Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Jestem Mzugu > KENIA



Biali najczęściej mają kolorowe opaski na rękach, to znak, że mieszkają w drogich hotelach all inclusive nad Oceanem Indyjskim.
Mają aparaty fotograficzne i kamery. Na safari białe twarze pod otwartym dachem minivana falują w rytm jazdy a czarni przewodnicy szukają dla nich zwierząt z Wielkiej Piątki, aby potem mogli pochwalić się wspaniałymi ujęciami słonia, lwa, lamparta, bawoła i nosorożca. Z równym zainteresowaniem co zwierzęta biali fotografują również ludzi. Nie wiedzieć czemu, zależy im na zdjęciach kobiet niosących na głowie żółte kubełki z wodą, namiętnie fotografują zwyczajne domy z błota, trawy i krowich odchodów, dziurawe ulice, szkoły, wszechobecne uliczne stragany, mijane palmy i pawiany na autostradzie do Nairobi. Tacy dziwni ci biali.
SAFARI WŚRÓD LUDZI Lamu - mekka zapomnienia
Postanowiliśmy pojechać do Lamu po przeczytaniu kilku artykułów o boskim XIV wiecznym mieście na koralowej wyspie, tuż przy granicy z Somalią, gdzie czas płynie leniwie a jedynym środkiem lokomocji są osiołki. Lubimy przecież odwiedzać miejsca, o których piszą zdania w stylu: „Jeśli szukasz zapomnienia, to ...”. Do naszej mekki zapomnienia pielgrzymowaliśmy 8 godzin dziurawą kenijską drogą, przy czym na ostatnich 80 km gruntowej drogi czuwał nad naszym bezpieczeństwem somalijski wojak z wielką strzelbą. Jej widok nie działał specjalnie kojąco. Bardziej bałam się przypadkowego wystrzału niż napadu miejscowych band. Czy mogło nas spotkać coś złego ze strony biednej ludności z przydrożnych wiosek plemienia Pokomo? Ich malownicze domy w kształcie grzybów, kryte grubą czapą z suchych liści były wątłym ludzkim śladem w jednostajnej, zielonej przestrzeni palm, mokradeł, traw i zarośli. I gdy zaczęliśmy już przypuszczać, że nasza droga do nikąd już nigdy się nie skończy, z letargu wyrwała nas magiczna nazwa wioski "Mokowe". Byliśmy na nabrzeżu ostatniej wioski na drodze do Somalii. Stąd mieliśmy płynąć łódką do Lamu.
Gdy tylko wysiedliśmy z minivana otoczyli nas somalijscy mieszkańcy Mokowe, gestykulując i krzycząc w obcym nam języku. Hassan i Mike wdali się z nimi w hałaśliwą potyczkę słowną. Pierwszy raz w Kenii poczułam dziwny lęk na myśl o tym, że poza nami nie ma tu już żadnych białych. Twarze bin Ladena i Saddama na podkoszulkach kilku czarnych chłopaków jakoś nie wprowadzały mnie w beztroski nastrój. Okazało się na szczęście, że krzycząc i gestykulując ustalali tylko który z nich zabierze nas swoją łódką do Lamu.. I tak wreszcie, prawie 9 godzin na północ od obfitości stołów all inclusive Tiwi Beach, postawiliśmy wreszcie stopę na brudnym odsłoniętym przez odpływ nabrzeżu Lamu - naszej mekki zapomnienia.
Z przewodnika dowiedziałam się, że w Lamu trzeba dać się zgubić w gąszczu XIX wiecznej zabudowy, poddać gmatwaninie wąskich uliczek, ulec urokowi leniwej włóczęgi. Posłusznie ulegliśmy więc temu urokowi.
Tak, to prawda, bardzo łatwo udało nam się zgubić i po chwili już nie wiedzieliśmy, w którym kierunku jest morze – nasz podstawowy punkt orientacyjny.
Tak, to prawda, nigdzie nie widziałam tak wąskich uliczek. Rozpościeram ramiona i dotykam szorstkich ścian domów. Te mniej liczne, bogatsze są z koralowej cegły, te biedne z gliny, trawy i kamieni. Wąskim kanalikiem wzdłuż ulicy spływają ścieki i woda z tropikalnych deszczy.
Tak, wszystko prawda, nasze przewodniki wcale się nie myliły, ale jakże różny jest brudny i ciemny gąszcz zabudowań Lamu od białobłękitnych, ukwieconych wiosek greckich. Środkiem uliczek piętrzą się śmieci, wśród nich bawią się chmary umorusanych dzieciaków. Zresztą uliczki tutaj to często labirynt ubitych ścieżek między ciasno pobudowanymi domami. Przy takich uliczkach toczy się życie mieszkańców Lamu, potomków Arabów i murzyńskich plemion Bantu.
Kobiety siedząc w kucki przed domem piorą w miskach jaskrawe chusty... Ktoś gotuje w kotle kolby kukurydzy. Na palniku z węglem drzewnym mężczyźni smażą w głębokim tłuszczu bataty. Kupujemy ich kilka. Niesiemy je owinięte w gazetę, do tego w foliowej torebce sos z chili i mango. Smakują wybornie. Dla nas to egzotyka, dla nich codzienna strawa...
Próbuję sobie wyobrazić Lamu w czasach swojej świetności w XIX w, kiedy to statki wypływające z portu w Lamu do krajów arabskich niosły na swoich pokładach drzewo mangrowe, kość słoniową, rogi nosorożców, owoce ale również główne źródło bogactwa Lamu – niewolników. Po zniesieniu niewolnictwa Lamu podupadło. Wyblakły ślad dawnego blasku odnajduję jeszcze tylko we wspaniałych wnętrzach suahilijskich domów z koralowca, w misternych wzorach drewnianych okiennic i drzwi, w okazałych bryłach meczetów.
Na krótki moment w Lamu wstępuje dawna energia. Na głównym placu, tuż przy omańskim forcie zbiera się tłum podekscytowanych mężczyzn. Wszyscy krzyczą i gestykulują. Okazuje się, że przyczyną ożywienia jest mirungi, inaczej miraa, halucynogenna roślina dowożona tu raz w tygodniu z odległej prowincji Meru. Pół kilo podobnych do botwinki łodyżek i liści mirungi kosztuje 5 euro. I choć islam zabrania używek a w wielu łodziach wisi zakaz „No mirungi on boat” to jednak mężczyźni Lamu zapłacą ostatni grosz za tę chwilę zapomnienia. Nie, nie będziemy próbować. Antymalaryczny Lariam i tak dostarcza nam wielu nienormalnych doznań. Poprzestajemy na uwiecznieniu mirungi na zdjęciu.
Bo przecież jako typowi mzungu mamy przy sobie magiczne błyskające pudełko. Dzieciaki z Lamu o tym wiedzą. Krzyczą więc za nami „pikcia, pikcia” (picture). Chcą żeby im zrobić zdjęcie a potem pokazać jak wyglądają na magicznym ekranie. Inne znowu krzyczą „pikcia, pikcia”, po czym uciekają, naśmiewając się z nas do rozpuku. Te bardziej obrotne zaraz po „pikcia, pikcia” krzyczą „25 dollars”.
Czy istnieje ludzkie safari? W Lamu istnieje. Jest mi głupio. Zasadzamy się na ludzkie motywy z biedą w tle. Co tutaj stanowi „Big Five”?
Muzułmanki – widma w czarnych buibui, snują się wśród uliczek i załatwiają sprawunki na targu
Ze szkoły wracają właśnie dziewczynki w jednakowych różowych sukienkach i białych chustach.
Muchy obsiadły ochłapy mięsa i kozie głowy na mięsnym targu.
Murzynka drzemie nad straganem ziemniaków i pomidorów.
Piękna dziewczyna sprzedająca banany, pozwala sobie zrobić zdjęcie za 100 szylingów.
Stragany z kukurydzą, batatami, fasolą, kokosami i limonką kuszą barwą i zapachem.
Kolorowe męskie chusty kikoi suszą się wzdłuż uliczek.
Osiołki ciągną na taczkach koralowe cegły.
Młoda kobieta podaje sprzedawcy żywą kurę do zabicia.
Koty i kozy wałęsają się po górach odpadków zalegających między domami
Obok siebie ukryte w czerni muzułmanki i murzynki w kolorowych chustach kanga.
Marek strzela do nich z aparatu. Szybko zasłaniają twarze i odwracają głowę w drugą stronę. Zwierzęta na safari pozowały zupełnie obojętne. A tu? Taka kolorowa ta bieda. Różnorodna. Razi mnie okrucieństwo naszych spostrzeżeń. Idziemy w milczeniu i rejestrujemy w pamięci kadr za kadrem, starając się nie myśleć, nie analizować, nie uświadamiać sobie... Jeszcze nie. Jak by to było... w ciemnym domu z gliny, gdzieś w plątaninie wyściełanych odpadkami uliczek bez nazwy, bez bieżącej wody, gazu, bez powszechnie dostępnej bezpłatnej opieki medycznej i innych oczywistych dla mzungu wygód. Wieczorem stoję pod prysznicem w Lamu Palace Hotel i płaczę. Nigdy wcześniej nie widziałam tyle biedy.
Następnego dnia odwiedzamy przedszkole. Dzieciaki są prześliczne i radosne. Posłusznie odbierają ciastka, rozdawane przez Mateusza. Tłoczą się pod obiektywem aparatu i ciekawie nam się przyglądają. Bezpłatne przedszkola i szkoły to ogromny sukces i duma Kenijczyków a gromadki dzieci w kolorowych identycznych mundurkach, typowych dla danej szkoły lub przedszkola to częsty napawający optymizmem widok. 85% ludności w Kenii potrafi czytać i pisać, to jeden z najlepszych wskaźników wśród krajów afrykańskich. Dzieciaki z naszego przedszkola śpiewają specjalnie dla nas – czujemy się więc szczególnie wyróżnieni. Wesołe, dziecięce głosy i radosne słowa piosenki niosą się wśród biednych zabudowań Lamu. „We are h a p p y. We are happy.” Rozmawiam z opiekunkami dzieci. Przydałyby się pomoce szkolne, kredki, zeszyty, książki do angielskiego. Bierzemy więc adres i zostawiamy datek. Kiełkuje w nas myśl o paczce z Polski. Chociaż tyle... Przewodniki radzą turystom, aby będąc w Lamu nie zapomnieli odwiedzić pięknej plaży Shela, wyspy Pate, ruin Takwa i lasów namorzynowych. My pozwalamy sobie jednak na to przeoczenie. Dużo gorzej byłoby pobieżnie i zbyt powierzchownie potraktować samo Lamu i jego mieszkańców.
Trochę spóźnieni pędzimy nabrzeżem Lamu do małego portu, aby zdążyć na stary kuter płynący do Mokowe. Tuż przy zakazie parkowania osiołków ktoś krzyczy do nas „No hurry in Lamu”. Na kutrze znów jesteśmy jedynymi białymi, poza tym pomijając malutką dziewczynkę na kolanach mamy, jestem tu jedyną kobietą z odsłoniętą twarzą. Czarna ściana kobiet w szczelnych okryciach buibui zajmuje całą przednią część kutra, my siedzimy wraz z mężczyznami z tyłu łodzi. Kobiety wesoło plotkują, śmieją się, dziewczynka na kolanach bawi się butelką po wodzie. Jak bardzo świat za czarną zasłoną różni się od mojego?
SAFARI WŚRÓD ZWIERZĄT Zdobywamy Big (2)5
W Kenii chyba lepiej się żyje dzikim zwierzętom niż ludziom. Chodzą dumne i dostojne po ogromnych połaciach sawanny i buszu. Są tu pod ochroną. Wielkie stada gnu i zebr na pastwiskach rezerwatu Amboseli, żyrafy płynące nad drzewami akacji, słonie pokryte czerwonym pyłem parku narodowego Tsavo, maleńkie śliczne antylopy dikdik, zwinne impale i gazele, leniwe bawoły o mądrych oczach, śmieszne guźce, przebiegłe lamparty i królewskie lwy wylegujące się w żółtej trawie – to mieszkańcy „nieludzkich” ziem parków narodowych i rezerwatów. My jesteśmy tu tylko obojętnymi dla gospodarzy przejezdnymi. Podekscytowani, ukryci w bezpiecznych minivanach, niczym w czapce - niewidce... Spod otwartego dachu wystają tylko nasze aparaty, teleobiektywy i kamery. Cichnę w obecności odpoczywającego lwa. Dziwię się tylko, że tuż obok spokojnie pasie się stado zebr. Czyżby one nie wiedziały, nie czuły, że tuz obok... Zupełnie obce są mi zasady rządzące tym światem. Dlatego podoba mi się moja bezpieczna, ale też i ekscytująca rola obserwatora dzikiego życia zwierząt.
Poddaję się całkowicie urokowi safari. Hassan rozpoczyna każdy dzień od słów: "Życzę wam wszystkiego dobrego i żebyście zobaczyli dużo zwierząt". Nikt nie daje przecież gwarancji, że zobaczymy wszystkie zwierzęta z Wielkiej Piątki. Mamy aż albo tylko 4 dni safari po parkach narodowych Tsavo East i West oraz po rezerwacie Amboseli. Trudno byłoby nie zobaczyć tam słoni i bawołów, częste są również lwy, ale prawdziwa gratka to spotkać nosorożce i lamparty.
Podoba mi się atmosfera poszukiwania zwierząt wśród zarośli i traw sawanny. Mike i Hassan w napięciu obserwują okolicę i prawie zawsze wypatrują zwierzęta te parę chwil przed nami. Ale już po kilku godzinach nasze oczy również zaczynają widzieć inaczej. Wiecznie merdający biało-czarny ogonek – to pewnie gazele, skoczne i zgrabne sylwetki z rogami w kształcie liry – to impale. Tuż obok nas dwa kozły impal splotły się rogami w walce. Być może walczą o przejęcie stada samic. Pokonany odejdzie do stada samców. Zwycięzca będzie chronił i przewodził haremowi, aż pokona go następny śmiałek ze stada samców.
Najszybciej wypatrujemy oczywiście słonie. Nie możemy się powstrzymać od ciągłego ich fotografowania. Kolejne stada zastajemy przy ciągłym biesiadowaniu. Nie dziwne skoro jedzą aż 16 godzin dziennie, bo potrzebują do 300 kg roślin i 200 l wody. Dużo gorzej idzie nam wyłuskanie lwa z trawy. Wpatruję się w sawannę szukając lwicy a ona leży znudzona w żółtej trawie tuż przy naszym samochodzie.
„Widziałem coś! Takie małe!” – krzyczy Marek a to malutka antylopka dikdik stanęła osłupiała metr od naszego minivana. Zaraz też Hassan snuje opowieść o wielkiej rodzinności dikdików, o tym jak to rodzinki dikdików wędrują zawsze razem, a gdy jeden z osobników ginie, drugi niebawem umiera z tęsknoty.
Największe emocje przeżywamy przy poszukiwaniach nosorożców i lampartów.
Jedyną szansę spotkania nosorożca na trasie naszego safari daje nam tzw Rhino Sanctuary na terenie parku narodowego Tsavo West. Tam na 70 km kw. powierzchni żyje około 50 nosorożców. Na przeczesanie Rhino Sanctuary mamy tylko 2 godziny, bo miejsce to udostępnione jest dla turystów tylko w godzinach 16 - 18. Wszystko to w celu ścisłej ochrony tych rzadkich zwierząt, które zostały niemal doszczętnie wytrzebione przez kłusowników. Róg nosorożca, który w postaci sproszkowanej uznano w krajach Dalekiego Wschodu za afrodyzjak, jest ponoć wciąż wywożony z Kenii do Somalii a stamtąd drogą morską przemycany na wschód. Poszukiwanie nosorożca w zaroślach Tsavo West wydaje nam się poszukiwaniem igły w stogu siana. Po godzinie Mike odsłuchuje informację z innego minivana, że nosorożce pojawiły się przy ogrodzeniu. Po 15 minutach dołączamy do rzędu minivanów. Szum silników, nawoływania kierowców przez cb radio i włoscy turyści zrobili swoje. Po nosorożcach ani śladu. Podobno odeszły w kierunku wodopoju, Mike szybko zawraca samochód i pędzimy co sił do mokradeł. Po kilku minutach odsłuchujemy informację, że nosorożce ponownie pojawiły się w tym samym miejscu, przy ogrodzeniu. No więc znów niestrudzony Mike prowadzi nas z powrotem do ogrodzenia. Tym razem jest mniej minivanów, zajmujemy lepszą miejscówkę i gorączkowo wpatrujemy się w zarośla. Po chwili są. Dwa nieporadne, olbrzymie cielska na niewspółmiernie małych nóżkach wytaczają się na scenę Ich komizm i nieporadność jest tylko pozorna. Szarżujący nosorożec potrafi biec z prędkością 50 km/h. Jest bardzo wrażliwy i ma doskonały słuch, więc do ataku może sprowokować go najmniejszy hałas. Publiczność cichnie z wrażenia. To śmieszne uczucie, ale jestem niezwykle wzruszona i wdzięczna nosorożcom, że zdecydowały się nam okazać. Zwłaszcza, że postanowiły przed nami wystąpić w nietypowym dla nosorożców czerwonym kolorze ziemi Tsavo. Czujemy się zaszczyceni.
Widzieliśmy już tyle zwierząt, w tym 4 przedstawicieli Wielkiej Piątki. Został nam tylko lampart, ale zdajemy sobie sprawę, jak trudno będzie go spotkać. Lamparty żyją samotnie, zręcznie maskują się, atakują z zaskoczenia. Upolowaną impalę, ptaka, szakala lub innego małego drapieżnika wciągają wysoko na drzewo, by tam w ukryciu spokojnie zjeść swoją zdobycz. .
Następnego dnia szukamy lamparta w koronach drzew i na skałach Tsavo West. Nasze szanse maleją z minuty na minutę. To ostatni, czwarty dzień safari. Ciszę przerywa krzyk Mateusza "Widziałem go! W trawie!" Cofamy powoli minivana i w napięciu przeczesujemy wzrokiem okolicę. Wreszcie w morzu żółtej trawy dostrzegam czarne rozetki i białe puszyste zakończenie ogona. Jesteśmy tu sami w całkowitej ciszy: lampart i my. Lampart poluje właśnie na ptaki, skrada się kocimi, miękkimi ruchami. Jest władczy, elegancki i dostojny. Jednak ptaki uciekają spłoszone jego nagłym atakiem. Lampart odwraca się w naszą stronę, patrzymy urzeczeni w jego piękne i złe oczy. Kot drapieżca zbliża się do naszego minivana nie spuszczając z nas oczu. Mike włącza silnik i gwałtowanie cofa samochód. Wygląda na to, że powinniśmy się trochę obawiać. Lampart nie jest spokojnym i przewidywalnym zwierzęciem, potrafi wysoko skakać i wspinać się. Na moment ginie nam z oczu w gęstych zaroślach, ale po chwili widzimy jego zgrabną, gibką sylwetkę na czerwonej drodze Tsavo tuż przed maską minivana. " You are lucky! It is so clean!" - zachwyca się Mike. "Clean" to widziana z bliska wyraźnie cała sylwetka zwierzęcia w czystym polu widzenia, bez "szmerów" w postaci traw i zarośli. Jesteśmy zachwyceni. Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że safari może być tak emocjonujące.
Podoba mi się też współpraca przewodników z minivanów. Informują się o swoich znaleziskach przez CB radio czy mijając się w drodze. „Brakuje nam lamparta do wielkiej piątki. Jest tam gdzieś lampart?”, „Nie, ale jest pokaźne stadko bawołów”, „Lew przy drodze do Lugards Falls” – kierowcy rozmawiają, a turyści spod jednego otwartego dachu minivana spoglądają na tych „drugich” oceniając jakość sprzętu fotograficznego i stopień przykurzenia czerwoną ziemią Tsavo.
Przy cenniejszych łupach przestają obowiązywać ograniczenia prędkości. Taki lew to przecież król dżungli. Safari bez lwa to nieudane safari, więc trzeba zrobić wszystko aby swoim turystom tego lwa pokazać. Już więc mkniemy wśród zarośli sawanny do lwa, póki tam jeszcze jest, bo przecież to tylko od niego zależy jak długo zechce w danym miejscu odpoczywać. Poza tym im szybciej będziemy, tym lepszy punkt obserwacyjny zajmiemy, bo w końcu w to samo miejsce mkną właśnie wszystkie inne minivany w okolicy. I tak przy naszych lwicach z Tsavo East jest tylko jeden minivan, ale już przy odpoczywającym na plecach lwie z Amboseli tworzy się zabawny safari – korek z około 10 minivanów. W końcu gratka to nie lada – przecież to samiec- zdobycz dużo trudniejsza od lwicy. Lew podnosi się leniwie z legowiska, ukazując swój łeb z okazałą grzywą. Wśród publiczności w minivanach rozlega się szmer zachwytu i podniecenia, klikają aparaty i szumią kamery. Lew lustruje niespiesznie okolice i patrzy na nas obojętnie.
Przy lwicy z Tsavo West jesteśmy zupełnie sami. W całkowitej ciszy i podnieceniu obserwujemy ją, jak zbliża się do nas wyraźnie zdenerwowana. Rozgląda się nerwowo wokół. Mam nadzieję, że nie jest głodna, a jeśli nawet to pocieszam się myślą, że metaliczny smak minivana nie należy pewnie do jej ulubionych. Za chwilę okazuje się, że lwica szukała swoich małych. Z naprzeciwka biegną trzy maleńkie lwiątka – łatwy łup dla hien i lampartów. Wyraźnie uspokojona mama lwica i jej małe - spacerują chwilę razem wzdłuż drogi i znikają w zaroślach Tsavo.
Z kolei obserwację stada bawołów przerywa nam informacja, że przy drodze do Nudanda Rock lwice walczą właśnie z bykiem. Jedziemy więc jak na sygnale, ale niestety przy mokradle zastajemy już tylko zdenerwowane lwice i ślady walki na mokrej ziemi. Tym razem bawół uszedł z życiem. To ważące ok. 800 kg masywne zwierzę wcale nie jest łatwą zdobyczą dla lwic. Potrzeba aż 6 lwic aby pokonać bawoła i aby starczyło mięsa dla 12 lwów. Samice lwów są szybsze od samców, potrafią osiągać prędkość do 60 km/h i stosują specjalną taktykę polowania. Aby schwytać swą ofiarę nacierają tak długo aż oddzielą osobnika od stada. Samiec lew prowadzi i ochrania stado, dopóki nie pokona go osobnik młodszy i silniejszy. Nowy przywódca aby przejąć kontrolę nad samicami zabija młode swego poprzednika.
Proste i okrutne prawa sawanny i buszu wydają się nam nierealne. Czuję, że wreszcie jestem w miejscu, gdzie ziemia należy do zwierząt, one mają tu pierwszeństwo i ich prawa tu panują. Wierzę, że zwierzęta nie zrobią mi krzywdy, dopóki sama będę szanowała obowiązujące tu zasady Człowiek nie jest tu wreszcie najważniejszym stworzeniem.
I dlatego czekamy w ciszy aż stado zebr przebiegnie nam drogę, wzniecając przy tym tumany czerwonego pyłu. Innym razem znów sznurek minivanów wracających z safari czeka posłusznie na wjazd do bungalowów Amboseli Lodge bo olbrzymie stado słoni na dzisiejszy wieczorny spacer obrało sobie właśnie prowadzącą do nich drogę dojazdową. Paradują więc przed nami wolnym krokiem słonie duże, małe i całkiem malutkie, skubiąc raz po raz przydrożne drzewka akacjowe.
Z kolei w Ndololo Camp w Tsavo East tuż przed naszym namiotem przechadza się pawian. Przysiadł na naszej alejce i skubie trawę. Mamy iść do głównego namiotu na lunch, ale co tu zrobić z tym pawianem… Przeprosić go grzecznie i poprosić, żeby sobie nie przeszkadzał, my tylko go cichutko okrążymy i też pójdziemy coś skubnąć. Cóż nie mamy żadnego doświadczenia w kontaktach z dziką zwierzyną. Boimy się go trochę, zwłaszcza, że wiemy, że to inteligentne zwierzę, tworzące w swoim stadzie skomplikowane struktury rodzinne i społeczne. Zbliżam się do niego na jeden metr. Patrzy się przez chwilę na mnie z kłębkiem trawy w garści i leniwie odchodzi, okazując nam swoje różowe siedzenie.
Nad ranem w tym samym campie dowiadujemy się, że ok. 2 w nocy w pobliży ryczał lew a tuż obok naszego namiotu nr 14 przechodził słoń. Masaj pokazuje nam świeże słoniowe „ciasteczko”.
W Ngulia Camp w Tsavo West do snu kołyszą nas wesołe parsknięcia słoni i odgłosy ich kąpieli w pobliskim oczku wodnym a pod wiszącym na ścianie obrazem z zebrami odkrywamy „gniazdko” 8 jaszczurek.
W minivanach, campach i lodgach czuję się bezpiecznie. To jedyne, jakże wygodne, przyczółki ludzkiej cywilizacji pośród sawanny i buszu Od dzikiego świata zwierząt oddziela mnie zawsze ściana minivana, namiotu, bungalowu albo chaty. Dzisiejsze luksusowe campy i lodge nie mają nic wspólnego z dzikimi obozowiskami dawnych traperów, pozbawionymi bieżącej wody, generatorów prądu, toalet, moskitier..
W przestronnych namiotach Ndololo Camp śpimy na pięknych drewnianych łożach pod moskitierami, myjemy się pod prysznicem zawieszonym na drewnianym balu, wsłuchując się w odgłosy jaszczurek biegających po dachu namiotu.
W Ngulia Camp w Tsavo West jedną ze ścian naszej chaty na zboczu wzgórza stanowi przezroczysta, napięta siatka na komary. Widać przez nią urzekającą przestrzeń sawanny z dwoma oczkami wodnymi odwiedzanymi przez zwierzęta. Śpimy więc w naszych luksusowych łożach zawieszeni nad sawanną niczym w bezpiecznej przezroczystej bańce. Rano gdy otwieramy oczy pierwsze co widzimy to świt nad sawanną.
Jestem tu spokojna i oczarowana, choć wiem, że obowiązują mnie pewne zasady: w trakcie safari pod żadnym pozorem nie wolno nam wychodzić z minivana, trzeba dokładnie zasuwać namiot, bo pawiany potrafią go otworzyć, po wyłączeniu generatorów prądu nie opuszczać namiotu lub bungalowu, idąc wieczorem na kolację nie zapomnieć o latarce, po kolacji wrócić do namiotu pod opieką Masaja. On niczego się boi.
MASAJOWIE - ludzie, których lękają się lwy
Masajowie w tajemniczy sposób łączą to co ludzkie z tym co dzikie i zwierzęce. W pewnym sensie odwzorowują stadny, zwierzęcy tryb życia na sawannie. Nie wiem dlaczego niektóre plemiona z taką łatwością i ochotą akceptują i naśladują tzw europejski styl życia a inne kategorycznie go odrzucają, hołdując wiernie tradycji swych przodków. Nie mam pojęcia dlaczego jedni tak łatwo przywdziewają spodnie i koszule, zdobywają zawody i prowadzą samochody a inni za nic nie wyzbędą się swoich plemiennych ozdób, tarczy i dzirytu, wierni swojej wiosce, gotowi co dzień wstawać, by wypasać stada kóz i bydła. Z czego to wynika? Na pewno nie z lęku przed tym co nowe i nieznane. Bo przecież trudniej chyba ujarzmić lwa niż uruchomić telewizor, trudniej rozniecić ogień drewnianymi deszczółkami niż zapalić zapałkę.
Masajowie podobnie jak kilka innych plemion Kenii prowadzą wciąż tradycyjny styl życia. Stanowili dla mnie malowniczy element safari - wysocy i smukli, z przewieszonym przez ramię czerwonym lub fioletowym okryciem, zawsze z długą dzidą w ręku. Pomimo ich zupełnie obcych dla mnie zasad darzę ich dzisiaj ogromnym szacunkiem i podziwem.
Mój Drogi Mzungu, gdybyś urodził się Masajem mieszkałbyś w zbudowanej przez twoją matkę małej lepiance z trawy, błota i krowich odchodów. Twoją wioskę chroniłoby przed dziką zwierzyną okrągłe ogrodzenie – zeriba ułożona z kolczastych gałęzi. Kobiety z twojej wioski przynosiłyby wodę z pobliskiego jeziora albo z rury ułożonej wzdłuż zakurzonej drogi do rezerwatu Amboseli. Jadłbyś mięso hodowanych w wiosce zwierząt, popijając mlekiem i krwią tętniczną krowy albo kozy. W wieku 14 lat wraz z innymi chłopakami poszedłbyś na sawannę pod wodzą doświadczonego wojownika morani. On nauczyłby cię jak przeżyć wśród dzikich zwierząt, jak się bronić, jak leczyć się ziołami i roślinami, jak ukryć drażniący lwa ludzki zapach i jak przechytrzyć inteligentną, lwią taktykę polowania. Po powrocie również i Ty stałbyś się morani. Nosiłbyś kolorowe ozdoby z drobnych koralików na szyi, rękach i łydkach. Tańcząc wraz z innymi chłopakami starałbyś się skakać najwyżej z nich. Za dnia wypasałbyś na sawannie swoje największe bogactwo: bydło i kozy. Rodzice wybraliby ci za żonę dziewczynę z pobliskiej wioski, a ona po ślubie wybudowałaby obok twojego domu lepiankę dla siebie i waszych przyszłych dzieci. Gdybyś miał rodziców zasobnych w krowy i kozy, mógłbyś mieć kolejne żony i coraz pokaźniejszą gromadkę dzieci. Bo w końcu to byłby właśnie twój cel i sens życia: rodzina, dzieci, twoja wioska i twoje plemię. Twoje dzieci w jednakowych mundurkach chodziłyby do bezpłatnej szkoły, często odległej od wioski o około 5 km. Twoim największym problemem byłyby choroby, a zwłaszcza malaria. Miejscowy szaman starałby ci się pomóc stosując zioła i rośliny. W Kenii rośnie wiele drzew, których liście zawierają chininę i inne związki zapobiegające malarii. Mieszkańcy robią z nich wywary i maści do smarowania. W większych miejscowościach w aptekach można kupić tanie leki (około 0,3 euro) na malarię. Niestety naturalne metody czasem zawodzą. Z wioski daleko do jakiejkolwiek pomocy medycznej a ty nie masz ani samochodu ani nawet konia. Może miałbyś szczęście bo w wiosce zamieszkał na kilka miesięcy lekarz woluntariusz z Europy, albo niedaleko działa misja chrześcijańska albo przyjechali lekarze z organizacji „lekarze bez granic”. Może...
O życiu Masajów opowiada nam, władający biegle angielskim, syn wodza wioski masajskiej w rezerwacie Amboseli. Okazuje się, że chłopak studiował w Nairobi. Po co tu wrócił? Mówi, że tu jest jego wioska, jego ludzie, których musi otoczyć opieką. Poza tym cała społeczność składa się na to, aby jedna osoba z wioski mogła pojechać na studia. Syn wodza oprowadza nas po wiosce i oczywiście zachwala sprzedawane przez mieszkańców wisiorki, bransoletki z paciorków, drewniane figurki, tarcze i dziryty. Kupujemy kilka drobnych rzeczy, ale i tak wiemy, ze nie jesteśmy przecież w stanie pomóc każdej rodzinie.
Marek na koniec popełnia gafę myląc nowo wybudowany dom z zagrodą dla bydła. „Opowiedzcie waszym znajomym o prostym życiu Masajów, powiedzcie o naszych problemach, potrzebujemy pomocy z Europy” – mówi syn wodza żegnając się z nami.
Zawstydza mnie uczucie ulgi, jaką odczuwam wsiadając do minivana, bo wiem, że za chwilę znów wraz z Hassanem i Mikem na safari pogrążymy się w czystym, naturalnym świecie chronionych prawem zwierząt z rezerwatu Amboseli. Ogromne stada gnu, zebr i antylop pasą się spokojnie na mokradłach. Ich główni wrogowie – lwy oddają się na razie lenistwu w cieniu krzewów.
My – bezpieczni i ukryci we wnętrzu minivana, zaszczepieni na dur brzuszny i żółtą febrę, łykający co tydzień antymalaryczny Lariam, nasmarowani kremami z faktorem i opryskani repellentami przeciw komarom, z chusteczkami odświeżającymi i zapasem wody mineralnej w plecaku, już cieszymy się na myśl o ciepłym prysznicu, smacznej kolacji i czystej pościeli w Amboseli Lodge, gdzie dzisiaj nocujemy. Za kolczastym ogrodzeniem zostawiliśmy obcą nam rzeczywistość, w której nie ma bieżącej wody, prądu, gazu, lekarza, za to są Masajowie – ludzie, których lękają się lwy.
Mają aparaty fotograficzne i kamery. Na safari białe twarze pod otwartym dachem minivana falują w rytm jazdy a czarni przewodnicy szukają dla nich zwierząt z Wielkiej Piątki, aby potem mogli pochwalić się wspaniałymi ujęciami słonia, lwa, lamparta, bawoła i nosorożca. Z równym zainteresowaniem co zwierzęta biali fotografują również ludzi. Nie wiedzieć czemu, zależy im na zdjęciach kobiet niosących na głowie żółte kubełki z wodą, namiętnie fotografują zwyczajne domy z błota, trawy i krowich odchodów, dziurawe ulice, szkoły, wszechobecne uliczne stragany, mijane palmy i pawiany na autostradzie do Nairobi. Tacy dziwni ci biali.
SAFARI WŚRÓD LUDZI Lamu - mekka zapomnienia
Postanowiliśmy pojechać do Lamu po przeczytaniu kilku artykułów o boskim XIV wiecznym mieście na koralowej wyspie, tuż przy granicy z Somalią, gdzie czas płynie leniwie a jedynym środkiem lokomocji są osiołki. Lubimy przecież odwiedzać miejsca, o których piszą zdania w stylu: „Jeśli szukasz zapomnienia, to ...”. Do naszej mekki zapomnienia pielgrzymowaliśmy 8 godzin dziurawą kenijską drogą, przy czym na ostatnich 80 km gruntowej drogi czuwał nad naszym bezpieczeństwem somalijski wojak z wielką strzelbą. Jej widok nie działał specjalnie kojąco. Bardziej bałam się przypadkowego wystrzału niż napadu miejscowych band. Czy mogło nas spotkać coś złego ze strony biednej ludności z przydrożnych wiosek plemienia Pokomo? Ich malownicze domy w kształcie grzybów, kryte grubą czapą z suchych liści były wątłym ludzkim śladem w jednostajnej, zielonej przestrzeni palm, mokradeł, traw i zarośli. I gdy zaczęliśmy już przypuszczać, że nasza droga do nikąd już nigdy się nie skończy, z letargu wyrwała nas magiczna nazwa wioski "Mokowe". Byliśmy na nabrzeżu ostatniej wioski na drodze do Somalii. Stąd mieliśmy płynąć łódką do Lamu.
Gdy tylko wysiedliśmy z minivana otoczyli nas somalijscy mieszkańcy Mokowe, gestykulując i krzycząc w obcym nam języku. Hassan i Mike wdali się z nimi w hałaśliwą potyczkę słowną. Pierwszy raz w Kenii poczułam dziwny lęk na myśl o tym, że poza nami nie ma tu już żadnych białych. Twarze bin Ladena i Saddama na podkoszulkach kilku czarnych chłopaków jakoś nie wprowadzały mnie w beztroski nastrój. Okazało się na szczęście, że krzycząc i gestykulując ustalali tylko który z nich zabierze nas swoją łódką do Lamu.. I tak wreszcie, prawie 9 godzin na północ od obfitości stołów all inclusive Tiwi Beach, postawiliśmy wreszcie stopę na brudnym odsłoniętym przez odpływ nabrzeżu Lamu - naszej mekki zapomnienia.
Z przewodnika dowiedziałam się, że w Lamu trzeba dać się zgubić w gąszczu XIX wiecznej zabudowy, poddać gmatwaninie wąskich uliczek, ulec urokowi leniwej włóczęgi. Posłusznie ulegliśmy więc temu urokowi.
Tak, to prawda, bardzo łatwo udało nam się zgubić i po chwili już nie wiedzieliśmy, w którym kierunku jest morze – nasz podstawowy punkt orientacyjny.
Tak, to prawda, nigdzie nie widziałam tak wąskich uliczek. Rozpościeram ramiona i dotykam szorstkich ścian domów. Te mniej liczne, bogatsze są z koralowej cegły, te biedne z gliny, trawy i kamieni. Wąskim kanalikiem wzdłuż ulicy spływają ścieki i woda z tropikalnych deszczy.
Tak, wszystko prawda, nasze przewodniki wcale się nie myliły, ale jakże różny jest brudny i ciemny gąszcz zabudowań Lamu od białobłękitnych, ukwieconych wiosek greckich. Środkiem uliczek piętrzą się śmieci, wśród nich bawią się chmary umorusanych dzieciaków. Zresztą uliczki tutaj to często labirynt ubitych ścieżek między ciasno pobudowanymi domami. Przy takich uliczkach toczy się życie mieszkańców Lamu, potomków Arabów i murzyńskich plemion Bantu.
Kobiety siedząc w kucki przed domem piorą w miskach jaskrawe chusty... Ktoś gotuje w kotle kolby kukurydzy. Na palniku z węglem drzewnym mężczyźni smażą w głębokim tłuszczu bataty. Kupujemy ich kilka. Niesiemy je owinięte w gazetę, do tego w foliowej torebce sos z chili i mango. Smakują wybornie. Dla nas to egzotyka, dla nich codzienna strawa...
Próbuję sobie wyobrazić Lamu w czasach swojej świetności w XIX w, kiedy to statki wypływające z portu w Lamu do krajów arabskich niosły na swoich pokładach drzewo mangrowe, kość słoniową, rogi nosorożców, owoce ale również główne źródło bogactwa Lamu – niewolników. Po zniesieniu niewolnictwa Lamu podupadło. Wyblakły ślad dawnego blasku odnajduję jeszcze tylko we wspaniałych wnętrzach suahilijskich domów z koralowca, w misternych wzorach drewnianych okiennic i drzwi, w okazałych bryłach meczetów.
Na krótki moment w Lamu wstępuje dawna energia. Na głównym placu, tuż przy omańskim forcie zbiera się tłum podekscytowanych mężczyzn. Wszyscy krzyczą i gestykulują. Okazuje się, że przyczyną ożywienia jest mirungi, inaczej miraa, halucynogenna roślina dowożona tu raz w tygodniu z odległej prowincji Meru. Pół kilo podobnych do botwinki łodyżek i liści mirungi kosztuje 5 euro. I choć islam zabrania używek a w wielu łodziach wisi zakaz „No mirungi on boat” to jednak mężczyźni Lamu zapłacą ostatni grosz za tę chwilę zapomnienia. Nie, nie będziemy próbować. Antymalaryczny Lariam i tak dostarcza nam wielu nienormalnych doznań. Poprzestajemy na uwiecznieniu mirungi na zdjęciu.
Bo przecież jako typowi mzungu mamy przy sobie magiczne błyskające pudełko. Dzieciaki z Lamu o tym wiedzą. Krzyczą więc za nami „pikcia, pikcia” (picture). Chcą żeby im zrobić zdjęcie a potem pokazać jak wyglądają na magicznym ekranie. Inne znowu krzyczą „pikcia, pikcia”, po czym uciekają, naśmiewając się z nas do rozpuku. Te bardziej obrotne zaraz po „pikcia, pikcia” krzyczą „25 dollars”.
Czy istnieje ludzkie safari? W Lamu istnieje. Jest mi głupio. Zasadzamy się na ludzkie motywy z biedą w tle. Co tutaj stanowi „Big Five”?
Muzułmanki – widma w czarnych buibui, snują się wśród uliczek i załatwiają sprawunki na targu
Ze szkoły wracają właśnie dziewczynki w jednakowych różowych sukienkach i białych chustach.
Muchy obsiadły ochłapy mięsa i kozie głowy na mięsnym targu.
Murzynka drzemie nad straganem ziemniaków i pomidorów.
Piękna dziewczyna sprzedająca banany, pozwala sobie zrobić zdjęcie za 100 szylingów.
Stragany z kukurydzą, batatami, fasolą, kokosami i limonką kuszą barwą i zapachem.
Kolorowe męskie chusty kikoi suszą się wzdłuż uliczek.
Osiołki ciągną na taczkach koralowe cegły.
Młoda kobieta podaje sprzedawcy żywą kurę do zabicia.
Koty i kozy wałęsają się po górach odpadków zalegających między domami
Obok siebie ukryte w czerni muzułmanki i murzynki w kolorowych chustach kanga.
Marek strzela do nich z aparatu. Szybko zasłaniają twarze i odwracają głowę w drugą stronę. Zwierzęta na safari pozowały zupełnie obojętne. A tu? Taka kolorowa ta bieda. Różnorodna. Razi mnie okrucieństwo naszych spostrzeżeń. Idziemy w milczeniu i rejestrujemy w pamięci kadr za kadrem, starając się nie myśleć, nie analizować, nie uświadamiać sobie... Jeszcze nie. Jak by to było... w ciemnym domu z gliny, gdzieś w plątaninie wyściełanych odpadkami uliczek bez nazwy, bez bieżącej wody, gazu, bez powszechnie dostępnej bezpłatnej opieki medycznej i innych oczywistych dla mzungu wygód. Wieczorem stoję pod prysznicem w Lamu Palace Hotel i płaczę. Nigdy wcześniej nie widziałam tyle biedy.
Następnego dnia odwiedzamy przedszkole. Dzieciaki są prześliczne i radosne. Posłusznie odbierają ciastka, rozdawane przez Mateusza. Tłoczą się pod obiektywem aparatu i ciekawie nam się przyglądają. Bezpłatne przedszkola i szkoły to ogromny sukces i duma Kenijczyków a gromadki dzieci w kolorowych identycznych mundurkach, typowych dla danej szkoły lub przedszkola to częsty napawający optymizmem widok. 85% ludności w Kenii potrafi czytać i pisać, to jeden z najlepszych wskaźników wśród krajów afrykańskich. Dzieciaki z naszego przedszkola śpiewają specjalnie dla nas – czujemy się więc szczególnie wyróżnieni. Wesołe, dziecięce głosy i radosne słowa piosenki niosą się wśród biednych zabudowań Lamu. „We are h a p p y. We are happy.” Rozmawiam z opiekunkami dzieci. Przydałyby się pomoce szkolne, kredki, zeszyty, książki do angielskiego. Bierzemy więc adres i zostawiamy datek. Kiełkuje w nas myśl o paczce z Polski. Chociaż tyle... Przewodniki radzą turystom, aby będąc w Lamu nie zapomnieli odwiedzić pięknej plaży Shela, wyspy Pate, ruin Takwa i lasów namorzynowych. My pozwalamy sobie jednak na to przeoczenie. Dużo gorzej byłoby pobieżnie i zbyt powierzchownie potraktować samo Lamu i jego mieszkańców.
Trochę spóźnieni pędzimy nabrzeżem Lamu do małego portu, aby zdążyć na stary kuter płynący do Mokowe. Tuż przy zakazie parkowania osiołków ktoś krzyczy do nas „No hurry in Lamu”. Na kutrze znów jesteśmy jedynymi białymi, poza tym pomijając malutką dziewczynkę na kolanach mamy, jestem tu jedyną kobietą z odsłoniętą twarzą. Czarna ściana kobiet w szczelnych okryciach buibui zajmuje całą przednią część kutra, my siedzimy wraz z mężczyznami z tyłu łodzi. Kobiety wesoło plotkują, śmieją się, dziewczynka na kolanach bawi się butelką po wodzie. Jak bardzo świat za czarną zasłoną różni się od mojego?
SAFARI WŚRÓD ZWIERZĄT Zdobywamy Big (2)5
W Kenii chyba lepiej się żyje dzikim zwierzętom niż ludziom. Chodzą dumne i dostojne po ogromnych połaciach sawanny i buszu. Są tu pod ochroną. Wielkie stada gnu i zebr na pastwiskach rezerwatu Amboseli, żyrafy płynące nad drzewami akacji, słonie pokryte czerwonym pyłem parku narodowego Tsavo, maleńkie śliczne antylopy dikdik, zwinne impale i gazele, leniwe bawoły o mądrych oczach, śmieszne guźce, przebiegłe lamparty i królewskie lwy wylegujące się w żółtej trawie – to mieszkańcy „nieludzkich” ziem parków narodowych i rezerwatów. My jesteśmy tu tylko obojętnymi dla gospodarzy przejezdnymi. Podekscytowani, ukryci w bezpiecznych minivanach, niczym w czapce - niewidce... Spod otwartego dachu wystają tylko nasze aparaty, teleobiektywy i kamery. Cichnę w obecności odpoczywającego lwa. Dziwię się tylko, że tuż obok spokojnie pasie się stado zebr. Czyżby one nie wiedziały, nie czuły, że tuz obok... Zupełnie obce są mi zasady rządzące tym światem. Dlatego podoba mi się moja bezpieczna, ale też i ekscytująca rola obserwatora dzikiego życia zwierząt.
Poddaję się całkowicie urokowi safari. Hassan rozpoczyna każdy dzień od słów: "Życzę wam wszystkiego dobrego i żebyście zobaczyli dużo zwierząt". Nikt nie daje przecież gwarancji, że zobaczymy wszystkie zwierzęta z Wielkiej Piątki. Mamy aż albo tylko 4 dni safari po parkach narodowych Tsavo East i West oraz po rezerwacie Amboseli. Trudno byłoby nie zobaczyć tam słoni i bawołów, częste są również lwy, ale prawdziwa gratka to spotkać nosorożce i lamparty.
Podoba mi się atmosfera poszukiwania zwierząt wśród zarośli i traw sawanny. Mike i Hassan w napięciu obserwują okolicę i prawie zawsze wypatrują zwierzęta te parę chwil przed nami. Ale już po kilku godzinach nasze oczy również zaczynają widzieć inaczej. Wiecznie merdający biało-czarny ogonek – to pewnie gazele, skoczne i zgrabne sylwetki z rogami w kształcie liry – to impale. Tuż obok nas dwa kozły impal splotły się rogami w walce. Być może walczą o przejęcie stada samic. Pokonany odejdzie do stada samców. Zwycięzca będzie chronił i przewodził haremowi, aż pokona go następny śmiałek ze stada samców.
Najszybciej wypatrujemy oczywiście słonie. Nie możemy się powstrzymać od ciągłego ich fotografowania. Kolejne stada zastajemy przy ciągłym biesiadowaniu. Nie dziwne skoro jedzą aż 16 godzin dziennie, bo potrzebują do 300 kg roślin i 200 l wody. Dużo gorzej idzie nam wyłuskanie lwa z trawy. Wpatruję się w sawannę szukając lwicy a ona leży znudzona w żółtej trawie tuż przy naszym samochodzie.
„Widziałem coś! Takie małe!” – krzyczy Marek a to malutka antylopka dikdik stanęła osłupiała metr od naszego minivana. Zaraz też Hassan snuje opowieść o wielkiej rodzinności dikdików, o tym jak to rodzinki dikdików wędrują zawsze razem, a gdy jeden z osobników ginie, drugi niebawem umiera z tęsknoty.
Największe emocje przeżywamy przy poszukiwaniach nosorożców i lampartów.
Jedyną szansę spotkania nosorożca na trasie naszego safari daje nam tzw Rhino Sanctuary na terenie parku narodowego Tsavo West. Tam na 70 km kw. powierzchni żyje około 50 nosorożców. Na przeczesanie Rhino Sanctuary mamy tylko 2 godziny, bo miejsce to udostępnione jest dla turystów tylko w godzinach 16 - 18. Wszystko to w celu ścisłej ochrony tych rzadkich zwierząt, które zostały niemal doszczętnie wytrzebione przez kłusowników. Róg nosorożca, który w postaci sproszkowanej uznano w krajach Dalekiego Wschodu za afrodyzjak, jest ponoć wciąż wywożony z Kenii do Somalii a stamtąd drogą morską przemycany na wschód. Poszukiwanie nosorożca w zaroślach Tsavo West wydaje nam się poszukiwaniem igły w stogu siana. Po godzinie Mike odsłuchuje informację z innego minivana, że nosorożce pojawiły się przy ogrodzeniu. Po 15 minutach dołączamy do rzędu minivanów. Szum silników, nawoływania kierowców przez cb radio i włoscy turyści zrobili swoje. Po nosorożcach ani śladu. Podobno odeszły w kierunku wodopoju, Mike szybko zawraca samochód i pędzimy co sił do mokradeł. Po kilku minutach odsłuchujemy informację, że nosorożce ponownie pojawiły się w tym samym miejscu, przy ogrodzeniu. No więc znów niestrudzony Mike prowadzi nas z powrotem do ogrodzenia. Tym razem jest mniej minivanów, zajmujemy lepszą miejscówkę i gorączkowo wpatrujemy się w zarośla. Po chwili są. Dwa nieporadne, olbrzymie cielska na niewspółmiernie małych nóżkach wytaczają się na scenę Ich komizm i nieporadność jest tylko pozorna. Szarżujący nosorożec potrafi biec z prędkością 50 km/h. Jest bardzo wrażliwy i ma doskonały słuch, więc do ataku może sprowokować go najmniejszy hałas. Publiczność cichnie z wrażenia. To śmieszne uczucie, ale jestem niezwykle wzruszona i wdzięczna nosorożcom, że zdecydowały się nam okazać. Zwłaszcza, że postanowiły przed nami wystąpić w nietypowym dla nosorożców czerwonym kolorze ziemi Tsavo. Czujemy się zaszczyceni.
Widzieliśmy już tyle zwierząt, w tym 4 przedstawicieli Wielkiej Piątki. Został nam tylko lampart, ale zdajemy sobie sprawę, jak trudno będzie go spotkać. Lamparty żyją samotnie, zręcznie maskują się, atakują z zaskoczenia. Upolowaną impalę, ptaka, szakala lub innego małego drapieżnika wciągają wysoko na drzewo, by tam w ukryciu spokojnie zjeść swoją zdobycz. .
Następnego dnia szukamy lamparta w koronach drzew i na skałach Tsavo West. Nasze szanse maleją z minuty na minutę. To ostatni, czwarty dzień safari. Ciszę przerywa krzyk Mateusza "Widziałem go! W trawie!" Cofamy powoli minivana i w napięciu przeczesujemy wzrokiem okolicę. Wreszcie w morzu żółtej trawy dostrzegam czarne rozetki i białe puszyste zakończenie ogona. Jesteśmy tu sami w całkowitej ciszy: lampart i my. Lampart poluje właśnie na ptaki, skrada się kocimi, miękkimi ruchami. Jest władczy, elegancki i dostojny. Jednak ptaki uciekają spłoszone jego nagłym atakiem. Lampart odwraca się w naszą stronę, patrzymy urzeczeni w jego piękne i złe oczy. Kot drapieżca zbliża się do naszego minivana nie spuszczając z nas oczu. Mike włącza silnik i gwałtowanie cofa samochód. Wygląda na to, że powinniśmy się trochę obawiać. Lampart nie jest spokojnym i przewidywalnym zwierzęciem, potrafi wysoko skakać i wspinać się. Na moment ginie nam z oczu w gęstych zaroślach, ale po chwili widzimy jego zgrabną, gibką sylwetkę na czerwonej drodze Tsavo tuż przed maską minivana. " You are lucky! It is so clean!" - zachwyca się Mike. "Clean" to widziana z bliska wyraźnie cała sylwetka zwierzęcia w czystym polu widzenia, bez "szmerów" w postaci traw i zarośli. Jesteśmy zachwyceni. Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że safari może być tak emocjonujące.
Podoba mi się też współpraca przewodników z minivanów. Informują się o swoich znaleziskach przez CB radio czy mijając się w drodze. „Brakuje nam lamparta do wielkiej piątki. Jest tam gdzieś lampart?”, „Nie, ale jest pokaźne stadko bawołów”, „Lew przy drodze do Lugards Falls” – kierowcy rozmawiają, a turyści spod jednego otwartego dachu minivana spoglądają na tych „drugich” oceniając jakość sprzętu fotograficznego i stopień przykurzenia czerwoną ziemią Tsavo.
Przy cenniejszych łupach przestają obowiązywać ograniczenia prędkości. Taki lew to przecież król dżungli. Safari bez lwa to nieudane safari, więc trzeba zrobić wszystko aby swoim turystom tego lwa pokazać. Już więc mkniemy wśród zarośli sawanny do lwa, póki tam jeszcze jest, bo przecież to tylko od niego zależy jak długo zechce w danym miejscu odpoczywać. Poza tym im szybciej będziemy, tym lepszy punkt obserwacyjny zajmiemy, bo w końcu w to samo miejsce mkną właśnie wszystkie inne minivany w okolicy. I tak przy naszych lwicach z Tsavo East jest tylko jeden minivan, ale już przy odpoczywającym na plecach lwie z Amboseli tworzy się zabawny safari – korek z około 10 minivanów. W końcu gratka to nie lada – przecież to samiec- zdobycz dużo trudniejsza od lwicy. Lew podnosi się leniwie z legowiska, ukazując swój łeb z okazałą grzywą. Wśród publiczności w minivanach rozlega się szmer zachwytu i podniecenia, klikają aparaty i szumią kamery. Lew lustruje niespiesznie okolice i patrzy na nas obojętnie.
Przy lwicy z Tsavo West jesteśmy zupełnie sami. W całkowitej ciszy i podnieceniu obserwujemy ją, jak zbliża się do nas wyraźnie zdenerwowana. Rozgląda się nerwowo wokół. Mam nadzieję, że nie jest głodna, a jeśli nawet to pocieszam się myślą, że metaliczny smak minivana nie należy pewnie do jej ulubionych. Za chwilę okazuje się, że lwica szukała swoich małych. Z naprzeciwka biegną trzy maleńkie lwiątka – łatwy łup dla hien i lampartów. Wyraźnie uspokojona mama lwica i jej małe - spacerują chwilę razem wzdłuż drogi i znikają w zaroślach Tsavo.
Z kolei obserwację stada bawołów przerywa nam informacja, że przy drodze do Nudanda Rock lwice walczą właśnie z bykiem. Jedziemy więc jak na sygnale, ale niestety przy mokradle zastajemy już tylko zdenerwowane lwice i ślady walki na mokrej ziemi. Tym razem bawół uszedł z życiem. To ważące ok. 800 kg masywne zwierzę wcale nie jest łatwą zdobyczą dla lwic. Potrzeba aż 6 lwic aby pokonać bawoła i aby starczyło mięsa dla 12 lwów. Samice lwów są szybsze od samców, potrafią osiągać prędkość do 60 km/h i stosują specjalną taktykę polowania. Aby schwytać swą ofiarę nacierają tak długo aż oddzielą osobnika od stada. Samiec lew prowadzi i ochrania stado, dopóki nie pokona go osobnik młodszy i silniejszy. Nowy przywódca aby przejąć kontrolę nad samicami zabija młode swego poprzednika.
Proste i okrutne prawa sawanny i buszu wydają się nam nierealne. Czuję, że wreszcie jestem w miejscu, gdzie ziemia należy do zwierząt, one mają tu pierwszeństwo i ich prawa tu panują. Wierzę, że zwierzęta nie zrobią mi krzywdy, dopóki sama będę szanowała obowiązujące tu zasady Człowiek nie jest tu wreszcie najważniejszym stworzeniem.
I dlatego czekamy w ciszy aż stado zebr przebiegnie nam drogę, wzniecając przy tym tumany czerwonego pyłu. Innym razem znów sznurek minivanów wracających z safari czeka posłusznie na wjazd do bungalowów Amboseli Lodge bo olbrzymie stado słoni na dzisiejszy wieczorny spacer obrało sobie właśnie prowadzącą do nich drogę dojazdową. Paradują więc przed nami wolnym krokiem słonie duże, małe i całkiem malutkie, skubiąc raz po raz przydrożne drzewka akacjowe.
Z kolei w Ndololo Camp w Tsavo East tuż przed naszym namiotem przechadza się pawian. Przysiadł na naszej alejce i skubie trawę. Mamy iść do głównego namiotu na lunch, ale co tu zrobić z tym pawianem… Przeprosić go grzecznie i poprosić, żeby sobie nie przeszkadzał, my tylko go cichutko okrążymy i też pójdziemy coś skubnąć. Cóż nie mamy żadnego doświadczenia w kontaktach z dziką zwierzyną. Boimy się go trochę, zwłaszcza, że wiemy, że to inteligentne zwierzę, tworzące w swoim stadzie skomplikowane struktury rodzinne i społeczne. Zbliżam się do niego na jeden metr. Patrzy się przez chwilę na mnie z kłębkiem trawy w garści i leniwie odchodzi, okazując nam swoje różowe siedzenie.
Nad ranem w tym samym campie dowiadujemy się, że ok. 2 w nocy w pobliży ryczał lew a tuż obok naszego namiotu nr 14 przechodził słoń. Masaj pokazuje nam świeże słoniowe „ciasteczko”.
W Ngulia Camp w Tsavo West do snu kołyszą nas wesołe parsknięcia słoni i odgłosy ich kąpieli w pobliskim oczku wodnym a pod wiszącym na ścianie obrazem z zebrami odkrywamy „gniazdko” 8 jaszczurek.
W minivanach, campach i lodgach czuję się bezpiecznie. To jedyne, jakże wygodne, przyczółki ludzkiej cywilizacji pośród sawanny i buszu Od dzikiego świata zwierząt oddziela mnie zawsze ściana minivana, namiotu, bungalowu albo chaty. Dzisiejsze luksusowe campy i lodge nie mają nic wspólnego z dzikimi obozowiskami dawnych traperów, pozbawionymi bieżącej wody, generatorów prądu, toalet, moskitier..
W przestronnych namiotach Ndololo Camp śpimy na pięknych drewnianych łożach pod moskitierami, myjemy się pod prysznicem zawieszonym na drewnianym balu, wsłuchując się w odgłosy jaszczurek biegających po dachu namiotu.
W Ngulia Camp w Tsavo West jedną ze ścian naszej chaty na zboczu wzgórza stanowi przezroczysta, napięta siatka na komary. Widać przez nią urzekającą przestrzeń sawanny z dwoma oczkami wodnymi odwiedzanymi przez zwierzęta. Śpimy więc w naszych luksusowych łożach zawieszeni nad sawanną niczym w bezpiecznej przezroczystej bańce. Rano gdy otwieramy oczy pierwsze co widzimy to świt nad sawanną.
Jestem tu spokojna i oczarowana, choć wiem, że obowiązują mnie pewne zasady: w trakcie safari pod żadnym pozorem nie wolno nam wychodzić z minivana, trzeba dokładnie zasuwać namiot, bo pawiany potrafią go otworzyć, po wyłączeniu generatorów prądu nie opuszczać namiotu lub bungalowu, idąc wieczorem na kolację nie zapomnieć o latarce, po kolacji wrócić do namiotu pod opieką Masaja. On niczego się boi.
MASAJOWIE - ludzie, których lękają się lwy
Masajowie w tajemniczy sposób łączą to co ludzkie z tym co dzikie i zwierzęce. W pewnym sensie odwzorowują stadny, zwierzęcy tryb życia na sawannie. Nie wiem dlaczego niektóre plemiona z taką łatwością i ochotą akceptują i naśladują tzw europejski styl życia a inne kategorycznie go odrzucają, hołdując wiernie tradycji swych przodków. Nie mam pojęcia dlaczego jedni tak łatwo przywdziewają spodnie i koszule, zdobywają zawody i prowadzą samochody a inni za nic nie wyzbędą się swoich plemiennych ozdób, tarczy i dzirytu, wierni swojej wiosce, gotowi co dzień wstawać, by wypasać stada kóz i bydła. Z czego to wynika? Na pewno nie z lęku przed tym co nowe i nieznane. Bo przecież trudniej chyba ujarzmić lwa niż uruchomić telewizor, trudniej rozniecić ogień drewnianymi deszczółkami niż zapalić zapałkę.
Masajowie podobnie jak kilka innych plemion Kenii prowadzą wciąż tradycyjny styl życia. Stanowili dla mnie malowniczy element safari - wysocy i smukli, z przewieszonym przez ramię czerwonym lub fioletowym okryciem, zawsze z długą dzidą w ręku. Pomimo ich zupełnie obcych dla mnie zasad darzę ich dzisiaj ogromnym szacunkiem i podziwem.
Mój Drogi Mzungu, gdybyś urodził się Masajem mieszkałbyś w zbudowanej przez twoją matkę małej lepiance z trawy, błota i krowich odchodów. Twoją wioskę chroniłoby przed dziką zwierzyną okrągłe ogrodzenie – zeriba ułożona z kolczastych gałęzi. Kobiety z twojej wioski przynosiłyby wodę z pobliskiego jeziora albo z rury ułożonej wzdłuż zakurzonej drogi do rezerwatu Amboseli. Jadłbyś mięso hodowanych w wiosce zwierząt, popijając mlekiem i krwią tętniczną krowy albo kozy. W wieku 14 lat wraz z innymi chłopakami poszedłbyś na sawannę pod wodzą doświadczonego wojownika morani. On nauczyłby cię jak przeżyć wśród dzikich zwierząt, jak się bronić, jak leczyć się ziołami i roślinami, jak ukryć drażniący lwa ludzki zapach i jak przechytrzyć inteligentną, lwią taktykę polowania. Po powrocie również i Ty stałbyś się morani. Nosiłbyś kolorowe ozdoby z drobnych koralików na szyi, rękach i łydkach. Tańcząc wraz z innymi chłopakami starałbyś się skakać najwyżej z nich. Za dnia wypasałbyś na sawannie swoje największe bogactwo: bydło i kozy. Rodzice wybraliby ci za żonę dziewczynę z pobliskiej wioski, a ona po ślubie wybudowałaby obok twojego domu lepiankę dla siebie i waszych przyszłych dzieci. Gdybyś miał rodziców zasobnych w krowy i kozy, mógłbyś mieć kolejne żony i coraz pokaźniejszą gromadkę dzieci. Bo w końcu to byłby właśnie twój cel i sens życia: rodzina, dzieci, twoja wioska i twoje plemię. Twoje dzieci w jednakowych mundurkach chodziłyby do bezpłatnej szkoły, często odległej od wioski o około 5 km. Twoim największym problemem byłyby choroby, a zwłaszcza malaria. Miejscowy szaman starałby ci się pomóc stosując zioła i rośliny. W Kenii rośnie wiele drzew, których liście zawierają chininę i inne związki zapobiegające malarii. Mieszkańcy robią z nich wywary i maści do smarowania. W większych miejscowościach w aptekach można kupić tanie leki (około 0,3 euro) na malarię. Niestety naturalne metody czasem zawodzą. Z wioski daleko do jakiejkolwiek pomocy medycznej a ty nie masz ani samochodu ani nawet konia. Może miałbyś szczęście bo w wiosce zamieszkał na kilka miesięcy lekarz woluntariusz z Europy, albo niedaleko działa misja chrześcijańska albo przyjechali lekarze z organizacji „lekarze bez granic”. Może...
O życiu Masajów opowiada nam, władający biegle angielskim, syn wodza wioski masajskiej w rezerwacie Amboseli. Okazuje się, że chłopak studiował w Nairobi. Po co tu wrócił? Mówi, że tu jest jego wioska, jego ludzie, których musi otoczyć opieką. Poza tym cała społeczność składa się na to, aby jedna osoba z wioski mogła pojechać na studia. Syn wodza oprowadza nas po wiosce i oczywiście zachwala sprzedawane przez mieszkańców wisiorki, bransoletki z paciorków, drewniane figurki, tarcze i dziryty. Kupujemy kilka drobnych rzeczy, ale i tak wiemy, ze nie jesteśmy przecież w stanie pomóc każdej rodzinie.
Marek na koniec popełnia gafę myląc nowo wybudowany dom z zagrodą dla bydła. „Opowiedzcie waszym znajomym o prostym życiu Masajów, powiedzcie o naszych problemach, potrzebujemy pomocy z Europy” – mówi syn wodza żegnając się z nami.
Zawstydza mnie uczucie ulgi, jaką odczuwam wsiadając do minivana, bo wiem, że za chwilę znów wraz z Hassanem i Mikem na safari pogrążymy się w czystym, naturalnym świecie chronionych prawem zwierząt z rezerwatu Amboseli. Ogromne stada gnu, zebr i antylop pasą się spokojnie na mokradłach. Ich główni wrogowie – lwy oddają się na razie lenistwu w cieniu krzewów.
My – bezpieczni i ukryci we wnętrzu minivana, zaszczepieni na dur brzuszny i żółtą febrę, łykający co tydzień antymalaryczny Lariam, nasmarowani kremami z faktorem i opryskani repellentami przeciw komarom, z chusteczkami odświeżającymi i zapasem wody mineralnej w plecaku, już cieszymy się na myśl o ciepłym prysznicu, smacznej kolacji i czystej pościeli w Amboseli Lodge, gdzie dzisiaj nocujemy. Za kolczastym ogrodzeniem zostawiliśmy obcą nam rzeczywistość, w której nie ma bieżącej wody, prądu, gazu, lekarza, za to są Masajowie – ludzie, których lękają się lwy.
Info praktyczne:
Koszty (od osoby):
- przelot na trasie: Berlin – Frankfurt – Mombasa i zakwaterowanie w hotelu Tiwi Beach Resort przez 2 tygodnie, w systemie all inclusive : 1388 euro, (dziecko 909 euro)
- 4 dniowe samochodowe safari po Tsavo East, Amboseli i Tsavo West (3 noclegi): 550$ + 10$ za wstęp do wioski Masajskiej (w cenie wstępy do parków narodowych i rezerwatów)
- 2 dniowa wyprawa samochodowa do Lamu (1 nocleg): 220$
- 1 dniowe safari po Shimba Hills: 70$
- 1 dniowa wycieczka łodzią do Morskiego Parku Narodowego Wasini-Kisite: 100$
- 1 dniowe zwiedzanie Mombasy: 50$
Plan i koszt wszystkich wycieczek i safari ustaliliśmy mailem przed wyjazdem z lokalną, kenijską firmą:
TOP AFRICA SAFARIS
info@topafricasafaris.com
www.topafricasafaris.com
Przelot i hotel wykupiliśmy w Neckermannie. Można też wykupić w Neckermann opcję; tydzień w hotelu, tydzień na safari.
My nie korzystaliśmy z wycieczek fakultatywnych Neckermanna, zresztą te zaprezentowane na miejscu okazały się jednak droższe od tych z lokalnego biura podróży, nie było też wśród nich wycieczki do Lamu.
Jadąc do Kenii należy jeszcze uwzględnić wysokie koszty szczepień na żółtaczkę A i B, dur brzuszny, żółtą febrę, tężec i polio oraz koszt profilaktyki antymalarycznej np. lek Lariam (1 opakowanie 170zł)
Wydatki na miejscu to: napiwki oraz wydatki osobiste (głównie pamiątki)
Wnioski na przyszłość:
Jak widać właściwie 9 dni byliśmy w podróży, w tym 4 noclegi spędziliśmy w ogóle poza hotelem.
Dziś wiemy, że jeśli los pozwoli nam znów pojechać do Kenii wykupimy tylko przelot. Całą resztę: przejazdy, safari i wypoczynek np. na plaży Shela niedaleko Lamu powierzymy Top Africa Safaris. Oczywiście nie jest to rada dla miłośników drinków z palemką i animacji w systemie all inclusive. Tym możemy z czystym sercem polecić hotel Tiwi Beach Resort z bogatą, różnorodną i obfitą kuchnią i doskonałą, szybką i uprzejmą obsługą.
Jeśli kogoś interesuje tylko plaża, lepiej i taniej wybrać koralowe bogactwa chociażby płw synajskiego. Pobyt w Kenii bez safari lub co gorsza w ogóle bez wychodzenia poza hotel wydaje nam się zupełnie bez sensu.
Koszty (od osoby):
- przelot na trasie: Berlin – Frankfurt – Mombasa i zakwaterowanie w hotelu Tiwi Beach Resort przez 2 tygodnie, w systemie all inclusive : 1388 euro, (dziecko 909 euro)
- 4 dniowe samochodowe safari po Tsavo East, Amboseli i Tsavo West (3 noclegi): 550$ + 10$ za wstęp do wioski Masajskiej (w cenie wstępy do parków narodowych i rezerwatów)
- 2 dniowa wyprawa samochodowa do Lamu (1 nocleg): 220$
- 1 dniowe safari po Shimba Hills: 70$
- 1 dniowa wycieczka łodzią do Morskiego Parku Narodowego Wasini-Kisite: 100$
- 1 dniowe zwiedzanie Mombasy: 50$
Plan i koszt wszystkich wycieczek i safari ustaliliśmy mailem przed wyjazdem z lokalną, kenijską firmą:
TOP AFRICA SAFARIS
info@topafricasafaris.com
www.topafricasafaris.com
Przelot i hotel wykupiliśmy w Neckermannie. Można też wykupić w Neckermann opcję; tydzień w hotelu, tydzień na safari.
My nie korzystaliśmy z wycieczek fakultatywnych Neckermanna, zresztą te zaprezentowane na miejscu okazały się jednak droższe od tych z lokalnego biura podróży, nie było też wśród nich wycieczki do Lamu.
Jadąc do Kenii należy jeszcze uwzględnić wysokie koszty szczepień na żółtaczkę A i B, dur brzuszny, żółtą febrę, tężec i polio oraz koszt profilaktyki antymalarycznej np. lek Lariam (1 opakowanie 170zł)
Wydatki na miejscu to: napiwki oraz wydatki osobiste (głównie pamiątki)
Wnioski na przyszłość:
Jak widać właściwie 9 dni byliśmy w podróży, w tym 4 noclegi spędziliśmy w ogóle poza hotelem.
Dziś wiemy, że jeśli los pozwoli nam znów pojechać do Kenii wykupimy tylko przelot. Całą resztę: przejazdy, safari i wypoczynek np. na plaży Shela niedaleko Lamu powierzymy Top Africa Safaris. Oczywiście nie jest to rada dla miłośników drinków z palemką i animacji w systemie all inclusive. Tym możemy z czystym sercem polecić hotel Tiwi Beach Resort z bogatą, różnorodną i obfitą kuchnią i doskonałą, szybką i uprzejmą obsługą.
Jeśli kogoś interesuje tylko plaża, lepiej i taniej wybrać koralowe bogactwa chociażby płw synajskiego. Pobyt w Kenii bez safari lub co gorsza w ogóle bez wychodzenia poza hotel wydaje nam się zupełnie bez sensu.
Dodane komentarze
dorciakenia 2007-11-08 10:27:35
Super! I Zazdroszcze Tobie tego lamparta na safari. My będąc na Masai Mara widzieliśmy wszystko prócz chita! Bardzo ciekawa forma przekazu info! Pozdrawiambrokulek 2007-01-03 11:32:39
jestem pod wrazeniem...nic więcej...podziw...i wspaniały sposób pisania...tomekkepa 2006-11-19 13:28:29
Niezmiernie ciekawy artykuł. Bez owijania w bawełnę, konkretne i rzetelne informacje w ciekawej formie.szpilka 2006-10-20 14:09:59
bardzo fajny artykuł. Nie żadne tam wyprawy, eskapady, zdobywanie nowych szczytów tylko trzeźwe spojrzenie na swój sposób podróżowania jako bogaty biały!!Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.