Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Australia czyli twarzą w twarz z czerwonym lądem! > AUSTRALIA



…z zapisków podróżniczych…
TERRA AUSTRALIS INCOGNITA
(twarzą w twarz z czerwonym lądem )
Gdy byłem tym małym lokatym chłopaczkiem z podciągniętymi przez żółte szelki spodniami mój świat ograniczał się do ogrodowej piaskownicy, niewielkiego lasku graniczącego z płotem oraz kilku oddalonych zielonych pol i skarp...I gdy pewnego dnia zorientowałem się byłem już daleko, bardzo daleko ogolony na łyso w sześciokołowym autobusie pędzącym nocą przez Pustynie Wiktorii w Południowej Australii.
Nie mogłem spać, wkrótce miałem wyruszyć w kilkudziesięciu tysięczną odyseję do ojczystego kraju...wpierw samotnie przez czerwony ląd a później przez Orient. Spojrzałem na zegarek było po 5 nad ranem. Zrobiłem sobie herbatę taką siekę jak lubię, usiadłem przy stole i napisałem sms`a do Polski: ”Wyjeżdżam z Sydney, jadę przez Australię” . Była połowa sierpnia, środek australijskiej zimy, ale nie takiej jak w europie, tutaj średnia temperatura oscyluje wokół 15 C w dzień i 10 w nocy. Zostawiłem klucz z mieszkanie na stole, zgasiłem światło, wrzuciłem plecak na plecy i wyruszyłem przed siebie.
Melbourne
Na przystanku czekał na mnie ogromny autobus z grubym przeciwkangurowym grillem na przedzie. Okazałem bilet, wrzuciłem mój bagaż do luku i wygodnie zasiadłem w środku. Nie było nas wielu dosłownie kilku, udających się tego dnia do Melbourne. A dokąd dalej...?W końcu kierowca odpalił 10 litrowy silnik i powoli opuściliśmy płytę dworca autobusowego. Wyjeżdżając z centrum, przejechaliśmy przez monstrualny most Harbour Bridge. Szybko jeszcze rzuciłem okiem na operę Sydney, która stała we wschodzących promieniach słońca. Lecieliśmy cały dzień przez wyżynne rejony Nowej Południowej Walii(czasem mając krótkie postoje), które pokryte są setkami pastwisk, setkami owiec i setkami krów. Z nastaniem wieczora dobijamy do stanu Wiktorii i drugiego pod względem wielkości miasta Australii, Melbourne. Bywałem tu kilka miesięcy wcześniej na zawodach Formuły 1 więc bez mapy a raczej z mapą w głowie no i oczywiście z mym niebiesko granatowym plecakiem udaje się do zaprzyjaźnionego hostel`u. Przechodzę przez uśpione miasto, trochę tu inaczej niż w Sydney jak gdyby bardziej cicho, spokojnie. No i jestem na miejscu, w recepcji wykupuje dwie doby, zabieram pościel, klucz i idę do pokoju, a potem do łazienki by wziąć prysznic. Jeszcze jestem w stanie wykrzesać z siebie kilka sił, więc spaceruję wzdłuż rzeki, między drapaczami chmur oraz po parku. Gdy kładę się spać podliczam dzienny dystans, który wynosi zaledwie 880 kilometrów. Budzę się o świcie i pakuję kilka rzeczy do małego plecaka, małe śniadanko i biegnę na jedną z ulic w centrum. Tam jestem umówiony z przewodnikiem który zabierze mnie na Great Ocean Road. Busik dojeżdża lekko spóźniony i wraz z grupą nauczycieli z Chin wskakujemy do środka. Po drodze przejeżdżamy przez Torquay, miasto w którym to w latach `60 tych narodziły się dwie najsławniejsze firmy produkujące sprzęt i ubrania dla surferów: Ripcurl i Quicksilver. Wiele tu sklepów, butików i marketów, które sprzedają tą właśnie odzież. Niedaleko od miasta tuż u podnóży klifów znajduje się niepozorna plaża Bells Beach, na której od 1973 co roku są organizowane wielkanocne zawody surferskie. Wysokość fali w tym miejscu dochodzi maksymalnie do 5 metrów!!! Jakieś kilkanaście kilometrów dalej odwiedzamy starą latarnie morską usytuowaną na jednym z najwyższych wzniesień w tej okolicy. Spożywamy skromny lunch i pędzimy już nieformalnie zaczynającą się Great Ocean Road(w tłumaczeniu: Wspaniała Droga Oceaniczna) wijącą się wzdłuż malowniczego wybrzeża. W końcu docieramy do bramy gdzie faktycznie rozpoczyna się jedna z najwspanialszych dróg na świecie zbudowana przez żołnierzy zwolnionych z armii po Pierwszej Wojnie Światowej(całość tzn. ok. 90% wykonano za pomocą rąk, reszta przy użyciu materiałów wybuchowych). Jest to naprawde coś niesamowitego gdy można stanąć na krawędzi wapiennego urwiska o które nieustannie biją fale tworzące groty, wąwozy i łuki. Na twarzy czuć morski wiatr z odrobinami piasku a w oddali podziwiać zachodzące słońce....tak po prostu stać zamyślonym na południowym wybrzeżu Australii. Przede mną rozpościerał się niesamowity krajobraz, z kamiennymi figura z grupy dwunastu apostołów, o które rozbijały się bałwany morskie Oceanu Indyjskiego. Spotykani backpacker`si * i turyści ze zdziwieniem patrzyli na jedynego spotkanego Polaka i rozumiem ich bo nie napotkałem na mojej drodze żadnego z naszych. Również mój wiek wprawiał ich w zdumienie. A ja po prostu jechałem tam gdzie chciałem. Wracaliśmy już wieczorną porą, po drodze omijając swawolnie skakające kangury, nad nami ciemne niebo, rozjaśniane setkami gwiazd. Gdy dotarłem do hostelu w Melbourne, padłem na łóżko i z otwartymi oczami pomyślałem jutro Adelaide`a.
Adelaide
Budzik dzwonił swą nieznośną melodię, musiałem wstawać, umyć się i spakować mój skromy plecak, co zawsze zajmowało mi nie więcej niż 5 minut. Pożegnałem się z poznanym w pokoju Anglikiem, z uśmiechem na twarzy jak zawsze mówiąc powodzenia...i wyszedłem wrzucając plecak na siebie, szybkim krokiem przemierzając wczesno poranne Melbourne, doszedłem do Elizabeth Street gdzie znajdował się dworzec autobusowy a że byłem troszkę wcześniej siadłem na ziemii koło mej niebieskiej torby i włączyłem mp3...po dłuższej chwili nadszedł kierowca. Pokazałem bilet, wrzuciłem sprzęt do luku bagażowego a sam zająłem wygodne miejsce gdzieś z tyłu. Przez cały dzień wpatrywałem się w krajobraz zza drgającej autobusowej szyby. Kraina ta był inna, jakoś mniej zamieszkane. Owszem napotykałem jakieś farmy i pasące się bydło i mnóstwo zielono pagórkowatych pól. Na trasie mijam dziesiątki pociągów drogowych, zaprzężonych w minimum trzy naczepy. Późnym wieczorem przekraczam granice już trzeciego z australijskich stanów, wjeżdżam do Australii Południowej, za mną już przeszło 2200km...Wyciągam plecak i nie wiedząc dokąd się udać, idę przed siebie. Tuż przy dworcu znajdował się nieduży lecz bardzo kameralny hostel o nazwie Sunny więc wchodzę do środka i wykupuje najtańszą opcję noclegową. Kąpiel stawia mnie na nogi i decyduje się na małe zapoznanie z Adelajdą. Włóczę się bez celu, wchodząc i zaglądając to tu to tam. Przyciśnięty przez głód skręcam do jakiegoś fast food`a. Wracam i kładę się spać jutro mam cały dzień na odkrycie miasteczka. Tuż przed snem rozmawiam z Chińczykiem o Lechu Wałęsie. Wstaję tuż po 8 rano, zbieram się w sobie. Schodzę na darmowe śniadanie i tam poznaje Izraelczyka, który jest już w którymś z kolei miesiącu w podróży przez Antypody i co ciekawe jedzie tą samą trasą co ja lecz z przeciwnego kierunku. Szybko nawiązujemy wspólny kontakt i wyruszamy wspólnie w miasto wpierw wskakując w darmowy Travel Bus. Wpadamy do ogrodu botanicznego, który podobno zawiera dużo więcej okazów roślin niż sydneyowski, ale tylko podobno. Szybko też stamtąd znikamy i trafiamy do Narodowego Muzeum, które w swych kolekcjach ma wszystkie aborygeńskie cudeńka i nie tylko. Wspólną decyzją kierujemy się na jakiś nisko-budżetowy lunch więc wchodzimy do supermarketu Woolworths i bierzemy upieczone kurczaki, bułki oraz jakąś zieloną oranżadę...pycha, pycha! Popołudniem zawitaliśmy do fabryki czekolady Haigh`s, gdzie starsza pani oprowadziła nas i opowiedziała to i owo. Oczywiście nie obyło się bez degustacji produktów, które stanowiły doskonałe uzupełenie obiadu. Niestety czas mnie nagli i uciekam wpierw do sklepu by kupić coś na drogę(czekolada, wafelki i woda)a póżnej do hostelu na szybką kąpiel i po bagaż. Podszedłem do rogu, w którym stał mój niewielki bagaż zabrawszy go, szybkim krokiem udałem się na przystanek.
Alice Springs
Autobus z przyczepką(?)już czekał ale nie należał do tych nowoczesnych lecz takich z początków lat –80tych.Wrzuciłem bagaż do luku a sam zająłem miejsce. Do środka wszedł gościu ok. 50`tki z kapeluszem na głowie i długą brodą(jak z ZZ Top`u) i oznajmił; ”Let`s go to Alice Springs, mates” Odpalił silnik, wycofał i wrzucił bieg...a ja zasnąłem z lekko muzyczką w uszach. Gdy otworzyłem oczy zza oknem było ciemnawo a my zjeżdżaliśmy na postój. Wyskoczyłem na zewnątrz by rozprostować moje przydługie górne i dolne kończyny. Obróciłem się wokół siebie. Stałem na jakiejś stacji benzynowej w centrum jakiegoś miasta, w którym się nic specjalnie nie działo, tylko jakieś neony migały w jednym z pubów. Zdecydowałem, że przejdę się po mieście. W drodze spotkałem odurzonych młodych aborygenów, którzy skutecznie przekonali mnie, że miło tu widziany raczej nie jestem. A że oszczepem lub strzałą a tym bardziej bumerangiem oberwać nie chciałem wiec pokornie wróciłem na pseudo dworzec. Usiadłem na krawężniku i zadumałem się nad tym gdzie ja w ogóle jestem. Kierowca przepakowywał przyczepkę, w której transportował pocztę, aktualną prasę oraz drobne artykuły spożywcze i chemiczne. Czasami tak po prostu zatrzymywał się na pustkowiu i zostawiał jeden, z worków w takiej niewielkiej metalowej skrzynce, do której miał klucze. Wędrowaliśmy setkami kilometrów a przez szybę można było zobaczyć tylko nicość Wielkiej Pustyni Wiktorii. Tych kilku podróżujących ze mną osób ucinało sobie niewygodne drzemki na wysiedzianych przez czas fotelach a ja słuchając „Wherever I may roam” Metallicy dołączyłem do nich. Gdy otworzyłem oczy i znów spojrzałem za okno pędzącego autokaru oczarował mnie wschód słońca nad wysuszonymi terenami już następnego stanu: Terytorium Północnego. Zostało jeszcze kilka godzin, by dotrzeć do Alice Springs. Kiedy około południa byliśmy prawie na miejscu, moja komórka odzyskała zasięg. Szybko dostałem wiadomość od eM`a, ze już dotarł. Wjechaliśmy w przełęcz w skalistych górach MacDonnella, w którym wciśnięte jest miasto. Wyskoczyłem z autobusu i wyrzuciłem plecak na chodnik. Zawiało sucho gorącym pustynnym powietrzem interioru...miałem już prawie 4000 kilometrów na karku. W oddali widziałem zbliżającego się Marcina z którym znamy się od dzieciństwa. Przyleciał z Sydney by choć przez chwilkę potowarzyszyć mi by tak naprawdę pożegnać się bo wnet będę opuszczał Antypody. Lokujemy się w hotelu , biorę relaksujący prysznic i wspólnie wyruszamy do centrum. Powstałe w 1888 roku miasto skupia ok. 27 tysięcy mieszkańców z czego jedną dziesiątą stanowią aborygeni. Tym samym jest to największe skupisko ludności w promieniu 1500 kilometrów. Chodzimy uliczkami zatrzymując się co chwilę u złocistego wodopoju. W okolicznym supermarkecie kupujemy lunch w postaci upieczonego kurczaka i pędzimy na Wzgórze Anzac zwane przez tubylców „Untyeyetueueye”. Gdy jesteśmy już na szczycie zasiadamy biorąc kurcze w ręce i niczym w kinie oglądamy niepowtarzalny show jaki daje nam zachodzące słońce. Niebo przybiera zachwycające kolory żółci i czerwieni. Wnet całe przedstawienie się kończy a nad nami pojawia ciemne niebo z tysiącami gwiazd. Powoli zbieramy się i po drodze zatrzymuje się w klimatycznym pubie motocyklowym gdzie popijając tutejsze trunki rozmawiamy do późna, podgryzając darmowe orzeszki. W międzyczasie za sprawą wizji nasz dobry kumpel, Bucz podgląda nas na internecie więc pijemy i jego zdrowie. Wracamy do hotelu troszkę znieczuleni. Gdy się o 6 rano budzimy natychmiast pakujemy cały nasz bałagan, jemy skromne i niechciane śniadanie i lecimy na GreyHound`a.
Yulara
Punktualnie podjeżdża po nas ogromny autokar, wrzucamy plecaki i wskakujemy ale jakoś w złym samopoczuciu po zjedzeniu nadmiaru orzeszków. Toczymy się w stronę świętej aborygeńskiej góry .Zasypiamy! Tuż zaraz po środku dnia na horyzoncie wyłania się czerwona góra i o 1 PM po 400 kilometrach zostajemy wyrzuceni w Yulara Resort. Szybko pakujemy się do jakiegoś przypadkowego autokaru, który leci na lotnisko. Na miejscu wypożyczamy zarezerwowany samochód ale nie taki zwyczajny lecz ogromnego terenowego Nissan`a Patrol`a. Odpalamy, wrzucamy bieg i spod maski słyszymy charakterystyczny dla diesla klekot. Tak, jedziemy w stronę symbolu australijskiego interioru. Po drodze kupujemy za całe $25 bilety wstępu do parku Uluru-Kata Tjuta . Należy nadmienić, iż miejsce to jest wpisane w listę Unesco. W końcu się wyłania przepiękna, olbrzymia skała będąca drugim pod względem wielkości monolitem na świecie. Powoli objeżdżamy cały monolit, którego obwód wynosi 8 kilometrów. Szybko i spontanicznie decydujemy się na zdobycie góry. Wbiegamy, mijając po kolei wolno-chodzących turystów. W połowie dostajemy naprawdę w kość i padamy na ścianę Uluru, próbując złapać oddech. Czuje jak mi serce chce wyskoczyć z klatki piersiowej. Niestety z każdym następnym metrem wejście okazuje się coraz bardziej strome. Powolnym już krokiem, trzymając się łańcuchów wdrapujemy się na prawie-szczyt. Ziejąca potęgą skała ma ponad 318 metrów wysokości a w ziemię zagłębiona jest na 2,5 kilometra. Widok na czerwony niekończący się outback *( później jeszcze wyjaśnię co to) jest oszałamiający. Tymczasem mocno przygrzewa nam słońce. Wydawałoby się, że wchodzenie będzie trudniejsze ale okazuje się odwrotnie, że schodzenie jest bardziej czasochłonne i męczące. Prawie cały czas musimy trzymać się łańcuchów asekurując się wzajemnie. Dochodzimy do naszego wozu i odpoczywamy prze dłuższą chwilkę. Dzień szybko się kończy a my kierujemy się na punkt widokowy by poczekać na zachód słońca. Na parkingu gdzie się zatrzymaliśmy co chwilę przybywają samochody. Głównie są to nieduże van`iki i kombiki prowadzone przez młodych śmiałków, którzy okrążają dziki ląd. Zdarzają się i campervany prowadzone przez starszych i zamożniejszych. Siedząc na ogromnym zderzaku naszej terenówy w zdumieniu wpatrujemy się w Uluru, które zmienia kolory pod wpływem zachodzącego słońca przybierając odcienie czerwonego, pomarańczowego, różowego aż kończąc na szarym. Całe widowisko trwa mniej niż pół godziny, ale jest warte przejechania tych wszystkich kilometrów. Wskakujemy na siedzenia i mkniemy przez wysuszone tereny, nad którymi powoli zostaje zaciągnięta nocna kurtyna. Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się na pustynnym kempingu Mount Ebenezer Roadhouse. Wyjeżdżamy jeszcze raz by pozbierać troszkę chrustu. Em prowadząc oświetla mi drogę a ja zbieram gałązki uprzednio kopiąc je, czy nie są one czasem wężami, grrrr! Wracamy i robimy małego grilla, później rozpalamy malutkie ognisko, przy którym otwieramy butelkę whisky. Tak siedząc, sącząc i patrząc się w jęzory ognia rozmawiamy. Nad nami niezapomniany widok gwieździstego nieba na którym przebiega wyraźna droga mleczna. Co pewien czas obserwując spadające gwiazdy. Gdy ognisko gaśnie my kładziemy się w Patrolu. Po kilku godzinach otwieram zaspane oczy, patrząc przez zaparowane szyby dostrzegam wschód słońca myśle; ”tak to najwyższa pora by wstawać” jest po szóstej rano. Zbieramy nasze czterokołowe obozowisko i tuż przed wyjazdem otwieramy jeszcze mapę planując trasę przez outback. Wrzucamy bieg i z „tubą” pędzimy przez asfaltowe drogi, które wnet przemieniają się w charakterystyczne rudawe piaski, których kolor pochodzi od obficie występujących w tych rejonach tlenków żelaza. W tumanach kurzu z niezapomnianą radością wciskamy pedał w podłogę. Lecimy przez typowo australijski interior , mijając wraki samochodów oraz potrącone i wyżarte od środka przez mrówki zwierzęta. Gdy na prędkościomierzu ok. 100 km/h nagle z zarośli wybiega dwu metrowy struś, ostro hamując ocieramy się zderzakiem o jego pióra uffff. Później jeszcze spotykamy mnóstwo dzikich australijskich stworów. Wolno skaczące kangury, stada wielbłądów które dotarły tu wraz z afgańskimi poganiaczami stają się normą. Wokół nas nie ma dosłownie nic. Jak dotychczas minęliśmy tylko jedną farmę i jakieś auto, za kółkiem którego była samotnie jadąca kobieta. Samochód mknął super do czasu gdy półprzypadkiem wpadam na piaskową wydmę. Nissan zawiesza się na podwoziu, dwa z kół się nie kręcą, jedno opada w wykopaną dziurę, ostatnie coś jeszcze spod siebie wyskrobuje. Stoimy na środku pustkowia, w promieniu 150 kilometrów nie ma żadnej osady, nie mamy zasięgu w komórach, auto nie jest wyposażone w wyciągarkę. Słońce ostro daje o sobie znak a my mamy tylko kilka litrów wody. W końcu za kierownicą siada eM ja próbuje podnieść i wypchnąć Patrola, który jednak uparcie tkwi po osie w piasku. Pcham, pcham i...nic! Ciężko ruszyć kilkutonowy zakopany pojazd! Wkładam znalezioną belkę pod koło i próbuje podważyć ale też jakoś nie pomaga. W końcu wskakuję na zderzak i zaczynam silnie skakać by koła złapały przyczepność. O dziwo pomaga i powolutku wytaczamy się na drogę. Wtedy przypomina mi się przypadkiem przeczytany cytat: ”Soon you will learn respect to this land ” .Powinienem nauczyć się szacunku już na samym początku gdy byłem na jednej z sydney`owskich plaży. Zostałem poturbowany i wyrzucony na brzeg przez ogromną falę. Kręgosłup rwał mnie przez cały tydzień! W każdym bądź razie outback pokazał swoje prawdziwe oblicze, pokazał że lepiej z nim nie zadzierać. Dlatego od tej pory pędzimy tylko przed siebie nie zjeżdżając na pobocza. Wpadamy na główną drogę gdzie w przydrożnym pub`ie Kulgerh Roadhouse zamawiamy typowego burger`a z frytkami. Na asfalcie długo nie bywamy bo wnet odbijamy na następny przełaj. Znów tumany kurzu unoszą się za autem, które pływa po szutrowo-piaskowej nawierzchni Niepewnie wjeżdżamy w aborygeński rezerwat .Dodajemy gazu bo dzień się kończy i jesteśmy już w Wataraka czyli Kings Cayon. Lądujemy na przypadkowym kempingu, parkujemy furę i wygrzebujemy resztki jedzenia z bagażnika, które służy nam za kolację. Koło nas jakieś dziadki smażą kurczaki na grillu a my twardo pożywiamy się śledziami z puszki, wysuszonym chlebem i resztkami sera. Siadamy na ławce, otwieramy naszego Jaśka Wędrowniczka, odpalamy kubańskie cygaro i rozmawiamy jak za dawnych czasów, będąc w Polsce gdy jeszcze mieliśmy naście lat... Wczesnym rankiem odpalamy silnik w Nissan`ie i wyjeżdżamy w drogę powrotną do Yulara Resort .W międzyczasie jakiś kangur przemyka przed maską. Około godziny 10 docieramy do Ayers Rock siedzimy i poraz ostatni podziwiamy cud natury. Wnet będą na nas czekać samoloty w rożne strony więc oddajemy naszego ulubieńca, którym nakręciliśmy przeszło 1000 kilometrów(za mną już 5500km). Chwile rozmawiamy na lotnisku rozpoznając stewarda który obsługiwał nas w samolocie do Nowej Zelandii(co za zbieg okoliczności). Uściskiem dłoni żegnamy się.
Cairns
O 12.45 zapięty i ściśnięty w samolocie wzbijam się w niebieściutkie niebo i po 3 godzinach zmieniam strefę, zarazem czasową jak i klimatyczną lądując na północno wschodnim wybrzeżu Queensland, piątym australijskim stanie . Z plecaka wygrzebuje adres hostelu w którym wykupiłem sobie zakwaterowanie i busikiem pędzę przez palmami porośnięte ulice Cairns. Na miejscu dostaję klucz do pokoju, który dzielę z Holendrem i Izraelką, którzy właśnie przygotowywali się do podróży dookoła Australii starym kombikiem marki Ford. Później dołączyła jakaś Finka a po niej Irlandczyk. Z każdym wymieniam doświadczenia odnośnie podróżowania po Antypodach. Tymczasem zbieram się i idę sobie do centrum coś zjeść. Trafiam do Woolshed`u najsławniejszego backpacker`sowego pubu w mieście gdzie można dobrze zjeść i przy okazji spotkać podróżników z całego świata. Później włóczę się samotnie wybrzeżem, pogrążony w refleksjach obserwuje lądujące na zatoce pelikany. Wracam do mej kwatery bo muszę wypocząć i naładować baterie na jutrzejszy dzień. Dnia następnego rozpoczynam tygodniowy kurs nurkowania (Open Water Diver). Wstaję, pakuję się, zjadam lekkie śniadanie by się niepotrzebnie nie przejeść i wskakuje w busika podstawionego przez firmę organizującą kurs. W sumie nie ma się co głebiej rozpisywać nad tym co robiłem przez pierwsze dwa dni na basenie, ponieważ była to teoria oraz proste ćwiczenia związane z obsługą całego sprzętu jak, skoki, zejścia pod wodę itd. Podsumowaniem tych dwóch dni był egzamin pisemny, który uprawniał do wypłynięcia na otwartą wodę. Tak też trzeciego dnia kursu zostałem zabrany busikiem a później katamaranem na odległa o ok. 1,5 godziny rafę koralową. Dzień zapowiadał się znakomicie! W końcu wrzuciłem sprzęt na siebie, skoczyłem ze statku, z kilku metrów w wodę i zanurzyłem się w podwodny świat. Niesamowite, przekolorowe ławice ryb, które tak samo jak i ja były mną zainteresowane, podpływały, obserwowały. Trzeba było również uważać by nie dotknąć i nie połamać wszechobecnej Rafy Koralowej , która jest największym organizmem na ziemi. Na samym początku miałem małe problemy ze złapaniem odpowiedniego oddechu, do ustawienia sprzętu by stać się neutralnym(to znaczy nie tonącym i nie wynurzającym się)ale w końcu się udało i mogłem zejść wpierw kilka metrów w dół. Na niedużej podwodnej plaży wykonywaliśmy ćwiczenia zręcznościowe, które były potrzebne do zaliczenia egzaminu. W końcu się udało i dostaliśmy zezwolenie wraz z moim niemieckim kumplem na wykonanie samodzielnych zanurzeń. W pokoju kapitana zapoznaliśmy się z mapą podwodnego świata a chwile później byłem już zanurzony. W oddali zauważyliśmy kilkumetrowego rekina, który ucinał sobie „drzemkę” na dnie. Staraliśmy się zejść jak najniżej by dokładnie mu się przyjrzeć lecz zostaliśmy wyczuci i rekin odpłynął w siną dal. Następne zejścia były nie mniej ekscytujące za sprawą płaszczki, zółwia morskiego oraz już wcześniej wspomnianych niezliczonych ilości kolorowych ryb (ok. 2-2.5 metra długości).Czasem jakiś potwór krył się pomiędzy skałami w ciemnościach. Mój czas w Cairns się kończył, zrobiłem to co chciałem czyli zanurkowałem w Wielką Rafę Koralową, stając się pełnowartościowym nurkiem. Z poznanym Niemcem umówiliśmy się ze spotkamy się w Autobusie, który za kilka dni będzie wyjeżdżał do Airlie Beach.
Mission Beach
Ja natomiast pewnego wczesnego ranka spakowałem swój plecak, opuściłem hostel i udałem się autokarem w stronę niedużej miejscowości zwanej Mission Beach. Zjeżdżaliśmy ostrymi serpentynami przez deszczowy las tropikalny aż w końcu dotarliśmy do mieściny. Wyrzuciłem mój plecak z luku i pierwszym lepszym busem zabrałem się do rodzinnego hostelu położonego tuż nad plażą. Byłoby cudnie, niezapomnianie gdyby nie ta pogoda-cały czas padało-i z mojego przepięknego planu nic nierobienia na plaży nic nie wyszło. Marzyło mi się powygrzewać w słoneczku, wskoczyć w jakąś dostępną falę a tu co? Deszcz! Deszcz i jeszcze raz deszcz! Więc ubrałem kurtkę przeciwdeszczową i wybrałem się na spacer. Plaża jest jak z bajki, dosłownie palmy kokosowe wchodzą na piasek który graniczy z Morzem Koralowym. Same kokosy pałętają się pod nogami, można je pozbierać i rozłupać używając ogromnego dziadka kokosowego, który tam się znajduje. Natomiast w tropikalnych lasach, które otaczają miasteczko, żyje jeden z rzadszych ptaków zwany kazuarem. Spotkanie się z nim w buszu, powinno skończyć się jednym: ucieczką! Siła z jaką kopie może rozedrzeć ludzką klatkę piersiową. Wielkością przypomina strusia lecz rejon, w którym występuje jest całkowicie odmienny wilgotny a nie suchy. Ponadto charakteryzuje się bajecznymi kolorami. Niestety pogoda nie dopisuje wiec pakuje się i wskakuje w autobus pędzący na południe wybrzeża.
Airlie Beach
W środku spotykam się z Jensem i o dziwo słowenką, którą też poznałem na kursie. Cały czas mkniemy przez lub wzdłuż lasów deszczowych, po drodze przejeżdżając przez zalane drogi. W końcu wieczorem docieramy do Airlie Beach i wspólnie zabieramy się do hostelu w centrum. Jak zawsze szybka kąpiel, która stawia na nogi i wychodzimy by zjeść jakąś kolacje. Niestety miasto jakoś już w połowie uśpione tylko MacDonalds i knajpa pod naszym hostelem były otwarte. Wybieramy fast food`a i idziemy spać. Następnego dnia wstajemy o świcie, zjadając podróżnicze śniadanko i wybieramy się na całodniowy rejs wokół archipelagu Whitsundays. Wskakujemy na ok. 10 osobową łódź. Dwa silniki zostają odpalone i już łapiemy pęd powietrza, szybko mknąc po wodzie mijamy kolejne wyspy. Po ok. godzinie zatrzymujemy się na Hook Islands, wdrapujemy się na górę by rzucić okiem na aborygeńskią grotę, w której znajdują się ichniejsze malowidła sprzed 2000 lat przedstawiające australijskie zwierzęta. Odbijamy od brzegu i ukierunkowujemy się na Border Islands. Zatrzymujemy się kilkadziesiąt metrów od brzegu, wrzucamy kotwicę do wody i zabierając sprzęt do tak zwanego snorkeling`u wskakujemy i nurkujemy w tutejszej rafie, której głębokość waha się pomiędzy 5-10 metrami. Pomimo tego, iż mam tylko podstawową maskę, rurkę i płetwy, z łatwością wypatruje prawdziwe rarytasy rafy koralowej. Próbuję dogonić żółwia morskiego lecz ten szybko i zwinnie umyka mi w dal. Rekin tylko przemknął gdzieś po dnie za to płaszczka z gracją machając powoli swoimi „skrzydłami” pozwalała mi nacieszyć się jej widokiem. Nie wspominam już o stadach wolnopływających ryb. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że udało mi się spotkać te zwierzęta podczas jednego nurkowania i to jeszcze bez specjalnego sprzętu. Wskakujemy na motorówę i szybko odpływamy w stronę Whitsunday Island, największej wyspy w tej grupie. Będąc już niedaleko niej, rozpostarł się bajeczny widok Whiteheaven Beach, przepięknej plaży z bieluteńkim piaskiem. Zeskakujemy na brzeg i...hmmm, jest to jedno z tych niewielu, niezapomnianych miejsc, do których chciałoby się wrócić lecz chyba już...nie w mej australijskiej samotności. Słońce cudnie praży a ja leże na piasku, tak całkowicie bez żadnych myśli wpatruje się w kilka chmur na niebie. Jeszcze z lekka mokry po małej kąpieli w krystalicznej wodzie, słucham załadowanego tylko dobrą rock`ową muzyką mp3`jacza.Oczywiście musiał być załadowany Metallica, Guns`ami czy Paradise Lost`em etc. Zerkam na zegarek jest póżno i dosłownie zaraz mamy odpływać wiec szybkim skokiem podrywam się na nogi i biegnę w stronę odpływającej motorówy. Macham, zostaje zauważony (ale jak mogliby mnie zostawić na bezludnej wyspie?) w końcu podpływam i wskakuje na mini pokład myśląc sobie ”Co za banda looser`ów”. Pomijając ten fakt jesteśmy już w drodze do lądu po drodze spotykamy jeszcze jedną motorówkę i wspólnie gonimy się skacząc po falach. Siedzę na bocznej stronie, co chwilę jestem ochlapywany przez odbijające się fale, kilka razy asekuruje się linami by nie wypaść za burtę (bo pewnie by mnie tam zostawili) Docieramy do lądu tego właściwego, zeskakuje i lecę na jakiś obiad w centrum, bo głód coś mnie przyciskał. W jakiejś fast food`owej restauracji spełniam chwilowe marzenia mojego żołądka. Wieczorkiem wyskakuje na miasto spotykam się z Mają- słowenką i pewną abstrakcyjną kochającą tatuaże Francuzką. Popijamy, gramy w bilarda i kończymy spotkanie rozmawiając nad laguną. Nazajutrz nie pozostaje mi już wiele do robienia jak tylko spakowanie się i wieczorkiem powrót do oddalonego Sydney. Wstaję więc rano, pakuję sprzęty, zostawiam w przechowalni i cały dzień włóczę się po mieście, zachodząc w różne bardziej lub mniej urocze miejsca. Pływam w lagunie, opalami się oparty o palmę aż w końcu podjeżdża busik, który zabiera mnie na lotnisko w Proserpine. Po drodze jeszcze jakiś kangur- samobójca wyskakuje na drogę ale zgrabnie go omijamy. Po 3-godzinnym locie zataczam koło nad nocnym miastem, widząc oświetlony Harbour Bridge oraz „spiczaste żagle” sydney`owskiej opery. Patrząc na to z góry ogarnia mnie refleksja, że wnet opuszczam miasto w którym spędziłem ostatnie kilkanaście miesięcy.
Za mną ponad 10 tysięcy kilometrów, przeszło dwu tygodniowa samotna tułaczka wszystkimi środkami transportu przez dziką Australie. To jest właśnie to czego potrzebuje młodość, samotnego wyzwolenia, przemyślenia wielu spraw i jakiegoś wewnętrznego spełnienia dziecięcych fantazji podróżowania palcem po mapie...Kilka dni później przepakowałem, przeprałem mój ekwipunek i wyruszyłem na Daleki Wschód, do Azji...
Grzegorz Mieczysław Bógdoł
Backpacker- człowiek podróży, zazwyczaj samotnej tułaczki, realizujący drogę za pomocą skromnych, zapracowanych funduszy.
Outback- rozległy rejon zajmujący większą część Australii, charakteryzujący się czerwonymi piaskami, bezludziem, wysokimi temperaturami i skromnymi opadami.
Hostel- zazwyczaj przyjazne miejsce noclegowe dla każdego niezamożnego podróżnika
TERRA AUSTRALIS INCOGNITA
(twarzą w twarz z czerwonym lądem )
Gdy byłem tym małym lokatym chłopaczkiem z podciągniętymi przez żółte szelki spodniami mój świat ograniczał się do ogrodowej piaskownicy, niewielkiego lasku graniczącego z płotem oraz kilku oddalonych zielonych pol i skarp...I gdy pewnego dnia zorientowałem się byłem już daleko, bardzo daleko ogolony na łyso w sześciokołowym autobusie pędzącym nocą przez Pustynie Wiktorii w Południowej Australii.
Nie mogłem spać, wkrótce miałem wyruszyć w kilkudziesięciu tysięczną odyseję do ojczystego kraju...wpierw samotnie przez czerwony ląd a później przez Orient. Spojrzałem na zegarek było po 5 nad ranem. Zrobiłem sobie herbatę taką siekę jak lubię, usiadłem przy stole i napisałem sms`a do Polski: ”Wyjeżdżam z Sydney, jadę przez Australię” . Była połowa sierpnia, środek australijskiej zimy, ale nie takiej jak w europie, tutaj średnia temperatura oscyluje wokół 15 C w dzień i 10 w nocy. Zostawiłem klucz z mieszkanie na stole, zgasiłem światło, wrzuciłem plecak na plecy i wyruszyłem przed siebie.
Melbourne
Na przystanku czekał na mnie ogromny autobus z grubym przeciwkangurowym grillem na przedzie. Okazałem bilet, wrzuciłem mój bagaż do luku i wygodnie zasiadłem w środku. Nie było nas wielu dosłownie kilku, udających się tego dnia do Melbourne. A dokąd dalej...?W końcu kierowca odpalił 10 litrowy silnik i powoli opuściliśmy płytę dworca autobusowego. Wyjeżdżając z centrum, przejechaliśmy przez monstrualny most Harbour Bridge. Szybko jeszcze rzuciłem okiem na operę Sydney, która stała we wschodzących promieniach słońca. Lecieliśmy cały dzień przez wyżynne rejony Nowej Południowej Walii(czasem mając krótkie postoje), które pokryte są setkami pastwisk, setkami owiec i setkami krów. Z nastaniem wieczora dobijamy do stanu Wiktorii i drugiego pod względem wielkości miasta Australii, Melbourne. Bywałem tu kilka miesięcy wcześniej na zawodach Formuły 1 więc bez mapy a raczej z mapą w głowie no i oczywiście z mym niebiesko granatowym plecakiem udaje się do zaprzyjaźnionego hostel`u. Przechodzę przez uśpione miasto, trochę tu inaczej niż w Sydney jak gdyby bardziej cicho, spokojnie. No i jestem na miejscu, w recepcji wykupuje dwie doby, zabieram pościel, klucz i idę do pokoju, a potem do łazienki by wziąć prysznic. Jeszcze jestem w stanie wykrzesać z siebie kilka sił, więc spaceruję wzdłuż rzeki, między drapaczami chmur oraz po parku. Gdy kładę się spać podliczam dzienny dystans, który wynosi zaledwie 880 kilometrów. Budzę się o świcie i pakuję kilka rzeczy do małego plecaka, małe śniadanko i biegnę na jedną z ulic w centrum. Tam jestem umówiony z przewodnikiem który zabierze mnie na Great Ocean Road. Busik dojeżdża lekko spóźniony i wraz z grupą nauczycieli z Chin wskakujemy do środka. Po drodze przejeżdżamy przez Torquay, miasto w którym to w latach `60 tych narodziły się dwie najsławniejsze firmy produkujące sprzęt i ubrania dla surferów: Ripcurl i Quicksilver. Wiele tu sklepów, butików i marketów, które sprzedają tą właśnie odzież. Niedaleko od miasta tuż u podnóży klifów znajduje się niepozorna plaża Bells Beach, na której od 1973 co roku są organizowane wielkanocne zawody surferskie. Wysokość fali w tym miejscu dochodzi maksymalnie do 5 metrów!!! Jakieś kilkanaście kilometrów dalej odwiedzamy starą latarnie morską usytuowaną na jednym z najwyższych wzniesień w tej okolicy. Spożywamy skromny lunch i pędzimy już nieformalnie zaczynającą się Great Ocean Road(w tłumaczeniu: Wspaniała Droga Oceaniczna) wijącą się wzdłuż malowniczego wybrzeża. W końcu docieramy do bramy gdzie faktycznie rozpoczyna się jedna z najwspanialszych dróg na świecie zbudowana przez żołnierzy zwolnionych z armii po Pierwszej Wojnie Światowej(całość tzn. ok. 90% wykonano za pomocą rąk, reszta przy użyciu materiałów wybuchowych). Jest to naprawde coś niesamowitego gdy można stanąć na krawędzi wapiennego urwiska o które nieustannie biją fale tworzące groty, wąwozy i łuki. Na twarzy czuć morski wiatr z odrobinami piasku a w oddali podziwiać zachodzące słońce....tak po prostu stać zamyślonym na południowym wybrzeżu Australii. Przede mną rozpościerał się niesamowity krajobraz, z kamiennymi figura z grupy dwunastu apostołów, o które rozbijały się bałwany morskie Oceanu Indyjskiego. Spotykani backpacker`si * i turyści ze zdziwieniem patrzyli na jedynego spotkanego Polaka i rozumiem ich bo nie napotkałem na mojej drodze żadnego z naszych. Również mój wiek wprawiał ich w zdumienie. A ja po prostu jechałem tam gdzie chciałem. Wracaliśmy już wieczorną porą, po drodze omijając swawolnie skakające kangury, nad nami ciemne niebo, rozjaśniane setkami gwiazd. Gdy dotarłem do hostelu w Melbourne, padłem na łóżko i z otwartymi oczami pomyślałem jutro Adelaide`a.
Adelaide
Budzik dzwonił swą nieznośną melodię, musiałem wstawać, umyć się i spakować mój skromy plecak, co zawsze zajmowało mi nie więcej niż 5 minut. Pożegnałem się z poznanym w pokoju Anglikiem, z uśmiechem na twarzy jak zawsze mówiąc powodzenia...i wyszedłem wrzucając plecak na siebie, szybkim krokiem przemierzając wczesno poranne Melbourne, doszedłem do Elizabeth Street gdzie znajdował się dworzec autobusowy a że byłem troszkę wcześniej siadłem na ziemii koło mej niebieskiej torby i włączyłem mp3...po dłuższej chwili nadszedł kierowca. Pokazałem bilet, wrzuciłem sprzęt do luku bagażowego a sam zająłem wygodne miejsce gdzieś z tyłu. Przez cały dzień wpatrywałem się w krajobraz zza drgającej autobusowej szyby. Kraina ta był inna, jakoś mniej zamieszkane. Owszem napotykałem jakieś farmy i pasące się bydło i mnóstwo zielono pagórkowatych pól. Na trasie mijam dziesiątki pociągów drogowych, zaprzężonych w minimum trzy naczepy. Późnym wieczorem przekraczam granice już trzeciego z australijskich stanów, wjeżdżam do Australii Południowej, za mną już przeszło 2200km...Wyciągam plecak i nie wiedząc dokąd się udać, idę przed siebie. Tuż przy dworcu znajdował się nieduży lecz bardzo kameralny hostel o nazwie Sunny więc wchodzę do środka i wykupuje najtańszą opcję noclegową. Kąpiel stawia mnie na nogi i decyduje się na małe zapoznanie z Adelajdą. Włóczę się bez celu, wchodząc i zaglądając to tu to tam. Przyciśnięty przez głód skręcam do jakiegoś fast food`a. Wracam i kładę się spać jutro mam cały dzień na odkrycie miasteczka. Tuż przed snem rozmawiam z Chińczykiem o Lechu Wałęsie. Wstaję tuż po 8 rano, zbieram się w sobie. Schodzę na darmowe śniadanie i tam poznaje Izraelczyka, który jest już w którymś z kolei miesiącu w podróży przez Antypody i co ciekawe jedzie tą samą trasą co ja lecz z przeciwnego kierunku. Szybko nawiązujemy wspólny kontakt i wyruszamy wspólnie w miasto wpierw wskakując w darmowy Travel Bus. Wpadamy do ogrodu botanicznego, który podobno zawiera dużo więcej okazów roślin niż sydneyowski, ale tylko podobno. Szybko też stamtąd znikamy i trafiamy do Narodowego Muzeum, które w swych kolekcjach ma wszystkie aborygeńskie cudeńka i nie tylko. Wspólną decyzją kierujemy się na jakiś nisko-budżetowy lunch więc wchodzimy do supermarketu Woolworths i bierzemy upieczone kurczaki, bułki oraz jakąś zieloną oranżadę...pycha, pycha! Popołudniem zawitaliśmy do fabryki czekolady Haigh`s, gdzie starsza pani oprowadziła nas i opowiedziała to i owo. Oczywiście nie obyło się bez degustacji produktów, które stanowiły doskonałe uzupełenie obiadu. Niestety czas mnie nagli i uciekam wpierw do sklepu by kupić coś na drogę(czekolada, wafelki i woda)a póżnej do hostelu na szybką kąpiel i po bagaż. Podszedłem do rogu, w którym stał mój niewielki bagaż zabrawszy go, szybkim krokiem udałem się na przystanek.
Alice Springs
Autobus z przyczepką(?)już czekał ale nie należał do tych nowoczesnych lecz takich z początków lat –80tych.Wrzuciłem bagaż do luku a sam zająłem miejsce. Do środka wszedł gościu ok. 50`tki z kapeluszem na głowie i długą brodą(jak z ZZ Top`u) i oznajmił; ”Let`s go to Alice Springs, mates” Odpalił silnik, wycofał i wrzucił bieg...a ja zasnąłem z lekko muzyczką w uszach. Gdy otworzyłem oczy zza oknem było ciemnawo a my zjeżdżaliśmy na postój. Wyskoczyłem na zewnątrz by rozprostować moje przydługie górne i dolne kończyny. Obróciłem się wokół siebie. Stałem na jakiejś stacji benzynowej w centrum jakiegoś miasta, w którym się nic specjalnie nie działo, tylko jakieś neony migały w jednym z pubów. Zdecydowałem, że przejdę się po mieście. W drodze spotkałem odurzonych młodych aborygenów, którzy skutecznie przekonali mnie, że miło tu widziany raczej nie jestem. A że oszczepem lub strzałą a tym bardziej bumerangiem oberwać nie chciałem wiec pokornie wróciłem na pseudo dworzec. Usiadłem na krawężniku i zadumałem się nad tym gdzie ja w ogóle jestem. Kierowca przepakowywał przyczepkę, w której transportował pocztę, aktualną prasę oraz drobne artykuły spożywcze i chemiczne. Czasami tak po prostu zatrzymywał się na pustkowiu i zostawiał jeden, z worków w takiej niewielkiej metalowej skrzynce, do której miał klucze. Wędrowaliśmy setkami kilometrów a przez szybę można było zobaczyć tylko nicość Wielkiej Pustyni Wiktorii. Tych kilku podróżujących ze mną osób ucinało sobie niewygodne drzemki na wysiedzianych przez czas fotelach a ja słuchając „Wherever I may roam” Metallicy dołączyłem do nich. Gdy otworzyłem oczy i znów spojrzałem za okno pędzącego autokaru oczarował mnie wschód słońca nad wysuszonymi terenami już następnego stanu: Terytorium Północnego. Zostało jeszcze kilka godzin, by dotrzeć do Alice Springs. Kiedy około południa byliśmy prawie na miejscu, moja komórka odzyskała zasięg. Szybko dostałem wiadomość od eM`a, ze już dotarł. Wjechaliśmy w przełęcz w skalistych górach MacDonnella, w którym wciśnięte jest miasto. Wyskoczyłem z autobusu i wyrzuciłem plecak na chodnik. Zawiało sucho gorącym pustynnym powietrzem interioru...miałem już prawie 4000 kilometrów na karku. W oddali widziałem zbliżającego się Marcina z którym znamy się od dzieciństwa. Przyleciał z Sydney by choć przez chwilkę potowarzyszyć mi by tak naprawdę pożegnać się bo wnet będę opuszczał Antypody. Lokujemy się w hotelu , biorę relaksujący prysznic i wspólnie wyruszamy do centrum. Powstałe w 1888 roku miasto skupia ok. 27 tysięcy mieszkańców z czego jedną dziesiątą stanowią aborygeni. Tym samym jest to największe skupisko ludności w promieniu 1500 kilometrów. Chodzimy uliczkami zatrzymując się co chwilę u złocistego wodopoju. W okolicznym supermarkecie kupujemy lunch w postaci upieczonego kurczaka i pędzimy na Wzgórze Anzac zwane przez tubylców „Untyeyetueueye”. Gdy jesteśmy już na szczycie zasiadamy biorąc kurcze w ręce i niczym w kinie oglądamy niepowtarzalny show jaki daje nam zachodzące słońce. Niebo przybiera zachwycające kolory żółci i czerwieni. Wnet całe przedstawienie się kończy a nad nami pojawia ciemne niebo z tysiącami gwiazd. Powoli zbieramy się i po drodze zatrzymuje się w klimatycznym pubie motocyklowym gdzie popijając tutejsze trunki rozmawiamy do późna, podgryzając darmowe orzeszki. W międzyczasie za sprawą wizji nasz dobry kumpel, Bucz podgląda nas na internecie więc pijemy i jego zdrowie. Wracamy do hotelu troszkę znieczuleni. Gdy się o 6 rano budzimy natychmiast pakujemy cały nasz bałagan, jemy skromne i niechciane śniadanie i lecimy na GreyHound`a.
Yulara
Punktualnie podjeżdża po nas ogromny autokar, wrzucamy plecaki i wskakujemy ale jakoś w złym samopoczuciu po zjedzeniu nadmiaru orzeszków. Toczymy się w stronę świętej aborygeńskiej góry .Zasypiamy! Tuż zaraz po środku dnia na horyzoncie wyłania się czerwona góra i o 1 PM po 400 kilometrach zostajemy wyrzuceni w Yulara Resort. Szybko pakujemy się do jakiegoś przypadkowego autokaru, który leci na lotnisko. Na miejscu wypożyczamy zarezerwowany samochód ale nie taki zwyczajny lecz ogromnego terenowego Nissan`a Patrol`a. Odpalamy, wrzucamy bieg i spod maski słyszymy charakterystyczny dla diesla klekot. Tak, jedziemy w stronę symbolu australijskiego interioru. Po drodze kupujemy za całe $25 bilety wstępu do parku Uluru-Kata Tjuta . Należy nadmienić, iż miejsce to jest wpisane w listę Unesco. W końcu się wyłania przepiękna, olbrzymia skała będąca drugim pod względem wielkości monolitem na świecie. Powoli objeżdżamy cały monolit, którego obwód wynosi 8 kilometrów. Szybko i spontanicznie decydujemy się na zdobycie góry. Wbiegamy, mijając po kolei wolno-chodzących turystów. W połowie dostajemy naprawdę w kość i padamy na ścianę Uluru, próbując złapać oddech. Czuje jak mi serce chce wyskoczyć z klatki piersiowej. Niestety z każdym następnym metrem wejście okazuje się coraz bardziej strome. Powolnym już krokiem, trzymając się łańcuchów wdrapujemy się na prawie-szczyt. Ziejąca potęgą skała ma ponad 318 metrów wysokości a w ziemię zagłębiona jest na 2,5 kilometra. Widok na czerwony niekończący się outback *( później jeszcze wyjaśnię co to) jest oszałamiający. Tymczasem mocno przygrzewa nam słońce. Wydawałoby się, że wchodzenie będzie trudniejsze ale okazuje się odwrotnie, że schodzenie jest bardziej czasochłonne i męczące. Prawie cały czas musimy trzymać się łańcuchów asekurując się wzajemnie. Dochodzimy do naszego wozu i odpoczywamy prze dłuższą chwilkę. Dzień szybko się kończy a my kierujemy się na punkt widokowy by poczekać na zachód słońca. Na parkingu gdzie się zatrzymaliśmy co chwilę przybywają samochody. Głównie są to nieduże van`iki i kombiki prowadzone przez młodych śmiałków, którzy okrążają dziki ląd. Zdarzają się i campervany prowadzone przez starszych i zamożniejszych. Siedząc na ogromnym zderzaku naszej terenówy w zdumieniu wpatrujemy się w Uluru, które zmienia kolory pod wpływem zachodzącego słońca przybierając odcienie czerwonego, pomarańczowego, różowego aż kończąc na szarym. Całe widowisko trwa mniej niż pół godziny, ale jest warte przejechania tych wszystkich kilometrów. Wskakujemy na siedzenia i mkniemy przez wysuszone tereny, nad którymi powoli zostaje zaciągnięta nocna kurtyna. Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się na pustynnym kempingu Mount Ebenezer Roadhouse. Wyjeżdżamy jeszcze raz by pozbierać troszkę chrustu. Em prowadząc oświetla mi drogę a ja zbieram gałązki uprzednio kopiąc je, czy nie są one czasem wężami, grrrr! Wracamy i robimy małego grilla, później rozpalamy malutkie ognisko, przy którym otwieramy butelkę whisky. Tak siedząc, sącząc i patrząc się w jęzory ognia rozmawiamy. Nad nami niezapomniany widok gwieździstego nieba na którym przebiega wyraźna droga mleczna. Co pewien czas obserwując spadające gwiazdy. Gdy ognisko gaśnie my kładziemy się w Patrolu. Po kilku godzinach otwieram zaspane oczy, patrząc przez zaparowane szyby dostrzegam wschód słońca myśle; ”tak to najwyższa pora by wstawać” jest po szóstej rano. Zbieramy nasze czterokołowe obozowisko i tuż przed wyjazdem otwieramy jeszcze mapę planując trasę przez outback. Wrzucamy bieg i z „tubą” pędzimy przez asfaltowe drogi, które wnet przemieniają się w charakterystyczne rudawe piaski, których kolor pochodzi od obficie występujących w tych rejonach tlenków żelaza. W tumanach kurzu z niezapomnianą radością wciskamy pedał w podłogę. Lecimy przez typowo australijski interior , mijając wraki samochodów oraz potrącone i wyżarte od środka przez mrówki zwierzęta. Gdy na prędkościomierzu ok. 100 km/h nagle z zarośli wybiega dwu metrowy struś, ostro hamując ocieramy się zderzakiem o jego pióra uffff. Później jeszcze spotykamy mnóstwo dzikich australijskich stworów. Wolno skaczące kangury, stada wielbłądów które dotarły tu wraz z afgańskimi poganiaczami stają się normą. Wokół nas nie ma dosłownie nic. Jak dotychczas minęliśmy tylko jedną farmę i jakieś auto, za kółkiem którego była samotnie jadąca kobieta. Samochód mknął super do czasu gdy półprzypadkiem wpadam na piaskową wydmę. Nissan zawiesza się na podwoziu, dwa z kół się nie kręcą, jedno opada w wykopaną dziurę, ostatnie coś jeszcze spod siebie wyskrobuje. Stoimy na środku pustkowia, w promieniu 150 kilometrów nie ma żadnej osady, nie mamy zasięgu w komórach, auto nie jest wyposażone w wyciągarkę. Słońce ostro daje o sobie znak a my mamy tylko kilka litrów wody. W końcu za kierownicą siada eM ja próbuje podnieść i wypchnąć Patrola, który jednak uparcie tkwi po osie w piasku. Pcham, pcham i...nic! Ciężko ruszyć kilkutonowy zakopany pojazd! Wkładam znalezioną belkę pod koło i próbuje podważyć ale też jakoś nie pomaga. W końcu wskakuję na zderzak i zaczynam silnie skakać by koła złapały przyczepność. O dziwo pomaga i powolutku wytaczamy się na drogę. Wtedy przypomina mi się przypadkiem przeczytany cytat: ”Soon you will learn respect to this land ” .Powinienem nauczyć się szacunku już na samym początku gdy byłem na jednej z sydney`owskich plaży. Zostałem poturbowany i wyrzucony na brzeg przez ogromną falę. Kręgosłup rwał mnie przez cały tydzień! W każdym bądź razie outback pokazał swoje prawdziwe oblicze, pokazał że lepiej z nim nie zadzierać. Dlatego od tej pory pędzimy tylko przed siebie nie zjeżdżając na pobocza. Wpadamy na główną drogę gdzie w przydrożnym pub`ie Kulgerh Roadhouse zamawiamy typowego burger`a z frytkami. Na asfalcie długo nie bywamy bo wnet odbijamy na następny przełaj. Znów tumany kurzu unoszą się za autem, które pływa po szutrowo-piaskowej nawierzchni Niepewnie wjeżdżamy w aborygeński rezerwat .Dodajemy gazu bo dzień się kończy i jesteśmy już w Wataraka czyli Kings Cayon. Lądujemy na przypadkowym kempingu, parkujemy furę i wygrzebujemy resztki jedzenia z bagażnika, które służy nam za kolację. Koło nas jakieś dziadki smażą kurczaki na grillu a my twardo pożywiamy się śledziami z puszki, wysuszonym chlebem i resztkami sera. Siadamy na ławce, otwieramy naszego Jaśka Wędrowniczka, odpalamy kubańskie cygaro i rozmawiamy jak za dawnych czasów, będąc w Polsce gdy jeszcze mieliśmy naście lat... Wczesnym rankiem odpalamy silnik w Nissan`ie i wyjeżdżamy w drogę powrotną do Yulara Resort .W międzyczasie jakiś kangur przemyka przed maską. Około godziny 10 docieramy do Ayers Rock siedzimy i poraz ostatni podziwiamy cud natury. Wnet będą na nas czekać samoloty w rożne strony więc oddajemy naszego ulubieńca, którym nakręciliśmy przeszło 1000 kilometrów(za mną już 5500km). Chwile rozmawiamy na lotnisku rozpoznając stewarda który obsługiwał nas w samolocie do Nowej Zelandii(co za zbieg okoliczności). Uściskiem dłoni żegnamy się.
Cairns
O 12.45 zapięty i ściśnięty w samolocie wzbijam się w niebieściutkie niebo i po 3 godzinach zmieniam strefę, zarazem czasową jak i klimatyczną lądując na północno wschodnim wybrzeżu Queensland, piątym australijskim stanie . Z plecaka wygrzebuje adres hostelu w którym wykupiłem sobie zakwaterowanie i busikiem pędzę przez palmami porośnięte ulice Cairns. Na miejscu dostaję klucz do pokoju, który dzielę z Holendrem i Izraelką, którzy właśnie przygotowywali się do podróży dookoła Australii starym kombikiem marki Ford. Później dołączyła jakaś Finka a po niej Irlandczyk. Z każdym wymieniam doświadczenia odnośnie podróżowania po Antypodach. Tymczasem zbieram się i idę sobie do centrum coś zjeść. Trafiam do Woolshed`u najsławniejszego backpacker`sowego pubu w mieście gdzie można dobrze zjeść i przy okazji spotkać podróżników z całego świata. Później włóczę się samotnie wybrzeżem, pogrążony w refleksjach obserwuje lądujące na zatoce pelikany. Wracam do mej kwatery bo muszę wypocząć i naładować baterie na jutrzejszy dzień. Dnia następnego rozpoczynam tygodniowy kurs nurkowania (Open Water Diver). Wstaję, pakuję się, zjadam lekkie śniadanie by się niepotrzebnie nie przejeść i wskakuje w busika podstawionego przez firmę organizującą kurs. W sumie nie ma się co głebiej rozpisywać nad tym co robiłem przez pierwsze dwa dni na basenie, ponieważ była to teoria oraz proste ćwiczenia związane z obsługą całego sprzętu jak, skoki, zejścia pod wodę itd. Podsumowaniem tych dwóch dni był egzamin pisemny, który uprawniał do wypłynięcia na otwartą wodę. Tak też trzeciego dnia kursu zostałem zabrany busikiem a później katamaranem na odległa o ok. 1,5 godziny rafę koralową. Dzień zapowiadał się znakomicie! W końcu wrzuciłem sprzęt na siebie, skoczyłem ze statku, z kilku metrów w wodę i zanurzyłem się w podwodny świat. Niesamowite, przekolorowe ławice ryb, które tak samo jak i ja były mną zainteresowane, podpływały, obserwowały. Trzeba było również uważać by nie dotknąć i nie połamać wszechobecnej Rafy Koralowej , która jest największym organizmem na ziemi. Na samym początku miałem małe problemy ze złapaniem odpowiedniego oddechu, do ustawienia sprzętu by stać się neutralnym(to znaczy nie tonącym i nie wynurzającym się)ale w końcu się udało i mogłem zejść wpierw kilka metrów w dół. Na niedużej podwodnej plaży wykonywaliśmy ćwiczenia zręcznościowe, które były potrzebne do zaliczenia egzaminu. W końcu się udało i dostaliśmy zezwolenie wraz z moim niemieckim kumplem na wykonanie samodzielnych zanurzeń. W pokoju kapitana zapoznaliśmy się z mapą podwodnego świata a chwile później byłem już zanurzony. W oddali zauważyliśmy kilkumetrowego rekina, który ucinał sobie „drzemkę” na dnie. Staraliśmy się zejść jak najniżej by dokładnie mu się przyjrzeć lecz zostaliśmy wyczuci i rekin odpłynął w siną dal. Następne zejścia były nie mniej ekscytujące za sprawą płaszczki, zółwia morskiego oraz już wcześniej wspomnianych niezliczonych ilości kolorowych ryb (ok. 2-2.5 metra długości).Czasem jakiś potwór krył się pomiędzy skałami w ciemnościach. Mój czas w Cairns się kończył, zrobiłem to co chciałem czyli zanurkowałem w Wielką Rafę Koralową, stając się pełnowartościowym nurkiem. Z poznanym Niemcem umówiliśmy się ze spotkamy się w Autobusie, który za kilka dni będzie wyjeżdżał do Airlie Beach.
Mission Beach
Ja natomiast pewnego wczesnego ranka spakowałem swój plecak, opuściłem hostel i udałem się autokarem w stronę niedużej miejscowości zwanej Mission Beach. Zjeżdżaliśmy ostrymi serpentynami przez deszczowy las tropikalny aż w końcu dotarliśmy do mieściny. Wyrzuciłem mój plecak z luku i pierwszym lepszym busem zabrałem się do rodzinnego hostelu położonego tuż nad plażą. Byłoby cudnie, niezapomnianie gdyby nie ta pogoda-cały czas padało-i z mojego przepięknego planu nic nierobienia na plaży nic nie wyszło. Marzyło mi się powygrzewać w słoneczku, wskoczyć w jakąś dostępną falę a tu co? Deszcz! Deszcz i jeszcze raz deszcz! Więc ubrałem kurtkę przeciwdeszczową i wybrałem się na spacer. Plaża jest jak z bajki, dosłownie palmy kokosowe wchodzą na piasek który graniczy z Morzem Koralowym. Same kokosy pałętają się pod nogami, można je pozbierać i rozłupać używając ogromnego dziadka kokosowego, który tam się znajduje. Natomiast w tropikalnych lasach, które otaczają miasteczko, żyje jeden z rzadszych ptaków zwany kazuarem. Spotkanie się z nim w buszu, powinno skończyć się jednym: ucieczką! Siła z jaką kopie może rozedrzeć ludzką klatkę piersiową. Wielkością przypomina strusia lecz rejon, w którym występuje jest całkowicie odmienny wilgotny a nie suchy. Ponadto charakteryzuje się bajecznymi kolorami. Niestety pogoda nie dopisuje wiec pakuje się i wskakuje w autobus pędzący na południe wybrzeża.
Airlie Beach
W środku spotykam się z Jensem i o dziwo słowenką, którą też poznałem na kursie. Cały czas mkniemy przez lub wzdłuż lasów deszczowych, po drodze przejeżdżając przez zalane drogi. W końcu wieczorem docieramy do Airlie Beach i wspólnie zabieramy się do hostelu w centrum. Jak zawsze szybka kąpiel, która stawia na nogi i wychodzimy by zjeść jakąś kolacje. Niestety miasto jakoś już w połowie uśpione tylko MacDonalds i knajpa pod naszym hostelem były otwarte. Wybieramy fast food`a i idziemy spać. Następnego dnia wstajemy o świcie, zjadając podróżnicze śniadanko i wybieramy się na całodniowy rejs wokół archipelagu Whitsundays. Wskakujemy na ok. 10 osobową łódź. Dwa silniki zostają odpalone i już łapiemy pęd powietrza, szybko mknąc po wodzie mijamy kolejne wyspy. Po ok. godzinie zatrzymujemy się na Hook Islands, wdrapujemy się na górę by rzucić okiem na aborygeńskią grotę, w której znajdują się ichniejsze malowidła sprzed 2000 lat przedstawiające australijskie zwierzęta. Odbijamy od brzegu i ukierunkowujemy się na Border Islands. Zatrzymujemy się kilkadziesiąt metrów od brzegu, wrzucamy kotwicę do wody i zabierając sprzęt do tak zwanego snorkeling`u wskakujemy i nurkujemy w tutejszej rafie, której głębokość waha się pomiędzy 5-10 metrami. Pomimo tego, iż mam tylko podstawową maskę, rurkę i płetwy, z łatwością wypatruje prawdziwe rarytasy rafy koralowej. Próbuję dogonić żółwia morskiego lecz ten szybko i zwinnie umyka mi w dal. Rekin tylko przemknął gdzieś po dnie za to płaszczka z gracją machając powoli swoimi „skrzydłami” pozwalała mi nacieszyć się jej widokiem. Nie wspominam już o stadach wolnopływających ryb. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że udało mi się spotkać te zwierzęta podczas jednego nurkowania i to jeszcze bez specjalnego sprzętu. Wskakujemy na motorówę i szybko odpływamy w stronę Whitsunday Island, największej wyspy w tej grupie. Będąc już niedaleko niej, rozpostarł się bajeczny widok Whiteheaven Beach, przepięknej plaży z bieluteńkim piaskiem. Zeskakujemy na brzeg i...hmmm, jest to jedno z tych niewielu, niezapomnianych miejsc, do których chciałoby się wrócić lecz chyba już...nie w mej australijskiej samotności. Słońce cudnie praży a ja leże na piasku, tak całkowicie bez żadnych myśli wpatruje się w kilka chmur na niebie. Jeszcze z lekka mokry po małej kąpieli w krystalicznej wodzie, słucham załadowanego tylko dobrą rock`ową muzyką mp3`jacza.Oczywiście musiał być załadowany Metallica, Guns`ami czy Paradise Lost`em etc. Zerkam na zegarek jest póżno i dosłownie zaraz mamy odpływać wiec szybkim skokiem podrywam się na nogi i biegnę w stronę odpływającej motorówy. Macham, zostaje zauważony (ale jak mogliby mnie zostawić na bezludnej wyspie?) w końcu podpływam i wskakuje na mini pokład myśląc sobie ”Co za banda looser`ów”. Pomijając ten fakt jesteśmy już w drodze do lądu po drodze spotykamy jeszcze jedną motorówkę i wspólnie gonimy się skacząc po falach. Siedzę na bocznej stronie, co chwilę jestem ochlapywany przez odbijające się fale, kilka razy asekuruje się linami by nie wypaść za burtę (bo pewnie by mnie tam zostawili) Docieramy do lądu tego właściwego, zeskakuje i lecę na jakiś obiad w centrum, bo głód coś mnie przyciskał. W jakiejś fast food`owej restauracji spełniam chwilowe marzenia mojego żołądka. Wieczorkiem wyskakuje na miasto spotykam się z Mają- słowenką i pewną abstrakcyjną kochającą tatuaże Francuzką. Popijamy, gramy w bilarda i kończymy spotkanie rozmawiając nad laguną. Nazajutrz nie pozostaje mi już wiele do robienia jak tylko spakowanie się i wieczorkiem powrót do oddalonego Sydney. Wstaję więc rano, pakuję sprzęty, zostawiam w przechowalni i cały dzień włóczę się po mieście, zachodząc w różne bardziej lub mniej urocze miejsca. Pływam w lagunie, opalami się oparty o palmę aż w końcu podjeżdża busik, który zabiera mnie na lotnisko w Proserpine. Po drodze jeszcze jakiś kangur- samobójca wyskakuje na drogę ale zgrabnie go omijamy. Po 3-godzinnym locie zataczam koło nad nocnym miastem, widząc oświetlony Harbour Bridge oraz „spiczaste żagle” sydney`owskiej opery. Patrząc na to z góry ogarnia mnie refleksja, że wnet opuszczam miasto w którym spędziłem ostatnie kilkanaście miesięcy.
Za mną ponad 10 tysięcy kilometrów, przeszło dwu tygodniowa samotna tułaczka wszystkimi środkami transportu przez dziką Australie. To jest właśnie to czego potrzebuje młodość, samotnego wyzwolenia, przemyślenia wielu spraw i jakiegoś wewnętrznego spełnienia dziecięcych fantazji podróżowania palcem po mapie...Kilka dni później przepakowałem, przeprałem mój ekwipunek i wyruszyłem na Daleki Wschód, do Azji...
Grzegorz Mieczysław Bógdoł
Backpacker- człowiek podróży, zazwyczaj samotnej tułaczki, realizujący drogę za pomocą skromnych, zapracowanych funduszy.
Outback- rozległy rejon zajmujący większą część Australii, charakteryzujący się czerwonymi piaskami, bezludziem, wysokimi temperaturami i skromnymi opadami.
Hostel- zazwyczaj przyjazne miejsce noclegowe dla każdego niezamożnego podróżnika
...udało się, tak jak zawsze o tym marzyłem, wyjechałem, spotkałem się z Przyjaciółmi, zdobyłem Australię.
Dodane komentarze
lada 2008-09-11 18:32:20
wspaniała relacja. Sama wybieram się do Australii samochodem.Jak wróce - opiszęnatala007 2007-07-30 02:05:19
świetne, po mistrzowsku. Napisane w sposób, który pozwala sobie to wszystko wyobrazić, i aż się chce czytać co będzie dalej... takie artykulły napawają mnie chęcią zobaczenia tego wszystkiego o czym jest mowa i rozwijają w głowie dalsze marzenia. Szczerze jestem dumna z Ciebie Grześku mimo że nie znam Cię wcale. Gratuluję i zazdroszczę, aha, i życzę powodzenia w dalszych podróżach, które na pewno będą ciekawe :)Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.