we krwi, zwiedzamy miasteczko, które wydaje się dość opuszczone. San José jest głównym kurortem parku Cabo de Gata-Níjar, a jego popularność zaznaczają rosnące w niepokojącym tempie domki letniskowe. Mimo, iż budowanie wieżowców jest tu zakazane, a większość z tych budowli to jednopiętrowe konstrukcje, to i tak banalność architektoniczna niektórych z nich zakłuca dawny charakter osady i woła o pomstę do nieba. Schodząc w dół ku nadbrzeżu mijamy niewielką plażę i dochodzimy do portu, w którym stoją zacumowane jachty i kutry rybackie zaopatrujące miejscowe restauracje w świeże owoce morza. Większość z tych restauracji jednak jest teraz zamknięta, a ich właściciele prawdopodobnie spędzają ten nierentowny okres na zasłużonych wakacjach. Po krótkich oględzinach wioski zawracamy w kierunku pozostawionego przed kafejką samochodu, uzupełniamy rezerwy wody i prowiantu, i wracamy tą samą gruntową drogą na parking, który był naszym miejscem noclegowym poprzedniej nocy. Zabieramy ze sobą tylko kilka niezbędnych rzeczy i maszerujemy przed siebie pozostawiając za nami Playa de los Genoveses. Po chwili mijamy kolejną plażę zwaną Cala de los Amarillos, wspinamy się na wielobarwne bazaltowo-gipsowe klify uformowane w fantastyczne kompozycje i dochodzimy do Cala del Barronal, na której leży para naturystów. Zostawiamy ich w spokoju i przechodzimy przez dalszy pagórek przecinając odosobnione zatoczki aż wreszcie lądujemy na ogrodzonej charakterystycznie uformowaną skałą wulkaniczną, szaro-piaszczystej plaży Playa de Mónsul, która pojawiła się nawet w filmie Indiana Jones i Ostatnia Krucjata (znowu ten Indie!). Zakładamy tu naszą bazę i spędzamy resztę dnia regenerując siły. Jest południe, a temperatura waha się już w granicach dwudziestu kilku stopni. Temperaturze wody też nie można nic zarzucić, więc pływamy beztrosko w spokojnym morzu zachłystając się słoną wodą. Drzemiemy smacznie na rozgrzanym piasku zbierając siły po ostatnich intensywnych dniach i dopiero późnym popołudniem, gdy słońce zaczyna już powoli przygasać, kończymy naszą sesję odnowy biologicznej i wracamy do San José, aby uczcić moje urodziny...
El Quinto Día, czyli: Cudne manowce...
Drugi dzień naszej leczniczej kuracji rozpoczynamy na Plaży Połowy Księżyca (Playa de la Media Luna) obserwując spektakularny wschód słońca, które mozolnie wdrapuje się ponad linię widnokręgu oślepiając nas odbijanym od tafli wody blaskiem. Kilka kilometrów na zachód od nas, na najwyższym z pobliskich wzgórz, stoi latarnia morska Faro de Cabo de Gata ostrzegająca statki przed zdradliwymi skałami Arrecife de las Sirenas, a po wschodniej stronie rysuje się panorama penetrowanych przez nas wczoraj skalistych zatoczek. Po zaspokojeniu naszych potrzeb wizualno-estetycznych ruszamy w kierunku Playa de Mónsul. Na „naszej” plaży konstruujemy sobie prowizoryczne parawany, za którymi chowiemy się przed wiejącą dziś od strony morza bryzą i kontynuujemy ładowanie naszych wyczerpanych akumulatorów energią z otaczających nas żywiołów. Gdy po kilku godzinach terapii zaczyna rozpierać nas energia, fundujemy sobie kolejną przechadzkę po okolicznych górkach, a następnie wracamy do San José, gdzie sącząc café con leche decydujemy się odwiedzić nowy rejon wspinaczkowy. Według naszego przewodnika, po drodze do Grenady mamy kilka skalnych opcji, więc wybieramy jedną z nich i bierzemy kurs na położony w dolinie Andarax Fondón...
El Sexto Día, czyli: Przebyłem noc właśnie...
Z każdym dniem coraz bardziej lubię tę formę podróżowania - dojeżdżamy gdzieś w środku nocy, przysypiamy otoczeni niedostępną dla naszych oczu scenerią, a rano wita nas odświeżająco inspirujący krajobraz. Dziś, tym magicznym miejscem jest stojący naprzeciw nas wapienny wąwóz Cacín i rozpościerająca się naprzeciwlegle, porośnięta zielonymi lasami, Sierra de Gádor. Wczoraj, po opuszczeniu naszej niebiańskiej plaży, stanęliśmy w zawody z wiatrem pędząc przez, jak zjadliwie nazywa to Tomás, Costa del Plástico - pokryte oszpecającymi ten piękny kraj foliowymi cieplarniami tereny prowincji Almerii ciągnące się między wzgórzami Sierry a Morzem Śródziemnym, na których z nienaturalną intensywnością uprawia się warzywa i owoce (ze szczególnym naciskiem na ich wygląd zewnętrzny zamiast smak). Starając się dotrzeć na miejsce jeszcze przed zmrokiem, gnaliśmy przez ten kontrastujący z Cabo de Gata rejon, ale gdy zbaczaliśmy z autostrady przywitała nas już w noc. Do Fondón więc, po ostatnim górskim odcinku specjalnym, pokonywanym w ślimaczym tempie, dotarliśmy dopiero przed północą. Teraz gotujemy wodę na kawę rozkoszując się ciszą i uspokajającą zielenią okolicy, a chwilę później maszerujemy wzdłuż gaju oliwkowego w kierunku grani. Po pół godzinie wchodzimy do wąwozu, gdzie, jak się wkrótce okazuje, czekają na nas o wiele trudniejsze drogi niż się spodziewaliśmy - techniczne wspinanie i luźne skały odbierają nam dziś chęci do agresywnych natarć. Nasze leniwe nastawienie wyznacza dzisiejszy kierunek naszych działań i, po sfinalizowaniu sprawnościowej części dnia pięknym podwójnym wyciągiem, decydujemy się wrócić do Grenady...
El Séptimo y Último Día, czyli: Wędrówką jedną życie jest człowieka...
Labirynt dziedzińców i krużganków z niezliczoną ilością arkad i cienistych kolumnad przyozdobionych misternie wykonanymi arabeskami w postaci motywów roślinnych i skomplikowanych wzorków geometrycznych z wplecionymi w nie wersami wierszy w języku arabskim, to nie opis jednej z Baśni z tysiąca i jednej nocy, ale nazywany przez mauretańskich poetów „perłą osadzoną w szmaragdach” pałac Alhambra. Ten klejnot rzemiosła budowlanego, którego konstrukcja trwała kilka wieków, jest chyba najbardziej niezwykłym przykładem achitektury islamskiej w Europie. Jego piękno zaznaczają barwne mozaikowe płytki z koronkowymi ornamentami oraz mocárabe - bogato zdobione stalaktytowe dekoracje sufitów, a także niezliczone ogrody wypełnione trelem słowików i szumem wody przepływającej przez wszechobecne kaskady, fontanny i wodotryski, a nawet balustrady niektórych schodów. Tu i ówdzie widoczne są również późniejsze dodatki chrześcijańskich monarchów, które mimo iż zakłucają w pewnym stopniu spójność estetyczną tego miejsca, to jednocześnie na swój sposób potęgują charakter Alhambry. Zbadanie całego kompleksu pałacowego zajęło nam parę ładnych godzin, podczas których krążyliśmy powoli wzdłuż alejek wypełnionych tłumami turystów. Teraz dla odmiany podziwiamy panoramę Alhambry na tle ośnieżonych szczytów Sierra Nevady ze wzgórza położonego po drugiej stronie rzeki Darro, na którym znajduje się kolejna atrakcja Grenady - Albaicín. Ta historyczna dzielnica pełna jest wąskich, kamienno-mozaikowych uliczek i zaułków, w których błądzimy w drodze do centrum położonego poniżej. Pora zamienić nasze „punkty kulturalne” na zimną cervezę w jednym z tutejszych barów. A jest w czym wybierać. Grenada ze swoim wielkim uniwersytetem jest miastem tętniącym życiem i jednym z niewielu, gdzie można najeść się za friko, bo większość barów częstuje swoich klientów tapas - małą przekąską podawaną do każdego drinka. Włóczymy się więc od knajpy do knajpy kosztując w nich rozmaite przysmaki: tortillę, małe aromatyczne kiełbaski chorizo, przypominające nasze polskie krokiety - croquetas oraz uwielbiany przez Hiszpanów (i nie tylko) - jamón serrano, czyli suszoną szynkę serwowaną w cienkich plasterkach. Z żalem, choć syci, kończymy nasz seans turystyki barowej w momencie, gdy lokale zaczynają się zapełniać studentami. Arek musi złapać swój samolot. To koniec jego przygody z Andaluzją. Nam jednak zostało jeszcze kilka dni słońca, siesty, fiesty i jamónu…
FIN
ANDALUZJA INFO PRAKTYCZNE
DOJAZD
Samolotem - WizzAir.com lata z Katowic do Barcelony, RyanAir.com z Wrocławia do Girony i Alicante, a z Poznania do Reusu i Girony
Autokarem - podróż z Warszawy do Madrytu trwa 50 godzin! Największy wybór biletów na: intercars.pl
Samochodem - jadąc w kilka osób to najlepsza i chyba najtańsza opcja - nie trzeba martwić się bagażem i można dotrzeć do różnych, mniej odwiedzanych przez turystów miejsc. Odległość między Warszawą a Grenadą - około 3500km
KOMUNIKACJA
Rozkład jazdy pociągów na renfe.es
NOCLEGI
Ceny hosteli w Grenadzie zaczynają się od 10€ za osobę, camping w El Chorro - 6€ za osobę (alberguecampingelchorro.com)
WSPINACZKA
Dla tych, którzy mają zamiar odwiedzić więcej niż jeden rejon wspinaczkowy w Andaluzji zdecydowanie polecam przewodnik Andalucía. Guía de escalada deportiva autorstwa Davida Munilla - można w nim znaleźć opis ponad 3600 dróg wspinaczkowych (w tym El Chorro). Jeśli jednak ktoś ma zamiar wspinać się tylko i wyłącznie w El Chorro to najlepiej kupić przewodnik na miejscu w sklepie wspinaczkowym, ponieważ będzie to jego najbardziej aktualna wersja
STRONY WWW
andalucia.org - turystyka w Andaluzji
alhambra-tickets.es - bilety do Alhambry (najlepiej kupić z wyprzedzeniem)
topo.uka.pl - strona w języku polskim poświęcona różnym rejonom wspinaczkowym (w tym El Chorro)
El Primer Día, czyli: Jest już za późno! Nie jest za późno!
Krztyna presji, szczypta adrenaliny i wygląda nie tylko na to, ze Tomás polszczyznę ma już w małym palcu, ale Arek też, krok po kroku, łapie melodyjny język Słowaków. Zakładając ostatnie stanowisko na równoleglej do ich drodze, obserwujemy rozgrywającą się pod nami trochę komiczną sytuację przedstawiającą Tomása nerwowo pokrzykującego na asekurującego go poniżej Arka. Scena jest o tyle śmieszniejsza, że zaledwie kilka godzin temu, podczas postoju w Antequerze, Tomás pochłaniając swój talerz pełen smażonych kałamarnic wciąż był przekonany, że do sekcji Języki Obce swojego Curriculum Vitae dorzuci sobie „polski konwersacyjny”. To było zanim dojechał Arek, który szybko dał mu posmakować prawdziwej polszczyzny rozwiewając tym samym nadzieje Tomása na wzbogacenie swojego CV. Wcześniej przekonany, iż świetnie rozumie, gdy mówię do niego po polsku (a w rzeczywistości po pol-słowacku), teraz poci się na ścianie mając nadzieję, że Arek zrozumie jego komendy. W tym samym czasie ja, po ostrej walce z ostatnim „szóstkowym” wyciągiem, wreszcie docieram na szczyt, skąd podziwiam widoki rozciągającego się pod nami Garganta del Chorro - wapiennego wąwózu otaczającego rzekę Guadalhorce i powstały na niej w 1921 roku rezerwuar wodny. Pytam jeszcze Zuny, czy chce do mnie dołączyć, ale ta, po obejrzeniu moich wypocin, rezygnuje z tej „przyjemności”. Zjeżdżamy na dół, gdzie po przyłączeniu się do Arka i Tomása, decydujemy, iż pora znaleźć miejsce na postawienie namiotu i wrzucić co nieco do żołądka. Zwijamy więc sprzęt i schodzimy do doliny. Centrum wioski El Chorro to stacja kolejowa, na której trzy razy dziennie zatrzymuje się pociąg (dwa razy w drodze do niedaleko położonej Malagi i raz w drodze do Rondy), przylegający do stacji Bar Isabel należący do przemiłej starszej pani o (jakże by inaczej) imieniu Isabel oraz stojący naprzeciw niewielki hotel La Garganta. Nieopodal znajduje się również sklep wspinaczkowy, parę sklepów spożywczych oraz najbardziej popularny wśród odwiedzających ten rejon wspinaczy, którzy zjeżdżają się tu z całej Europy, Camping Albuerge. Tam też się udajemy i po rozbiciu namiotów zauważamy, że wciąż pozostały nam co najmniej dwie godziny tego pięknego dnia. Niedaleko mamy El Caminito del Rey - mówię z błyskiem w oku - więc czemu by nie zakończyć dnia jakoś spektakularnie? Jest już za późno - nalega Tomás, który najchętniej spędziłby wieczór odstresowując się po wspinaczkowym dniu przy butelce wina. Udaje się nam go jednak przekonać i niebawem kroczymy na miejsce prowadzącą z pola namiotowego ścieżką. Szeroki na metr i długi na kilkaset metrów El Camino del Rey, czyli Ścieżka Króla, to wybudowany w 1905 roku, wznoszący się wysoko ponad korytem rzeki pasaż, który miał za zadanie ułatwić robotnikom dostęp do pobliskich wodospadów. Po tym jak król Alfons XIII przekroczył go w 1921 roku w ramach inauguracji pobliskiej tamy Conde del Guadalhorce, nazwa ta przyjęła się i pozostała w użyciu aż do dzisiaj. Od wielu lat nieremontowana, nie przypomina już jednak dawnej Ścieżki Króla, ale raczej scenę rodem z przygód Indiany Jones’a. Oczekując bezskutecznie naprawy od wielu lat, pomimo zakazu jej używania i kilku wypadków śmiertelnych na niej, wciąż przyciąga grupki ciekawskich. El Camino zaczyna się tuż przy jednym z tuneli kolejowych. A raczej zaczynał, bo pierwszy, kilkunastometrowy segment odpadł już dawno temu. Pierwszy odcinek pokonujemy więc znajdującą sie poniżej pasażu via ferratą. Tomásowi zaczyna się to wszystko niepodobać, więc dla dodatkowego bezpieczeństwa rozciągamy linę na najgorzej wyglądającej sekcji. Za kilka dni wyrusza na dwutygodniową wyprawę do Wenezueli, więc wizja złamanej kończyny wcale nie przypada mu do gustu. Gdy wreszcie wchodzimy na El Camino, wpinamy się do rozciągniętej wzdłuż ścieżki stalowej liny. Brakujące barierki i kawałki podłoża jeszcze bardziej zniechęcają Tomása i przy pierwszej większej dziurze z ponad stumetrową przepaścią pod nią, zawracamy i zostawiamy go pod opieką Zuzki obiecując, że „przebiegniemy” resztę drogi jak najszybciej. Imponujące widoki ogromnych wapiennych turni poprzecinanych tunelami kolejowymi, przez które przejeżdżają z gwizdem pociągi, są niepowtarzalne. Po kwadransie dochodzimy na drugi kraniec ścieżki kończącej się przy północnym wylocie wąwozu, robimy serię zdjęć i zawracamy. Słońce zaczyna już powoli chować się za skałami, a nam pozostał jeszcze zjazd z El Camino na linie. Docieramy do pozostawionych w tyle Słowaków i okazuje się że nasze „jak najszybciej” nie było wcale takie szybkie. Dostajemy po uszach za spóźnienie, łamanie przepisów BHP, nieodpowiedzialne zachowanie i ogólne stwarzanie zagrożenia. Gdy zakładamy stanowisko zjazdowe jest już prawie ciemno. Sytuacja jest trochę podminowana, ale wszyscy zjeżdżamy bezpiecznie na dół i chwilę później maszerujemy w milczeniu w stronę campingu. Tam już czeka na nas upragniona „odstresowująca” butelka wina, przy której rozluźniamy się zupełnie, śmiejąc się z przeżyć minionego dnia. W Tomása oczach widzę jednak coś co mówi mi, że za dzisiejsze przygody już niebawem słono zapłacimy. Długo nie musimy czekać...
El Segundo Día, czyli: Człowiek człowiekowi wilkiem!
Gdy wstajemy rano, słońce wychodzi już zza otaczających nas grani, a większość namiotów wokół nas jest pusta - wspinacze już dawno są pod skałami. Zbieramy nasze graty i pakujemy namioty. Śniadanie i zastrzyk kofeiny w Barze Isabel i w drogę. Tym razem na drugą stronę naszej grenadzkiej bazy, czyli do Sierra Nevady - najwyższego pasma górskiego Półwyspu Iberyjskiego. Po kilku godzinach jazdy po pełnej zakrętów szosie docieramy do Mecinilli - maleńkiej wioski położonej w południowej części Sierry. Większość niewtajemniczonych omija tą niewielką mieścinę kierując się do innych, leżących nieopodal, charakterystycznych dla tego rejonu górskich wiosek zwanych Alpujarras. Na szczęście, Tomás nie należy do grupy „niewtajemniczonych”, a jego kubki smakowe świetnie zapamiętały drogę do tej, niewiele oddalonej od turystycznych szlaków, wioski. Gdy wchodzimy do restauracji, wszyscy odwracają się mierząc nas badawczo wzrokiem. Lustrujemy wnętrze gospody i, po pojawieniu się barmana, próbujemy zagadnąć o kartę dań. Menu, jako takie, tutaj jednak nie istnieje, więc zamawiamy „coś” dla czterech i rozsiadamy się na maleńkim tarasie. Po chwili nasz obiad nadchodzi - wielka misa przepysznego gulaszu pełnego lokalnych rarytasów. Pałaszujemy go namiętnie w prawie że absolutnej ciszy i dopiero przy kawie i deserze zauważamy, że pozostało nam już mało czasu na dotarcie do schroniska, z którego mamy jutro zaatakować Mulhacén. Opuszczamy więc ten kulinarny raj i, po zaopatrzeniu się jeszcze w drodze w parę deko słynnego jamónu, czyli suszonej szynki, z Trevelézu, podjeżdżamy możliwie jak najbliżej do zaczynającego się przy niewielkiej elektrowni wodnej szlaku. Zostawiamy samochód i ruszamy leniwie wijącą się w górę wąską ścieżką. Przechodzimy przez bujnie porośnięty wąwóz mijając jedynie gromady krów. Po jakimś czasie szlak zaczyna piąć się coraz stromiej w górę, a wraz z wysokością zmienia się krajobraz: drzewa stają się rzadkością, a kolory otaczających nas zboczy bardziej monotonne. Gdy słońce powoli znika za horyzontem, zaczynamy planować awaryjny nocleg w mijanych przez nas kamiennych bacówkach. Tomás prze jednak naprzód nie zważając na zapadający zmrok ani na nasze obawy. Zemsta za wczorajsze przygody najwyraźniej się zbliża. Zapadają egipskie ciemności, a my wciąż nie widzimy ani śladu schroniska. Mija kolejna godzina i zaczynamy tracić szlak klucząc po ścieżkach wydeptanych przez zwierzęta. Arek z Tomásem znikają w ciemnościach przed nami i zostajemy sami z Zuną. Człowiek człowiekowi wilkiem - myślę sobie. Wdrapujemy się po omacku na kolejne wzgórze i, gdy już zaczynamy tracić nadzieję, słyszymy nawołującego nas swoim szczekaniem psa. Schronisko! - krzyczymy uradowani. Dostajemy energicznego kopa i pędzimy przez płaskowyż w kierunku oddalonych świateł Refugio Poqueira (2,500 m.n.p.m.), gdzie czeka już na nas micha gorącej zupy...
El Tercer Día, czyli: Powietrze jest: Cudownie jest!
Następnego dnia o świcie wychodzimy przed refugio, gdzie wita nas piękny, choć mroźny poranek. Idealny dzień na atak szczytowy - chmury, w których kluczyliśmy poprzedniej nocy wiszą teraz daleko pod nami dzięki inwersji, która utrzymuje je w dolinie. Nad naszymi głowami rozpościera się błękitne niebo, a słońce rozświetla otaczające nas wzgórza grając na nich swymi porannymi kolorami. Widoczność jest wręcz doskonała. Jest nawet szansa, że zobaczymy wybrzeże Afryki. No, ale to potem. Na razie delektujemy się krajobrazami, które ukryła przed nami poprzednia noc i w których błądziliśmy tak niedawno. Naprzeciw nas, zza bloku skalnego, wyłania się capra pyrenaica hispanica - koziorożec pirenejski i wpatruje się w nas z zaciekawieniem, w każdej chwili gotowy dać susa w głąb swego terytorium. Naszą uwagę odwraca kilku turystów wyruszających ze schroniska w kierunku szczytu i decydujemy, iż pora zaatakować szczyt. Kończymy śniadanie, zabieramy nasze plecaki i ruszamy szlakiem wzdłuż małego strumienia spływającego z ośnieżonych wierchów. Pokonanie pierwszego, raczej łagodnego odcinka nie zajmuje nam zbyt długo i po ponad godzinie stoimy na porośniętej trawą przełęczy szukając wzrokiem szczytu Mulhacénu (3,482 m.n.p.m.), który wciąż pozostaje schowany za otaczającymi nas wzgórzami. W tle rozpoznajemy jednak „ściętą” z jednej strony charakterystyczną Pico Veletę (3,392 m.n.p.m.), według której udaje się nam namierzyć nasz cel. Wchodzimy na drugi, znacznie bardziej stromy odcinek, na którym zwalniamy ciężko wdychając rozrzedzone powietrze. Im bliżej szczytu, tym więcej płatów śniegu pod naszymi stopami, a jednocześnie też coraz zimniej i wietrzniej. Mijają cztery godziny od momentu rozpoczęcia podejścia, kiedy wreszcie udaje się nam dotrzeć na wierzchołek góry. Siadamy chowiąc się za stosem kamieni przed przenikającym do szpiku kości wiatrem i posilamy się resztką jamónu. Wytężamy wzrok próbując dostrzec naszą upragnioną Afrykę, ale nie jesteśmy do końca pewni czy to coś na horyzoncie to rzeczywiście ONA. Ustalamy zgodnie, że tak i oblewamy zdobycie najwyższego szczytu (kontynentalnej) Hiszpanii małą śliwowicą. Jeszcze sesja zdjęciowa na samiuśkim szczycie i pora zejść z góry. Przecież na dole czeka na nas obiad w restauracji „dla wtajemniczonych”, a potem jeszcze długa i kręta droga do Grenady...
El Cuarto Día, czyli: Dzisiaj są moje urodziny...
Gdy rano otwieram z trudnością moje spuchnięte powieki i próbuję wygramolić się ze śpiwora, Arek przeciąga się już na siedzeniu obok. Odzyskujemy powoli przytomność i liczymy ukąszenia komarów na naszych nieosłoniętych częściach ciała. A miało być tak pięknie: spanie na plaży pod rozgwieżdżonym niebem, szum fal, a rano zapierający dech w piersiach wschód słońca i przyjemne ćwierkanie ptaszków. Zamiast tego była cała masa spragnionych krwi komarów, atakujących nas z dziką pasją zaraz po tym jak wysiedliśmy z auta! Nie dość, że po wczorajszym wyjściu i zejściu z Mulhacénu czekało mnie jeszcze kierowanie autem do Grenady (gdzie zostawiliśmy na jakiś czas Słowaków), to jeszcze musiałem przejechać kolejne dwieście kilometrów w środku nocy z oczami na zapałkach i Arkiem chrapiącym jak stary furman obok mnie. Teraz stajemy przed naszym weteranem szos badając otaczającą nas okolicę. Widok przed nami powoduje jednak, że nasze (patrz: moja) marudne wyrazy twarzy w mgnieniu oka przemieniają się we wniebowzięte. Przed nami ciągnie się pusta plaża los Genoveses zamknięta z obu stron wielobarwnymi wzgórzami wulkanicznymi. Jesteśmy w Parku Narodowym Cabo de Gata-Níjar - ostatnim odcinku wybrzeża Andaluzji zachowanym w tak naturalnym stanie. Ten dziki, górzysty przylądek położony nieopodal Almerii jest częścią ogromnego masywu wulkanicznego, który ciągnie się dnem Morza Śródziemnego aż do Afryki Północnej. Cabo de Gata-Níjar wyróżnia się swoim półpustynnym krajobrazem, który stał się domem dla ponad tysiąca gatunków sucholubnych roślin (wiele z nich spotykanych tylko tutaj) i pięćdziesięciu kręgowców, wśród których można spotkać ropuchy, nietoperze, dudki oraz flamingi. Rocznie spada tu zaledwie od 12 do 18 centymetrów deszczu, a średnia temperatura wynosi 18ºC. Ten unikalny obszar został ogłoszony Parkiem Narodowym w 1987 roku, a dziesięć lat później organizacja UNESCO przyznała mu status Rezerwatu Biosfery. Rozpoczynamy dzień od umycia zębów w stylu harcerskim płucząc usta wodą z butelki, a następnie ruszamy gruntową drogą do San José w celu uzupełnienia zapasów. Do rozpoczęcia sezonu jeszcze daleko, ale w kafejce, w której jemy śniadanie, spotykamy parę osób (głównie miejscowych) oraz kilka wróbli zawiadacko wyjadających okruszki ze stołów stojących przed kafeterią. Po uzupełnieniu poziomu kofeiny we krwi, zwiedzamy miasteczko, które wydaje się dość opuszczone. San José jest głównym kurortem parku Cabo de Gata-Níjar, a jego popularność zaznaczają rosnące w niepokojącym tempie domki letniskowe. Mimo, iż budowanie wieżowców jest tu zakazane, a większość z tych budowli to jednopiętrowe konstrukcje, to i tak banalność architektoniczna niektórych z nich zakłuca dawny charakter osady i woła o pomstę do nieba. Schodząc w dół ku nadbrzeżu mijamy niewielką plażę i dochodzimy do portu, w którym stoją zacumowane jachty i kutry rybackie zaopatrujące miejscowe restauracje w świeże owoce morza. Większość z tych restauracji jednak jest teraz zamknięta, a ich właściciele prawdopodobnie spędzają ten nierentowny okres na zasłużonych wakacjach. Po krótkich oględzinach wioski zawracamy w kierunku pozostawionego przed kafejką samochodu, uzupełniamy rezerwy wody i prowiantu, i wracamy tą samą gruntową drogą na parking, który był naszym miejscem noclegowym poprzedniej nocy. Zabieramy ze sobą tylko kilka niezbędnych rzeczy i maszerujemy przed siebie pozostawiając za nami Playa de los Genoveses. Po chwili mijamy kolejną plażę zwaną Cala de los Amarillos, wspinamy się na wielobarwne bazaltowo-gipsowe klify uformowane w fantastyczne kompozycje i dochodzimy do Cala del Barronal, na której leży para naturystów. Zostawiamy ich w spokoju i przechodzimy przez dalszy pagórek przecinając odosobnione zatoczki aż wreszcie lądujemy na ogrodzonej charakterystycznie uformowaną skałą wulkaniczną, szaro-piaszczystej plaży Playa de Mónsul, która pojawiła się nawet w filmie Indiana Jones i Ostatnia Krucjata (znowu ten Indie!). Zakładamy tu naszą bazę i spędzamy resztę dnia regenerując siły. Jest południe, a temperatura waha się już w granicach dwudziestu kilku stopni. Temperaturze wody też nie można nic zarzucić, więc pływamy beztrosko w spokojnym morzu zachłystając się słoną wodą. Drzemiemy smacznie na rozgrzanym piasku zbierając siły po ostatnich intensywnych dniach i dopiero późnym popołudniem, gdy słońce zaczyna już powoli przygasać, kończymy naszą sesję odnowy biologicznej i wracamy do San José, aby uczcić moje urodziny...
El Quinto Día, czyli: Cudne manowce...
Drugi dzień naszej leczniczej kuracji rozpoczynamy na Plaży Połowy Księżyca (Playa de la Media Luna) obserwując spektakularny wschód słońca, które mozolnie wdrapuje się ponad linię widnokręgu oślepiając nas odbijanym od tafli wody blaskiem. Kilka kilometrów na zachód od nas, na najwyższym z pobliskich wzgórz, stoi latarnia morska Faro de Cabo de Gata ostrzegająca statki przed zdradliwymi skałami Arrecife de las Sirenas, a po wschodniej stronie rysuje się panorama penetrowanych przez nas wczoraj skalistych zatoczek. Po zaspokojeniu naszych potrzeb wizualno-estetycznych ruszamy w kierunku Playa de Mónsul. Na „naszej” plaży konstruujemy sobie prowizoryczne parawany, za którymi chowiemy się przed wiejącą dziś od strony morza bryzą i kontynuujemy ładowanie naszych wyczerpanych akumulatorów energią z otaczających nas żywiołów. Gdy po kilku godzinach terapii zaczyna rozpierać nas energia, fundujemy sobie kolejną przechadzkę po okolicznych górkach, a następnie wracamy do San José, gdzie sącząc café con leche decydujemy się odwiedzić nowy rejon wspinaczkowy. Według naszego przewodnika, po drodze do Grenady mamy kilka skalnych opcji, więc wybieramy jedną z nich i bierzemy kurs na położony w dolinie Andarax Fondón...
El Sexto Día, czyli: Przebyłem noc właśnie...
Z każdym dniem coraz bardziej lubię tę formę podróżowania - dojeżdżamy gdzieś w środku nocy, przysypiamy otoczeni niedostępną dla naszych oczu scenerią, a rano wita nas odświeżająco inspirujący krajobraz. Dziś, tym magicznym miejscem jest stojący naprzeciw nas wapienny wąwóz Cacín i rozpościerająca się naprzeciwlegle, porośnięta zielonymi lasami, Sierra de Gádor. Wczoraj, po opuszczeniu naszej niebiańskiej plaży, stanęliśmy w zawody z wiatrem pędząc przez, jak zjadliwie nazywa to Tomás, Costa del Plástico - pokryte oszpecającymi ten piękny kraj foliowymi cieplarniami tereny prowincji Almerii ciągnące się między wzgórzami Sierry a Morzem Śródziemnym, na których z nienaturalną intensywnością uprawia się warzywa i owoce (ze szczególnym naciskiem na ich wygląd zewnętrzny zamiast smak). Starając się dotrzeć na miejsce jeszcze przed zmrokiem, gnaliśmy przez ten kontrastujący z Cabo de Gata rejon, ale gdy zbaczaliśmy z autostrady przywitała nas już w noc. Do Fondón więc, po ostatnim górskim odcinku specjalnym, pokonywanym w ślimaczym tempie, dotarliśmy dopiero przed północą. Teraz gotujemy wodę na kawę rozkoszując się ciszą i uspokajającą zielenią okolicy, a chwilę później maszerujemy wzdłuż gaju oliwkowego w kierunku grani. Po pół godzinie wchodzimy do wąwozu, gdzie, jak się wkrótce okazuje, czekają na nas o wiele trudniejsze drogi niż się spodziewaliśmy - techniczne wspinanie i luźne skały odbierają nam dziś chęci do agresywnych natarć. Nasze leniwe nastawienie wyznacza dzisiejszy kierunek naszych działań i, po sfinalizowaniu sprawnościowej części dnia pięknym podwójnym wyciągiem, decydujemy się wrócić do Grenady...
El Séptimo y Último Día, czyli: Wędrówką jedną życie jest człowieka...
Labirynt dziedzińców i krużganków z niezliczoną ilością arkad i cienistych kolumnad przyozdobionych misternie wykonanymi arabeskami w postaci motywów roślinnych i skomplikowanych wzorków geometrycznych z wplecionymi w nie wersami wierszy w języku arabskim, to nie opis jednej z Baśni z tysiąca i jednej nocy, ale nazywany przez mauretańskich poetów „perłą osadzoną w szmaragdach” pałac Alhambra. Ten klejnot rzemiosła budowlanego, którego konstrukcja trwała kilka wieków, jest chyba najbardziej niezwykłym przykładem achitektury islamskiej w Europie. Jego piękno zaznaczają barwne mozaikowe płytki z koronkowymi ornamentami oraz mocárabe - bogato zdobione stalaktytowe dekoracje sufitów, a także niezliczone ogrody wypełnione trelem słowików i szumem wody przepływającej przez wszechobecne kaskady, fontanny i wodotryski, a nawet balustrady niektórych schodów. Tu i ówdzie widoczne są również późniejsze dodatki chrześcijańskich monarchów, które mimo iż zakłucają w pewnym stopniu spójność estetyczną tego miejsca, to jednocześnie na swój sposób potęgują charakter Alhambry. Zbadanie całego kompleksu pałacowego zajęło nam parę ładnych godzin, podczas których krążyliśmy powoli wzdłuż alejek wypełnionych tłumami turystów. Teraz dla odmiany podziwiamy panoramę Alhambry na tle ośnieżonych szczytów Sierra Nevady ze wzgórza położonego po drugiej stronie rzeki Darro, na którym znajduje się kolejna atrakcja Grenady - Albaicín. Ta historyczna dzielnica pełna jest wąskich, kamienno-mozaikowych uliczek i zaułków, w których błądzimy w drodze do centrum położonego poniżej. Pora zamienić nasze „punkty kulturalne” na zimną cervezę w jednym z tutejszych barów. A jest w czym wybierać. Grenada ze swoim wielkim uniwersytetem jest miastem tętniącym życiem i jednym z niewielu, gdzie można najeść się za friko, bo większość barów częstuje swoich klientów tapas - małą przekąską podawaną do każdego drinka. Włóczymy się więc od knajpy do knajpy kosztując w nich rozmaite przysmaki: tortillę, małe aromatyczne kiełbaski chorizo, przypominające nasze polskie krokiety - croquetas oraz uwielbiany przez Hiszpanów (i nie tylko) - jamón serrano, czyli suszoną szynkę serwowaną w cienkich plasterkach. Z żalem, choć syci, kończymy nasz seans turystyki barowej w momencie, gdy lokale zaczynają się zapełniać studentami. Arek musi złapać swój samolot. To koniec jego przygody z Andaluzją. Nam jednak zostało jeszcze kilka dni słońca, siesty, fiesty i jamónu…
FIN
ANDALUZJA INFO PRAKTYCZNE
DOJAZD
Samolotem - WizzAir.com lata z Katowic do Barcelony, RyanAir.com z Wrocławia do Girony i Alicante, a z Poznania do Reusu i Girony
Autokarem - podróż z Warszawy do Madrytu trwa 50 godzin! Największy wybór biletów na: intercars.pl
Samochodem - jadąc w kilka osób to najlepsza i chyba najtańsza opcja - nie trzeba martwić się bagażem i można dotrzeć do różnych, mniej odwiedzanych przez turystów miejsc. Odległość między Warszawą a Grenadą - około 3500km
KOMUNIKACJA
Rozkład jazdy pociągów na renfe.es
NOCLEGI
Ceny hosteli w Grenadzie zaczynają się od 10€ za osobę, camping w El Chorro - 6€ za osobę (alberguecampingelchorro.com)
WSPINACZKA
Dla tych, którzy mają zamiar odwiedzić więcej niż jeden rejon wspinaczkowy w Andaluzji zdecydowanie polecam przewodnik Andalucía. Guía de escalada deportiva autorstwa Davida Munilla - można w nim znaleźć opis ponad 3600 dróg wspinaczkowych (w tym El Chorro). Jeśli jednak ktoś ma zamiar wspinać się tylko i wyłącznie w El Chorro to najlepiej kupić przewodnik na miejscu w sklepie wspinaczkowym, ponieważ będzie to jego najbardziej aktualna wersja
STRONY WWW
andalucia.org - turystyka w Andaluzji
alhambra-tickets.es - bilety do Alhambry (najlepiej kupić z wyprzedzeniem)
topo.uka.pl - strona w języku polskim poświęcona różnym rejonom wspinaczkowym (w tym El Chorro)
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.