Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Pamiętnik znaleziony w pubie > IRLANDIA
Blaszka relacje z podróży
“In the name of God and the dead generations from which she receives her old tradition of nationhood, Ireland, through us, summons her children to the flag and strikes for freedom.”
Odpowiadam zatem na wezwanie sięgające wgłąb mojego celtyckiego serca; przybywam i jestem. Tak jak 150 tysięcy Polaków przede mną. I co, cieszysz się Irlandio? Czy spodziewałaś się kogoś innego? Gość w dom, kubek wody do rosołu lub beczki Guinessa w tym wypadku.
Trochę konkretów. Przelot na miejsce wporzo. Dwie scenki utkwiły mi w pamięci. Odprawa paszportowa na lotnisku w Luton. Jak żywe stają przed oczami obrazy z pełnych napięcia chwil, 4 lata temu przy podobnych bramkach w Dover. Ludzkie dramaty; wpuszczą czy nie wpuszczą? Rozdzielone rodziny, płaczące dzieci, lament matek, chowanko młotka i kielni głęboko do torby:
- Holidays, you know, London, Big Ben, photos me and family. Work? No, no; no work! Two days and go home Poland.
- To proszę bardzo, go home Poland, i to juz!
A teraz kocie ruchy, luzik, John Wayne i Clint Eastwood. Unia panie, a i tak głosowałem na Leppera. I co mi zrobicie?? Do polandu to na holidays, two days you know, a teraz znów work. Właściwie mogłem zostawić wąsy, byłby klimat przynajmniej.
Potem odbieranie bagażu. Wśród wszystkich toreb, plecaków, kufrów i waliz, przesuwających się powolutku na pasach transmisyjnych, jeździł sobie spokojnie czerwony, tykający budzik. Widać schiza po zamachach w Londynie już minęła bo ludzie mieli po prostu bekę - hehe, zobacz Stefan, bomba, ale jaja!
No i Irlandia. Pierwszy tydzień w hoteliku; bed and breakfast. A na breakfast fasolka, jajko, bekon, kiełbaska i herba z mlekiem; może jestem nienormalny lub za krótko byłem w wojsku ale mi to na maksa smakuje.
Moje miasteczko Newbridge to dwie ulice na krzyż; kościół, trochę sklepów, McDonalds, małe dwupiętrowe domki, 26 pubów, fabryka czekoladek, fabryka biżuterii, kilka szkół, stadion, polski sklep Mieszko, most w remoncie (więc wcale nie taki nowy, irlandzkie kłamczuchy) i tyle. Nic specjalnego. Małe, spokojne, nudne i całkiem przyjemne. W tą niedzielę na przykład, ulice opustoszałe kompletnie; połowa ludzi na meczu, połowa w Tesco. Ja tez w Tesco.
Od kilku dni mam już swój własny pokoik. Mieszkam w sympatycznej dzielnicy w jednym z setek identycznie wyglądających domków bliźniakow. Na parterze living room, duża kuchnia z wyjściem do ogródka (no to trochę za dużo powiedziane - kawałek trawy między domami), na górze pokoje i łazienka. Spoko. Mieszkam z trójką ludzi; Sonia, Mark i John. Mark jest najstarszy, Sonja i John mniej więcej w moim wieku. Bardzo mili, otwarci i sympatyczni ludzie. Normalni tacy po prostu. Z zaufanego źródła wiem, że ekipa to rozrywkowa i pamięć o dobrych bibach żywa jest. Kolekcja pustych flaszek po napojach w kuchni wydaje się potwierdzać te informacje.
Z mieszkania w 20 minut szybkiego marszu przenosimy się do pracy. Dobry taki poranny spacer; rozbudza i daje szansę na trochę muzy (powinienem zrobić sobie motywacyjną składankę typu „Eye of the Tiger”, „Jestem Bogiem”, „Kiedy ranne wstają zorze”). A potem jesteśmy w pracy. Tak, tak, w końcu po to tu przyjechaliśmy ssskarbie. Jesteśmy tam mniej więcej od 9:00 do 17:00 z przerwą na śniadanie i lunch (łącznie około godziny). Co za wyczar! Porównując to z poprzednim trybem trzynastu niemalże godzin na budowie w Polsce, śmiać mi się chce. A porównując zarobki, to już nie wiem co mi się chce.
Co robimy w pracy? Hmm, jak na razie niewiele robimy. Wczuwamy się w nastrój, poznajemy ludzi, chodzimy sobie po laboratoriach, jeździmy po różnych oczyszczalniach ścieków. Wiadomo, że na początku nie wiadomo w co włożyć ręce - zawsze można w kieszenie. Akcja jest taka, że niejaki Paul, do złudzenia przypominający Harrego Pottera; menadżer do spraw badań i rozowju, odszedł w piątek z firmy i ja teoretycznie mam go zastąpić. Oczywiście, nie od razu, nie we wszystkim; jestem na niższym levelu magii. Powolutku zatem miałbym kontynuować część projektów badawczych i nie pozwolić generalnie żeby zapomniano o nich jak o naukach druida po wyjściu z pubu nad ranem. Szczerze mówiąc jestem troche wkurzony bo naprawdę nastawiałem się na kopanie torfu. No ale co zrobić, heh.
W zeszły czwartek, szef zabrał mnie na dwudniowy wyjazd zwiadowczy po rożnych oczyszczalniach. Dojechaliśmy do Galway na zachodnim wybrzeżu. (Westcoast, westcoast, czy ty to kumasz?). Jeszcze nigdy nie byłem tak daleko na zachodzie ale godnie reprezentowałem moją dzielnicę Zaspę i jej pradawne bloki. Szacunek! Byliśmy potem na niezłych skalistych klifach oraz na kufelku „Zupy” (Guinessa) i partyjce w kręgle. Całkiem miła wycieczka. W powrotnej drodze ja prowadziłem. Trochę z żyłką na czole ale podołałem! Dziwne uczucie na pustej drodze kiedy człowiek na chwilę odwyknie od widoku aut jadących z przeciwka i nagle gdy coś nadjeżdża, jest ułamek sekundy wahania; kurna, koleś jedzie pod prąd! Niezła beka też gdy prawa ręka mimowolnie szuka skrzyni biegów. No i prawy łokieć do wiatru nie przyzwyczajony, hehe.
Dwa miesiące tutaj przekonują mnie chyba do tego, że ramiona Irlandii otwarte są rzeczywście szeroko. Przyjęcie jest całkiem pozytywne i chyba najlepsze jak dotąd ze wszystkich moich „mini emigracji”. Wydaje się też, że nasze nacje nieźle się tu dogadują. Jesteśmy do siebie w wielu rzeczach bardzo podobni. Wrodzony sceptycyzm i lekki fatalizm, zamiłowanie do alkoholu i podobne po nim zachowanie, niechęć do ograniczeń i sztywnych zasad.
Kształtowały nas zbliżone scenariusze historyczne; zaborca, walka wyzwoleńcza, emigracja, rezygnacja, kompleksy niższości i żałość. Smutna romantyczna poezja wisielców i pijakow. Hen, hen, daleko na północy, na malutkiej wyspie, wdowa po powstańcu samotnie wychowuje pięciu synów. Wyspa jest tak niewielka, że oprócz zagonka ziemniaków i rzepy, ledwo znalazło się miejsce na chatynkę mieszczącą tylko trzy łóżka; co zmusza do spania na zmianę i rozluźnia więzi rodzinne. Smagana wiatrem i deszczem wyspa, wreszcie wyczerpała swe życiodajne zasoby i ziemniaki pewnego roku ni cholery nie wyrosły. Synowie pożegnawszy sie z matulą wsiedli na łódź i wyruszyli na połów. Po stu tysiącach godzin zmagań ze sztormem wszyscy zginęli. Pięciu wyruszyło a dziesięciu zginęło; żeby było smutniej. Fatalizm, żałość i rzepa.
Stare historie powtarzane przy kufelku w ulubionym pubie, z którym właściwie wszystko się kojarzy. Każdy wieczór w ciągu tygodnia i od piątkowego popołudnia do poniedziałku rano przy tym samym kufelku na tym samym miejscu. Lądowanie na księżycu; w pubie przy kufelku, każde mistrzostwa rugby 6 Nations; przy kufelku w pubie, wybór papieża, jak wyżej, zabójstwo Johna Lennona; przy kufelku w pubie i mamy na to swiadków!!! Dobra, dobra, spokojnie, widzę, że paranoja z IRA wiecznie żywa.
Martwi mnie trochę to, że nikt nie potrafi wymówić mojego nazwiska. To w sumie jeszcze rozumiem ale z imieniem też mają spory problem. Paweł? No trochę przesada. Czuję się tak jakoś bezosobowo czasami. Mój kolega z pracy Noel, po wielu usilnych próbach ujarzmienia swego języka, zakończonych klęską, stwierdził, że będzie mnie nazywał „Mac”. To w skrócie od McGowan, co w gaelic znaczy mniej więcej Syn Blaszki. Tak więc jakbym chciał uniknąć żałosnych prób kaleczenia mojego zacnego miana, mogę przedstawiać się jako Paul McGowan. Całkiem ładnie. Mogę równie dobrze nie zdzierżyć zniewagi i wpadłszy w szał bojowy, szpetnie deformujący ciało i członki wyginający, oberżnąć Noelowi głowę i zrobić z niej starym celtyckim zwyczajem breloczek do kluczy albo ozdobę wigilijna, zgwałcić jego dom, spalić żonę, zjeść jego samochód i zagrać mecz rugby jego dzieckiem.
Spoko, wszystko jest do zrobienia. Prawdopodobnie wiązałoby się to ze zwolnieniem z pracy a co z tym idzie wielką potrzebą złapania po pijaku zielonego karzełka za ucho i wyciśnięciu z niego teczy, na końcu której, jak wiadomo, znajduje się garnek złota. Łatwiej chyba nie chować urazy. Mój nieporadny kolega w ramach zadośćuczynienia uparł się, że bedzie mnie uczyć gaelic. Poznałem już kilka przydatnych zwrotów typu “Cześć, co słychać”, “Dwa piwa prosze”, “Jesteś bardzo ładną dziewczyną”. Choć akurat to ostatnie jest tutaj prawie nieprzydatne bo stare geny nie mialy okazji się jeszcze skutecznie wymieszać.
Wracając jeszcze do płci pięknej, nie sposób nie zauważyć wiekszych nieco rozmiarów jej przedstawicielek. Nie wiem czy tak bylo zawsze czy ostatnie 15 lat dobrobytu spowodowały ten przerost formy nad treścią. Chyba coś w tym jest, bo nikt tutaj praktycznie nie rusza się bez samochodu. Moje koleżanki z pracy mając jakieś 10 – 15 minut marszu z domu, codziennie rano pakują się w fury i przez pierwsze pół godziny w biurze słyszę tylko narzekania na straszne korki na drogach i ile tym razem zajął im dojazd. A ostatnio jedna z nich powiedziała, że jeszcze nigdy nie zmieniała opon w samochodzie, bo zawsze zdążała wcześniej zmieniać samochody. Czasami mam wrażenie, że tylko ja korzystam z chodników na moim osiedlu.
Szybko mija czas choć właściwie mało się dzieje. W pracy bardzo spoko, zaczynam sie rozkręcać i realizować jakkolwiek obleśnie to brzmi. Dobrze, że nie siedzę cały czas przed kompem nad projektami, tylko co jakiś czas uderzam w drogę, pobrać probkę gówna z oczyszczalni, bo to kraju kawał można zobaczyć i krawat w szambie umoczyć. Warto jest się czasem ruszyć i spojrzeć śmierci w oczy na wiejskiej drodze. Muszę przyznać iż nie sądzilem, że jestem tak opanowany i refleks jeszcze jakiś posiadam, mimo braku jednej półkuli mózgowej. Inaczej już kilka razy miałbym szansę powiększyć smutną statystykę i pojawić się w czarnym celofanie w wieczornych wiadomościach. Nie sądziłem też, że kiedyś zatęsnkię za polskimi drogami.
Ciekawie jest też występować w roli dobrego wujka z Europy wschodniej, podwożąc na stopa Irlandczyków. Jednego gościa wiozłem ostatnio już drugi raz i bedąc bogatszy o wcześniejsze doświadczenie zrozumiałem tylko, że jest “nice weather”. No, typowy wieśniak z krwi, whisky i kości. Innym razem dostało mi się od jednego za ceny torfu, że jak Wy tam tak do cholery możecie! Jestem w końcu dość medialny w moim kolorowym citroenie “Bord na Mona”
Tak sie złożyło, że dzień św. Patryka wypadł tego roku (2006) w piątek, co poszerzyło skalę weekendowego pijaństwa. Dobry pretekst rozpoczęcia intoksykacji już od rana i wbicia klina w po-czwartkowego kaca, z czystym sumieniem i przyzwoleniem świętego. Ja akurat w odróżnieniu od moich domowników nie podążyłem tą drogą bo w czwartek wróciłem dopiero o 23 z pracy. Tego i poprzedniego dnia miałem wizytę dwójki Polaków (pani dr Monika z Polibudy z Warszafki i pan Jacek z firmy takiej a takiej) więc bawiłem się trochę w tłumacza, przewodnika i niańkę. Razem z szefem woziliśmy ich po oczyszczalniach służąc pomocą w akademickiej dyspucie “czy irlandzka oczyszczalnia da rade polskiej kupie”. Nasz powrót z Belfastu przedłużył się nieco. Później długa kolacja w hotelu, gadka szmatka, szmery bajery, wizytówki i desery - godz. 23; moi ziomale już najpewniej sztywni za barem a ja w pracy do ch... śmierci. Przynajmniej żarcie dobre i na koszt firmy.
W piątek zaspałem na paradę w miasteczku. Obejrzałem tą w Dublinie w telewizorze i poszedłem z kumpelą na bro. Zrobiliśmy rundkę po barach i zasiedliśmy w jednym przy „live” muzie. Patriotyczne pieśni śpiewane wspólnie z coraz bardziej naprutą publiką, rozstrojone gitary, potłuczone kufle, grube tancerki w kowbojskich kapeluszach, rude bokobrody i zielone berety, jakiś koleś toczący wokół mętnym wzrokiem i bełkoczący coś, co w wolnym tłumaczeniu mogłoby brzmieć: “Kto to powiedział? Kto to, k...a, powiedział?!”. Zarzygane kible i pawie na ulicach. Na ulicach, bo jak pawie w Łazienkach to tylko w Warszawie. Tralalalala.
“Happy st. Paddy’s Day, fuckers!” I tak do niedzieli. Ale beze mnie. Dziękuje.
A w poniedziałek w pracy miałem wrażenie, że kilka osób jest w tym specyficznym stanie, w którym jeden gwałtowny ruch albo głośniejsze słowo, może doprowadzić do rozpadu na tysiące kawałeczków.
Jakiś czas temu nie oparłem się pokusie i pojechałem na weekend do Londeksu. Było czadersko; dużo dobrej energii i „niepoprawnego kaszubskiego humoru”; prawdziwy wiatr w żagle i kuracja przeciw tęsknicy co serce ściska. Wielkie pozdro dla Robiny, Piota, Tomka, Marcina i Michała. Oi mates!
Powrót jak zwykle zbyt szybki, mączacy i dołujący. W samolocie wszyscy już lekko podenerwowani bo śniegu na skrzydłach przybywa a tu jeszcze pilot najwyraźniej wylał kawę na komputer pokładowy. W pewnym momencie po prostu zgasły wszystkie światła, ucichły silniki a stewardessie poszło oczko w nowych pończoszkach. Na szczęście po kilku minutach nerwowego oczekiwania na dalszy ciąg wydarzeń (i po tym jak mój sąsiad filozoficznie skwitował, iż dobrze, że nie jesteśmy jeszcze na 10000 m); pilot przytomnie odpalił kompa pod DOS’em z dyskietki i polecieliśmy.
Na lotnisku schiza i panika z zaostrzoną Securitate nakręciła mi zły film, który prysł dopiero na dworcu kolejowym w Bublinie - za sprawą (dość paradoksalnie z resztą), pakistańskiego sklepikarza. Chcąc wykrzesać resztkę mocy na ostatni odcinek podróży kupiłem sobie Lucozade Energy Drink. Przy wydawaniu reszty Muhammad Al Zarkawi zawahał się, wyjął spod lady zdjęcie polaroid i przyglądając mi się bacznie, zawołał ochroniarza. Ten pojawił się nagle jak dżinn z lampy, przerzucił szybko wzrok ze zdjęcia na mnie i stwierdził „It’s him!”
No cóż, pomyślałem, wiele dobrych książek napisano w więzieniu. Rzucając tandetne zaklęcia do krótkofalówki z cyklu „Roger, Roger, tu Over” ochroniarz wyprowadził mnie ze sklepu i pokazał mi zdjęcie. Zdjęcie pomarańczy w koszyku na stole.
Gdybym rzeczywiście miał coś na sumieniu, wtedy rechot sklepikarza i ochroniarza nie pomógłby mi uniknąć zawału. “Sorry there boy, only messin’ wit’ ya, no hard feelins, ay?” Trzeba im oddać, że odegrali to rewelacyjnie. A może po prostu wyglądałem na łatwą ofiarę? Czy bedę w przyszłości przypalany w domu żelazkiem przez żonę? Czy mam syndrom Sztokholmski? Tak czy owak dobrze, że przy tym szaleństwie ostatnio na świecie, są ludzie którzy potrafią wykręcić ze wszystkiego dobrą bekę.
Ostatnio poszedłem na koncert jakiejś lokalnej grupy rockowej. Kolesie przybyli z sąsiedniego miasteczka i zaprezentowali się grając covery Thin Lizzy. Taki trybut. Przywieźli chyba nawet swoich fanów bo klub zaroił się od metali i rockersów. Chłopcy krzesali całkiem dziarsko a publika odziana w czarne jeansowe „rury”, białe adidasy i sprane skajki z naszywkami „Venom”, „Saxon” i „Wasp” szalała ochoczo pod sceną. Szron na wąsach iskrzył złowrogo, las w piwnicy szumiał posępnie a rytualny lodowy sztylet prężył się mężnie w lodówce obok kiełbasy. Przy okazji koncertu dowiedziałem się, że wokalista Thin Lizzy to dublińczyk (z matki brazylijki), niejaki Phil Lynott i w latach 70’ grał muzę z Garry’m Moore i Bobem Geldofem.
Dowiedziałem się też, że trefny browar z kija to nie tylko specjalność Kwadratowej i tak zwana „żaba” czy „bad pint” może zdarzyć się i tutaj.
Tydzień później w Dublinie grał Kaliber 44 ale się nie zorganizowałem i nie pojechałem. Żałuję na maksa. Na Toola do Katowic też nie jadę i już żałuję.
Mistrzostwa świata coraz bliżej więc Irlandia wychodząc z założenia, że wszyscy byle nie Anglicy, przybrała półoficjalnie barwy biało-czerwone. Jest sztama z zieloną wyspą! Niech więc dźwięk celtyckiej harfy rozgrzeje serca naszej jedenastki do boju a murawa zazieleni się od koniczyny. Niech polski orzeł umoczy dziób w kufelku Guinessa po batalii z gemańskim jastrzębiem.
Coś mi się jednak wydaję, że lepiej by Irlandczycy zrobili, lokując swój support w drużynie, która ma jakieś szanse na wyjście z grupy.
Wracając jeszcze do Polskich atrakcji w Dublinie. Jakiś czas temu można było sobie na przykład wpaść na występ Tadeusza Drozdy. No nie wpadłem niestety, bo mimo, że na Kalibrze nie byłem, to powtórzę za chłopakami: „Panie Drozda, idź pan w ch... z takim żartem!”
Przechadzając się natomiast kiedyś po Grafton Street, staję nagle jak wryty: w miejscu gdzie przed laty Phil Lynott szarpał strunkę z kumplami, zarabiając na kufelek browara, stoi teraz i drze mordę nie kto inny jak Pan Witek z Atlantydy! Jakże miło było przystanąć, oko i ucho nacieszyć. Jak widać było od razu komu w tłumie nie obce są szlagiery w tej dziwnej szeleszcącej mowie: „Quanta na mera, od wódy pękła mi nera, quanta na meeeeeera, od wódy pękła mi nera!” Kupiłem wszystkie płyty i przytaczam cytat z wywiadu do lokalnej polskiej gazety: „Nie wiem jak długo tu zostanę ale na pewno rzucę Irlandię na kolana”. Ja też sie pod tym podpisuję!
W grudniu po południu zrobiłem z kumplem z pracy weekendowy objazd po Irlandii Północnej. W piątek po szychcie starliśmy z gęby sadzę i torf z łap; plecaki i śpiwory upchaliśmy kolanem do bagażnika i ruszyliśmy w nieznane. Przed północą dojechaliśmy do gór Mourne na granicy. Tam włączyłem Tiamat „Wildhoney” i na tajemniczym klimacie, w totalnej ciemnicy przemierzaliśmy serpentyny do małego jeziorka, przy którym zarządzilismy nocleg. Na zewnątrz księżyc łopotał na firmamencie targany wiatrem a my w samochodzie piliśmy wino przy dzwiękach Mayhem i Keitha Jarreta. Wypassss.
Rano przywitał nas wspanialy widok i słoneczko. Zrobiliśmy mały spacer na niewielki szczyt nieopodal; na szczycie mikro zawał, Kit Kat na śniadanie i dalej na północ. Trzymając się wybrzeża za Belfastem, chłonęliśmy piękne widoki kilfowych urwisk, skalistych wysepek i spalonych samochodów. Czyżby jakieś święto?
Zahaczyliśmy o punkt widokowy, z którego nawet przy tak nędznej pogodzie widać Szkocję a wieczorem dotarliśmy tak daleko jak sie da, czyli na stronę 19 w atlasie. Nocleg wypadł na parkingu przy imponujacym klifie. Pizgało tak ostro, że furę musiałem ustawić dziobem do wiatru, opuścić kotwicę i włączyć szanty.
Na drugi dzień wycieczka po Grobli Giganta. Właściwie nawet dobrze, że cały czas lało i wiało bo nastrój był bardziej pogański i prawie brak turystów. Miejsce absolutnie kosmiczne: bajkowe formacje skalne, scieżki na klifach i wzburzone morze. Spędziliśmy tam kilka godzin i pojechaliśmy do zamku Dunluce.
Zdaje się, że w XVII wieku mieszkała tam jakaś angielska baroneska, która chorobliwie bała się morza i wiatru. Gorzej trafić nie mogła. Nie wiem czy siedziała tam za karę - może została strategicznie ożeniona z jakimś gaelijskim watażką, żeby trzymać go zajętym w sypialni i z dala od myśli narodowo-wyzwoleńczych, czy może angielski baron przytargał ją ze sobą, wcześniej ucinając głowę i członka irlandzkiemu landlordowi. W każdym razie musiała sie zdrowo wku....ć gdy pewnego poranka cała kuchnia z połową jadalni zsunęła się zdradziecko do morza. Nie ocalał żaden kuchcik, stłukły się wszystkie talerze a jadalnia trzymała się jedynie na kablu od lodówki. Przez następne kilka dni wszyscy musieli dosłownie wbić zęby w ścianę i rzuć maniok. Co za kara. My zaś, mając w pamięci tą nauczkę z kart historii, wróciliśmy do Newbridge.
Tym sposobem dochodzimy w relacji do 2007 roku. Jak na razie nie obfitował on w zbyt wiele ekscytacji i zmian, więc może szybko przejdę do imprezy w ostatnią sobotę. Tego dnia cała wyspa z zapartym tchem śledziła mecz rugby między Anglią a Irlandią w pucharze sześciu nacji. Mecz odbywał się w Dublinie na stadionie Croke Park. Tego roku po raz pierwszy w historii, federacja GAA (Gaelic Athletic Association) udostępniła go graczom rugby na mecz Francja - Irlandia; przegrany z resztą przez gospodarzy. Sobotnia rozgrywka miała więc być o HONOR. Za nim wyjaśnię w jakich okolicznościach prowadzone były zmagania., krótka refleksja na temat sportu.
Od dawien dawna zastanawiało mnie dlaczego kobiety; z natury stworzenia pełne gracji i wdzieku, tak nieporadnie i bez sensu wygladają grając w nogę. Mimo, ze uprzedzeń żadnych mieć nie mogłem, bo całe dzieciństwo spędziłem pykając między innymi z koleżanką z podstawki Anią (potem reprezentantką Herthy Berlin); to kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w telewizorze profesjonalny mecz kobiecy; po prostu mnie zgięło. I trzymało tak do momentu gdy rok temu obejrzałem mecz Gaelic Football w wykonaniu sikorek. O ja! Wdzięku i gracji jest w tym mniej wiecej tyle, co w grupie naprutych nastolatek okładajacych się torebkami i wyrawających sobie kłaki pod dyskoteką. Nie moje słowa z resztą, tylko kolesia z Limerick, którego ostatnio wiozłem na stopa. Dla równowagi dodam, ze faceci w tym dziwacznym zlepku koszykówki, piłki nożnej, rugby i zapasów wygladają niewiele lepiej. To tyle, mam nadzieje, że nikogo nie uraziłem.
Wracając do sobotniego meczu. Z historii możemy dowiedzieć się, że bodajże w 1921 roku, podczas wojny domowej i meczu GAA, na stadion wparowało brytyjskie wojsko i dokonało masakry. Część ławek pozostała na pamiątkę tego zdarzenia a od tej pory stadion rozrósł się do 82 tysięcy. Federacja zaś stała się jedną z najbardziej antyangielskich organizacji. Można sobie zatem wyobrazić jakie emocje musiało wzbudzić wykonanie “God save the Queen” na tym stadionie. Wydarzenie rzeczywiscie bezprecendensowe.
Wszyscy stanęli jednak na wysokości zadania i zdali egzamin na piątkę. Podczas hymnu nie bylo słychać ŻADNEGO „buuuuuu” i gwizdów, nie było ŻADNEJ zadymy, panował wielki szacun i uszanowanie miejsca, a Irlandia przejechała się dosłownie po rywalu, wygrywając 43 do 13. Cały naród zaczął pić (a właściwie kontynuował picie ze zdwojoną ochotą).
Ja dołączyłem z kumplem do imprezy dość późno i jakoś nie mogliśmy się długo odnaleźć. Na szczęście byliśmy w lepszej sutuacji, niż grupka Francuzów, starająca się mimo całego zgiełku oglądać mecz Francja - Walia. Potem już było baaardzo grubo. Przypomina mi się tylko kiedy stojąc przy barze starałem się ukradkiem przyglądać jednej ładnej dziewczynie. Nawet na mnie nie spojrzała, do momentu gdy wyciagnałem portfel i zaświeciłem pomarańczem pięćdziesiątek. Wtedy nachylila się zalotnie nad barem i spytala:
- Postawisz mi drinka?
- A co, przewrócił Ci się?
- Swinia!
- A ja Paweł, miło Cię poznać!
Hehe, nieeeee, oczywiście tak nie było (ale mogło); prawda jest taka, że zaświeciłem jedynie rdzą miedziaków i musiałem zadowolić się paczką orzeszków solonych na koniec wieczoru.
Pielęgniarki zaś nadal strajkują. Zupełnie jak w domu. Ja przyłączyłem się do nich, gdy dowiedziałem się w pracy, że mam rozstać się z moim Citroenem na kilka tygodni. Wysypałem swój cały torf na tory i przypiąłem się łańcuchem do reaktora na oczyszczalni. Popierająca moje działania skrajna frakcja nawiedzonych hippisów z Greenpeacu i kierowców Kamazów z oddziałów SpecNazu, zorganizowała dywersyjną akcję uwolnienia fosforu z komórek Osadu. Wywołało to sporo hałasu wśród przygłuchych wojowników Hamasu oraz spowodowało zestrzelenie niewidomego Mira przez pijakow z IRA. Chcąc nie chcąc tymczasowy rząd polski w Dublinie rozpoczął rokowania.
Urzekła mnie dopiero historia jednej naszej pani przedstawiciel handlowej. Jest to tzw. “true story”, ale aż nie chce się wierzyć:
Tankując gdzieś w pośpiechu swój firmowy samochód, nalała do baku benzyny zamiast ropy. Wiadomo - zawsze spóźniona, obietnice, terminy, cały czas na szuwaksie, oczyszczalnie same się nie sprzedadzą a przyszła premia już wydana na perfumy od Kokosz Anela. Roztergnienie, kara boska, błąd Matrixa. Każdemu może się zdarzyć. Miała akurat pecha bo pomylić można się tylko w jedną stronę. Tak czy Rasiak, coś trzeba z tym zrobić.
Na całe szczęście pan na stacji zapewnił ją, że zaraz zadzwoni po szwagra/teścia/zięcia/sąsiada, który ma warsztat samochodowy tuż obok. I rzeczywiscie już po dwóch godzinach zjawił się mechanik; wziął budę na lawetę i odwiózł do garażu. Zakład nieduży – rodzinny interes; kawka, herbatka, gadka szmatka. Nie ma podnośnika, więc samochód nad tunelikiem, wiertarka w rękę i do dzieła… Zaraz, zaraz, jaka wiertarka?!?
Zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć “placek z jagodami” gość przewiercił bak i momentalnie stanął w płomieniach. Paląc się cały, ledwo zdołał wydostać się z dziury i w szoku próbował wypchnąć samochod z garażu, wrzeszcząc na klientkę żeby mu pomogła. Finał jest taki, że z ciężkimi poparzeniami, ledwo to przeżył; samochód i garaż spłonęły doszczętnie a babka, mimo, że cała i zdrowa, ma zoraną psychę.
Też roztargnienie? Moja nominacja do Nagrody Darwina! No i nawet gdyby jakimś cudem mu się udało, to co potem - zatkać dziurę gumą do rzucia? Czasami mam wrażenie, że tutaj tak właśnie wszystko działa. Ale cicho sza, trzeba to oddać mojej firmie, że załatwiła jej samochód w dwa tygodnie, więc ja bezboleśnie przeżyłem rozłąkę ze swoim. A następnego dnia urwałem tłumik, hehe. “O jeden wybój za daleko”. Kiedyś muszę nagrać filmik z tego odcinka trasy. Można odnieść wrażenie, że asfalt wylano tam z helikoptera wprost na torfowisko. Jestem przekonany, że przy przejeździe ciężarówek, po powierzchni rozchodzę się fale.
Dwa miesiące mijają już od czasu jakeśmy z Jarkiem i Piotrkiem pojechały w góry Connemary. Pojechaliśmy prawie najdalej na zachód jak to tylko możliwe (jest jeszcze Reykjavik) aby odpocząć od zgnilizny zachodniej cywilzacji – logiczne. Chcieliśmy poczuć na twarzy pogański wiatr dmiący znad oceanu, znaleźć szkielet celtyckiego wojownika, przytulić dolmen, menhir, kromlech i obelisk. Sciąć o północy koniczynę złotym sierpem, przyrządzić czarodziejski wywar, wyrzec zakleństwo a potem zatańczyć wokół ogniska przy dzwiękach harfy Briana Boru.
Wyjazd udał się znakomicie. Nie odzywamy się więcej do siebie. Buehehe.
W dzień podróży, zupełnie nie po pogańsku, pogoda dopisała wybornie. Żar lał się z nieba, asfalt kleił do opon, fatamorgany myliły drogę i zasłaniały piramidy, ludzie padali jak muchy, muchy stawały jak zegarki a my dzielnie jechaliśmy na zachód. Odganiając się od mszyc, Hobbitów i Indian, dotarliśmy wreszcie w gory i zaczeliśmy szukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Okazało się, że nie jest to takie proste. Zamiast dziewiczej zieleni pastwisk i pagórków, idealnych pod namiot, zastaliśmy ciągnące się po horyzont płoty prywatnych posesji. Krążąc w poszukiwaniu dobrej miejscówy, zdążyliśmy otrzymać propozycję noclegu na cmentarzu oraz szukaliśmy porady u miejscowego starca – prawdopodobnie odwiecznego kopacza torfu albo celtyckiego handlarza mózgów zakonserwowanych w wapnie. Wreszcie udało nam się znaleźć małą dróżkę w lesie, gdzie strumyk płynie z wolna.
Zostawiliśmy budę na brzegu i po drugiej stronie rozbiliśmy namiot. Zaczęło padać. Rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy piątkowy wieczór w okolicznościach przyrody. Kurczak z celofanu, kiełbasa na patyku, whisky z deszczem na kamieniach i majestat górski roztoczon wokoło – czego więcej chcieć w urodziny?
Deszczowy poranek przyniósł niespodziankę pod tytułem: strumyk przez noc zamienił się w rwący potok, odgradzając nas od samochodu stojącego po drzwi w wodzie na podmytej kępie. Chcieliśmy klimatu to mamy. Może nasze entuzjastyczne podejście do przygodowego aspektu wycieczki spowodowało, że przenieśliśmy się w czasie? Może stoimy właśnie na jedynym skrawku suchego lądu na pół godziny przed potopem? Wszystkie zwierzaki już spakowane a my, jak te spóźnialskie dinozaury i kibice Lechii po ostatnim derby, nie mamy biletów na Areczke?
Nie tracąc ducha zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na przeprawę. Nie było to łatwe. Woda wezbrała grubo a nurt niósł ze sobą kamienie wielkości domków jednorodzinnych. No może przesadzam ale nie wyglądało to różowo. Wreszcie po kilku próbach udało mi się przekroczyć bród. W samą porę, bo Nazgule deptały już po piętach i zabrała je dopiero magiczna fala Arweny.
Włączyłem Beastie Boys, wycofałem samochód z wody, wyciągnąłem pstrągi z chłodnicy i nogi na kierownicy. Mogłoby się wydawać, że ominęła mnie cała męcząca misja zwijania namiotu w ulewie i przerzucania wszystkiego przez potok. I dobrze się wydaje. Na szczęście chłopcy dzielnie dali radę i wkrótce przebrnęli przez fale, dołączając do mnie na małego drinczka - Peace! Bardzo pozytywna przygoda na adrenalince i celtycko-harcerskiej rozkminie.
Dalej tego dnia wybraliśmy opcję zwiedzania “z samochodu” i kręciliśmy się po okolicy oglądając góry zza zasłony cieżkich chmur. Wieczorem rozbiliśmy się na pastwisku z pięknym widokiem na jeziora i przygotowaliśmy plan na szczytowy atak nastepnego dnia. Przestało padać.
Rankiem błękitne niebo, bez chmurki i ptaszkowie śpiewacy skłonili nas do bezzwłocznego udania się na szlak. Zarzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy wędrówkę górami Partry. Pokonując torfowiska, skałki i pastwiska syciliśmy oko wspaniałym krajobrazem dzikiego masywu Benwee i otaczających go jezior. Podczas całej 10 godzinnej wędrówki spotkaliśmy 5 osób, dwie żaby, kilka pijawek i masę owiec. Oprócz tego pustka, cisza i pogaństwo. Doskonały dzień w tym fantastycznym miejscu zwieńczony został odciskami, zakwasami, winem i kostką sera.
Poniedziałkowy powrót do Dublina na kufelek Guinessa a potem na lotnisko zakonczył calą imprezę.
Ciąg dalszy być może nastąpi....
Odpowiadam zatem na wezwanie sięgające wgłąb mojego celtyckiego serca; przybywam i jestem. Tak jak 150 tysięcy Polaków przede mną. I co, cieszysz się Irlandio? Czy spodziewałaś się kogoś innego? Gość w dom, kubek wody do rosołu lub beczki Guinessa w tym wypadku.
Trochę konkretów. Przelot na miejsce wporzo. Dwie scenki utkwiły mi w pamięci. Odprawa paszportowa na lotnisku w Luton. Jak żywe stają przed oczami obrazy z pełnych napięcia chwil, 4 lata temu przy podobnych bramkach w Dover. Ludzkie dramaty; wpuszczą czy nie wpuszczą? Rozdzielone rodziny, płaczące dzieci, lament matek, chowanko młotka i kielni głęboko do torby:
- Holidays, you know, London, Big Ben, photos me and family. Work? No, no; no work! Two days and go home Poland.
- To proszę bardzo, go home Poland, i to juz!
A teraz kocie ruchy, luzik, John Wayne i Clint Eastwood. Unia panie, a i tak głosowałem na Leppera. I co mi zrobicie?? Do polandu to na holidays, two days you know, a teraz znów work. Właściwie mogłem zostawić wąsy, byłby klimat przynajmniej.
Potem odbieranie bagażu. Wśród wszystkich toreb, plecaków, kufrów i waliz, przesuwających się powolutku na pasach transmisyjnych, jeździł sobie spokojnie czerwony, tykający budzik. Widać schiza po zamachach w Londynie już minęła bo ludzie mieli po prostu bekę - hehe, zobacz Stefan, bomba, ale jaja!
No i Irlandia. Pierwszy tydzień w hoteliku; bed and breakfast. A na breakfast fasolka, jajko, bekon, kiełbaska i herba z mlekiem; może jestem nienormalny lub za krótko byłem w wojsku ale mi to na maksa smakuje.
Moje miasteczko Newbridge to dwie ulice na krzyż; kościół, trochę sklepów, McDonalds, małe dwupiętrowe domki, 26 pubów, fabryka czekoladek, fabryka biżuterii, kilka szkół, stadion, polski sklep Mieszko, most w remoncie (więc wcale nie taki nowy, irlandzkie kłamczuchy) i tyle. Nic specjalnego. Małe, spokojne, nudne i całkiem przyjemne. W tą niedzielę na przykład, ulice opustoszałe kompletnie; połowa ludzi na meczu, połowa w Tesco. Ja tez w Tesco.
Od kilku dni mam już swój własny pokoik. Mieszkam w sympatycznej dzielnicy w jednym z setek identycznie wyglądających domków bliźniakow. Na parterze living room, duża kuchnia z wyjściem do ogródka (no to trochę za dużo powiedziane - kawałek trawy między domami), na górze pokoje i łazienka. Spoko. Mieszkam z trójką ludzi; Sonia, Mark i John. Mark jest najstarszy, Sonja i John mniej więcej w moim wieku. Bardzo mili, otwarci i sympatyczni ludzie. Normalni tacy po prostu. Z zaufanego źródła wiem, że ekipa to rozrywkowa i pamięć o dobrych bibach żywa jest. Kolekcja pustych flaszek po napojach w kuchni wydaje się potwierdzać te informacje.
Z mieszkania w 20 minut szybkiego marszu przenosimy się do pracy. Dobry taki poranny spacer; rozbudza i daje szansę na trochę muzy (powinienem zrobić sobie motywacyjną składankę typu „Eye of the Tiger”, „Jestem Bogiem”, „Kiedy ranne wstają zorze”). A potem jesteśmy w pracy. Tak, tak, w końcu po to tu przyjechaliśmy ssskarbie. Jesteśmy tam mniej więcej od 9:00 do 17:00 z przerwą na śniadanie i lunch (łącznie około godziny). Co za wyczar! Porównując to z poprzednim trybem trzynastu niemalże godzin na budowie w Polsce, śmiać mi się chce. A porównując zarobki, to już nie wiem co mi się chce.
Co robimy w pracy? Hmm, jak na razie niewiele robimy. Wczuwamy się w nastrój, poznajemy ludzi, chodzimy sobie po laboratoriach, jeździmy po różnych oczyszczalniach ścieków. Wiadomo, że na początku nie wiadomo w co włożyć ręce - zawsze można w kieszenie. Akcja jest taka, że niejaki Paul, do złudzenia przypominający Harrego Pottera; menadżer do spraw badań i rozowju, odszedł w piątek z firmy i ja teoretycznie mam go zastąpić. Oczywiście, nie od razu, nie we wszystkim; jestem na niższym levelu magii. Powolutku zatem miałbym kontynuować część projektów badawczych i nie pozwolić generalnie żeby zapomniano o nich jak o naukach druida po wyjściu z pubu nad ranem. Szczerze mówiąc jestem troche wkurzony bo naprawdę nastawiałem się na kopanie torfu. No ale co zrobić, heh.
W zeszły czwartek, szef zabrał mnie na dwudniowy wyjazd zwiadowczy po rożnych oczyszczalniach. Dojechaliśmy do Galway na zachodnim wybrzeżu. (Westcoast, westcoast, czy ty to kumasz?). Jeszcze nigdy nie byłem tak daleko na zachodzie ale godnie reprezentowałem moją dzielnicę Zaspę i jej pradawne bloki. Szacunek! Byliśmy potem na niezłych skalistych klifach oraz na kufelku „Zupy” (Guinessa) i partyjce w kręgle. Całkiem miła wycieczka. W powrotnej drodze ja prowadziłem. Trochę z żyłką na czole ale podołałem! Dziwne uczucie na pustej drodze kiedy człowiek na chwilę odwyknie od widoku aut jadących z przeciwka i nagle gdy coś nadjeżdża, jest ułamek sekundy wahania; kurna, koleś jedzie pod prąd! Niezła beka też gdy prawa ręka mimowolnie szuka skrzyni biegów. No i prawy łokieć do wiatru nie przyzwyczajony, hehe.
Dwa miesiące tutaj przekonują mnie chyba do tego, że ramiona Irlandii otwarte są rzeczywście szeroko. Przyjęcie jest całkiem pozytywne i chyba najlepsze jak dotąd ze wszystkich moich „mini emigracji”. Wydaje się też, że nasze nacje nieźle się tu dogadują. Jesteśmy do siebie w wielu rzeczach bardzo podobni. Wrodzony sceptycyzm i lekki fatalizm, zamiłowanie do alkoholu i podobne po nim zachowanie, niechęć do ograniczeń i sztywnych zasad.
Kształtowały nas zbliżone scenariusze historyczne; zaborca, walka wyzwoleńcza, emigracja, rezygnacja, kompleksy niższości i żałość. Smutna romantyczna poezja wisielców i pijakow. Hen, hen, daleko na północy, na malutkiej wyspie, wdowa po powstańcu samotnie wychowuje pięciu synów. Wyspa jest tak niewielka, że oprócz zagonka ziemniaków i rzepy, ledwo znalazło się miejsce na chatynkę mieszczącą tylko trzy łóżka; co zmusza do spania na zmianę i rozluźnia więzi rodzinne. Smagana wiatrem i deszczem wyspa, wreszcie wyczerpała swe życiodajne zasoby i ziemniaki pewnego roku ni cholery nie wyrosły. Synowie pożegnawszy sie z matulą wsiedli na łódź i wyruszyli na połów. Po stu tysiącach godzin zmagań ze sztormem wszyscy zginęli. Pięciu wyruszyło a dziesięciu zginęło; żeby było smutniej. Fatalizm, żałość i rzepa.
Stare historie powtarzane przy kufelku w ulubionym pubie, z którym właściwie wszystko się kojarzy. Każdy wieczór w ciągu tygodnia i od piątkowego popołudnia do poniedziałku rano przy tym samym kufelku na tym samym miejscu. Lądowanie na księżycu; w pubie przy kufelku, każde mistrzostwa rugby 6 Nations; przy kufelku w pubie, wybór papieża, jak wyżej, zabójstwo Johna Lennona; przy kufelku w pubie i mamy na to swiadków!!! Dobra, dobra, spokojnie, widzę, że paranoja z IRA wiecznie żywa.
Martwi mnie trochę to, że nikt nie potrafi wymówić mojego nazwiska. To w sumie jeszcze rozumiem ale z imieniem też mają spory problem. Paweł? No trochę przesada. Czuję się tak jakoś bezosobowo czasami. Mój kolega z pracy Noel, po wielu usilnych próbach ujarzmienia swego języka, zakończonych klęską, stwierdził, że będzie mnie nazywał „Mac”. To w skrócie od McGowan, co w gaelic znaczy mniej więcej Syn Blaszki. Tak więc jakbym chciał uniknąć żałosnych prób kaleczenia mojego zacnego miana, mogę przedstawiać się jako Paul McGowan. Całkiem ładnie. Mogę równie dobrze nie zdzierżyć zniewagi i wpadłszy w szał bojowy, szpetnie deformujący ciało i członki wyginający, oberżnąć Noelowi głowę i zrobić z niej starym celtyckim zwyczajem breloczek do kluczy albo ozdobę wigilijna, zgwałcić jego dom, spalić żonę, zjeść jego samochód i zagrać mecz rugby jego dzieckiem.
Spoko, wszystko jest do zrobienia. Prawdopodobnie wiązałoby się to ze zwolnieniem z pracy a co z tym idzie wielką potrzebą złapania po pijaku zielonego karzełka za ucho i wyciśnięciu z niego teczy, na końcu której, jak wiadomo, znajduje się garnek złota. Łatwiej chyba nie chować urazy. Mój nieporadny kolega w ramach zadośćuczynienia uparł się, że bedzie mnie uczyć gaelic. Poznałem już kilka przydatnych zwrotów typu “Cześć, co słychać”, “Dwa piwa prosze”, “Jesteś bardzo ładną dziewczyną”. Choć akurat to ostatnie jest tutaj prawie nieprzydatne bo stare geny nie mialy okazji się jeszcze skutecznie wymieszać.
Wracając jeszcze do płci pięknej, nie sposób nie zauważyć wiekszych nieco rozmiarów jej przedstawicielek. Nie wiem czy tak bylo zawsze czy ostatnie 15 lat dobrobytu spowodowały ten przerost formy nad treścią. Chyba coś w tym jest, bo nikt tutaj praktycznie nie rusza się bez samochodu. Moje koleżanki z pracy mając jakieś 10 – 15 minut marszu z domu, codziennie rano pakują się w fury i przez pierwsze pół godziny w biurze słyszę tylko narzekania na straszne korki na drogach i ile tym razem zajął im dojazd. A ostatnio jedna z nich powiedziała, że jeszcze nigdy nie zmieniała opon w samochodzie, bo zawsze zdążała wcześniej zmieniać samochody. Czasami mam wrażenie, że tylko ja korzystam z chodników na moim osiedlu.
Szybko mija czas choć właściwie mało się dzieje. W pracy bardzo spoko, zaczynam sie rozkręcać i realizować jakkolwiek obleśnie to brzmi. Dobrze, że nie siedzę cały czas przed kompem nad projektami, tylko co jakiś czas uderzam w drogę, pobrać probkę gówna z oczyszczalni, bo to kraju kawał można zobaczyć i krawat w szambie umoczyć. Warto jest się czasem ruszyć i spojrzeć śmierci w oczy na wiejskiej drodze. Muszę przyznać iż nie sądzilem, że jestem tak opanowany i refleks jeszcze jakiś posiadam, mimo braku jednej półkuli mózgowej. Inaczej już kilka razy miałbym szansę powiększyć smutną statystykę i pojawić się w czarnym celofanie w wieczornych wiadomościach. Nie sądziłem też, że kiedyś zatęsnkię za polskimi drogami.
Ciekawie jest też występować w roli dobrego wujka z Europy wschodniej, podwożąc na stopa Irlandczyków. Jednego gościa wiozłem ostatnio już drugi raz i bedąc bogatszy o wcześniejsze doświadczenie zrozumiałem tylko, że jest “nice weather”. No, typowy wieśniak z krwi, whisky i kości. Innym razem dostało mi się od jednego za ceny torfu, że jak Wy tam tak do cholery możecie! Jestem w końcu dość medialny w moim kolorowym citroenie “Bord na Mona”
Tak sie złożyło, że dzień św. Patryka wypadł tego roku (2006) w piątek, co poszerzyło skalę weekendowego pijaństwa. Dobry pretekst rozpoczęcia intoksykacji już od rana i wbicia klina w po-czwartkowego kaca, z czystym sumieniem i przyzwoleniem świętego. Ja akurat w odróżnieniu od moich domowników nie podążyłem tą drogą bo w czwartek wróciłem dopiero o 23 z pracy. Tego i poprzedniego dnia miałem wizytę dwójki Polaków (pani dr Monika z Polibudy z Warszafki i pan Jacek z firmy takiej a takiej) więc bawiłem się trochę w tłumacza, przewodnika i niańkę. Razem z szefem woziliśmy ich po oczyszczalniach służąc pomocą w akademickiej dyspucie “czy irlandzka oczyszczalnia da rade polskiej kupie”. Nasz powrót z Belfastu przedłużył się nieco. Później długa kolacja w hotelu, gadka szmatka, szmery bajery, wizytówki i desery - godz. 23; moi ziomale już najpewniej sztywni za barem a ja w pracy do ch... śmierci. Przynajmniej żarcie dobre i na koszt firmy.
W piątek zaspałem na paradę w miasteczku. Obejrzałem tą w Dublinie w telewizorze i poszedłem z kumpelą na bro. Zrobiliśmy rundkę po barach i zasiedliśmy w jednym przy „live” muzie. Patriotyczne pieśni śpiewane wspólnie z coraz bardziej naprutą publiką, rozstrojone gitary, potłuczone kufle, grube tancerki w kowbojskich kapeluszach, rude bokobrody i zielone berety, jakiś koleś toczący wokół mętnym wzrokiem i bełkoczący coś, co w wolnym tłumaczeniu mogłoby brzmieć: “Kto to powiedział? Kto to, k...a, powiedział?!”. Zarzygane kible i pawie na ulicach. Na ulicach, bo jak pawie w Łazienkach to tylko w Warszawie. Tralalalala.
“Happy st. Paddy’s Day, fuckers!” I tak do niedzieli. Ale beze mnie. Dziękuje.
A w poniedziałek w pracy miałem wrażenie, że kilka osób jest w tym specyficznym stanie, w którym jeden gwałtowny ruch albo głośniejsze słowo, może doprowadzić do rozpadu na tysiące kawałeczków.
Jakiś czas temu nie oparłem się pokusie i pojechałem na weekend do Londeksu. Było czadersko; dużo dobrej energii i „niepoprawnego kaszubskiego humoru”; prawdziwy wiatr w żagle i kuracja przeciw tęsknicy co serce ściska. Wielkie pozdro dla Robiny, Piota, Tomka, Marcina i Michała. Oi mates!
Powrót jak zwykle zbyt szybki, mączacy i dołujący. W samolocie wszyscy już lekko podenerwowani bo śniegu na skrzydłach przybywa a tu jeszcze pilot najwyraźniej wylał kawę na komputer pokładowy. W pewnym momencie po prostu zgasły wszystkie światła, ucichły silniki a stewardessie poszło oczko w nowych pończoszkach. Na szczęście po kilku minutach nerwowego oczekiwania na dalszy ciąg wydarzeń (i po tym jak mój sąsiad filozoficznie skwitował, iż dobrze, że nie jesteśmy jeszcze na 10000 m); pilot przytomnie odpalił kompa pod DOS’em z dyskietki i polecieliśmy.
Na lotnisku schiza i panika z zaostrzoną Securitate nakręciła mi zły film, który prysł dopiero na dworcu kolejowym w Bublinie - za sprawą (dość paradoksalnie z resztą), pakistańskiego sklepikarza. Chcąc wykrzesać resztkę mocy na ostatni odcinek podróży kupiłem sobie Lucozade Energy Drink. Przy wydawaniu reszty Muhammad Al Zarkawi zawahał się, wyjął spod lady zdjęcie polaroid i przyglądając mi się bacznie, zawołał ochroniarza. Ten pojawił się nagle jak dżinn z lampy, przerzucił szybko wzrok ze zdjęcia na mnie i stwierdził „It’s him!”
No cóż, pomyślałem, wiele dobrych książek napisano w więzieniu. Rzucając tandetne zaklęcia do krótkofalówki z cyklu „Roger, Roger, tu Over” ochroniarz wyprowadził mnie ze sklepu i pokazał mi zdjęcie. Zdjęcie pomarańczy w koszyku na stole.
Gdybym rzeczywiście miał coś na sumieniu, wtedy rechot sklepikarza i ochroniarza nie pomógłby mi uniknąć zawału. “Sorry there boy, only messin’ wit’ ya, no hard feelins, ay?” Trzeba im oddać, że odegrali to rewelacyjnie. A może po prostu wyglądałem na łatwą ofiarę? Czy bedę w przyszłości przypalany w domu żelazkiem przez żonę? Czy mam syndrom Sztokholmski? Tak czy owak dobrze, że przy tym szaleństwie ostatnio na świecie, są ludzie którzy potrafią wykręcić ze wszystkiego dobrą bekę.
Ostatnio poszedłem na koncert jakiejś lokalnej grupy rockowej. Kolesie przybyli z sąsiedniego miasteczka i zaprezentowali się grając covery Thin Lizzy. Taki trybut. Przywieźli chyba nawet swoich fanów bo klub zaroił się od metali i rockersów. Chłopcy krzesali całkiem dziarsko a publika odziana w czarne jeansowe „rury”, białe adidasy i sprane skajki z naszywkami „Venom”, „Saxon” i „Wasp” szalała ochoczo pod sceną. Szron na wąsach iskrzył złowrogo, las w piwnicy szumiał posępnie a rytualny lodowy sztylet prężył się mężnie w lodówce obok kiełbasy. Przy okazji koncertu dowiedziałem się, że wokalista Thin Lizzy to dublińczyk (z matki brazylijki), niejaki Phil Lynott i w latach 70’ grał muzę z Garry’m Moore i Bobem Geldofem.
Dowiedziałem się też, że trefny browar z kija to nie tylko specjalność Kwadratowej i tak zwana „żaba” czy „bad pint” może zdarzyć się i tutaj.
Tydzień później w Dublinie grał Kaliber 44 ale się nie zorganizowałem i nie pojechałem. Żałuję na maksa. Na Toola do Katowic też nie jadę i już żałuję.
Mistrzostwa świata coraz bliżej więc Irlandia wychodząc z założenia, że wszyscy byle nie Anglicy, przybrała półoficjalnie barwy biało-czerwone. Jest sztama z zieloną wyspą! Niech więc dźwięk celtyckiej harfy rozgrzeje serca naszej jedenastki do boju a murawa zazieleni się od koniczyny. Niech polski orzeł umoczy dziób w kufelku Guinessa po batalii z gemańskim jastrzębiem.
Coś mi się jednak wydaję, że lepiej by Irlandczycy zrobili, lokując swój support w drużynie, która ma jakieś szanse na wyjście z grupy.
Wracając jeszcze do Polskich atrakcji w Dublinie. Jakiś czas temu można było sobie na przykład wpaść na występ Tadeusza Drozdy. No nie wpadłem niestety, bo mimo, że na Kalibrze nie byłem, to powtórzę za chłopakami: „Panie Drozda, idź pan w ch... z takim żartem!”
Przechadzając się natomiast kiedyś po Grafton Street, staję nagle jak wryty: w miejscu gdzie przed laty Phil Lynott szarpał strunkę z kumplami, zarabiając na kufelek browara, stoi teraz i drze mordę nie kto inny jak Pan Witek z Atlantydy! Jakże miło było przystanąć, oko i ucho nacieszyć. Jak widać było od razu komu w tłumie nie obce są szlagiery w tej dziwnej szeleszcącej mowie: „Quanta na mera, od wódy pękła mi nera, quanta na meeeeeera, od wódy pękła mi nera!” Kupiłem wszystkie płyty i przytaczam cytat z wywiadu do lokalnej polskiej gazety: „Nie wiem jak długo tu zostanę ale na pewno rzucę Irlandię na kolana”. Ja też sie pod tym podpisuję!
W grudniu po południu zrobiłem z kumplem z pracy weekendowy objazd po Irlandii Północnej. W piątek po szychcie starliśmy z gęby sadzę i torf z łap; plecaki i śpiwory upchaliśmy kolanem do bagażnika i ruszyliśmy w nieznane. Przed północą dojechaliśmy do gór Mourne na granicy. Tam włączyłem Tiamat „Wildhoney” i na tajemniczym klimacie, w totalnej ciemnicy przemierzaliśmy serpentyny do małego jeziorka, przy którym zarządzilismy nocleg. Na zewnątrz księżyc łopotał na firmamencie targany wiatrem a my w samochodzie piliśmy wino przy dzwiękach Mayhem i Keitha Jarreta. Wypassss.
Rano przywitał nas wspanialy widok i słoneczko. Zrobiliśmy mały spacer na niewielki szczyt nieopodal; na szczycie mikro zawał, Kit Kat na śniadanie i dalej na północ. Trzymając się wybrzeża za Belfastem, chłonęliśmy piękne widoki kilfowych urwisk, skalistych wysepek i spalonych samochodów. Czyżby jakieś święto?
Zahaczyliśmy o punkt widokowy, z którego nawet przy tak nędznej pogodzie widać Szkocję a wieczorem dotarliśmy tak daleko jak sie da, czyli na stronę 19 w atlasie. Nocleg wypadł na parkingu przy imponujacym klifie. Pizgało tak ostro, że furę musiałem ustawić dziobem do wiatru, opuścić kotwicę i włączyć szanty.
Na drugi dzień wycieczka po Grobli Giganta. Właściwie nawet dobrze, że cały czas lało i wiało bo nastrój był bardziej pogański i prawie brak turystów. Miejsce absolutnie kosmiczne: bajkowe formacje skalne, scieżki na klifach i wzburzone morze. Spędziliśmy tam kilka godzin i pojechaliśmy do zamku Dunluce.
Zdaje się, że w XVII wieku mieszkała tam jakaś angielska baroneska, która chorobliwie bała się morza i wiatru. Gorzej trafić nie mogła. Nie wiem czy siedziała tam za karę - może została strategicznie ożeniona z jakimś gaelijskim watażką, żeby trzymać go zajętym w sypialni i z dala od myśli narodowo-wyzwoleńczych, czy może angielski baron przytargał ją ze sobą, wcześniej ucinając głowę i członka irlandzkiemu landlordowi. W każdym razie musiała sie zdrowo wku....ć gdy pewnego poranka cała kuchnia z połową jadalni zsunęła się zdradziecko do morza. Nie ocalał żaden kuchcik, stłukły się wszystkie talerze a jadalnia trzymała się jedynie na kablu od lodówki. Przez następne kilka dni wszyscy musieli dosłownie wbić zęby w ścianę i rzuć maniok. Co za kara. My zaś, mając w pamięci tą nauczkę z kart historii, wróciliśmy do Newbridge.
Tym sposobem dochodzimy w relacji do 2007 roku. Jak na razie nie obfitował on w zbyt wiele ekscytacji i zmian, więc może szybko przejdę do imprezy w ostatnią sobotę. Tego dnia cała wyspa z zapartym tchem śledziła mecz rugby między Anglią a Irlandią w pucharze sześciu nacji. Mecz odbywał się w Dublinie na stadionie Croke Park. Tego roku po raz pierwszy w historii, federacja GAA (Gaelic Athletic Association) udostępniła go graczom rugby na mecz Francja - Irlandia; przegrany z resztą przez gospodarzy. Sobotnia rozgrywka miała więc być o HONOR. Za nim wyjaśnię w jakich okolicznościach prowadzone były zmagania., krótka refleksja na temat sportu.
Od dawien dawna zastanawiało mnie dlaczego kobiety; z natury stworzenia pełne gracji i wdzieku, tak nieporadnie i bez sensu wygladają grając w nogę. Mimo, ze uprzedzeń żadnych mieć nie mogłem, bo całe dzieciństwo spędziłem pykając między innymi z koleżanką z podstawki Anią (potem reprezentantką Herthy Berlin); to kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w telewizorze profesjonalny mecz kobiecy; po prostu mnie zgięło. I trzymało tak do momentu gdy rok temu obejrzałem mecz Gaelic Football w wykonaniu sikorek. O ja! Wdzięku i gracji jest w tym mniej wiecej tyle, co w grupie naprutych nastolatek okładajacych się torebkami i wyrawających sobie kłaki pod dyskoteką. Nie moje słowa z resztą, tylko kolesia z Limerick, którego ostatnio wiozłem na stopa. Dla równowagi dodam, ze faceci w tym dziwacznym zlepku koszykówki, piłki nożnej, rugby i zapasów wygladają niewiele lepiej. To tyle, mam nadzieje, że nikogo nie uraziłem.
Wracając do sobotniego meczu. Z historii możemy dowiedzieć się, że bodajże w 1921 roku, podczas wojny domowej i meczu GAA, na stadion wparowało brytyjskie wojsko i dokonało masakry. Część ławek pozostała na pamiątkę tego zdarzenia a od tej pory stadion rozrósł się do 82 tysięcy. Federacja zaś stała się jedną z najbardziej antyangielskich organizacji. Można sobie zatem wyobrazić jakie emocje musiało wzbudzić wykonanie “God save the Queen” na tym stadionie. Wydarzenie rzeczywiscie bezprecendensowe.
Wszyscy stanęli jednak na wysokości zadania i zdali egzamin na piątkę. Podczas hymnu nie bylo słychać ŻADNEGO „buuuuuu” i gwizdów, nie było ŻADNEJ zadymy, panował wielki szacun i uszanowanie miejsca, a Irlandia przejechała się dosłownie po rywalu, wygrywając 43 do 13. Cały naród zaczął pić (a właściwie kontynuował picie ze zdwojoną ochotą).
Ja dołączyłem z kumplem do imprezy dość późno i jakoś nie mogliśmy się długo odnaleźć. Na szczęście byliśmy w lepszej sutuacji, niż grupka Francuzów, starająca się mimo całego zgiełku oglądać mecz Francja - Walia. Potem już było baaardzo grubo. Przypomina mi się tylko kiedy stojąc przy barze starałem się ukradkiem przyglądać jednej ładnej dziewczynie. Nawet na mnie nie spojrzała, do momentu gdy wyciagnałem portfel i zaświeciłem pomarańczem pięćdziesiątek. Wtedy nachylila się zalotnie nad barem i spytala:
- Postawisz mi drinka?
- A co, przewrócił Ci się?
- Swinia!
- A ja Paweł, miło Cię poznać!
Hehe, nieeeee, oczywiście tak nie było (ale mogło); prawda jest taka, że zaświeciłem jedynie rdzą miedziaków i musiałem zadowolić się paczką orzeszków solonych na koniec wieczoru.
Pielęgniarki zaś nadal strajkują. Zupełnie jak w domu. Ja przyłączyłem się do nich, gdy dowiedziałem się w pracy, że mam rozstać się z moim Citroenem na kilka tygodni. Wysypałem swój cały torf na tory i przypiąłem się łańcuchem do reaktora na oczyszczalni. Popierająca moje działania skrajna frakcja nawiedzonych hippisów z Greenpeacu i kierowców Kamazów z oddziałów SpecNazu, zorganizowała dywersyjną akcję uwolnienia fosforu z komórek Osadu. Wywołało to sporo hałasu wśród przygłuchych wojowników Hamasu oraz spowodowało zestrzelenie niewidomego Mira przez pijakow z IRA. Chcąc nie chcąc tymczasowy rząd polski w Dublinie rozpoczął rokowania.
Urzekła mnie dopiero historia jednej naszej pani przedstawiciel handlowej. Jest to tzw. “true story”, ale aż nie chce się wierzyć:
Tankując gdzieś w pośpiechu swój firmowy samochód, nalała do baku benzyny zamiast ropy. Wiadomo - zawsze spóźniona, obietnice, terminy, cały czas na szuwaksie, oczyszczalnie same się nie sprzedadzą a przyszła premia już wydana na perfumy od Kokosz Anela. Roztergnienie, kara boska, błąd Matrixa. Każdemu może się zdarzyć. Miała akurat pecha bo pomylić można się tylko w jedną stronę. Tak czy Rasiak, coś trzeba z tym zrobić.
Na całe szczęście pan na stacji zapewnił ją, że zaraz zadzwoni po szwagra/teścia/zięcia/sąsiada, który ma warsztat samochodowy tuż obok. I rzeczywiscie już po dwóch godzinach zjawił się mechanik; wziął budę na lawetę i odwiózł do garażu. Zakład nieduży – rodzinny interes; kawka, herbatka, gadka szmatka. Nie ma podnośnika, więc samochód nad tunelikiem, wiertarka w rękę i do dzieła… Zaraz, zaraz, jaka wiertarka?!?
Zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć “placek z jagodami” gość przewiercił bak i momentalnie stanął w płomieniach. Paląc się cały, ledwo zdołał wydostać się z dziury i w szoku próbował wypchnąć samochod z garażu, wrzeszcząc na klientkę żeby mu pomogła. Finał jest taki, że z ciężkimi poparzeniami, ledwo to przeżył; samochód i garaż spłonęły doszczętnie a babka, mimo, że cała i zdrowa, ma zoraną psychę.
Też roztargnienie? Moja nominacja do Nagrody Darwina! No i nawet gdyby jakimś cudem mu się udało, to co potem - zatkać dziurę gumą do rzucia? Czasami mam wrażenie, że tutaj tak właśnie wszystko działa. Ale cicho sza, trzeba to oddać mojej firmie, że załatwiła jej samochód w dwa tygodnie, więc ja bezboleśnie przeżyłem rozłąkę ze swoim. A następnego dnia urwałem tłumik, hehe. “O jeden wybój za daleko”. Kiedyś muszę nagrać filmik z tego odcinka trasy. Można odnieść wrażenie, że asfalt wylano tam z helikoptera wprost na torfowisko. Jestem przekonany, że przy przejeździe ciężarówek, po powierzchni rozchodzę się fale.
Dwa miesiące mijają już od czasu jakeśmy z Jarkiem i Piotrkiem pojechały w góry Connemary. Pojechaliśmy prawie najdalej na zachód jak to tylko możliwe (jest jeszcze Reykjavik) aby odpocząć od zgnilizny zachodniej cywilzacji – logiczne. Chcieliśmy poczuć na twarzy pogański wiatr dmiący znad oceanu, znaleźć szkielet celtyckiego wojownika, przytulić dolmen, menhir, kromlech i obelisk. Sciąć o północy koniczynę złotym sierpem, przyrządzić czarodziejski wywar, wyrzec zakleństwo a potem zatańczyć wokół ogniska przy dzwiękach harfy Briana Boru.
Wyjazd udał się znakomicie. Nie odzywamy się więcej do siebie. Buehehe.
W dzień podróży, zupełnie nie po pogańsku, pogoda dopisała wybornie. Żar lał się z nieba, asfalt kleił do opon, fatamorgany myliły drogę i zasłaniały piramidy, ludzie padali jak muchy, muchy stawały jak zegarki a my dzielnie jechaliśmy na zachód. Odganiając się od mszyc, Hobbitów i Indian, dotarliśmy wreszcie w gory i zaczeliśmy szukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Okazało się, że nie jest to takie proste. Zamiast dziewiczej zieleni pastwisk i pagórków, idealnych pod namiot, zastaliśmy ciągnące się po horyzont płoty prywatnych posesji. Krążąc w poszukiwaniu dobrej miejscówy, zdążyliśmy otrzymać propozycję noclegu na cmentarzu oraz szukaliśmy porady u miejscowego starca – prawdopodobnie odwiecznego kopacza torfu albo celtyckiego handlarza mózgów zakonserwowanych w wapnie. Wreszcie udało nam się znaleźć małą dróżkę w lesie, gdzie strumyk płynie z wolna.
Zostawiliśmy budę na brzegu i po drugiej stronie rozbiliśmy namiot. Zaczęło padać. Rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy piątkowy wieczór w okolicznościach przyrody. Kurczak z celofanu, kiełbasa na patyku, whisky z deszczem na kamieniach i majestat górski roztoczon wokoło – czego więcej chcieć w urodziny?
Deszczowy poranek przyniósł niespodziankę pod tytułem: strumyk przez noc zamienił się w rwący potok, odgradzając nas od samochodu stojącego po drzwi w wodzie na podmytej kępie. Chcieliśmy klimatu to mamy. Może nasze entuzjastyczne podejście do przygodowego aspektu wycieczki spowodowało, że przenieśliśmy się w czasie? Może stoimy właśnie na jedynym skrawku suchego lądu na pół godziny przed potopem? Wszystkie zwierzaki już spakowane a my, jak te spóźnialskie dinozaury i kibice Lechii po ostatnim derby, nie mamy biletów na Areczke?
Nie tracąc ducha zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na przeprawę. Nie było to łatwe. Woda wezbrała grubo a nurt niósł ze sobą kamienie wielkości domków jednorodzinnych. No może przesadzam ale nie wyglądało to różowo. Wreszcie po kilku próbach udało mi się przekroczyć bród. W samą porę, bo Nazgule deptały już po piętach i zabrała je dopiero magiczna fala Arweny.
Włączyłem Beastie Boys, wycofałem samochód z wody, wyciągnąłem pstrągi z chłodnicy i nogi na kierownicy. Mogłoby się wydawać, że ominęła mnie cała męcząca misja zwijania namiotu w ulewie i przerzucania wszystkiego przez potok. I dobrze się wydaje. Na szczęście chłopcy dzielnie dali radę i wkrótce przebrnęli przez fale, dołączając do mnie na małego drinczka - Peace! Bardzo pozytywna przygoda na adrenalince i celtycko-harcerskiej rozkminie.
Dalej tego dnia wybraliśmy opcję zwiedzania “z samochodu” i kręciliśmy się po okolicy oglądając góry zza zasłony cieżkich chmur. Wieczorem rozbiliśmy się na pastwisku z pięknym widokiem na jeziora i przygotowaliśmy plan na szczytowy atak nastepnego dnia. Przestało padać.
Rankiem błękitne niebo, bez chmurki i ptaszkowie śpiewacy skłonili nas do bezzwłocznego udania się na szlak. Zarzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy wędrówkę górami Partry. Pokonując torfowiska, skałki i pastwiska syciliśmy oko wspaniałym krajobrazem dzikiego masywu Benwee i otaczających go jezior. Podczas całej 10 godzinnej wędrówki spotkaliśmy 5 osób, dwie żaby, kilka pijawek i masę owiec. Oprócz tego pustka, cisza i pogaństwo. Doskonały dzień w tym fantastycznym miejscu zwieńczony został odciskami, zakwasami, winem i kostką sera.
Poniedziałkowy powrót do Dublina na kufelek Guinessa a potem na lotnisko zakonczył calą imprezę.
Ciąg dalszy być może nastąpi....
Dodane komentarze
Jenny;) 2015-04-12 21:40:21
Bardzo fajnie napisane :) Przeczytałam od początku do końca ;)Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.