Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Mongolia: pustynia, step i konie cz II > MONGOLIA



15.08
Wstajemy około 8.00. Dziś czynna jest ambasada, trzeba tam złożyć paszporty. Za oknem (jest jedno w dormitorium) ulewa. Idziemy (ja, Maciek i Dorota) przez centrum do ambasady. Tomek w tym czasie uda się na plac załatwiać UAZa. Przed działem wizowym, kolejka 13 osób. Czekamy na deszczu, aż otworzą drzwi. Dział wizowy mieści się w małym budynku obok ambasady. W końcu wchodzimy. Całe szczęście mamy już wypełnione wnioski, zostajemy obsłużeni poza kolejnością. Wizy odbieramy za tydzień („for Polish citizens free of charge”). Po drodze robię jeszcze małe zakupy i idę do Gany się spakować. Około czternastej, mamy wyjechać. Samochód wraz z dwoma kierowcami już czeka. Jest to UAZ 460 (bus). Ładujemy wszystko do samochodu, godzimy się na zaliczkę 100$ i po chwili już jedziemy. Ulewa nie ustępuje. Wyjeżdżamy jakieś 30km za UłanBator i zatrzymuje nas policja. Posterunek wygląda jak przejście graniczne. Cudem udaje mi się wytłumaczyć policjantowi, dlaczego nie mamy paszportów (zostały w Chińskiej ambasadzie). Stoimy jakieś dwie godziny... po czym zawracamy. Skręcamy w drogę przed posterunkiem i objeżdżamy go dookoła. Za oknem pagórki i niekończący się step. W Mongolii praktycznie nie ma dróg asfaltowych i cały czas jedziemy polną drogą. Po pewnym czasie, zatrzymujemy się przy jakiejś jurcie. Kierowcy żrą baraninę z tłuszczem, a nam podano makaron z baraniną (polany baranim tłuszczem). Ja zjadłem całą miskę (byłem cholernie głodny), jednak (poza Tomkiem, który też jadł), reszta grupy powąchała tylko miski i podziękowała. Do obiadu dostaliśmy miskę kumysu. Cóż, taka jest mongolska kuchnia. Za obiad mamy zapłacić 2000 T od osoby! Idioci! Nie dogadaliśmy się przed jedzeniem. Ale trudno, w sumie to tylko 8zł na osobę. Zaczyna się ściemniać, więc (obrażeni) jedziemy dalej. Wpatruję się w monotonny step...”Łup!” i nagle samochód się zatrzymuje. Tomek, który też ma UAZa, informuje nas, że „poszła kopułka rozrządu”. Po jakiejś godzinie, jedziemy dalej. 20 km i samochód znowu się zatrzymuje. Wertepy są nieziemskie, nawet UAZ tego nie wytrzymuje. Tomek spokojnie informuje nas, że „strzeliła ośka”, mamy się nie martwić, bo są dwie. Kierowcy skarżą się, że są śpiący. Nie ma szans, po takim obiedzie –JECHAĆ! Przysypiam, trzymając się stalowej rurki. Co chwilę obijam się o ścianę. Czasami podskakuję aż do sufitu. Mimo wszystko udaje mi się zasnąć. Budzi mnie Wojtek: ”Wysiadaj, szybko, zsuwamy się ze skarpy!”. Rzeczywiście. Ach, mongolskie drogi. Deszcz zamienił drogę w bagno. Kałuże są tak głębokie, że czasami potrafią przykryć koła. Na samej drodze są rowy i doły. Nic dziwnego, że w tym kraju 70% samochodów, to UAZy i inne terenówki z Japonii lub Korei (Południowej oczywiście). Wiele z nich ma kierownice z prawej strony. Musimy trzymać nasz wehikuł, żeby się nie przewrócił. Pomimo, że rów nie jest głęboki, nie będziemy w stanie z niego wyjechać. Na „drodze” jesteśmy zupełnie sami. Błoto po kostki. Udaje się, wspólnymi siłami, wypychamy samochód. Po chwili bogatsi o nowe doznania jedziemy dalej. Nie długo. Kilometr dalej, zakopujemy się. Grunt z pod kół zaczyna nam uciekać i samochód zsuwa się do rowu z błotem. I tym razem ratujemy nasz pojazd. Około 7 rano, zatrzymujemy się przy jakiejś jurcie. Noc spędziłem wisząc na barierce, z głową na dół...
16.08
Ludzie z jurty, zapraszają nas do środka. Na zewnątrz chłód, a w jurcie pali się w piecu. W tej części kraju nie ma drzew, więc jako paliwo używa się suszone odchody zwierząt. Łóżko po lewej stronie jurty, przeznaczone jest dla mężczyzn, po prawej dla kobiet. Gospodarz pozwala rozłożyć nam się w śpiworach na podłodze (jest nas za dużo). Wewnątrz jurty można poruszać się tylko zgodnie ze wskazówkami zegara, a przy wejściu nie wolno nadepnąć na próg (jest to uważane za zły omen). W cieple piecyka śpi się naprawdę przytulnie. Budzę się około jedenastej. Na zewnątrz świeci słońce. Nasza „osada” składa się z dwóch jurt. Mieszkają tu dwa pokolenia rodziny. Gospodarz zaprasza nas na konną przejażdżkę. Jest dumny ze swoich koni. Pierwszy raz mam okazję siedzieć w mongolskim siodle. Wbrew temu co słyszałem, jest całkiem wygodne. W czasie, gdy kierowcy naprawiają samochód, ośmioletnie córki gospodarza, oprowadzają nas po okolicy. Przechodzimy też przyspieszony kurs nauki Mongolskiego. Po około trzech godzinach, udaje się naprawić samochód (tym razem był to drążek kierownicy). Żegnamy gospodarzy, dziękujemy za gościnę i w drogę.
Jedziemy prawie cały dzień. Za oknem bezkresne półpustynie. W końcu, pod wieczór, zatrzymujemy się koło jakiejś jurty na obiad (tzn. zupki chińskie). Gdy wyciągamy kuchenkę gazową, z jurty wychodzi gospodarz. Dumny, pokazuje nam swoje stado wielbłądów. Robimy kilka zdjęć. W końcu Wojtek daje mu paczkę papierosów. W zamian dostajemy ser z wielbłądziego mleka. Ser jest tak obrzydliwy, że nie da się go przełknąć! Jemy jednak, gdyż właściciel patrzy, a nie chcemy go urazić. Chwilę potem woła nas do jurty i częstuje czymś w rodzaju naleśnika z „wielbłądzim” masłem L. Profilaktycznie, biorę tylko kawałek. Paskudztwo! ale w przeciwieństwie do sera, da się przełknąć. Po obiedzie, pakujemy się do samochodu i jedziemy dalej. Jakieś 20 km przed Dalandzagad, zatrzymujemy się na pustyni i rozbijamy namioty. Dość chłodna noc mija spokojnie.
17.08
Rano jedziemy do Dalandzagad. Niestety jest niedziela i muzeum historii naturalnej (które mieliśmy zamiar odwiedzić) jest nieczynne. Brakuje nam tugrików, ale okazuje się, że sprzedawczyni w sklepie skupuje dolary. Po drodze spotykamy dwoje Włochów. Utknęli na pustkowiu. Pytają czy mogą zabrać się z nami (mamy miejsce). Kierowca (właściciel UAZa) nie godzi się. Dość ostro kłócę się z kierowcą, ale nie przynosi to większego skutku. Robimy małe zakupy i jedziemy do Jolinan (jest to park narodowy, w górach na Gobi). Przy wjeździe do parku, mieści się maleńkie muzeum (dwie malutkie salki). Wstęp: „foreigners 1000T„ –rezygnujemy. Jest tu też sporo sklepików (jurt) z pamiątkami. Ceny w dolarach, bardzo drogo. Wstęp do parku, kosztuje 3000T od osoby. W parku –krajobraz tatrzański. Jakieś pięć kilometrów od wejścia do parku, zostawiamy samochód. W wąwozie (niedaleko dolinki, w której zostawiliśmy samochód) spotkaliśmy znajomych Włochów, przyjechali innym samochodem. Wąwóz robi wrażenie; wysokie skalne ściany, a pomiędzy nimi wąskie przejście. Wzdłuż wąwozu płynie rzeczka, a naokoło widać porośnięte trawą wzgórza... Po prostu urocze miejsce. Na miejscu tak na próbę, wynajmujemy wielbłądy. Jemy obiad (tym razem znowu zupka chińska) po czym opuszczamy ładną dolinkę i jedziemy dalej. Chcemy jeszcze zdążyć dojechać do wydm. Trzymamy się za samochodem znajomych Włochów i... po jakiś 40 minutach ich gubimy. Nie rezygnujemy i kontynuujemy podróż. I tak nie ma się gdzie zatrzymać, jesteśmy na kompletnym pustkowiu. Gdy robi się ciemno, dojeżdżamy do jakiegoś pasma górskiego. W końcu widzimy jakieś jurty. Tu decydujemy się na nocleg, jest kompletnie ciemno. Okazuje się, że jesteśmy 20 km od wydm.
18.08
Rano gdy wstaję, dociera do mnie informacja, że w „wiosce” ( trzy jurty i sklepik), jest studnia. Wreszcie można się umyć. Woda jest lodowata, ale nie ma to znaczenia, nie myliśmy się od wyjazdu z UłanBator! Po umyciu się, idę na krótki spacer. Spotykam pasterzy, dojących kozy. Dostaję kubek świeżego, koziego mleka. Dziękuję i wracam do samochodu. Kierowca już trąbi, co oznacza, że jedziemy dalej. Po pół godzinie jazdy, jesteśmy na miejscu. Wydma jest o tyle ciekawa, że wyrasta na środku równiny. Ma prawie 300 metrów wysokości, 60 km szerokości i ponad 150 km długości. Na piaskach jemy śniadanie. Po czym kierowcy jadą do gerkampu (kamping z jurt), a my wspinamy się na wydmę. Wspinaczka idzie topornie, piasek obsuwa się z pod nóg. Po jakiejś pół godzinie, jesteśmy na górze (tzn. ja i Tomek, reszta jest jeszcze w drodze). Ze szczytu rozpościera się piękny widok. Można zobaczyć jurty oddalone o 20 kilometrów. Po drugiej stronie wydmy, pustynia. Gdy wszyscy docierają na górę, decydujemy się zjechać z wydmy na kurtkach. Po kilku nieudanych próbach, rezygnujemy. Ja nie daję za wygraną i postanawiam się sturlać. Zabawa była fajna, ale jeszcze po powrocie do Wrocławia wysypałem z kurtki resztkę piasku... Gdy wszyscy dochodzą na dół, kierowcy już czekają. Jedziemy do Czerwonych klifów. Jest to jedno z największych na świecie stanowisk paleontologicznych. Wykopano tu już kilka kompletnych szkieletów dinozaurów. Po drodze zatrzymujemy się przy jakiś jurtach. Gdy wchodzę do środka, gospodarze częstują mnie kozim serem i kumysem. Gdy dojeżdżamy do klifów, jest już 21. Z czerwonych skał, wystają kawałki koralowców. Kiedyś było tu morze. Dość pobieżnie zwiedzamy miejsce i jedziemy dalej. Zrobiło się kompletnie ciemno i nic nie było już widać. Chcemy udać się w stronę Charchorin (Karakorum). Kierowcy jednak, gubią drogę i po jakiejś godzinie kluczenia w kompletnych ciemnościach, rozbijamy namioty w szczerym polu (a raczej stepie). Trzeba przyznać, że jeden z kierowców (Pużi), całkiem nieźle mówi już po Polsku. Zna dwa zwroty: „dzień dobry”, oraz „można”, które w jego wydaniu zastępuje każdy inny polski wyraz.
19.08
Wyjeżdżamy wcześnie rano, wieczorem chcemy być już w Charchorin, a to 400 kilometrów mongolskich bezdroży. Po drodze (jak zwykle) zatrzymujemy się przy jednej z jurt. Właściciel zaprasza nas na konną przejażdżkę, a także pokazuje jak plecie się warkocze z końskiej grzywy. Ma to zastosowanie przy wyrobie uprzęży i uzd. Potem pokazuje nam jeszcze kosz do zbierania kozich odchodów. Suszone, służą jako paliwo. Kosz nosi się na plecach, a odchody wrzuca się do niego specjalnymi grabkami. Wcale nie jest łatwo trafić do kosza! Ale cóż, nie muszę się martwić, w Mongolii jest to zadanie dla kobiet. W „wiosce” spędziliśmy jakąś godzinę. Ponieważ nam się spieszy, żegnamy się i jedziemy dalej. Za oknem to co zwykle, - bezkresny step. W końcu dojeżdżamy do jakiegoś wąwozu. Są tu drzewa! Wdrapuję się na najbliższe wzgórze. Na końcu wąwozu jest dolinka, przez nią płynie rzeka, a nad rzeką widać jakieś ruiny....Jedziemy tam! Są to ruiny 17 wiecznego klasztoru. Aby tam dotrzeć, trzeba sforsować (pieszo) rzekę. Zdejmujemy buty i po chwili już jesteśmy na drugim brzegu. Wszystkie zabudowania zrobione są z glinianych cegieł. Na pobliskiej górce, widać stupę (posążek Buddy), a obok dach pagody. Gdy dochodzę na miejsce, nie znajduje tam nic ciekawego. Rozpościera się stąd natomiast widok na całą dolinkę. Ciekawe miejsce. Nam jednak spieszy się do Charchorin (Karakorum). Jedziemy dalej. Po drodze zatrzymuje nas kierowca ciężarówki (KAZa) i częstuje kumysem. Wieczorem dojeżdżamy do jakiejś miejscowości. Zatrzymujemy się przy sklepie. Nie ma w nim nic ciekawego, kupujemy więc piwo (jest tylko koreański „Cass”). Po drugiej stronie drogi, jest jakiś klasztor. Jest tak ciemno, że ledwo go widać. Decydujemy się więc rozbić w okolicy, zwiedzimy go jutro rano.
20.08
Rano jedziemy do Karakorum. Niestety samochód znów się zepsuł. Tym razem (jak poinformował nas Tomek), poszła uszczelka przewodu odprowadzającego paliwo do gaźnika. Kierowcy próbowali owinąć gwint taśmą izolacyjną – nie wyszło L, potem był kawałek blachy od puszki do piwa – też nic. Kierowcy kombinowali dalej. My w czasie naprawy, zwiedzaliśmy klasztor Schankch Khid, który okazał się być bardzo ciekawy. Mnisi przy wejściu chcieli 1$ za wstęp...no way! Chwilę po tym, gdy my podeszliśmy do klasztoru, nadjechał autobus pełen babć (wiernych). Gdy one wchodziły do świątyni, nikt nie żądał od nich pieniędzy. Przy wejściu kilkakrotnie zatrzymywały się, na krótkie modlitwy. Następnie dotykały głowami ściany i drzwi wejściowych i dopiero wchodziły do środka. Robiłem tak samo, przez co mnich, nawet nie śmiał pytać mnie o bilet. Taki buddysta jak ja ma płacić za wstęp? Na kompleks klasztorny, składały się trzy świątynie. Rytuał nakazuje wiernym obejść całą drogę wewnątrz kompleksu. Idzie się zgodnie ze wskazówkami zegara, przechodząc kolejno wszystkie budynki. Na końcu drogi było Owo! (szamański stos z kamieni, oznacza się nim miejsce odwiedzane przez duchy). Ciekawe połączenie dwóch religii. Po przejściu kopca dookoła, wszyscy wierzący (ja naturalnie również) dorzucają kamień, lub kładą na Owo drobne pieniądze. Ma to zapewnić przychylność duchów. Po wyjściu z klasztoru, kupiliśmy pamiątki. Na wieść o przybyciu białych turystów, z okolicznych jurt przybiegły dzieci, oferując nam różne drobiazgi.
W końcu kierowcą udało się naprawić samochód (kupili gdzieś chińską wersję poxipolu) i pojechaliśmy w dalszą drogę. Po pół godziny, byliśmy w Charchorin. Z dawnej stolicy Dżingis-Chana, zostały tylko 2 rzeźby, przedstawiające żółwie. W XV wieku powstał na jej miejscu, kompleks świątynny. Nie wygląda on jednak zbyt okazale. Po prostu kilka budynków otoczonych murem. Za wejście do największej świątyni (trzy budynki), żądano 3$! Powiedziałem, że tylko chcę zrobić zdjęcie i wszedłem do środka, nie kupując biletu. Obok świątyni, było też kilkanaście kramów z pamiątkami. Przy zakupach, trzeba ostro targować się o cenę. Po wyrażeniu niezadowolenia, odeszliśmy z Tomkiem od kramu. Kilka minut później, sprzedawca dogonił nas na rowerze, godząc się na zaproponowaną przez nas cenę. Po zrobieniu zakupów (kupiłem fajkę z kamiennym ustnikiem i pokrowcem), jemy chuszury, popijając kumysem, a następnie udajemy się w drogę powrotną do UłanBator. W stolicy jesteśmy o 4.00 rano. Dojeżdżamy do Gany. Ucinamy kierowcom z zapłaty (za dodatkowy czas postoju gdy samochód był zepsuty, oraz za to, że oszukali nas w Dalandzagad na 6$!). Nie dochodzi do bójki (nie wykluczyliśmy takiej reakcji) i kierowcy godzą się na „cięcia”. Żegnamy się z nimi i odjeżdżają w pokojuJ... My padamy na łóżka w dormitorium.
21.08
Uff, Gana. Tutaj czujemy się jak w domu. Nad ranem wziąłem jeszcze prysznic. Ciśnienie wody, takie, że kapie a nie leci. Strumienie wody leją się za to z sufitu. Po tych kilku dniach jest to jednak luksus. Jest jedenasta rano. Idziemy na śniadanie (kurcze nie wiedziałem, że kawa może tak smakować!). Po śniadaniu idziemy z Maćkiem i Dorotą odebrać wizy. Chcemy wkręcić, że dziś musimy już wyjechać, bo jutro nie mamy pociągu (normalnie wizy mają być gotowe dopiero jutro). Udaje się, pani wypisuje nam wizy na poczekaniu. Następnie gubię się między blokami w centrum i nie docieram do muzeum historii naturalnej (gdzie byłem umówiony z Tomkiem i Martą). Błądzę po coraz brudniejszych ulicach, aż w końcu siadam w jakiejś knajpie (coś na „C”) i zamawiam obiad. Dostaję makaron z baraniną („#%&*”) i suche czaj. Wiele ludzi ma w UłanBator, nosi na twarzach maski. Zastanawiam się, czy boją się SARS, czy smogu. Moje rozmyślania przerywa deszcz, który nagle zaczął padać. Chronię się więc w buddyjskim klasztorze. Rozmowa z mnichami, nie za bardzo się klei, więc gdy tylko przestaje padać, wracam do Gany. Tutaj myję głowę (nareszcie) i idę spać. Wieczorem spotykam Bianbę (mongolski Polak) i razem z Martą idziemy do knajpy („TSE”). Wszystkie drinki, kosztują tutaj 500 T. Wypijamy parę piw („Stary Czech”) i w nocy wracamy do „domu”.
22.08
Rano wyruszamy na targ. Wstęp 50T, ale trzeba tu dojechać autobusem z dworca (200T). Polacy, których spotkaliśmy w Ganie, ostrzegali nas, że strasznie tutaj kradną. Któremuś z nich rozcięli nawet spodnie brzytwą. Można tutaj kupić dosłownie wszystko. Wiele towarów jest niewiadomego pochodzenia (np. kurtki North Face z Gore za niecałe 100 zł). Chciałem kupić mongolskie buty, były jednak zbyt duże, żeby wziąć je do Polski (40$). Na uwagę zasługują też chińskie, porcelanowe miseczki, po 80gr (w Polsce 12zł). Chcieliśmy też obejrzeć ludowe mongolskie stroje, ale były trochę tandetne (około 13$). W końcu nikt z nas nie kupuje nic szczególnego. Około 15 wracamy (biegiem), o 19 mamy pociąg do Darhanu, w północnej części Mongolii, a jeszcze musimy się spakować. Naprawdę ekspresowo pakujemy się i... do odjazdu zostało nam niecałe 40 minut. Bierzemy samochód z Gany i prawie w ostatniej chwili (który to już raz) kupujemy bilety. Całe szczęście w Mongolii nie trzeba pokazywać dokumentów, przy zakupie biletów. Dzięki temu nie ma tutaj aż tak strasznych kolejek przy kasach (tak w ogóle, to pociągów też tutaj prawie nie ma, jest tylko jedna linia z północy na południe). Wsiadamy do pociągu i jedziemy do Darhan. Na dworcu żegna nas Bianba. Dobór miejsc w pociągu jest dziwny... na dwa łóżka, przypadają trzy osoby. Całe szczęście, że para, która śpi „pode mną”, śpi razem. Maciek spędził całą noc, śpiąc na półce na bagaże. Dla całego wagonu jesteśmy atrakcją turystyczną i wszyscy przyglądają nam się z zaciekawieniem (niewiele obcokrajowców podróżuje najniższą klasą).
23.08
Rano wysiadamy w Darhan. Z dworca bierzemy samochód do centrum miasta. Nie udaje siępodstęp kierowcy i jedziemy za 200T/osoba (chciał wyłudzić 1000T). Całe miasto zostało wybudowane w latach 70’, w okolicach odkrywkowej kopalni miedzi (podobno jednej z największych na świecie). Lądujemy na jakimś placu. Obok jest targowisko, gdzie handluje się mięsem. Idziemy z Tomkiem szukać busa do Selenge. Po drodze „zwiedzamy” miasto. Na całość składa się poradzieckie blokowisko, rozsiane wzdłuż jednej ulicy. Jest to trzecie miasto pod względem wielkości w Mongolii (74 tyś. mieszkańców). Znajdujemy busa do Selenge, za 30$. Robimy małe zakupy, wymieniamy pieniądze i jedziemy.
Droga wije się ładną doliną. Po bokach stada koni i jaków. Po jakiś dwóch godzinach, mijamy Selenge. Wieśniacy we wsi mówią, że nikt tu nie hoduje koni. Wyjeżdżamy więc poza „centrum”. Tutaj też jest problem. Nikt nie ma pięciu siodeł. Kluczymy po okolicznych miejscowościach, aż w końcu zatrzymujemy się przy jakimś ośrodku. Mieszkająca tam pani, informuje nas (po rosyjsku), że nigdzie nie uda nam się wynająć takiej liczby koni. Podejmujemy więc decyzję: wracamy do Darhan, a potem jedziemy do Amarbajsgalan (klasztor). Jest tam gerkamp (kamping),w którym można wynająć konie. Klasztor leży 140 km od Darhanu. Kosztuje nas to dodatkowe 50$. Gdy dojeżdżamy do Darhan, decydujemy się jeść tu obiad. Wybieramy bar z rosyjską kuchnią. Pani na pytanie, czy mówi po rosyjsku, odpowiada „Uhy!”. Z dalszej rozmowy wynika, że jest to jedyne „rosyjskie” słowo, które zna. Całe szczęście menu jest po rosyjsku. Jemy więc „borść” i pierożki. Do tego piwo (koreański „Hite”) i w drogę. Jedziemy, jedziemy...(x10) po bezdrożach, aż około 21, dojeżdżamy do Gerkampu. Tutaj dowiadujemy się, że konie można wynająć tylko na jeden dzień. Właściciel nie mówi też o cenie... Cały „interes” niezbyt nam się podoba. Cenę mamy poznać dopiero za godzinę, decydujemy się więc jechać do klasztoru, jakieś pięć kilometrów od gerkampu. Po chwili dojeżdżamy do doliny w której położony jest klasztor. Otoczona jest trawiastymi górami. Cała dolinka ma jakieś 4km kwadratowe. Zatrzymujemy samochód i po chwili podjeżdża do nas ubrany w mongolski strój samotny jeździec. Zsiada z konia, podchodzi i...wyjmuje z kieszeni jakąś legitymację (chyba policji). Korzystając ze słownika obrazkowego i rozmówek, „mówimy”, że chcemy wynająć pięć koni. Da się załatwić! Jutro rano dostarczą je nam do obozu. Gdy jeździec dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, zaprasza nas do swojej jurty. Okazuje się, że był w Polsce przez dwa lata (85-87). Przedstawia nam swoją rodzinę i częstuje nas sfermentowanym dżemem porzeczkowym i faworkami. Nasz kierowca też decyduje się zostać tu na nocleg. Rozbijamy obóz obok jurty. Po chwili nasz „szeryf” przyprowadza nam do obozu mówiącą po rosyjsku kobietę. Ta tłumaczy nam, że jutro w klasztorze będzie święto wypędzenia duchów. Stu ośmiu mnichów będzie jutro tańczyć wokół ogromnego stosu. Dziś przez całą noc mnisi będą się modlić (co słychać już teraz). Tego święta nie organizowano tutaj od lat czterdziestych!! Kładziemy się spać słuchając modlitwy mnichów (klasztor leży 400m od naszego obozu).
24.08
Około 11, przyprowadzają nam konie. Są zdecydowanie mniejsze od tych, które mamy w Polsce, ale podobno bardziej wytrzymałe. Nie są też podkute, bo i po co? Tutaj nie ma dróg asfaltowych. Próbując tylko utrzymać się w siodle, (większość z nas nigdy nie jeździła konno) jedziemy zobaczyć święto. Całe szczęście podkładają nam poduszki na kulbaki, inaczej byłoby źle. Mongolskie siodła zrobione są z drewna, mają metalowe obramowania, a w miejscu gdzie stykają się z nogami, wbite są ozdobne ćwieki. Całość wspaniale zdziera skórę. Dojeżdżamy do klasztoru. Widzimy wydzielony barierkami plac. Za barierkami oczekuje już tłum pielgrzymów. Na trawie, przy wejściu do klasztoru, wymalowane są okręgi. To tutaj tańczyć będą złe bóstwa. Po obydwu stronach klasztornej bramy, jest loża dla starszyzny. Tutaj też leżą kilkumetrowej długości dudy. Na samym środku placu ustawiona jest przypominająca tort figura, symbolizująca złe duchy (w tort powbijane jest 108 figurek z ciasta). Nagle mnisi zaczynają dąć w dudy. Rozlega się odgłos, przypominający dźwięk trąby. Mali mnisi, zaczynają grać na bębnach. Fotoreporterzy z różnych krajów (głównie z Korei), przechodzą przez barierkę i ustawiają się między „lożą”, a wejściem do klasztoru. Korzystam z małego zamieszania i również przechodzę przez barierkę. Po chwili, z bramy klasztoru wychodzi pierwsze bóstwo. Trzeba przyznać, że kostium jest naprawdę piękny. Cały utkany z jedwabiu, bajecznie kolorowy. Na obrzeżach szaty przyszyta jest taśma ze wzorem trupich czaszek. Na całej powierzchni szaty, w różnych miejscach przyszyte są kościane korale, oraz srebrne i złote blaszki. Całość dopełnia bogato rzeźbiona, bajecznie kolorowa lamajska maska. Potwór ma wielkie kły i trzy wielkie ślepia. Na czubku głowy wyrzeźbione jest 5 trupich czaszek. Bóstwo zatrzymuje się na środku polany, gdzie prezentuje swoją szablę. Po chwili procesja wyprowadza z klasztoru następne bóstwo. Co kilkanaście minut z klasztoru wyprowadzane jest kolejne bóstwo. W pewnym momencie z klasztoru wychodzi kilka postaci pielgrzym, mnisi, oraz kilka, które ciężko jest zidentyfikować. W czasie, gdy z wrót wychodzą kolejne bóstwa, idziemy zwiedzić klasztor. Chcemy zobaczyć przygotowania całej uroczystości. Mnisi wewnątrz klasztoru są tak zajęci ubieraniem strojów, że bez problemów udaje nam się ich fotografować. Po zwiedzeniu pustego klasztoru, wychodzimy na zewnątrz, gdzie właśnie wychodzi kolejne bóstwo. Decydujemy się jechać. Zanim wyjdzie wszystkich 108 bóstw, miną jeszcze ze cztery godziny. Jedziemy wzdłuż dolny. Mój koń sprawuje się całkiem dobrze. Jedyny problem jest w tym, że ciągle chce mu się jeść. Mongolia to chyba najlepszy kraj na jazdę konną. Takich połaci terenu (stepów, lasów, łąk) nie ma chyba nigdzie. Nawet jeśli koń kogoś poniesie, to co z tego? Miejscowi śmieją się z naszego stylu jazdy. Konie reagują na „Czuuu...”, a zatrzymują się na „Uszszsz...”. Po chwili mijamy rzekę i droga (to trochę złe określenie, tutaj nie ma dróg) zaczyna wspinać się pod górę. Przyłącza się do nas grupa mongolskich dzieci, chcą nam towarzyszyć w dalszej drodze. Całą okolicę porasta rzadki, brzozowy las. W niektórych miejscach, roślinność jest tak wysoka, że konie wyglądają jakby płynęły przez step. Chwilę później, dojeżdżamy do bardzo ciekawego miejsca. Na niewielkiej polance na zboczu góry, wybudowano osiem stóp (posągi, przedstawiające Buddę). Nieopodal stoi samotna jurta. Przed nią siedzi jej właściciel, który gdy tylko zsiedliśmy z siodeł, zaprosił nas do środka. W środku, jurta jest prawie pusta. Właściciel niedawno musiał się tutaj sprowadzić. Z dumą prezentuje nam swój nowy nabytek: ”Krasnaja kniga Uzbekistanu”. Niesamowicie interesująca... Gdy przeglądamy jego książkę, częstuje nas faworkami i kozim serem. Dziękujemy za gościnę i na koń! Mój konik całkiem nieźle galopuje!! Dojeżdżamy do klasztoru w kulminacyjnym momencie imprezy. Z klasztoru wychodzi procesja. Mnisi, bóstwa, duchy, strażnicy i starszyzna klasztoru, niosą symbole złych duchów, żeby spalić je na stosie. Stos bucha płomieniem. Robi się tak gorąco, że pielgrzymi odsuwają się na kilkadziesiąt metrów. W akompaniamencie dud i trąb, mnisi wrzucają „tort” do ognia. Następnie procesja wraca do klasztoru, a my do obozu. Po kolacji dogaduję się z właścicielem i ten pożycza mi konia. Kobyłce na której jadę, cały czas towarzyszy źrebak, który nie ma zamiaru zostawić mamy. Jadę na pobliskie wzgórze. Rozlega się stąd widok na całą dolinę. Gdy zaczyna się ściemniać, wracam do obozu. Dzień pełen przygód!!
25.08
Wstajemy około 10. (Ale my długo śpimy). Dostaję tego samego konia, co wczoraj. Decydujemy się jechać do gerkampu, (tam, gdzie pierwotnie mieliśmy wynająć konie).
Żeby było ciekawiej, jedziemy przez góry. Istna sielanka... Rozpraszamy się i ja zostaję kilkaset metrów z tyłu. W pewnym momencie zza pagórka wyjeżdża na koniu jakiś człowiek. Ubrany jest w typowo mongolski strój, czyli zapinany na kamienne guziki, granatowy płaszcz, przepasany jasno niebieską wstęgą. Chwilę towarzyszy mi w jeździe, próbując nawiązać dialog. Konik sprawuje się już bardzo dobrze. Przez długi czas kłusuje, bez protestów przechodząc w galop. Po kilku kilometrach, dojeżdżamy do gerkampu. W wiejskim sklepie, koło klasztoru, nie ma butelkowanej wody! Nie mamy pewności co do czystości wody w rzece. Woda w gerkampie jest, ale kosztuje 1$ za pół litra! –rezygnujemy. Gościnni Mongołowie, oferują nam jednak termos herbaty, free of charge (przynajmniej tyle). Na dworze jest dość gorąco, świeci słońce i jest +/- 27 stopni. Dziękujemy za gościnę i jedziemy dalej. Postanawiamy wracać drugą stroną doliny. Po drodze zatrzymujemy się przy jurtach. Równina ciągnie się kilkanaście kilometrów (aż po horyzont). Dopiero na horyzoncie widać kontury gór. Przejechaliśmy jakieś 20 kilometrów. Po powrocie do obozu, jemy kolację
(kus-kus z sosem). Potem decyduję się jeszcze na jazdę. Jadę sam, gdyż reszta moich towarzyszy jest zmęczona. Mijam klasztor i wspinam się na pobliskie wzgórze. Na szczycie jest owo. Dorzucam kamień i wypowiadam życzenie. Całe miejsce wygląda naprawdę magicznie. Po drugiej stronie grani, rośnie suchy las. Do tego wyjący wiatr i ostre skały, sterczące na szczycie pobliskiej góry. Dolina po drugiej stronie wzgórza jest zalesiona. Z góry wygląda dość ciekawie. Postaram się jutro poprowadzić tam grupę. Jadę jeszcze kawałek wzdłuż grani. W oddali błyska, do tego zaczyna się robić ciemno. Cóż trzeba będzie powoli już wracać. Grań jest na tyle stroma, że nie chcę ryzykować jazdy i prowadzę konia za uzdę. Konik spokojnie przyjmuje widok przepaści. Gdy już wsiadam, galopujemy aż do samej jurty. Tutaj zdejmuję siodło i wiążę konikowi nogi. Do jutra ma wolne. Chwilę potem nadeszła burza. Połamało mi namiot! Próbowałem przestawić go w inne miejsce, żeby był schowany od wiatru. Nie dało to niestety żadnych rezultatów. Całe szczęście burza przeszła bokiem i udaje mi się spokojnie zasnąć.
26.08
Jak zwykle przed 12 przyprowadzają nam konie. Za cel obieramy sobie upatrzoną przeze mnie dolinkę. Dolinka okazuje się być dość dzika. Cała porośnięta jest istnym dywanem z ziół i kwiatów. Gdzieniegdzie rosną tylko pojedyncze krzaki. Niekiedy roślinność sięga koniom na wysokość siodła. Wygląda to jakby wszyscy płynęli przez morze kolorów. Do tego dochodzi zapach ziół. Na środku doliny, w brzozowym zagajniku stoi owo. Tutaj bije też źródło, a 10 metrów dalej ustawiono buddyjski obelisk. Dla takich miejsc warto przyjechać do Mongolii. Jedziemy dalej wzdłuż doliny. Kolor polany zmienia się, przechodząc z żółtego, przez niebieski i czerwony, po fioletowy. Chwilę potem wjeżdżamy w sosnowo-brzozowy las. Las okazuje się tak gęsty, że musimy zsiąść z siodeł i prowadzić konie pieszo. Razem przeciskamy się przez gęste krzaki. Dobrze, że konik jest posłuszny. Idziemy dość ostro pod górę. Kończą się krzaki, a zaczynają kamienie. Czasem koń osuwa się w jakąś dziurę, ale nie robi to na nim większego wrażenia. Widocznie jest przyzwyczajony. Między skałami leżą zwalone drzewa, o które co chwilę potyka się któryś z koni. Czasem jest tak stromo, a teren tak nie równy, że nawet bez konia byłoby ciężko. W końcu robimy przerwę przy jakiejś skale. Konie znajdują tu kępy ziół, które najwyraźniej są ich przysmakiem. My również chętnie odpoczywamy. Zza chmur wychodzi słońce i cała dolina rozbłyska tysiącem barw. Nasz przewodnik przynosi nam garść dzikich porzeczek. Kilka metrów od miejsca naszego postoju, znajdujemy kilkanaście krzaków dzikich, czarnych porzeczek. Ja zjadam jeszcze jakieś inne owoce, które okazują się być niejadalne L. Gdy już zaspokajamy nasze apetyty, prowadzimy konie dalej. Tym razem przeszkodami są porośnięte trawą skały (a raczej zdradliwe szczeliny pomiędzy nimi). Teren znów zaczyna się wspinać. Pomimo, że konie wpadają w szczeliny, posłusznie brną do przodu. W końcu dojeżdżamy na szczyt wzgórza. Konie są mokre. Tutaj rozpościera się sosnowy las. Gdy przejeżdżamy przez krzewy, mój koń (i Doroty też) wpadają w panikę. Zobaczyły jakieś owady, których najwyraźniej się boją. Całe szczęście utrzymaliśmy się w siodłach. Po chwili spotykamy jakiś jeźdźców (na takim pustkowiu). Zbierają szyszki. Nasiona tych szyszek przypominają w smaku orzechy; są jadalne. Nasz „szeryf” daje nam po kilka szyszek, po czym jedziemy w dalszą drogę. Chwilę potem wjeżdżamy w las dębowo-brzozowy. Czekamy na ostrzegawcze strzały driad, ale całe szczęście udaje nam się przejechać bezpiecznie J.Trasa znów prowadzi pod górę. Oznacza to, że objechaliśmy dolinę dookoła. Wjeżdżamy więc na niewielką polankę. Widać stąd góry oddalone o kilkanaście kilometrów. Robimy tu kilkuminutowy odpoczynek. Wszyscy masują kolana (poza końmi). W górze szybuje samotny kruk- zwiadowca Nilfgardu! Odganiając się od chmary owadów, padamy pomiędzy krzakami jagód. Po odpoczynku (cholerne owady), kierujemy się do dolinki obok. Jedziemy ostro w dół, ale cały czas w siodłach. Kiedy kończy się las, wyjeżdżamy na polanę. Zaczyna kropić, a po chwili deszcz zamienia się w ulewę. Próbuję założyć kurtkę przeciwdeszczową, cały czas siedząc w siodle. To był błąd, spłoszony koń robi wszystko, żeby mnie zrzucić. Po kilkunastu sekundach rodeo, ląduję głową w dół w trawie... Przewodnik zanosi się od śmiechu. Podchodzę do konia, uspokajam go i po chwili już galopuję w stronę geru. Gdy dojeżdżamy na miejsce, akurat przestaje padać. Przygotowujemy więc obiad (dziś w menu zupa „a la Chine”). Z geru wychodzi przewodnik i zaprasza nas do środka. Dostajemy poczęstunek – zupę (makaron, warzywa!! i baranina). Strasznie tłusta, ale nawet smaczna. Szczególnie jak jesteśmy przemoczeni. W praktyce, jak zwykle tylko ja i Tomek zjadamy wszystko. Następnie gospodarze pokazują nam zdjęcia. Właściciel chwali się swymi podróżami do Rosji i Polski, pokazuje też zdjęcia ze swojego ślubu. Mama „szeryfa”, pokazuje nam swoje medale 1go i 2go stopnia za „nadprodukcję”, -ma jedenaścioro dzieci. Atmosferę ożywia Polaroid (obowiązkowy, przy podróży do Mongolii), robimy nim 2 zdjęcia. Potem swym zwyczajem, pożyczam konia i jadę w góry. Niestety dostałem konia Doroty (ma na grzywie pasemka), kompletnie nie jest do mnie przyzwyczajony i niezbyt mnie słucha. Próbuję zmusić go do wejścia pod górę. Z galopu nici. W końcu rezygnuję i zawracam. Po drodze jednak, spotykam Dorotę na moim koniu i robimy wymianę. Do jurty wracam galopem. Szeryf odbiera mi konia L, gdyż zjawił się właściciel siodeł. Protesty nie zdają się na nic. W ramach rekompensaty, dostaję konia właściciela, ale bez siodła! Robię parę kółek w kłusie na łące, aż tu przed jurtą nie wyrabiam na zakręcie i lecę w dół. Szeryf śmieje się (już drugi raz!). Zaczyna się robić chłodno, więc idziemy spać. To był najciekawszy dzień z mojego pobytu w Mongolii.
27.08
Budzi nas silnik UAZa, przyjechali po nas kierowcy, zabiorą nas do Hőtol. Umawiamy się na wyjazd na 14. Nie udaje mi się wydębić konia L, wszystkie są w terenie. Szeryf też gdzieś pojechał. Idziemy jeszcze raz do klasztoru. Kręcimy się po budynkach. Mamy jednak mało czasu i musimy jechać. Po jakiś 1,5 godziny, lądujemy na dworcu w Hotol. Dworzec leży około 2 kilometry za miastem, a całe „miasto”, tworzy kilka pięciopiętrowych bloków. Zostawiamy Tomka przy plecakach i idziemy do „centrum”. Jest tutaj kilka sklepów i jeden bar. W barze wszystko się świeci, a całość wygląda na jakiś tandetny dancing z lat 70’. Obsłudze nie chce się pójść do kuchni, żeby przygotować coś do jedzenia, więc obrażeni wychodzimy. W jednym z bloków znajduję inny barek, ulokowany w mieszkaniu na parterze. Jedyną potrawą, którą tutaj serwują, są huszury (podają do nich Magii –made in Poland). Trzeba przyznać, że są to jedne ze smaczniejszych, które pamiętam z mojego pobytu w Mongolii. W sklepie kupuję jeszcze japońskie piwo i udaję się na dworzec. Gdy wychodziłem było pusto, a teraz, cały hol dworca roi się od mundurowych. Czyżby jakieś problemy? Okazuje się, że są to strażacy. Nudzi im się, a my jesteśmy dla nich atrakcją. Zapraszają nas do remizy na grę w szachy i bilard. Przegrywam w szachy 3! Razy, z miejscowym Kasparowem, a w międzyczasie Tomek przegrywa w bilard (cienka z nas reprezentacja). Nudzi nas gra, oglądamy więc jakąś mongolską telenowelę i idziemy po bilety. Oficer kupuje je dla nas bez kolejki. Potem wszyscy strażacy odprowadzają nas na peron i już siedzimy w pociągu do UłanBator. Mam dużo szczęścia. Udaje mi się zająć miejsce leżące. Cały system przydziału miejscówek jest chory! Na dwa miejsca leżące, przypadają trzy bilety. Ludzie śpią więc na półce na bagaże. Marta i Tomek, wysiadają około 23 w Erdenet. Mają bilety na samolot Irkuck-Moskwa. Żegnamy się z nimi (szybko to zleciało). My (ja, Dorota, Maciek) udajemy się do Chin. Rano (po przespanej nocy; Maciek spał na półce bagażowej), około 9 jesteśmy w UłanBator.
28.08
Na dworcu od razu kupuję bilety do ZamynUud (granica z Chinami). Pociąg mamy o 16. Mamy parę godzin, więc jedziemy do Gany. Bez problemu pozwalają nam przesiedzieć tutaj wolny czas. Maciek i Dorota idą na zakupy do centrum. W tym czasie Gana zaprasza mnie na śniadanie. Omlet i dżem (jedyne danie serwowane w Ganie) smakuje wyjątkowo dobrze. Przez ostatnie parę dni, żywiłem się tylko zupkami i szprotkami z puszek. W stołówce spotykam dwóch Polaków i wspólnie, przy kawie, wymieniamy się doświadczeniami z podróży. Na gadaniu uciekają nam trzy godziny. Biorę wreszcie prysznic (będąc w górach przez cztery dni, w ogóle się nie wybrudziłem, a po jednym dniu w UB, już muszę się kąpać). Potem idziemy jeszcze do knajpy na obiad. Mam już tylko 800 Tugrików, kupuję więc gulasz z baraniny (cholernie tłusty, ale smaczny). Żegnam się z nowymi znajomymi i razem z Maćkiem i Dorotą, udajemy się na dworzec. Gdy nadjeżdża pociąg, wszyscy rzucają się do drzwi jak idioci. Dzięki naszym plecakom, mamy „masę” i wchodzimy jako pierwsi. Po chwili leżę już na łóżku. Znów wszyscy się na nas patrzą. Europejczycy w pociągu, to zawsze jakaś atrakcja. Każdy nasz ruch, gest lub cokolwiek, jest rejestrowane i komentowane przez resztę wagonu. Jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. Ludzie częstują mnie też budzami (coś a la pyzy z... baraniną oczywiście). Generalnie noc mija spokojnie i o 9 rano, jesteśmy w ZamynUud.
29.08
Myjemy się w dworcowej toalecie. Po wyjściu z budynku, osaczają nas kierowcy, przewożący ludzi przez granicę. Początkowo chcą 50$, ale po ostrym targowaniu, schodzimy do 10$ za 3 osoby. Granica jest 500 metrów od stacji. Tutaj ustawiamy się w kolejce, a raczej namiastce kolejki. Każdy chce wjechać pierwszy. Wszyscy uważają, żeby nikt się nie wepchał. Odstępy między samochodami, sięgają w porywach do kilku centymetrów. W końcu, po prawie godzinie, podnosi się szlaban i żołnierz wpuszcza kilka samochodów. Od szlabanu do granicy jest jakieś 3 kilometry. Wszyscy prują, żeby jako pierwsi dojechać do punktu granicznego. Tutaj ustawiamy się w drugiej kolejce (nadal pilnując zajętego miejsca), tym razem już do odprawy. Po jakiejś godzinie, przychodzi kolej na nas. Wychodzimy z plecakami do budynku odprawy. Tutaj wypełniamy drugą deklarację (jedną mamy z wjazdu do Mongolii). Kobiecie nie chce się sprawdzać plecaków, żołnierz wbija szybko pieczątkę i już przechodzimy dalej. Cała odprawa trwała kilka minut. Dla zainteresowanych: w sklepie bezcłowym jeden litr żubrówki, kosztuje 5$. Przejeżdżamy (tym razem bez kolejki) przez jeszcze jeden szlaban i już jesteśmy na ziemi niczyjej. Właśnie opuściliśmy Mongolię.
Wstajemy około 8.00. Dziś czynna jest ambasada, trzeba tam złożyć paszporty. Za oknem (jest jedno w dormitorium) ulewa. Idziemy (ja, Maciek i Dorota) przez centrum do ambasady. Tomek w tym czasie uda się na plac załatwiać UAZa. Przed działem wizowym, kolejka 13 osób. Czekamy na deszczu, aż otworzą drzwi. Dział wizowy mieści się w małym budynku obok ambasady. W końcu wchodzimy. Całe szczęście mamy już wypełnione wnioski, zostajemy obsłużeni poza kolejnością. Wizy odbieramy za tydzień („for Polish citizens free of charge”). Po drodze robię jeszcze małe zakupy i idę do Gany się spakować. Około czternastej, mamy wyjechać. Samochód wraz z dwoma kierowcami już czeka. Jest to UAZ 460 (bus). Ładujemy wszystko do samochodu, godzimy się na zaliczkę 100$ i po chwili już jedziemy. Ulewa nie ustępuje. Wyjeżdżamy jakieś 30km za UłanBator i zatrzymuje nas policja. Posterunek wygląda jak przejście graniczne. Cudem udaje mi się wytłumaczyć policjantowi, dlaczego nie mamy paszportów (zostały w Chińskiej ambasadzie). Stoimy jakieś dwie godziny... po czym zawracamy. Skręcamy w drogę przed posterunkiem i objeżdżamy go dookoła. Za oknem pagórki i niekończący się step. W Mongolii praktycznie nie ma dróg asfaltowych i cały czas jedziemy polną drogą. Po pewnym czasie, zatrzymujemy się przy jakiejś jurcie. Kierowcy żrą baraninę z tłuszczem, a nam podano makaron z baraniną (polany baranim tłuszczem). Ja zjadłem całą miskę (byłem cholernie głodny), jednak (poza Tomkiem, który też jadł), reszta grupy powąchała tylko miski i podziękowała. Do obiadu dostaliśmy miskę kumysu. Cóż, taka jest mongolska kuchnia. Za obiad mamy zapłacić 2000 T od osoby! Idioci! Nie dogadaliśmy się przed jedzeniem. Ale trudno, w sumie to tylko 8zł na osobę. Zaczyna się ściemniać, więc (obrażeni) jedziemy dalej. Wpatruję się w monotonny step...”Łup!” i nagle samochód się zatrzymuje. Tomek, który też ma UAZa, informuje nas, że „poszła kopułka rozrządu”. Po jakiejś godzinie, jedziemy dalej. 20 km i samochód znowu się zatrzymuje. Wertepy są nieziemskie, nawet UAZ tego nie wytrzymuje. Tomek spokojnie informuje nas, że „strzeliła ośka”, mamy się nie martwić, bo są dwie. Kierowcy skarżą się, że są śpiący. Nie ma szans, po takim obiedzie –JECHAĆ! Przysypiam, trzymając się stalowej rurki. Co chwilę obijam się o ścianę. Czasami podskakuję aż do sufitu. Mimo wszystko udaje mi się zasnąć. Budzi mnie Wojtek: ”Wysiadaj, szybko, zsuwamy się ze skarpy!”. Rzeczywiście. Ach, mongolskie drogi. Deszcz zamienił drogę w bagno. Kałuże są tak głębokie, że czasami potrafią przykryć koła. Na samej drodze są rowy i doły. Nic dziwnego, że w tym kraju 70% samochodów, to UAZy i inne terenówki z Japonii lub Korei (Południowej oczywiście). Wiele z nich ma kierownice z prawej strony. Musimy trzymać nasz wehikuł, żeby się nie przewrócił. Pomimo, że rów nie jest głęboki, nie będziemy w stanie z niego wyjechać. Na „drodze” jesteśmy zupełnie sami. Błoto po kostki. Udaje się, wspólnymi siłami, wypychamy samochód. Po chwili bogatsi o nowe doznania jedziemy dalej. Nie długo. Kilometr dalej, zakopujemy się. Grunt z pod kół zaczyna nam uciekać i samochód zsuwa się do rowu z błotem. I tym razem ratujemy nasz pojazd. Około 7 rano, zatrzymujemy się przy jakiejś jurcie. Noc spędziłem wisząc na barierce, z głową na dół...
16.08
Ludzie z jurty, zapraszają nas do środka. Na zewnątrz chłód, a w jurcie pali się w piecu. W tej części kraju nie ma drzew, więc jako paliwo używa się suszone odchody zwierząt. Łóżko po lewej stronie jurty, przeznaczone jest dla mężczyzn, po prawej dla kobiet. Gospodarz pozwala rozłożyć nam się w śpiworach na podłodze (jest nas za dużo). Wewnątrz jurty można poruszać się tylko zgodnie ze wskazówkami zegara, a przy wejściu nie wolno nadepnąć na próg (jest to uważane za zły omen). W cieple piecyka śpi się naprawdę przytulnie. Budzę się około jedenastej. Na zewnątrz świeci słońce. Nasza „osada” składa się z dwóch jurt. Mieszkają tu dwa pokolenia rodziny. Gospodarz zaprasza nas na konną przejażdżkę. Jest dumny ze swoich koni. Pierwszy raz mam okazję siedzieć w mongolskim siodle. Wbrew temu co słyszałem, jest całkiem wygodne. W czasie, gdy kierowcy naprawiają samochód, ośmioletnie córki gospodarza, oprowadzają nas po okolicy. Przechodzimy też przyspieszony kurs nauki Mongolskiego. Po około trzech godzinach, udaje się naprawić samochód (tym razem był to drążek kierownicy). Żegnamy gospodarzy, dziękujemy za gościnę i w drogę.
Jedziemy prawie cały dzień. Za oknem bezkresne półpustynie. W końcu, pod wieczór, zatrzymujemy się koło jakiejś jurty na obiad (tzn. zupki chińskie). Gdy wyciągamy kuchenkę gazową, z jurty wychodzi gospodarz. Dumny, pokazuje nam swoje stado wielbłądów. Robimy kilka zdjęć. W końcu Wojtek daje mu paczkę papierosów. W zamian dostajemy ser z wielbłądziego mleka. Ser jest tak obrzydliwy, że nie da się go przełknąć! Jemy jednak, gdyż właściciel patrzy, a nie chcemy go urazić. Chwilę potem woła nas do jurty i częstuje czymś w rodzaju naleśnika z „wielbłądzim” masłem L. Profilaktycznie, biorę tylko kawałek. Paskudztwo! ale w przeciwieństwie do sera, da się przełknąć. Po obiedzie, pakujemy się do samochodu i jedziemy dalej. Jakieś 20 km przed Dalandzagad, zatrzymujemy się na pustyni i rozbijamy namioty. Dość chłodna noc mija spokojnie.
17.08
Rano jedziemy do Dalandzagad. Niestety jest niedziela i muzeum historii naturalnej (które mieliśmy zamiar odwiedzić) jest nieczynne. Brakuje nam tugrików, ale okazuje się, że sprzedawczyni w sklepie skupuje dolary. Po drodze spotykamy dwoje Włochów. Utknęli na pustkowiu. Pytają czy mogą zabrać się z nami (mamy miejsce). Kierowca (właściciel UAZa) nie godzi się. Dość ostro kłócę się z kierowcą, ale nie przynosi to większego skutku. Robimy małe zakupy i jedziemy do Jolinan (jest to park narodowy, w górach na Gobi). Przy wjeździe do parku, mieści się maleńkie muzeum (dwie malutkie salki). Wstęp: „foreigners 1000T„ –rezygnujemy. Jest tu też sporo sklepików (jurt) z pamiątkami. Ceny w dolarach, bardzo drogo. Wstęp do parku, kosztuje 3000T od osoby. W parku –krajobraz tatrzański. Jakieś pięć kilometrów od wejścia do parku, zostawiamy samochód. W wąwozie (niedaleko dolinki, w której zostawiliśmy samochód) spotkaliśmy znajomych Włochów, przyjechali innym samochodem. Wąwóz robi wrażenie; wysokie skalne ściany, a pomiędzy nimi wąskie przejście. Wzdłuż wąwozu płynie rzeczka, a naokoło widać porośnięte trawą wzgórza... Po prostu urocze miejsce. Na miejscu tak na próbę, wynajmujemy wielbłądy. Jemy obiad (tym razem znowu zupka chińska) po czym opuszczamy ładną dolinkę i jedziemy dalej. Chcemy jeszcze zdążyć dojechać do wydm. Trzymamy się za samochodem znajomych Włochów i... po jakiś 40 minutach ich gubimy. Nie rezygnujemy i kontynuujemy podróż. I tak nie ma się gdzie zatrzymać, jesteśmy na kompletnym pustkowiu. Gdy robi się ciemno, dojeżdżamy do jakiegoś pasma górskiego. W końcu widzimy jakieś jurty. Tu decydujemy się na nocleg, jest kompletnie ciemno. Okazuje się, że jesteśmy 20 km od wydm.
18.08
Rano gdy wstaję, dociera do mnie informacja, że w „wiosce” ( trzy jurty i sklepik), jest studnia. Wreszcie można się umyć. Woda jest lodowata, ale nie ma to znaczenia, nie myliśmy się od wyjazdu z UłanBator! Po umyciu się, idę na krótki spacer. Spotykam pasterzy, dojących kozy. Dostaję kubek świeżego, koziego mleka. Dziękuję i wracam do samochodu. Kierowca już trąbi, co oznacza, że jedziemy dalej. Po pół godzinie jazdy, jesteśmy na miejscu. Wydma jest o tyle ciekawa, że wyrasta na środku równiny. Ma prawie 300 metrów wysokości, 60 km szerokości i ponad 150 km długości. Na piaskach jemy śniadanie. Po czym kierowcy jadą do gerkampu (kamping z jurt), a my wspinamy się na wydmę. Wspinaczka idzie topornie, piasek obsuwa się z pod nóg. Po jakiejś pół godzinie, jesteśmy na górze (tzn. ja i Tomek, reszta jest jeszcze w drodze). Ze szczytu rozpościera się piękny widok. Można zobaczyć jurty oddalone o 20 kilometrów. Po drugiej stronie wydmy, pustynia. Gdy wszyscy docierają na górę, decydujemy się zjechać z wydmy na kurtkach. Po kilku nieudanych próbach, rezygnujemy. Ja nie daję za wygraną i postanawiam się sturlać. Zabawa była fajna, ale jeszcze po powrocie do Wrocławia wysypałem z kurtki resztkę piasku... Gdy wszyscy dochodzą na dół, kierowcy już czekają. Jedziemy do Czerwonych klifów. Jest to jedno z największych na świecie stanowisk paleontologicznych. Wykopano tu już kilka kompletnych szkieletów dinozaurów. Po drodze zatrzymujemy się przy jakiś jurtach. Gdy wchodzę do środka, gospodarze częstują mnie kozim serem i kumysem. Gdy dojeżdżamy do klifów, jest już 21. Z czerwonych skał, wystają kawałki koralowców. Kiedyś było tu morze. Dość pobieżnie zwiedzamy miejsce i jedziemy dalej. Zrobiło się kompletnie ciemno i nic nie było już widać. Chcemy udać się w stronę Charchorin (Karakorum). Kierowcy jednak, gubią drogę i po jakiejś godzinie kluczenia w kompletnych ciemnościach, rozbijamy namioty w szczerym polu (a raczej stepie). Trzeba przyznać, że jeden z kierowców (Pużi), całkiem nieźle mówi już po Polsku. Zna dwa zwroty: „dzień dobry”, oraz „można”, które w jego wydaniu zastępuje każdy inny polski wyraz.
19.08
Wyjeżdżamy wcześnie rano, wieczorem chcemy być już w Charchorin, a to 400 kilometrów mongolskich bezdroży. Po drodze (jak zwykle) zatrzymujemy się przy jednej z jurt. Właściciel zaprasza nas na konną przejażdżkę, a także pokazuje jak plecie się warkocze z końskiej grzywy. Ma to zastosowanie przy wyrobie uprzęży i uzd. Potem pokazuje nam jeszcze kosz do zbierania kozich odchodów. Suszone, służą jako paliwo. Kosz nosi się na plecach, a odchody wrzuca się do niego specjalnymi grabkami. Wcale nie jest łatwo trafić do kosza! Ale cóż, nie muszę się martwić, w Mongolii jest to zadanie dla kobiet. W „wiosce” spędziliśmy jakąś godzinę. Ponieważ nam się spieszy, żegnamy się i jedziemy dalej. Za oknem to co zwykle, - bezkresny step. W końcu dojeżdżamy do jakiegoś wąwozu. Są tu drzewa! Wdrapuję się na najbliższe wzgórze. Na końcu wąwozu jest dolinka, przez nią płynie rzeka, a nad rzeką widać jakieś ruiny....Jedziemy tam! Są to ruiny 17 wiecznego klasztoru. Aby tam dotrzeć, trzeba sforsować (pieszo) rzekę. Zdejmujemy buty i po chwili już jesteśmy na drugim brzegu. Wszystkie zabudowania zrobione są z glinianych cegieł. Na pobliskiej górce, widać stupę (posążek Buddy), a obok dach pagody. Gdy dochodzę na miejsce, nie znajduje tam nic ciekawego. Rozpościera się stąd natomiast widok na całą dolinkę. Ciekawe miejsce. Nam jednak spieszy się do Charchorin (Karakorum). Jedziemy dalej. Po drodze zatrzymuje nas kierowca ciężarówki (KAZa) i częstuje kumysem. Wieczorem dojeżdżamy do jakiejś miejscowości. Zatrzymujemy się przy sklepie. Nie ma w nim nic ciekawego, kupujemy więc piwo (jest tylko koreański „Cass”). Po drugiej stronie drogi, jest jakiś klasztor. Jest tak ciemno, że ledwo go widać. Decydujemy się więc rozbić w okolicy, zwiedzimy go jutro rano.
20.08
Rano jedziemy do Karakorum. Niestety samochód znów się zepsuł. Tym razem (jak poinformował nas Tomek), poszła uszczelka przewodu odprowadzającego paliwo do gaźnika. Kierowcy próbowali owinąć gwint taśmą izolacyjną – nie wyszło L, potem był kawałek blachy od puszki do piwa – też nic. Kierowcy kombinowali dalej. My w czasie naprawy, zwiedzaliśmy klasztor Schankch Khid, który okazał się być bardzo ciekawy. Mnisi przy wejściu chcieli 1$ za wstęp...no way! Chwilę po tym, gdy my podeszliśmy do klasztoru, nadjechał autobus pełen babć (wiernych). Gdy one wchodziły do świątyni, nikt nie żądał od nich pieniędzy. Przy wejściu kilkakrotnie zatrzymywały się, na krótkie modlitwy. Następnie dotykały głowami ściany i drzwi wejściowych i dopiero wchodziły do środka. Robiłem tak samo, przez co mnich, nawet nie śmiał pytać mnie o bilet. Taki buddysta jak ja ma płacić za wstęp? Na kompleks klasztorny, składały się trzy świątynie. Rytuał nakazuje wiernym obejść całą drogę wewnątrz kompleksu. Idzie się zgodnie ze wskazówkami zegara, przechodząc kolejno wszystkie budynki. Na końcu drogi było Owo! (szamański stos z kamieni, oznacza się nim miejsce odwiedzane przez duchy). Ciekawe połączenie dwóch religii. Po przejściu kopca dookoła, wszyscy wierzący (ja naturalnie również) dorzucają kamień, lub kładą na Owo drobne pieniądze. Ma to zapewnić przychylność duchów. Po wyjściu z klasztoru, kupiliśmy pamiątki. Na wieść o przybyciu białych turystów, z okolicznych jurt przybiegły dzieci, oferując nam różne drobiazgi.
W końcu kierowcą udało się naprawić samochód (kupili gdzieś chińską wersję poxipolu) i pojechaliśmy w dalszą drogę. Po pół godziny, byliśmy w Charchorin. Z dawnej stolicy Dżingis-Chana, zostały tylko 2 rzeźby, przedstawiające żółwie. W XV wieku powstał na jej miejscu, kompleks świątynny. Nie wygląda on jednak zbyt okazale. Po prostu kilka budynków otoczonych murem. Za wejście do największej świątyni (trzy budynki), żądano 3$! Powiedziałem, że tylko chcę zrobić zdjęcie i wszedłem do środka, nie kupując biletu. Obok świątyni, było też kilkanaście kramów z pamiątkami. Przy zakupach, trzeba ostro targować się o cenę. Po wyrażeniu niezadowolenia, odeszliśmy z Tomkiem od kramu. Kilka minut później, sprzedawca dogonił nas na rowerze, godząc się na zaproponowaną przez nas cenę. Po zrobieniu zakupów (kupiłem fajkę z kamiennym ustnikiem i pokrowcem), jemy chuszury, popijając kumysem, a następnie udajemy się w drogę powrotną do UłanBator. W stolicy jesteśmy o 4.00 rano. Dojeżdżamy do Gany. Ucinamy kierowcom z zapłaty (za dodatkowy czas postoju gdy samochód był zepsuty, oraz za to, że oszukali nas w Dalandzagad na 6$!). Nie dochodzi do bójki (nie wykluczyliśmy takiej reakcji) i kierowcy godzą się na „cięcia”. Żegnamy się z nimi i odjeżdżają w pokojuJ... My padamy na łóżka w dormitorium.
21.08
Uff, Gana. Tutaj czujemy się jak w domu. Nad ranem wziąłem jeszcze prysznic. Ciśnienie wody, takie, że kapie a nie leci. Strumienie wody leją się za to z sufitu. Po tych kilku dniach jest to jednak luksus. Jest jedenasta rano. Idziemy na śniadanie (kurcze nie wiedziałem, że kawa może tak smakować!). Po śniadaniu idziemy z Maćkiem i Dorotą odebrać wizy. Chcemy wkręcić, że dziś musimy już wyjechać, bo jutro nie mamy pociągu (normalnie wizy mają być gotowe dopiero jutro). Udaje się, pani wypisuje nam wizy na poczekaniu. Następnie gubię się między blokami w centrum i nie docieram do muzeum historii naturalnej (gdzie byłem umówiony z Tomkiem i Martą). Błądzę po coraz brudniejszych ulicach, aż w końcu siadam w jakiejś knajpie (coś na „C”) i zamawiam obiad. Dostaję makaron z baraniną („#%&*”) i suche czaj. Wiele ludzi ma w UłanBator, nosi na twarzach maski. Zastanawiam się, czy boją się SARS, czy smogu. Moje rozmyślania przerywa deszcz, który nagle zaczął padać. Chronię się więc w buddyjskim klasztorze. Rozmowa z mnichami, nie za bardzo się klei, więc gdy tylko przestaje padać, wracam do Gany. Tutaj myję głowę (nareszcie) i idę spać. Wieczorem spotykam Bianbę (mongolski Polak) i razem z Martą idziemy do knajpy („TSE”). Wszystkie drinki, kosztują tutaj 500 T. Wypijamy parę piw („Stary Czech”) i w nocy wracamy do „domu”.
22.08
Rano wyruszamy na targ. Wstęp 50T, ale trzeba tu dojechać autobusem z dworca (200T). Polacy, których spotkaliśmy w Ganie, ostrzegali nas, że strasznie tutaj kradną. Któremuś z nich rozcięli nawet spodnie brzytwą. Można tutaj kupić dosłownie wszystko. Wiele towarów jest niewiadomego pochodzenia (np. kurtki North Face z Gore za niecałe 100 zł). Chciałem kupić mongolskie buty, były jednak zbyt duże, żeby wziąć je do Polski (40$). Na uwagę zasługują też chińskie, porcelanowe miseczki, po 80gr (w Polsce 12zł). Chcieliśmy też obejrzeć ludowe mongolskie stroje, ale były trochę tandetne (około 13$). W końcu nikt z nas nie kupuje nic szczególnego. Około 15 wracamy (biegiem), o 19 mamy pociąg do Darhanu, w północnej części Mongolii, a jeszcze musimy się spakować. Naprawdę ekspresowo pakujemy się i... do odjazdu zostało nam niecałe 40 minut. Bierzemy samochód z Gany i prawie w ostatniej chwili (który to już raz) kupujemy bilety. Całe szczęście w Mongolii nie trzeba pokazywać dokumentów, przy zakupie biletów. Dzięki temu nie ma tutaj aż tak strasznych kolejek przy kasach (tak w ogóle, to pociągów też tutaj prawie nie ma, jest tylko jedna linia z północy na południe). Wsiadamy do pociągu i jedziemy do Darhan. Na dworcu żegna nas Bianba. Dobór miejsc w pociągu jest dziwny... na dwa łóżka, przypadają trzy osoby. Całe szczęście, że para, która śpi „pode mną”, śpi razem. Maciek spędził całą noc, śpiąc na półce na bagaże. Dla całego wagonu jesteśmy atrakcją turystyczną i wszyscy przyglądają nam się z zaciekawieniem (niewiele obcokrajowców podróżuje najniższą klasą).
23.08
Rano wysiadamy w Darhan. Z dworca bierzemy samochód do centrum miasta. Nie udaje siępodstęp kierowcy i jedziemy za 200T/osoba (chciał wyłudzić 1000T). Całe miasto zostało wybudowane w latach 70’, w okolicach odkrywkowej kopalni miedzi (podobno jednej z największych na świecie). Lądujemy na jakimś placu. Obok jest targowisko, gdzie handluje się mięsem. Idziemy z Tomkiem szukać busa do Selenge. Po drodze „zwiedzamy” miasto. Na całość składa się poradzieckie blokowisko, rozsiane wzdłuż jednej ulicy. Jest to trzecie miasto pod względem wielkości w Mongolii (74 tyś. mieszkańców). Znajdujemy busa do Selenge, za 30$. Robimy małe zakupy, wymieniamy pieniądze i jedziemy.
Droga wije się ładną doliną. Po bokach stada koni i jaków. Po jakiś dwóch godzinach, mijamy Selenge. Wieśniacy we wsi mówią, że nikt tu nie hoduje koni. Wyjeżdżamy więc poza „centrum”. Tutaj też jest problem. Nikt nie ma pięciu siodeł. Kluczymy po okolicznych miejscowościach, aż w końcu zatrzymujemy się przy jakimś ośrodku. Mieszkająca tam pani, informuje nas (po rosyjsku), że nigdzie nie uda nam się wynająć takiej liczby koni. Podejmujemy więc decyzję: wracamy do Darhan, a potem jedziemy do Amarbajsgalan (klasztor). Jest tam gerkamp (kamping),w którym można wynająć konie. Klasztor leży 140 km od Darhanu. Kosztuje nas to dodatkowe 50$. Gdy dojeżdżamy do Darhan, decydujemy się jeść tu obiad. Wybieramy bar z rosyjską kuchnią. Pani na pytanie, czy mówi po rosyjsku, odpowiada „Uhy!”. Z dalszej rozmowy wynika, że jest to jedyne „rosyjskie” słowo, które zna. Całe szczęście menu jest po rosyjsku. Jemy więc „borść” i pierożki. Do tego piwo (koreański „Hite”) i w drogę. Jedziemy, jedziemy...(x10) po bezdrożach, aż około 21, dojeżdżamy do Gerkampu. Tutaj dowiadujemy się, że konie można wynająć tylko na jeden dzień. Właściciel nie mówi też o cenie... Cały „interes” niezbyt nam się podoba. Cenę mamy poznać dopiero za godzinę, decydujemy się więc jechać do klasztoru, jakieś pięć kilometrów od gerkampu. Po chwili dojeżdżamy do doliny w której położony jest klasztor. Otoczona jest trawiastymi górami. Cała dolinka ma jakieś 4km kwadratowe. Zatrzymujemy samochód i po chwili podjeżdża do nas ubrany w mongolski strój samotny jeździec. Zsiada z konia, podchodzi i...wyjmuje z kieszeni jakąś legitymację (chyba policji). Korzystając ze słownika obrazkowego i rozmówek, „mówimy”, że chcemy wynająć pięć koni. Da się załatwić! Jutro rano dostarczą je nam do obozu. Gdy jeździec dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, zaprasza nas do swojej jurty. Okazuje się, że był w Polsce przez dwa lata (85-87). Przedstawia nam swoją rodzinę i częstuje nas sfermentowanym dżemem porzeczkowym i faworkami. Nasz kierowca też decyduje się zostać tu na nocleg. Rozbijamy obóz obok jurty. Po chwili nasz „szeryf” przyprowadza nam do obozu mówiącą po rosyjsku kobietę. Ta tłumaczy nam, że jutro w klasztorze będzie święto wypędzenia duchów. Stu ośmiu mnichów będzie jutro tańczyć wokół ogromnego stosu. Dziś przez całą noc mnisi będą się modlić (co słychać już teraz). Tego święta nie organizowano tutaj od lat czterdziestych!! Kładziemy się spać słuchając modlitwy mnichów (klasztor leży 400m od naszego obozu).
24.08
Około 11, przyprowadzają nam konie. Są zdecydowanie mniejsze od tych, które mamy w Polsce, ale podobno bardziej wytrzymałe. Nie są też podkute, bo i po co? Tutaj nie ma dróg asfaltowych. Próbując tylko utrzymać się w siodle, (większość z nas nigdy nie jeździła konno) jedziemy zobaczyć święto. Całe szczęście podkładają nam poduszki na kulbaki, inaczej byłoby źle. Mongolskie siodła zrobione są z drewna, mają metalowe obramowania, a w miejscu gdzie stykają się z nogami, wbite są ozdobne ćwieki. Całość wspaniale zdziera skórę. Dojeżdżamy do klasztoru. Widzimy wydzielony barierkami plac. Za barierkami oczekuje już tłum pielgrzymów. Na trawie, przy wejściu do klasztoru, wymalowane są okręgi. To tutaj tańczyć będą złe bóstwa. Po obydwu stronach klasztornej bramy, jest loża dla starszyzny. Tutaj też leżą kilkumetrowej długości dudy. Na samym środku placu ustawiona jest przypominająca tort figura, symbolizująca złe duchy (w tort powbijane jest 108 figurek z ciasta). Nagle mnisi zaczynają dąć w dudy. Rozlega się odgłos, przypominający dźwięk trąby. Mali mnisi, zaczynają grać na bębnach. Fotoreporterzy z różnych krajów (głównie z Korei), przechodzą przez barierkę i ustawiają się między „lożą”, a wejściem do klasztoru. Korzystam z małego zamieszania i również przechodzę przez barierkę. Po chwili, z bramy klasztoru wychodzi pierwsze bóstwo. Trzeba przyznać, że kostium jest naprawdę piękny. Cały utkany z jedwabiu, bajecznie kolorowy. Na obrzeżach szaty przyszyta jest taśma ze wzorem trupich czaszek. Na całej powierzchni szaty, w różnych miejscach przyszyte są kościane korale, oraz srebrne i złote blaszki. Całość dopełnia bogato rzeźbiona, bajecznie kolorowa lamajska maska. Potwór ma wielkie kły i trzy wielkie ślepia. Na czubku głowy wyrzeźbione jest 5 trupich czaszek. Bóstwo zatrzymuje się na środku polany, gdzie prezentuje swoją szablę. Po chwili procesja wyprowadza z klasztoru następne bóstwo. Co kilkanaście minut z klasztoru wyprowadzane jest kolejne bóstwo. W pewnym momencie z klasztoru wychodzi kilka postaci pielgrzym, mnisi, oraz kilka, które ciężko jest zidentyfikować. W czasie, gdy z wrót wychodzą kolejne bóstwa, idziemy zwiedzić klasztor. Chcemy zobaczyć przygotowania całej uroczystości. Mnisi wewnątrz klasztoru są tak zajęci ubieraniem strojów, że bez problemów udaje nam się ich fotografować. Po zwiedzeniu pustego klasztoru, wychodzimy na zewnątrz, gdzie właśnie wychodzi kolejne bóstwo. Decydujemy się jechać. Zanim wyjdzie wszystkich 108 bóstw, miną jeszcze ze cztery godziny. Jedziemy wzdłuż dolny. Mój koń sprawuje się całkiem dobrze. Jedyny problem jest w tym, że ciągle chce mu się jeść. Mongolia to chyba najlepszy kraj na jazdę konną. Takich połaci terenu (stepów, lasów, łąk) nie ma chyba nigdzie. Nawet jeśli koń kogoś poniesie, to co z tego? Miejscowi śmieją się z naszego stylu jazdy. Konie reagują na „Czuuu...”, a zatrzymują się na „Uszszsz...”. Po chwili mijamy rzekę i droga (to trochę złe określenie, tutaj nie ma dróg) zaczyna wspinać się pod górę. Przyłącza się do nas grupa mongolskich dzieci, chcą nam towarzyszyć w dalszej drodze. Całą okolicę porasta rzadki, brzozowy las. W niektórych miejscach, roślinność jest tak wysoka, że konie wyglądają jakby płynęły przez step. Chwilę później, dojeżdżamy do bardzo ciekawego miejsca. Na niewielkiej polance na zboczu góry, wybudowano osiem stóp (posągi, przedstawiające Buddę). Nieopodal stoi samotna jurta. Przed nią siedzi jej właściciel, który gdy tylko zsiedliśmy z siodeł, zaprosił nas do środka. W środku, jurta jest prawie pusta. Właściciel niedawno musiał się tutaj sprowadzić. Z dumą prezentuje nam swój nowy nabytek: ”Krasnaja kniga Uzbekistanu”. Niesamowicie interesująca... Gdy przeglądamy jego książkę, częstuje nas faworkami i kozim serem. Dziękujemy za gościnę i na koń! Mój konik całkiem nieźle galopuje!! Dojeżdżamy do klasztoru w kulminacyjnym momencie imprezy. Z klasztoru wychodzi procesja. Mnisi, bóstwa, duchy, strażnicy i starszyzna klasztoru, niosą symbole złych duchów, żeby spalić je na stosie. Stos bucha płomieniem. Robi się tak gorąco, że pielgrzymi odsuwają się na kilkadziesiąt metrów. W akompaniamencie dud i trąb, mnisi wrzucają „tort” do ognia. Następnie procesja wraca do klasztoru, a my do obozu. Po kolacji dogaduję się z właścicielem i ten pożycza mi konia. Kobyłce na której jadę, cały czas towarzyszy źrebak, który nie ma zamiaru zostawić mamy. Jadę na pobliskie wzgórze. Rozlega się stąd widok na całą dolinę. Gdy zaczyna się ściemniać, wracam do obozu. Dzień pełen przygód!!
25.08
Wstajemy około 10. (Ale my długo śpimy). Dostaję tego samego konia, co wczoraj. Decydujemy się jechać do gerkampu, (tam, gdzie pierwotnie mieliśmy wynająć konie).
Żeby było ciekawiej, jedziemy przez góry. Istna sielanka... Rozpraszamy się i ja zostaję kilkaset metrów z tyłu. W pewnym momencie zza pagórka wyjeżdża na koniu jakiś człowiek. Ubrany jest w typowo mongolski strój, czyli zapinany na kamienne guziki, granatowy płaszcz, przepasany jasno niebieską wstęgą. Chwilę towarzyszy mi w jeździe, próbując nawiązać dialog. Konik sprawuje się już bardzo dobrze. Przez długi czas kłusuje, bez protestów przechodząc w galop. Po kilku kilometrach, dojeżdżamy do gerkampu. W wiejskim sklepie, koło klasztoru, nie ma butelkowanej wody! Nie mamy pewności co do czystości wody w rzece. Woda w gerkampie jest, ale kosztuje 1$ za pół litra! –rezygnujemy. Gościnni Mongołowie, oferują nam jednak termos herbaty, free of charge (przynajmniej tyle). Na dworze jest dość gorąco, świeci słońce i jest +/- 27 stopni. Dziękujemy za gościnę i jedziemy dalej. Postanawiamy wracać drugą stroną doliny. Po drodze zatrzymujemy się przy jurtach. Równina ciągnie się kilkanaście kilometrów (aż po horyzont). Dopiero na horyzoncie widać kontury gór. Przejechaliśmy jakieś 20 kilometrów. Po powrocie do obozu, jemy kolację
(kus-kus z sosem). Potem decyduję się jeszcze na jazdę. Jadę sam, gdyż reszta moich towarzyszy jest zmęczona. Mijam klasztor i wspinam się na pobliskie wzgórze. Na szczycie jest owo. Dorzucam kamień i wypowiadam życzenie. Całe miejsce wygląda naprawdę magicznie. Po drugiej stronie grani, rośnie suchy las. Do tego wyjący wiatr i ostre skały, sterczące na szczycie pobliskiej góry. Dolina po drugiej stronie wzgórza jest zalesiona. Z góry wygląda dość ciekawie. Postaram się jutro poprowadzić tam grupę. Jadę jeszcze kawałek wzdłuż grani. W oddali błyska, do tego zaczyna się robić ciemno. Cóż trzeba będzie powoli już wracać. Grań jest na tyle stroma, że nie chcę ryzykować jazdy i prowadzę konia za uzdę. Konik spokojnie przyjmuje widok przepaści. Gdy już wsiadam, galopujemy aż do samej jurty. Tutaj zdejmuję siodło i wiążę konikowi nogi. Do jutra ma wolne. Chwilę potem nadeszła burza. Połamało mi namiot! Próbowałem przestawić go w inne miejsce, żeby był schowany od wiatru. Nie dało to niestety żadnych rezultatów. Całe szczęście burza przeszła bokiem i udaje mi się spokojnie zasnąć.
26.08
Jak zwykle przed 12 przyprowadzają nam konie. Za cel obieramy sobie upatrzoną przeze mnie dolinkę. Dolinka okazuje się być dość dzika. Cała porośnięta jest istnym dywanem z ziół i kwiatów. Gdzieniegdzie rosną tylko pojedyncze krzaki. Niekiedy roślinność sięga koniom na wysokość siodła. Wygląda to jakby wszyscy płynęli przez morze kolorów. Do tego dochodzi zapach ziół. Na środku doliny, w brzozowym zagajniku stoi owo. Tutaj bije też źródło, a 10 metrów dalej ustawiono buddyjski obelisk. Dla takich miejsc warto przyjechać do Mongolii. Jedziemy dalej wzdłuż doliny. Kolor polany zmienia się, przechodząc z żółtego, przez niebieski i czerwony, po fioletowy. Chwilę potem wjeżdżamy w sosnowo-brzozowy las. Las okazuje się tak gęsty, że musimy zsiąść z siodeł i prowadzić konie pieszo. Razem przeciskamy się przez gęste krzaki. Dobrze, że konik jest posłuszny. Idziemy dość ostro pod górę. Kończą się krzaki, a zaczynają kamienie. Czasem koń osuwa się w jakąś dziurę, ale nie robi to na nim większego wrażenia. Widocznie jest przyzwyczajony. Między skałami leżą zwalone drzewa, o które co chwilę potyka się któryś z koni. Czasem jest tak stromo, a teren tak nie równy, że nawet bez konia byłoby ciężko. W końcu robimy przerwę przy jakiejś skale. Konie znajdują tu kępy ziół, które najwyraźniej są ich przysmakiem. My również chętnie odpoczywamy. Zza chmur wychodzi słońce i cała dolina rozbłyska tysiącem barw. Nasz przewodnik przynosi nam garść dzikich porzeczek. Kilka metrów od miejsca naszego postoju, znajdujemy kilkanaście krzaków dzikich, czarnych porzeczek. Ja zjadam jeszcze jakieś inne owoce, które okazują się być niejadalne L. Gdy już zaspokajamy nasze apetyty, prowadzimy konie dalej. Tym razem przeszkodami są porośnięte trawą skały (a raczej zdradliwe szczeliny pomiędzy nimi). Teren znów zaczyna się wspinać. Pomimo, że konie wpadają w szczeliny, posłusznie brną do przodu. W końcu dojeżdżamy na szczyt wzgórza. Konie są mokre. Tutaj rozpościera się sosnowy las. Gdy przejeżdżamy przez krzewy, mój koń (i Doroty też) wpadają w panikę. Zobaczyły jakieś owady, których najwyraźniej się boją. Całe szczęście utrzymaliśmy się w siodłach. Po chwili spotykamy jakiś jeźdźców (na takim pustkowiu). Zbierają szyszki. Nasiona tych szyszek przypominają w smaku orzechy; są jadalne. Nasz „szeryf” daje nam po kilka szyszek, po czym jedziemy w dalszą drogę. Chwilę potem wjeżdżamy w las dębowo-brzozowy. Czekamy na ostrzegawcze strzały driad, ale całe szczęście udaje nam się przejechać bezpiecznie J.Trasa znów prowadzi pod górę. Oznacza to, że objechaliśmy dolinę dookoła. Wjeżdżamy więc na niewielką polankę. Widać stąd góry oddalone o kilkanaście kilometrów. Robimy tu kilkuminutowy odpoczynek. Wszyscy masują kolana (poza końmi). W górze szybuje samotny kruk- zwiadowca Nilfgardu! Odganiając się od chmary owadów, padamy pomiędzy krzakami jagód. Po odpoczynku (cholerne owady), kierujemy się do dolinki obok. Jedziemy ostro w dół, ale cały czas w siodłach. Kiedy kończy się las, wyjeżdżamy na polanę. Zaczyna kropić, a po chwili deszcz zamienia się w ulewę. Próbuję założyć kurtkę przeciwdeszczową, cały czas siedząc w siodle. To był błąd, spłoszony koń robi wszystko, żeby mnie zrzucić. Po kilkunastu sekundach rodeo, ląduję głową w dół w trawie... Przewodnik zanosi się od śmiechu. Podchodzę do konia, uspokajam go i po chwili już galopuję w stronę geru. Gdy dojeżdżamy na miejsce, akurat przestaje padać. Przygotowujemy więc obiad (dziś w menu zupa „a la Chine”). Z geru wychodzi przewodnik i zaprasza nas do środka. Dostajemy poczęstunek – zupę (makaron, warzywa!! i baranina). Strasznie tłusta, ale nawet smaczna. Szczególnie jak jesteśmy przemoczeni. W praktyce, jak zwykle tylko ja i Tomek zjadamy wszystko. Następnie gospodarze pokazują nam zdjęcia. Właściciel chwali się swymi podróżami do Rosji i Polski, pokazuje też zdjęcia ze swojego ślubu. Mama „szeryfa”, pokazuje nam swoje medale 1go i 2go stopnia za „nadprodukcję”, -ma jedenaścioro dzieci. Atmosferę ożywia Polaroid (obowiązkowy, przy podróży do Mongolii), robimy nim 2 zdjęcia. Potem swym zwyczajem, pożyczam konia i jadę w góry. Niestety dostałem konia Doroty (ma na grzywie pasemka), kompletnie nie jest do mnie przyzwyczajony i niezbyt mnie słucha. Próbuję zmusić go do wejścia pod górę. Z galopu nici. W końcu rezygnuję i zawracam. Po drodze jednak, spotykam Dorotę na moim koniu i robimy wymianę. Do jurty wracam galopem. Szeryf odbiera mi konia L, gdyż zjawił się właściciel siodeł. Protesty nie zdają się na nic. W ramach rekompensaty, dostaję konia właściciela, ale bez siodła! Robię parę kółek w kłusie na łące, aż tu przed jurtą nie wyrabiam na zakręcie i lecę w dół. Szeryf śmieje się (już drugi raz!). Zaczyna się robić chłodno, więc idziemy spać. To był najciekawszy dzień z mojego pobytu w Mongolii.
27.08
Budzi nas silnik UAZa, przyjechali po nas kierowcy, zabiorą nas do Hőtol. Umawiamy się na wyjazd na 14. Nie udaje mi się wydębić konia L, wszystkie są w terenie. Szeryf też gdzieś pojechał. Idziemy jeszcze raz do klasztoru. Kręcimy się po budynkach. Mamy jednak mało czasu i musimy jechać. Po jakiś 1,5 godziny, lądujemy na dworcu w Hotol. Dworzec leży około 2 kilometry za miastem, a całe „miasto”, tworzy kilka pięciopiętrowych bloków. Zostawiamy Tomka przy plecakach i idziemy do „centrum”. Jest tutaj kilka sklepów i jeden bar. W barze wszystko się świeci, a całość wygląda na jakiś tandetny dancing z lat 70’. Obsłudze nie chce się pójść do kuchni, żeby przygotować coś do jedzenia, więc obrażeni wychodzimy. W jednym z bloków znajduję inny barek, ulokowany w mieszkaniu na parterze. Jedyną potrawą, którą tutaj serwują, są huszury (podają do nich Magii –made in Poland). Trzeba przyznać, że są to jedne ze smaczniejszych, które pamiętam z mojego pobytu w Mongolii. W sklepie kupuję jeszcze japońskie piwo i udaję się na dworzec. Gdy wychodziłem było pusto, a teraz, cały hol dworca roi się od mundurowych. Czyżby jakieś problemy? Okazuje się, że są to strażacy. Nudzi im się, a my jesteśmy dla nich atrakcją. Zapraszają nas do remizy na grę w szachy i bilard. Przegrywam w szachy 3! Razy, z miejscowym Kasparowem, a w międzyczasie Tomek przegrywa w bilard (cienka z nas reprezentacja). Nudzi nas gra, oglądamy więc jakąś mongolską telenowelę i idziemy po bilety. Oficer kupuje je dla nas bez kolejki. Potem wszyscy strażacy odprowadzają nas na peron i już siedzimy w pociągu do UłanBator. Mam dużo szczęścia. Udaje mi się zająć miejsce leżące. Cały system przydziału miejscówek jest chory! Na dwa miejsca leżące, przypadają trzy bilety. Ludzie śpią więc na półce na bagaże. Marta i Tomek, wysiadają około 23 w Erdenet. Mają bilety na samolot Irkuck-Moskwa. Żegnamy się z nimi (szybko to zleciało). My (ja, Dorota, Maciek) udajemy się do Chin. Rano (po przespanej nocy; Maciek spał na półce bagażowej), około 9 jesteśmy w UłanBator.
28.08
Na dworcu od razu kupuję bilety do ZamynUud (granica z Chinami). Pociąg mamy o 16. Mamy parę godzin, więc jedziemy do Gany. Bez problemu pozwalają nam przesiedzieć tutaj wolny czas. Maciek i Dorota idą na zakupy do centrum. W tym czasie Gana zaprasza mnie na śniadanie. Omlet i dżem (jedyne danie serwowane w Ganie) smakuje wyjątkowo dobrze. Przez ostatnie parę dni, żywiłem się tylko zupkami i szprotkami z puszek. W stołówce spotykam dwóch Polaków i wspólnie, przy kawie, wymieniamy się doświadczeniami z podróży. Na gadaniu uciekają nam trzy godziny. Biorę wreszcie prysznic (będąc w górach przez cztery dni, w ogóle się nie wybrudziłem, a po jednym dniu w UB, już muszę się kąpać). Potem idziemy jeszcze do knajpy na obiad. Mam już tylko 800 Tugrików, kupuję więc gulasz z baraniny (cholernie tłusty, ale smaczny). Żegnam się z nowymi znajomymi i razem z Maćkiem i Dorotą, udajemy się na dworzec. Gdy nadjeżdża pociąg, wszyscy rzucają się do drzwi jak idioci. Dzięki naszym plecakom, mamy „masę” i wchodzimy jako pierwsi. Po chwili leżę już na łóżku. Znów wszyscy się na nas patrzą. Europejczycy w pociągu, to zawsze jakaś atrakcja. Każdy nasz ruch, gest lub cokolwiek, jest rejestrowane i komentowane przez resztę wagonu. Jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. Ludzie częstują mnie też budzami (coś a la pyzy z... baraniną oczywiście). Generalnie noc mija spokojnie i o 9 rano, jesteśmy w ZamynUud.
29.08
Myjemy się w dworcowej toalecie. Po wyjściu z budynku, osaczają nas kierowcy, przewożący ludzi przez granicę. Początkowo chcą 50$, ale po ostrym targowaniu, schodzimy do 10$ za 3 osoby. Granica jest 500 metrów od stacji. Tutaj ustawiamy się w kolejce, a raczej namiastce kolejki. Każdy chce wjechać pierwszy. Wszyscy uważają, żeby nikt się nie wepchał. Odstępy między samochodami, sięgają w porywach do kilku centymetrów. W końcu, po prawie godzinie, podnosi się szlaban i żołnierz wpuszcza kilka samochodów. Od szlabanu do granicy jest jakieś 3 kilometry. Wszyscy prują, żeby jako pierwsi dojechać do punktu granicznego. Tutaj ustawiamy się w drugiej kolejce (nadal pilnując zajętego miejsca), tym razem już do odprawy. Po jakiejś godzinie, przychodzi kolej na nas. Wychodzimy z plecakami do budynku odprawy. Tutaj wypełniamy drugą deklarację (jedną mamy z wjazdu do Mongolii). Kobiecie nie chce się sprawdzać plecaków, żołnierz wbija szybko pieczątkę i już przechodzimy dalej. Cała odprawa trwała kilka minut. Dla zainteresowanych: w sklepie bezcłowym jeden litr żubrówki, kosztuje 5$. Przejeżdżamy (tym razem bez kolejki) przez jeszcze jeden szlaban i już jesteśmy na ziemi niczyjej. Właśnie opuściliśmy Mongolię.
Dodane komentarze
lamik17 2007-03-30 00:57:07
Gratulacje swietna wyprawa!!! Zazdroszczę. www.zgorki.comusunięty/nieznany
proszę o pomoc. Szukam kogoś, kto po osmiu latach pobytu w Polsce wyjechał do Mongolii. Myslałam o ogłoszeniu w internecie, ale nie znam adresów stron, na których mogłabym to zrobić.Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.