Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Rumuśka tułaczka: Góry rodniańskie - Bukowina - Transylwania. Sierpień 2007 > RUMUNIA
kotszprot relacje z podróży
Opis dwu tygodniowej włóczęgi po Rumuni, która obejmowała tygodniową wędrówkę po górach Rodniańskich oraz tygodniowy objazd samochodem Bukowiny i Transylwanii. Na końcu artykułu umieściłem mała ilość informacji praktycznych dotyczących podróżowania po tym kraju.
Dzień pierwszy (Polska: Sosnówka – Wiślica – Korczyn -Łańcut)
Nasza wyprawa do Rumuni rozpoczęła się w Sosnówce pod Jelenią Górą, skąd to wyruszyliśmy w składzie: Ja, Hania oraz Michał. Naszym środkiem lokomocji był stary Volkswagen Passat, a że droga do Rumunii nie najkrótsza podzieliśmy ją na dwa odcinki. Pierwszy, w całości przebiegać miał w Polsce, a jego celem było przybliżenie nas do przełęczy Dukielskiej gdzie mieliśmy zamiar przekroczyć granicę. Jako że wszyscy troje ciekawi jesteśmy świata, uzgodniliśmy, że i sam dojazd do Rumuni będzie miał krajoznawczy charakter. I tak pierwszy nasz postój miał miejsce już w Strzegomiu gdzie zatrzymaliśmy się by obejrzeć z bliska górującą nad miastem XIV wieczną bazylikę mniejszą pod wezwaniem św. Piotra i Pawła, którą tyle razy oglądaliśmy z daleka mijając Strzegom. Na dzwonnicy kościelnej znajduje się podobno najstarszy w Polsce stale działający dzwon kościelny pochodzący z 1318 roku. Co prawda nie udało nam się wejść do środka, ale obejście kościoła dookoła zaspokoiło w wystarczającym stopniu naszą ciekawość, więc zadowoleni udaliśmy się w dalsza drogę. Autostradę nr 4 opuściliśmy za Katowicami, gdyż „prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie niż będę płacił za tą drogę”. Zatem zamiast płacić 13zł za wątpliwą przyjemność jazdy dziurawą autostradą, skierowaliśmy się na lokalne drogi małopolski, co okazało się niewątpliwie trafną decyzją gdyż pejzaże oglądane przez szyby samochodu wyjątkowo przypadły nam do gustu. Postanowiliśmy odwiedzić Wiślicę, a następnie przekroczyć Wisłę promem w Starym Korczynie. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do Łańcuta, gdzie udało nam się znaleźć nocleg w tamtejszym domu turysty (przyzwoite pokoje za przyzwoitą cenę).
Dzień drugi (Polska – Słowacja – Węgry - Rumunia: Łańcut – Pasuj Prislop)
Z samego rana opuściliśmy Łańcut i skierowaliśmy się na południe by w Barwinku przekroczyć granicę ze Słowacją. Przejazd przez ten kraj, mimo, że odbywał się oczywiście lokalnymi drogami, przebiegł szybko i sprawnie. Nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy dojechaliśmy do Słowackiego Nowego Miasta, czyli do granicy z Węgrami. Przez Węgry przejazd odbył się równie sprawnie, ale już niestety nie tak szybko. Okazało się bowiem, że Węgrzy mają dziwne zamiłowanie do… ograniczeń prędkości. Cierpliwie jechaliśmy prostymi jak strzała drogami, przy których stały znaki ograniczenia prędkości do 40km/h, których staraliśmy się mniej więcej przestrzegać, bo nie mieliśmy pojęcia, jakie stawki za przekraczanie prędkości obowiązują w tym kraju, ani tym bardziej nie mieliśmy pomysłu jak się dogadać z policjantem w języku, w którym nie rozumiemy nawet spójników.
Rumuńską granicę przekroczyliśmy na wysokości Satu Mare. Było to też pierwsze miasto, do którego centrum wjechaliśmy, co kosztowało nas, co najmniej godzinę krążenia w poszukiwaniu wyjazdu. Przynajmniej udało się nam „zdobyć,” co nieco Rumuńskiej waluty. Szybko też utwierdziliśmy się w przekonaniu, że podróżowanie lokalnymi drogami nie będzie w tym kraju dobrym pomysłem, jeśli chcemy gdziekolwiek dotrzeć bez kilkudniowego opóźnienia. Podróż głównymi drogami Rumuni także nie należy do najszybszych, zwłaszcza w jej północnej części. Problem polega na tym, że nie omijają one żadnych wsi, przez co ma się czasami wrażenie, że jedzie się sto kilometrów przez teren zabudowany, a że Rumunia jest w dużej mierze krajem górzystym to tam, gdzie kończą się domy, zaczynają się górskie serpentyny. Wszystko to ma i oczywiście swój wielki plus, gdyż dzięki temu można naprawdę wiele zobaczyć przez szybę samochodu, jest jednak z pewnością denerwujące, jeśli ktoś chciałby dojechać gdzieś na czas albo po prostu przed zmrokiem. A jazda po zmroku rumuńskimi drogami „to nie to, co tygrysy lubią najbardziej”. Po drogach poruszają się duże ilości nie oświetlonych furmanek, a czasami zdarzają się nawet nieoświetlone samochody, o ludziach już nie wspominając. Poza tym kultura jazdy wśród rumuńskich kierowców jest niestety lekko mówiąc nie za wysoka. Do dzisiaj także nie wiemy i nie możemy znaleźć wytłumaczenia, dlaczego w dzień naszego przyjazdu do Rumuni, przez cała drogę napotykaliśmy się na niezliczone ilości… ślubów. Wyglądało to jakby cały naród masowo wziął się do ożenku, co bynajmniej nie ułatwiało nam dotarcia do celu, ale stanowiło i dalej stanowi ciekawą zagadkę.
Na przełęcz Prislop, skąd mieliśmy rozpocząć górską część wycieczki dotarliśmy późniejszym już wieczorem i przywitała nas tam, atmosfera festynu. W schronisku i wokół dużo ludzi i dużo hałasu. Uśmiechnięty pan za ladą powiedział nam, że możemy się rozbić gdzie chcemy na polu za schroniskiem, a że byliśmy już wyczerpani podróżą, uczyniliśmy to niezwłocznie i po wypiciu nieznacznej ilości zakupionego uprzednio na stacji benzynowej rumuńskiego wina, usnęliśmy w śród dźwięków dochodzącej z kilku stron muzyki.
Dzień trzeci (Rumunia: Góry Rodniańskie: Pasuj Prislop – Vf. Gargalau)
O świcie wypełzliśmy z namiotów i odkryliśmy, że rozbiliśmy się… na środku targowiska. Wokół nas ludzie rozkładali swoje stragany i wyjmowali towar. Czym prędzej zwinęliśmy namioty i zjechaliśmy, przebijając się przez napływające tłumy ludzi, do schroniska by zapytać się o możliwość zostawienia samochodu. Ku naszemu zaskoczeniu właściciel bez żadnych oporów zgodził się zaopiekować naszym pojazdem do naszego powrotu i kategorycznie odmówił przyjęcia ofiarowywanych mu przez nas pieniędzy. Przy okazji dowiedzieliśmy się od niego, ze targowisko, na którym mieliśmy przyjemność się obudzić jest corocznym jarmarkiem odbywającym się właśnie na tej przełęczy.
Odstawiliśmy samochód na wyznaczone miejsce i wyruszyliśmy na szlak. Opuszczając przełęcz minęliśmy cerkiew, przed która zgromadzeni wierni wsłuchiwali się w dobiegający z głośników doniosły głos śpiewu w starocerkiewnym. Zawodzenie popa mieszające się z gwarem ludzi i dzwonieniem pędzonych na pastwisko krów, sprawiło, że poczuliśmy się jakbyśmy dużo bardziej oddalili się od Polski niż to miało miejsce w rzeczywistości.
Kiedy już wspięliśmy się na niewielkie zboczę i znaleźliśmy w lesie, wszystkie dźwięki cywilizacji zaczynały stopniowo zanikać. Utwardzona droga prowadziła nas lasem, a następnie łąkami i pastwiskami w kierunku głównego pasma gór Rodniańskich. Na pierwszej przełączce zrobiliśmy sobie przerwę by poobserwować pasterza goniącego owce i kozy. Od tego momentu droga najpierw łagodnie, następnie coraz bardziej stromo kierowała nas w kierunku Pierwszego dwutysięcznego szczytu na naszej drodze. Plan, jak na pierwszy dzień był dość ambitny. Chcieliśmy dotrzeć do rezerwatu Bila-Lala. Jednakże wchodząc na Vf. Gargalau obserwowaliśmy nadchodzące ze wschodu burze, mając natomiast na uwadze fakt, iż reszta naszej zaplanowanej na ten dzień drogi wieść miała niemal w całości granią, podjęliśmy decyzję o biwaku w niewielkim zagłębieniu pod szczytem. Decyzja okazała się być bardzo dobrą, gdyż deszcz nie dał nam na siebie długo czekać i z niewielkimi przerwami padał przez dwanaście godzin…
Dzień czwarty (Rumunia: góry Rodniańskie: Vf. Gargalau – rezervatia Bila-Lala)
Poranek przywitał nas mgłą. Na szczęście przestało już padać i zapowiadało się, że mgła także wkrótce ustąpi. Wykonywaliśmy nasze poranne czynności niespiesznie, gotując na herbatę deszczówkę, którą pozyskaliśmy rozkładając na noc menażki wokół namiotów. Mnie i Hani zbieranie się zajęło więcej czasu niż Michałowi, który pierwszy wyruszył na szlak. Jak się szybko okazało, guzdranie się było w tym wypadku opłacalne gdyż w momencie, gdy wdrapaliśmy się z Hanią na grań, zobaczyliśmy Michała wracającego z kierunku, w którym mieliśmy się za nim udać. Nie musieliśmy go pytać, dlaczego wraca, odpowiedź była prosta – to nie ta grań.
Obrawszy właściwy kierunek wyruszyliśmy już razem w drogę, która jak to granią prowadziła nas na zmianę w górę i w dół. Za to w między czasie mgła ustąpiła miejsca bezchmurnemu niebu i mogliśmy rozkoszować się górskimi widokami. Góry Rodniańskie, jeśli chodzi o krajobraz, przypominają co nieco Tatry zachodnie, bądź mocno „podpompowane” Bieszczady. To, co je przede wszystkim odróżnia od tych polskich gór to cisza. Cisza, czyli brak turystów. Ludzi na szlaku spotyka się naprawdę rzadko i przez większą część czasu można iść wsłuchując się w górska ciszę przerywaną podmuchami wiatru czy śpiewem ptaków. Nasze refleksje na temat bezludności musiały w końcu zderzyć się z rzeczywistością. U celu, w rezerwacie Bila-Lala, powitały nas sterty śmieci powrzucanych do różnych dołów. Dyskusję na temat niskiej świadomości rumuńskich turystów ucięły licznie występujące w tych śmieciach opakowania znane z naszych rodzimych półek sklepowych. By jednak nie dać się śmieciom, które mimo wszystko całego krajobrazu nie przysłaniały postanowiliśmy je ignorować i udaliśmy się na obchód rezerwatu. Miejsce to jest jednym z najpiękniejszych miejsc w tych górach. Na terenie rezerwatu znajdują się dwa jeziorka: Lala Mica (małe) i Lala Mare (duże), które łączy największy wodospad gór Rodniańskich. Nad rezerwatem góruje jeden z najwyższych szczytów tego pasma- Vf. Ineu. Jedliśmy tam też chyba największe i najsmaczniejsze jagody, jakie w tych górach zdarzyło nam się jeść. W nocy zaś do snu kołysały nas dźwięki strumienia.
Dzień piąty (Rumunia: Góry Rodniańskie: rezervatia Bila-Lala – Valea Vinului)
Po wygrzebaniu się z namiotów i spożyciu śniadania wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tego dnia naszym celem było opuszczenie grani i zejście w dolinę. Oczywiście by z grani zejść, trzeba wpierw na nią wejść, dlatego na „dzień dobry” musieliśmy się wdrapać z powrotem na grań, którą zeszłego dnia opuściliśmy w celu odwiedzenia rezerwatu. Szlak oznaczony niebieskimi kółkami w białych otoczkach prowadził nas górą, aż do przełęczy Saua Curatel, na której znajduje się schron dla turystów. Schron ma postać drewnianej chaty, w której znajdują się 3 izby, z czego w dwóch jest piec. Jak na tak ogólnodostępną chatkę nie była ona za bardzo zaśmiecona, także w zimie, bądź w przypadku kiepskiej pogody byłaby jak znalazł. Ale że pogoda była dobra, a do zimy trochę jeszcze zostało, udaliśmy się w dół ku dolinie szlakiem, który tym razem przybrał postać czerwonych Trójkątów. Po długim zejściu powitały nas pierwsze zabudowania, a także pozostałości kopalni, która mieściła się kiedyś w tej dolinie. Korzystając z niedomkniętych drzwi starej sztolni, weszliśmy do środka uzbrojeni w latarkę, zważywszy jednak na słabą jej moc i fakt, że tunel biegł cały czas prosto, a nic nie zapowiadało rychłej zmiany, zawróciliśmy. Schodząc niżej w dolinę, okazało się, że mimo iż na szlaku, znaleźliśmy się za bramą na terenie jakiegoś zakładu. Brama była nowa i nie połączona jeszcze z ogrodzeniem, więc bez problemu ją obeszliśmy, zastanowił nas jednak przyszły los tego szlaku i reakcje turystów, którzy zawitają tu, kiedy ogrodzenie będzie już wykończone. Zapuszczając się coraz niżej w dolinę odnaleźliśmy schronisko, w którym się zakwaterowaliśmy za niewielką, w porównaniu z większością schronisk polskich, opłatę (ca. 15zł). Zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku miejsca, w którym, jak nam powiedziano, będziemy mogli zjeść obiad. Kiedy już tam dotarliśmy, nasza wiara w opowieści o wyjątkowej gościnności Rumunów została lekko zachwiana. Piwo i chipsy dostaliśmy, ale o jakimś normalnym posiłku nie było mowy. Nie pozostało nam, więc nic innego, jak po wypiciu dwóch kufli piwa Ursus i zjedzeniu kilku paczek chipsów udać się do schroniska w celu przyrządzenia sobie na obiado-kolację „zestawu małego chemika” i wypiciu zakupionego uprzednio piwa.
Dzień szósty (Rumunia: góry Rodniańskie: Valea Vinului -Valea Secii)
Po jak zwykle przeciągającym się poranku opuściliśmy schronisko. Do wyznaczonego na ten dzień celu nie prowadził żaden szlak. Mieliśmy zamiar dojść do równoległej doliny, co oznaczało wdrapanie się na grzbiet a następne zejście z niego po drugiej stronie, co dawało łączną różnicę poziomów ok. 2000m. Ścieżki, które znajdowały się na naszej mapie, jak się szybko okazało, znajdowały się tam i tylko tam. W rzeczywistości musieliśmy wdrapywać się na grzbiet przedzierając się przez coraz większe zarośla. Idąc kawałek grzbietem spotkaliśmy pasterzy. Pytali nas na migi o papierosy, którymi niestety nie mogliśmy ich poczęstować. Po dotarciu do wyczekiwanej przełęczy zaczęliśmy poszukiwać jakiejś rozsądnej drogi w dół. Znaleźliśmy szlak, jednak nie widniał on na naszej mapie, więc nie mogliśmy za nim podążyć. Zamiast tego zaczęliśmy schodzić w dół polem, trzymając się skraju lasu, który jak mieliśmy nadzieję jest tym skrajem lasu, który widniej na mapie. Po około godzinie schodzenia postanowiliśmy, wiedzeni instynktem wejść do lasu, gdzie skierowaliśmy się w dół za przewodnika obierając rynnę zrywkową. Kiedy już dotarliśmy do doliny, a las ustąpił miejsca pastwiskom, okazało się, że instynkt nas nie zawiódł i dotarliśmy do schroniska, do którego mieliśmy nadzieję dotrzeć. Tu również dostaliśmy pokoje w rozsądnej cenie, ale niestety mimo tego, iż według mapy w schronisku można się także posilić, pani na pytanie o obiad rozłożyła ręce. Jedyne, czym mogła nas uraczyć poza batonikami było piwo, które oczywiście z chęcią w siebie wlaliśmy, jednak nasza wiara w gościnność Rumunów została zachwiana jeszcze mocniej niż dnia poprzedniego, natomiast legła całkowicie w gruzach, kiedy po spożyciu kolejnego chemicznego obiadu i udaniu się do pokoju na spoczynek, doszedł nas zapach pieczonego barana…
Dzień siódmy (Rumunia: góry Rodniańskie: Valea Secii – Saua Intre Izvoare)
Od samego rana, na niebie nie widniała żadna chmurka. Tym razem wcale się to nam nie podobało, gdyż do przejścia mieliśmy ponad 20 kilometrów i ponad 1300m różnicy poziomów. Szlak wiódł na początku ubitą droga wzdłuż rzeki, by w końcu skręcić niemiłosiernie pod górę. Odcinkami od cienia do cienia, dotarliśmy do najdalej wysuniętego drzewa, w cieniu którego postanowiliśmy przeczekać najgorętsze godziny. Kiedy już słońce opuściło szczyt nieba, ruszyliśmy w kierunku przełęczy. Po drodze zostaliśmy po raz kolejny oszczekani przez pasterskie psy i odmówiliśmy przyjaźnie wyglądającemu pasterzowi zaproszenia na mleko, wychodząc z założenia, że ciepłe mleko to nie to czego nam w tym momencie było potrzeba. Na przełęczy Saua Intre Izvoare spotkało nas chwilowe załamanie, gdyż nie było widać źródła, które według mapy powinno się tam znajdować. Źle to nam wróżyło tym bardziej, że planowaliśmy spędzić na tej przełęczy dwie noce. Okazało się jednak, iż wystarczyło pójść trochę wyżej i dobrze się rozejrzeć, a źródełko się znalazło.
Dzień ósmy (Rumunia: góry Rodniańskie: Saua Intre Izvoare- Vf. Pietrosu - Saua Intre Izvoare)
Tego dnia postanowiliśmy się rozdzielić. Hania i ja wyruszyliśmy rano w celu zdobycia najwyższego szczytu gór Rodniańskich – Vf. Pietrosu, natomiast Michał został na przełęczy i kręcił się nieopodal namiotów. Bez ciężkich plecaków wędrówka granią była niczym niedzielny spacer po parku. Szybciej niż przewidywaliśmy dotarliśmy do celu. Na szczycie Vf. Pietrosu znajduje się murowana chatka, będąca pozostałością stacji meteorologicznej, obecnie pełniąca role schronu. Jednak największą „atrakcją” tego szczytu jest widok na Borsę – położone ponad 1600m poniżej miasto. Wieczorem na przełęczy, na której mieliśmy obozowisko zaczęło się robić tłoczno. Michał zapoznał się ze Słowakiem, który pokazał nam mapę tych gór – jedyną, jaką udało mu się dostać w Rumuni. Mapa miała rozmiary 10 na 15cm i nie wynikało z niej za wiele – jak dobrze, że mapę kupiliśmy w Polsce…
Dzień dziewiąty (Rumunia: góry Rodniańskie: Saua Intre Izvoare- Pasuj Prislop)
Wędrówki górskiej dzień ostatni. Droga przebiegała szybko pod znakiem obiadu, który jak mieliśmy nadzieje czekał na nas w schronisku na przełęczy. Wszak do trzech razy sztuka. I faktycznie tym razem się udało. Kiedy dotarliśmy w końcu do schroniska, zaoferowano nam pokój i obiad. Okazało się także, że dotarliśmy do schroniska w samą porę, gdyż rozpadało się niemalże w momencie, kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi. Deszcz po chwili przeszedł w grad, po czym zaczęła się ulewa, która trwała już do rana. My za to po strawieniu pierwszego obiadu, zachwyceni jedzeniem nie z proszku zamówiliśmy kolejny…
Dzień dziesiąty (Rumunia: Pasuj Prislop – Voronet – Cacica – Moldovita)
Po kilku dniach przemieszczania się na własnych nogach, wsiedliśmy ponownie do naszej blaszanej puszki na kółkach i udaliśmy się w kierunku Bukowiny by zobaczyć osławione malowane klasztory. Po drodze widać było skutki nocnej ulewy, którą wywoła powódź. Drogi zostały miejscami podmyte, przez co gdzie niegdzie poważnie się zwężały.
Zatrzymując się w pierwszym napotkanym markecie obaliliśmy mit taniości Rumuni. Okazało się, iż większość produktów jest droższa niż w Polsce…
Pierwszym miejsce, jakie tego dnia odwiedziliśmy był klasztor w Voronet. Freski i architektura cerkwi zrobiły na nas wrażenie, w ich kontemplacji przeszkadzała nam jednak deszczowa pogoda oraz tabuny ludzi, którzy postanowili wybrać się do klasztoru w tym samym co my czasie. No cóż… wiadomo, że nie może być za dobrze.
Kolejnym punktem w planie dnia było zobaczenie starej polskiej kopalni soli w Cacicy. Bukowina była wszak rejonem, w którym dawniej licznie osiedlali się Polacy.
Przed wejściem do kopalni można było zapoznać się z jej historią oraz historią polskiej gminy wokół niej. Dziwnie się czuliśmy czytając o Polakach po angielsku. Dziwne, że nikt nie wpadł na umieszczenie w polskiej gminie tablicy informacyjnej w języku polskim…
Sama kopalnia jest niewielka, przynajmniej jeśli chodzi o część udostępnioną do zwiedzania. Kiedy jednak jest się już w okolicy, z pewnością warto ją odwiedzić.
Z Cacicy planowaliśmy podążyć na północ do Sucevity, jednak z powodu zerwanego mostu byliśmy zmuszeni zrewidować nasze plany. Nawróciliśmy więc i udaliśmy się do Moldovity. Po drodze skosztowaliśmy tradycyjnej rumuńskiej ciorby w Gura Humoruli w restauracji opisanej w przewodniku jako tania i dobra. I istotnie ciorba była niczego sobie, tak jak i reszta skosztowanych dań.
Próba skrócenia sobie drogi lokalnymi drogami, po raz kolejny zakończyła się fiaskiem. Po przeprawieniu się tam i z powrotem brodem przez rzekę wróciliśmy do głównej drogi, by odnaleźć tą właściwą drogę nieco dalej niż na to wskazywała nasza mapa.
Do Moldovity dotarliśmy tuż przed zamknięciem klasztoru. Zamiast obiegać go naprędce przy marnym już świetle, postanowiliśmy poszukać noclegu, a do klasztoru zajrzeć rano zaraz po jego otwarciu.
Dzień jedenasty (Rumunia: Moldovita – Sucevita – Marginea – Putna – Suceava – L. Izvorul Muntelui)
Rankiem, jak zaplanowaliśmy wybraliśmy się do klasztoru. Dzięki temu, że przybyliśmy tam zaraz po otwarciu, mogliśmy się przez kwadrans nacieszyć ciszą tego miejsca, zanim pierwsi turyści zaczęli się wysypywać z busów. Te piętnaście minut było warte wcześniejszego wstania z łóżka. Odbiór tego miejsca miał dzięki tej ciszy w sobie coś magicznego. Poza freskami na cerkwi, z których chyba najciekawszy przedstawia obronę Konstantynopola, wrażenie robią zachowane mury obronne otaczające klasztor.
Z Moldovity udaliśmy się do Sucevity. W klasztorze tym tak jak w poprzednim również zachowały się mury obronne, cały kompleks jest jednak większy, przez co mniej kameralny. Z drugiej jednak strony, przekraczając bramę nie traci się poczucia przestrzeni. Okrążając klasztor od zewnątrz trafiliśmy na przyklasztorny cmentarz. Miejsce, oczywiście nie wspomniane w przewodniku i dobrze, bo dzięki temu nie zadeptane, jest bardzo urokliwe. Na niewielkim terenie, Wśród drzew tłoczą się starsze i młodsze krzyże, nad którymi górują dwie kapliczki.
W drodze do Putny, ostatniego klasztoru, który planowaliśmy zobaczyć zatrzymaliśmy się w niewielkiej wsi Marginea. Podobno wieś ta słynie z wyrobu czarnej ceramiki. W centrum wsi znajdują się obok siebie trzy sklepy z ceramika, oraz pracownia, do której można wejść i zobaczyć jak robi się naczynia na kole garncarskim. Przeglądając sklepowe półki udało nam się wybrać kilka rzeczy na upominki.
Klasztor w Putnie różni się znacznie od poprzednich odwiedzonych przez nas klasztorów. Klasztorna cerkiew nie jest pokryta freskami. Po ścieżkach chodzą bracia, a nie jak to miało miejce w poprzednich klasztorach, siostry. Braciszkowie okazali się być mniej pazerni od siostrzyczek, gdyż nie pobierają opłaty za wstęp, a jedynie za robienie zdjęć. Mimo braku imponujących fresków, klasztor ten nie mniej wart jest zobaczenia od innych klasztorów Bukowiny. Imponujące są w nim zdobienia wewnątrz cerkwi, a w szczególności kapiący złotem ikonostas.
Ostatnim naszym przystankiem na Bukowinie była Suceava. Duże tłoczne podgraniczne miasto. Zatrzymaliśmy się tam by uzupełnić prowiant i wymienić walutę. Sympatyczne wrażenie zrobił na nas targ, na którym kupiliśmy co nieco utęsknionej zieleniny. Starsza pani sprzedająca ogórki wykorzystała chyba barierę językową by zamiast trzech kiszonych ogórków sprzedać ich nam pół kilo, ale raczej nas to rozbawiło niż wzbudziło jakieś negatywne emocje.
Do Siedmiogrodu z Bukowiny chcieliśmy przejechać przez dolinę Bicazu, gdzie znajduje się jeden z dwóch najgłębszych kanionów europy. Uznaliśmy zgodnie ze przejazd przez kanion będzie dużo ciekawszy rano niż po zmroku, zaplanowaliśmy więc przenocować nad widniejącym na mapie na północ od Bicazu jeziorem Izvorul Muntelui. Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy dotarliśmy nad jezioro, które okazało się być… dziurą po jeziorze. Wszystko wyjaśniło się po przejechaniu kilku kilometrów, kiedy okazało się, że jezioro jest tylko jego poziom jest dużo niższy niż bywał w dawnych czasach, stad w miejscu, w którym się go spodziewaliśmy nie było już wody, ale za to była ona niżej i to całkiem sporo.
Teren wokół jeziora, mimo, że powinien sprzyjać rozwojowi infrastruktury turystycznej, był niezagospodarowany, wiec zamiast campingu, który liczyliśmy znaleźć, musieliśmy się zdecydować na nocleg w przydrożnym motelu. Znajdowała się tam także restauracja, postanowiliśmy więc spróbować kolejnego po ciorbie typowo rumuńskiego dania, mamałygi. Podana została nam z bryndzą i tak też ją jedliśmy, nakładając na widelec naraz bryndzę i ser, gdyż sama okazała się zbyt mdła by ją przełknąć.
Dzień dwunasty (Rumunia: L. Izvorul Muntelui – Cheile Bicazului – Prejmer – Brasov – Sinaia)
Jadąc wzdłuż rzeki Bicaz, obserwowaliśmy coraz wyżej wznoszące się skaliste zbocza. Wjazd do wąwozu zrobił na nas duże wrażenie. Tak jak dalsza jego część. Swoją drogą, miejsce to wygląda na świetny teren do uprawiania wspinaczki.
Przekroczywszy przełęcz, skierowaliśmy się na południe w kierunku na Brasov, od którego dzieliło nas około 130 km. Przed samym Brasovem, zjechaliśmy z głównej drogi by zobaczyć kolejny ewenement na skale światową- mieszczący się w miejscowości Prejmer zamek. O jego wyjątkowości świadczy fakt, iż był to zamek wybudowany przez chłopów, którzy nie mając pana, zjednoczyli się i wznieśli własnym sumptem zamek by mieć się gdzie schronić w razie zagrożenia. Mimo jego wyjątkowości, nie spotkaliśmy tam zbyt wielu turystów, co nas oczywiście ucieszyło. Sam zamek robi niezwykle pozytywne wrażenie, i różni się znacznie od zamków, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Nie ma w nim komnat, gdyż nikt w nim na co dzień nie mieszkał. Cały jest natomiast podzielony na liczne małe cele, w których mogły chronić się chłopskie rodziny. Poszatkowana drewnianymi podestami i schodkami wewnętrzna ściana baszty wygląda niesamowicie.
W Brasovie, mieliśmy kłopoty z odnalezieniem centrum miasta, ale w końcu się nam to udało. Najtańszy, według przewodnika, hotel w mieście, okazał się być dla nas za drogi, postanowiliśmy więc odbyć spacer po starówce, a na nocleg udać się gdzieś poza miasto. Brasov okazał się być bardzo urokliwym miastem. Z przyjemnością wypiliśmy kawę na rynku i udaliśmy się obejrzeć Czarny Kościół. W kościele tym odbywają się kilka razy w tygodniu koncerty organowe. Niestety z racji tego, że Michał czekał na nas w samochodzie, którego pilnował, nie mogliśmy sobie pozwolić na jego wysłuchanie. Załapaliśmy się za to na próbę przed koncertem. Zawsze jakaś namiastka.
Na miejsce noclegu wybraliśmy Sinaie, gdyż chcieliśmy następnego dnia zobaczyć mieszczący się tam pałac Pelesz. Niestety, nie udało nam się znaleźć pola namiotowego, o którym napominał nasz przewodnik i ostatecznie zatrzymaliśmy się w pensjonacie dobre kilka kilometrów pod górę za Sinaią. Pani w recepcji swoim zachowaniem sprawiała wrażenie z nostalgią wspominającej czasy pierwszego sekretarza. Nie chciała także opuścić ceny ani odrobinę, daliśmy więc za wygraną i poszliśmy do łóżek niewiele tańszych niż te w Brasovie, z których zrezygnowaliśmy właśnie z powodu ceny…
Dzień Trzynasty (Rumunia: Sinaia (Pelesz) – Bran – Rasnov – Sighisoara)
Do pałacu Pelesz dotarliśmy jeszcze przed jego otwarciem. Już z daleka nas zachwycił, a w miarę zbliżania się do niego nasz zachwyt bynajmniej nie malał. Wraz z otwarciem udało nam się podpiąć pod wycieczkę Białorusinów. Wraz z nimi i rosyjskim przewodnikiem weszliśmy do pałacu. Żadne z nas nigdy nie widziało takich wnętrz. Urządzone z przepychem i doskonale wykończone przewyższały wszystkie pałacowe komnaty, jakie zdarzyło się nam w życiu oglądać.
Po opuszczeniu Sinai, postanowiliśmy odwiedzić najsławniejszy w Rumuni, rozreklamowany jako siedziba Draculli zamek w Bran. Z Dracullą, czy Vladem Palownikiem, nie miał on oczywiście nic wspólnego. Został wybudowany na szlaku handlowym przez kupców, w celu ściągania opłat od innych kupców podążających tym szlakiem. Po dotarciu na miejsce, ani przez moment nie mieliśmy wątpliwości co do popularności tego zamku. Ilości ludzi oraz straganów z „badziewiem”, przewyższała wszystko, co widzieliśmy przez całą naszą tułaczkę po tym kraju. Sam zamek, poza tym, że tłoczny, okazał się być jak najbardziej ciekawy. Układ komnat i przejść pomiędzy nimi tworzy nie lada labirynt. Miejsce to jest z całą pewnością przereklamowane, ale warte odwiedzenia, najlepiej nie w weekendy.
W połowie drogi pomiędzy Branem a Brasovem leży miasteczko Rasnov, w którym zatrzymaliśmy się by odwiedzić kolejny i już ostatni zamek. Położone na wzgórzu średniowieczne zabudowania otoczone są murem, którego z racji coraz większych dziur budżetowych nie było nam dane przekroczyć. Nacieszyliśmy za to oko widokiem Rasnova z lotu ptaka i ruszyliśmy w kierunku ostatniego już punktu na naszym powstającym na bieżąco rumuńskim planie jazdy- Sighisoary.
Sighisoara, miasto, w którym urodził się Vlad Palownik, jest niewielkim miasteczkiem, którego starówka wspina się po wzgórzu wąskimi uliczkami. W jej centralnym punkcie położona jest wieża zegarowa, pod którą można zrobić sobie zdjęcie z plastikowym Palownikiem, bądź też napić się piwa na świeżym powietrzu. Zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję, po czym postanowiliśmy rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Wracając do samochodu, przykuła nasza uwagę strzałka z napisem „Camping”, zachęcająca nas do przejścia przez bramę jednej z kamienic. Za bramą znaleźliśmy nic innego jak… pole namiotowe. Pomysł rozbicia namiotów w centrum miasta nieźle nas rozbawił. Nie zastanawiając się więc długo zameldowaliśmy się w recepcji, zostawiliśmy samochód i poszliśmy z powrotem na starówkę, sprawdzić czy kolejne piwo będzie nam smakować tak samo jak to pierwsze.
Dzień Czternasty (Rumunia – Węgry: Sighisoara – Tokaj)
Droga do granicy z Węgrami poszła nam gładko. Ostatnie tankowanie za ostatnie leje i opuściliśmy Rumunie. Żadnemu z nas nie spieszyło się jednak z powrotem do domu, posiadając za to kilka banknotów Węgierskiej waluty, postanowiliśmy zatrzymać się po drodze w Tokaju, miasteczku słynącym oczywiście z wyrobu wina o takiejże nazwie.
Dotarliśmy tam późniejszym popołudniem i już na samym wjeździe do miasteczka mogliśmy wybierać z pomiędzy kilku pól namiotowych. Wybraliśmy. Miasteczko jak na węgierską stolice wina było wyjątkowo bezludne. Idąc główną uliczka, mijając liczne winiarnie, dotarliśmy do placu, przy którym znaleźliśmy restaurację zapraszająca nas napisem: „Menu w języku polskim”. Zgłodniali rzuciliśmy się do zamawiania obiadu, co poskutkowało tym, że po obiedzie, przynajmniej niektórzy z nas czuli się jak piłki lekarskie. Na koniec przetoczyliśmy się jeszcze tam i z powrotem po miasteczku i pokaturlaliśmy się na spoczynek.
Dzień Piętnasty (Węgry – Słowacja – Polska: Tokaj – Zakopane)
Reszty waluty pozbyliśmy się w sklepie z winem i ruszyliśmy na północ do naszej ojczyzny. Do domów jakoś dziwnie dalej spieszno nam nie było, postanowiliśmy więc wydłużyć naszą tułaczkę o jedną jeszcze noc, która spędzić zamierzaliśmy w Zakopanem. Mimo końca sezonu turystycznego okazało się ono być zatłoczone jak zawsze i nasza próba znalezienia noclegu w centrum zakończyła się fiaskiem. Na szczęście poza centrum takich problemów już nie było i po zakwaterowaniu mogliśmy udać się na wieczorny zakopiański spacer…
Dzień Szesnasty i ostatni
Wszystko, co dobre kiedyś się kończy. Każda minuta jady przybliżała nas do końca. I tak Michał wyrzucił nas po drodze w naszych domach, sam zaś pojechał w siną dal…
Informacje praktyczne (na podstawie własnych doświadczeń)
Waluta.
Środkiem płatniczym w Rumunii są leje. Za większość usług może się udać zapłacić w euro, jednak w sklepach na ogół takiej możliwości nie ma. Najlepszym rozwiązaniem jest nie zabieranie do Rumuni euro, bądź kupionych po niekorzystnym kursie leji, a zaopatrzenie się w leje w bankomacie, jaki można znaleźć w każdym większym mieście dużo łatwiej niż kantor wymiany walut.
Ceny
Niskie ceny w Rumuńskich sklepach to niestety mit. Ceny większości produktów, jakie znajdziemy na sklepowych półkach przewyższają znacznie ceny polskie. Drogie są także noclegi. 60 zł za łóżko w pokoju ze wspólna łazienką to przeciętna cena w Rumuni, wyjątek stanowią niektóre schroniska górskie gdzie może się udać znaleźć niedrogie łóżko.
Ceny biletów wstępu umożliwiające zwiedzanie zabytków wahają się na ogół pomiędzy, w przeliczeniu 5 a 10zł
Tańsze niż w Polsce podczas były naszego pobytu jedynie chleb i paliwo.
Mapy
Wybierając się w rumuńskie góry, w mapy najlepiej zaopatrzyć się w Polsce, gdyż na miejscu może się to okazać niemożliwe. W naszych sklepach dostępne są mapy większości rumuńskich gór wydawane przez Węgierskie wydawnictwo DIMAP.
Podróżowanie samochodem
Sama jazda samochodem może się okazać w Rumuni nie lada przygodą. Drogami porusza się spora liczba furmanek, w nocy nieoświetlonych. Kultura jazdy rumuńskich kierowców także pozostawia wiele do życzenia, dźwięki klaksonów są na drogach bardzo powszechne, nie powinno nas też dziwić, kiedy ktoś nas będzie wyprzedzał na zakręcie na trzeciego.
Nasza wyprawa do Rumuni rozpoczęła się w Sosnówce pod Jelenią Górą, skąd to wyruszyliśmy w składzie: Ja, Hania oraz Michał. Naszym środkiem lokomocji był stary Volkswagen Passat, a że droga do Rumunii nie najkrótsza podzieliśmy ją na dwa odcinki. Pierwszy, w całości przebiegać miał w Polsce, a jego celem było przybliżenie nas do przełęczy Dukielskiej gdzie mieliśmy zamiar przekroczyć granicę. Jako że wszyscy troje ciekawi jesteśmy świata, uzgodniliśmy, że i sam dojazd do Rumuni będzie miał krajoznawczy charakter. I tak pierwszy nasz postój miał miejsce już w Strzegomiu gdzie zatrzymaliśmy się by obejrzeć z bliska górującą nad miastem XIV wieczną bazylikę mniejszą pod wezwaniem św. Piotra i Pawła, którą tyle razy oglądaliśmy z daleka mijając Strzegom. Na dzwonnicy kościelnej znajduje się podobno najstarszy w Polsce stale działający dzwon kościelny pochodzący z 1318 roku. Co prawda nie udało nam się wejść do środka, ale obejście kościoła dookoła zaspokoiło w wystarczającym stopniu naszą ciekawość, więc zadowoleni udaliśmy się w dalsza drogę. Autostradę nr 4 opuściliśmy za Katowicami, gdyż „prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie niż będę płacił za tą drogę”. Zatem zamiast płacić 13zł za wątpliwą przyjemność jazdy dziurawą autostradą, skierowaliśmy się na lokalne drogi małopolski, co okazało się niewątpliwie trafną decyzją gdyż pejzaże oglądane przez szyby samochodu wyjątkowo przypadły nam do gustu. Postanowiliśmy odwiedzić Wiślicę, a następnie przekroczyć Wisłę promem w Starym Korczynie. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do Łańcuta, gdzie udało nam się znaleźć nocleg w tamtejszym domu turysty (przyzwoite pokoje za przyzwoitą cenę).
Dzień drugi (Polska – Słowacja – Węgry - Rumunia: Łańcut – Pasuj Prislop)
Z samego rana opuściliśmy Łańcut i skierowaliśmy się na południe by w Barwinku przekroczyć granicę ze Słowacją. Przejazd przez ten kraj, mimo, że odbywał się oczywiście lokalnymi drogami, przebiegł szybko i sprawnie. Nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy dojechaliśmy do Słowackiego Nowego Miasta, czyli do granicy z Węgrami. Przez Węgry przejazd odbył się równie sprawnie, ale już niestety nie tak szybko. Okazało się bowiem, że Węgrzy mają dziwne zamiłowanie do… ograniczeń prędkości. Cierpliwie jechaliśmy prostymi jak strzała drogami, przy których stały znaki ograniczenia prędkości do 40km/h, których staraliśmy się mniej więcej przestrzegać, bo nie mieliśmy pojęcia, jakie stawki za przekraczanie prędkości obowiązują w tym kraju, ani tym bardziej nie mieliśmy pomysłu jak się dogadać z policjantem w języku, w którym nie rozumiemy nawet spójników.
Rumuńską granicę przekroczyliśmy na wysokości Satu Mare. Było to też pierwsze miasto, do którego centrum wjechaliśmy, co kosztowało nas, co najmniej godzinę krążenia w poszukiwaniu wyjazdu. Przynajmniej udało się nam „zdobyć,” co nieco Rumuńskiej waluty. Szybko też utwierdziliśmy się w przekonaniu, że podróżowanie lokalnymi drogami nie będzie w tym kraju dobrym pomysłem, jeśli chcemy gdziekolwiek dotrzeć bez kilkudniowego opóźnienia. Podróż głównymi drogami Rumuni także nie należy do najszybszych, zwłaszcza w jej północnej części. Problem polega na tym, że nie omijają one żadnych wsi, przez co ma się czasami wrażenie, że jedzie się sto kilometrów przez teren zabudowany, a że Rumunia jest w dużej mierze krajem górzystym to tam, gdzie kończą się domy, zaczynają się górskie serpentyny. Wszystko to ma i oczywiście swój wielki plus, gdyż dzięki temu można naprawdę wiele zobaczyć przez szybę samochodu, jest jednak z pewnością denerwujące, jeśli ktoś chciałby dojechać gdzieś na czas albo po prostu przed zmrokiem. A jazda po zmroku rumuńskimi drogami „to nie to, co tygrysy lubią najbardziej”. Po drogach poruszają się duże ilości nie oświetlonych furmanek, a czasami zdarzają się nawet nieoświetlone samochody, o ludziach już nie wspominając. Poza tym kultura jazdy wśród rumuńskich kierowców jest niestety lekko mówiąc nie za wysoka. Do dzisiaj także nie wiemy i nie możemy znaleźć wytłumaczenia, dlaczego w dzień naszego przyjazdu do Rumuni, przez cała drogę napotykaliśmy się na niezliczone ilości… ślubów. Wyglądało to jakby cały naród masowo wziął się do ożenku, co bynajmniej nie ułatwiało nam dotarcia do celu, ale stanowiło i dalej stanowi ciekawą zagadkę.
Na przełęcz Prislop, skąd mieliśmy rozpocząć górską część wycieczki dotarliśmy późniejszym już wieczorem i przywitała nas tam, atmosfera festynu. W schronisku i wokół dużo ludzi i dużo hałasu. Uśmiechnięty pan za ladą powiedział nam, że możemy się rozbić gdzie chcemy na polu za schroniskiem, a że byliśmy już wyczerpani podróżą, uczyniliśmy to niezwłocznie i po wypiciu nieznacznej ilości zakupionego uprzednio na stacji benzynowej rumuńskiego wina, usnęliśmy w śród dźwięków dochodzącej z kilku stron muzyki.
Dzień trzeci (Rumunia: Góry Rodniańskie: Pasuj Prislop – Vf. Gargalau)
O świcie wypełzliśmy z namiotów i odkryliśmy, że rozbiliśmy się… na środku targowiska. Wokół nas ludzie rozkładali swoje stragany i wyjmowali towar. Czym prędzej zwinęliśmy namioty i zjechaliśmy, przebijając się przez napływające tłumy ludzi, do schroniska by zapytać się o możliwość zostawienia samochodu. Ku naszemu zaskoczeniu właściciel bez żadnych oporów zgodził się zaopiekować naszym pojazdem do naszego powrotu i kategorycznie odmówił przyjęcia ofiarowywanych mu przez nas pieniędzy. Przy okazji dowiedzieliśmy się od niego, ze targowisko, na którym mieliśmy przyjemność się obudzić jest corocznym jarmarkiem odbywającym się właśnie na tej przełęczy.
Odstawiliśmy samochód na wyznaczone miejsce i wyruszyliśmy na szlak. Opuszczając przełęcz minęliśmy cerkiew, przed która zgromadzeni wierni wsłuchiwali się w dobiegający z głośników doniosły głos śpiewu w starocerkiewnym. Zawodzenie popa mieszające się z gwarem ludzi i dzwonieniem pędzonych na pastwisko krów, sprawiło, że poczuliśmy się jakbyśmy dużo bardziej oddalili się od Polski niż to miało miejsce w rzeczywistości.
Kiedy już wspięliśmy się na niewielkie zboczę i znaleźliśmy w lesie, wszystkie dźwięki cywilizacji zaczynały stopniowo zanikać. Utwardzona droga prowadziła nas lasem, a następnie łąkami i pastwiskami w kierunku głównego pasma gór Rodniańskich. Na pierwszej przełączce zrobiliśmy sobie przerwę by poobserwować pasterza goniącego owce i kozy. Od tego momentu droga najpierw łagodnie, następnie coraz bardziej stromo kierowała nas w kierunku Pierwszego dwutysięcznego szczytu na naszej drodze. Plan, jak na pierwszy dzień był dość ambitny. Chcieliśmy dotrzeć do rezerwatu Bila-Lala. Jednakże wchodząc na Vf. Gargalau obserwowaliśmy nadchodzące ze wschodu burze, mając natomiast na uwadze fakt, iż reszta naszej zaplanowanej na ten dzień drogi wieść miała niemal w całości granią, podjęliśmy decyzję o biwaku w niewielkim zagłębieniu pod szczytem. Decyzja okazała się być bardzo dobrą, gdyż deszcz nie dał nam na siebie długo czekać i z niewielkimi przerwami padał przez dwanaście godzin…
Dzień czwarty (Rumunia: góry Rodniańskie: Vf. Gargalau – rezervatia Bila-Lala)
Poranek przywitał nas mgłą. Na szczęście przestało już padać i zapowiadało się, że mgła także wkrótce ustąpi. Wykonywaliśmy nasze poranne czynności niespiesznie, gotując na herbatę deszczówkę, którą pozyskaliśmy rozkładając na noc menażki wokół namiotów. Mnie i Hani zbieranie się zajęło więcej czasu niż Michałowi, który pierwszy wyruszył na szlak. Jak się szybko okazało, guzdranie się było w tym wypadku opłacalne gdyż w momencie, gdy wdrapaliśmy się z Hanią na grań, zobaczyliśmy Michała wracającego z kierunku, w którym mieliśmy się za nim udać. Nie musieliśmy go pytać, dlaczego wraca, odpowiedź była prosta – to nie ta grań.
Obrawszy właściwy kierunek wyruszyliśmy już razem w drogę, która jak to granią prowadziła nas na zmianę w górę i w dół. Za to w między czasie mgła ustąpiła miejsca bezchmurnemu niebu i mogliśmy rozkoszować się górskimi widokami. Góry Rodniańskie, jeśli chodzi o krajobraz, przypominają co nieco Tatry zachodnie, bądź mocno „podpompowane” Bieszczady. To, co je przede wszystkim odróżnia od tych polskich gór to cisza. Cisza, czyli brak turystów. Ludzi na szlaku spotyka się naprawdę rzadko i przez większą część czasu można iść wsłuchując się w górska ciszę przerywaną podmuchami wiatru czy śpiewem ptaków. Nasze refleksje na temat bezludności musiały w końcu zderzyć się z rzeczywistością. U celu, w rezerwacie Bila-Lala, powitały nas sterty śmieci powrzucanych do różnych dołów. Dyskusję na temat niskiej świadomości rumuńskich turystów ucięły licznie występujące w tych śmieciach opakowania znane z naszych rodzimych półek sklepowych. By jednak nie dać się śmieciom, które mimo wszystko całego krajobrazu nie przysłaniały postanowiliśmy je ignorować i udaliśmy się na obchód rezerwatu. Miejsce to jest jednym z najpiękniejszych miejsc w tych górach. Na terenie rezerwatu znajdują się dwa jeziorka: Lala Mica (małe) i Lala Mare (duże), które łączy największy wodospad gór Rodniańskich. Nad rezerwatem góruje jeden z najwyższych szczytów tego pasma- Vf. Ineu. Jedliśmy tam też chyba największe i najsmaczniejsze jagody, jakie w tych górach zdarzyło nam się jeść. W nocy zaś do snu kołysały nas dźwięki strumienia.
Dzień piąty (Rumunia: Góry Rodniańskie: rezervatia Bila-Lala – Valea Vinului)
Po wygrzebaniu się z namiotów i spożyciu śniadania wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tego dnia naszym celem było opuszczenie grani i zejście w dolinę. Oczywiście by z grani zejść, trzeba wpierw na nią wejść, dlatego na „dzień dobry” musieliśmy się wdrapać z powrotem na grań, którą zeszłego dnia opuściliśmy w celu odwiedzenia rezerwatu. Szlak oznaczony niebieskimi kółkami w białych otoczkach prowadził nas górą, aż do przełęczy Saua Curatel, na której znajduje się schron dla turystów. Schron ma postać drewnianej chaty, w której znajdują się 3 izby, z czego w dwóch jest piec. Jak na tak ogólnodostępną chatkę nie była ona za bardzo zaśmiecona, także w zimie, bądź w przypadku kiepskiej pogody byłaby jak znalazł. Ale że pogoda była dobra, a do zimy trochę jeszcze zostało, udaliśmy się w dół ku dolinie szlakiem, który tym razem przybrał postać czerwonych Trójkątów. Po długim zejściu powitały nas pierwsze zabudowania, a także pozostałości kopalni, która mieściła się kiedyś w tej dolinie. Korzystając z niedomkniętych drzwi starej sztolni, weszliśmy do środka uzbrojeni w latarkę, zważywszy jednak na słabą jej moc i fakt, że tunel biegł cały czas prosto, a nic nie zapowiadało rychłej zmiany, zawróciliśmy. Schodząc niżej w dolinę, okazało się, że mimo iż na szlaku, znaleźliśmy się za bramą na terenie jakiegoś zakładu. Brama była nowa i nie połączona jeszcze z ogrodzeniem, więc bez problemu ją obeszliśmy, zastanowił nas jednak przyszły los tego szlaku i reakcje turystów, którzy zawitają tu, kiedy ogrodzenie będzie już wykończone. Zapuszczając się coraz niżej w dolinę odnaleźliśmy schronisko, w którym się zakwaterowaliśmy za niewielką, w porównaniu z większością schronisk polskich, opłatę (ca. 15zł). Zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku miejsca, w którym, jak nam powiedziano, będziemy mogli zjeść obiad. Kiedy już tam dotarliśmy, nasza wiara w opowieści o wyjątkowej gościnności Rumunów została lekko zachwiana. Piwo i chipsy dostaliśmy, ale o jakimś normalnym posiłku nie było mowy. Nie pozostało nam, więc nic innego, jak po wypiciu dwóch kufli piwa Ursus i zjedzeniu kilku paczek chipsów udać się do schroniska w celu przyrządzenia sobie na obiado-kolację „zestawu małego chemika” i wypiciu zakupionego uprzednio piwa.
Dzień szósty (Rumunia: góry Rodniańskie: Valea Vinului -Valea Secii)
Po jak zwykle przeciągającym się poranku opuściliśmy schronisko. Do wyznaczonego na ten dzień celu nie prowadził żaden szlak. Mieliśmy zamiar dojść do równoległej doliny, co oznaczało wdrapanie się na grzbiet a następne zejście z niego po drugiej stronie, co dawało łączną różnicę poziomów ok. 2000m. Ścieżki, które znajdowały się na naszej mapie, jak się szybko okazało, znajdowały się tam i tylko tam. W rzeczywistości musieliśmy wdrapywać się na grzbiet przedzierając się przez coraz większe zarośla. Idąc kawałek grzbietem spotkaliśmy pasterzy. Pytali nas na migi o papierosy, którymi niestety nie mogliśmy ich poczęstować. Po dotarciu do wyczekiwanej przełęczy zaczęliśmy poszukiwać jakiejś rozsądnej drogi w dół. Znaleźliśmy szlak, jednak nie widniał on na naszej mapie, więc nie mogliśmy za nim podążyć. Zamiast tego zaczęliśmy schodzić w dół polem, trzymając się skraju lasu, który jak mieliśmy nadzieję jest tym skrajem lasu, który widniej na mapie. Po około godzinie schodzenia postanowiliśmy, wiedzeni instynktem wejść do lasu, gdzie skierowaliśmy się w dół za przewodnika obierając rynnę zrywkową. Kiedy już dotarliśmy do doliny, a las ustąpił miejsca pastwiskom, okazało się, że instynkt nas nie zawiódł i dotarliśmy do schroniska, do którego mieliśmy nadzieję dotrzeć. Tu również dostaliśmy pokoje w rozsądnej cenie, ale niestety mimo tego, iż według mapy w schronisku można się także posilić, pani na pytanie o obiad rozłożyła ręce. Jedyne, czym mogła nas uraczyć poza batonikami było piwo, które oczywiście z chęcią w siebie wlaliśmy, jednak nasza wiara w gościnność Rumunów została zachwiana jeszcze mocniej niż dnia poprzedniego, natomiast legła całkowicie w gruzach, kiedy po spożyciu kolejnego chemicznego obiadu i udaniu się do pokoju na spoczynek, doszedł nas zapach pieczonego barana…
Dzień siódmy (Rumunia: góry Rodniańskie: Valea Secii – Saua Intre Izvoare)
Od samego rana, na niebie nie widniała żadna chmurka. Tym razem wcale się to nam nie podobało, gdyż do przejścia mieliśmy ponad 20 kilometrów i ponad 1300m różnicy poziomów. Szlak wiódł na początku ubitą droga wzdłuż rzeki, by w końcu skręcić niemiłosiernie pod górę. Odcinkami od cienia do cienia, dotarliśmy do najdalej wysuniętego drzewa, w cieniu którego postanowiliśmy przeczekać najgorętsze godziny. Kiedy już słońce opuściło szczyt nieba, ruszyliśmy w kierunku przełęczy. Po drodze zostaliśmy po raz kolejny oszczekani przez pasterskie psy i odmówiliśmy przyjaźnie wyglądającemu pasterzowi zaproszenia na mleko, wychodząc z założenia, że ciepłe mleko to nie to czego nam w tym momencie było potrzeba. Na przełęczy Saua Intre Izvoare spotkało nas chwilowe załamanie, gdyż nie było widać źródła, które według mapy powinno się tam znajdować. Źle to nam wróżyło tym bardziej, że planowaliśmy spędzić na tej przełęczy dwie noce. Okazało się jednak, iż wystarczyło pójść trochę wyżej i dobrze się rozejrzeć, a źródełko się znalazło.
Dzień ósmy (Rumunia: góry Rodniańskie: Saua Intre Izvoare- Vf. Pietrosu - Saua Intre Izvoare)
Tego dnia postanowiliśmy się rozdzielić. Hania i ja wyruszyliśmy rano w celu zdobycia najwyższego szczytu gór Rodniańskich – Vf. Pietrosu, natomiast Michał został na przełęczy i kręcił się nieopodal namiotów. Bez ciężkich plecaków wędrówka granią była niczym niedzielny spacer po parku. Szybciej niż przewidywaliśmy dotarliśmy do celu. Na szczycie Vf. Pietrosu znajduje się murowana chatka, będąca pozostałością stacji meteorologicznej, obecnie pełniąca role schronu. Jednak największą „atrakcją” tego szczytu jest widok na Borsę – położone ponad 1600m poniżej miasto. Wieczorem na przełęczy, na której mieliśmy obozowisko zaczęło się robić tłoczno. Michał zapoznał się ze Słowakiem, który pokazał nam mapę tych gór – jedyną, jaką udało mu się dostać w Rumuni. Mapa miała rozmiary 10 na 15cm i nie wynikało z niej za wiele – jak dobrze, że mapę kupiliśmy w Polsce…
Dzień dziewiąty (Rumunia: góry Rodniańskie: Saua Intre Izvoare- Pasuj Prislop)
Wędrówki górskiej dzień ostatni. Droga przebiegała szybko pod znakiem obiadu, który jak mieliśmy nadzieje czekał na nas w schronisku na przełęczy. Wszak do trzech razy sztuka. I faktycznie tym razem się udało. Kiedy dotarliśmy w końcu do schroniska, zaoferowano nam pokój i obiad. Okazało się także, że dotarliśmy do schroniska w samą porę, gdyż rozpadało się niemalże w momencie, kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi. Deszcz po chwili przeszedł w grad, po czym zaczęła się ulewa, która trwała już do rana. My za to po strawieniu pierwszego obiadu, zachwyceni jedzeniem nie z proszku zamówiliśmy kolejny…
Dzień dziesiąty (Rumunia: Pasuj Prislop – Voronet – Cacica – Moldovita)
Po kilku dniach przemieszczania się na własnych nogach, wsiedliśmy ponownie do naszej blaszanej puszki na kółkach i udaliśmy się w kierunku Bukowiny by zobaczyć osławione malowane klasztory. Po drodze widać było skutki nocnej ulewy, którą wywoła powódź. Drogi zostały miejscami podmyte, przez co gdzie niegdzie poważnie się zwężały.
Zatrzymując się w pierwszym napotkanym markecie obaliliśmy mit taniości Rumuni. Okazało się, iż większość produktów jest droższa niż w Polsce…
Pierwszym miejsce, jakie tego dnia odwiedziliśmy był klasztor w Voronet. Freski i architektura cerkwi zrobiły na nas wrażenie, w ich kontemplacji przeszkadzała nam jednak deszczowa pogoda oraz tabuny ludzi, którzy postanowili wybrać się do klasztoru w tym samym co my czasie. No cóż… wiadomo, że nie może być za dobrze.
Kolejnym punktem w planie dnia było zobaczenie starej polskiej kopalni soli w Cacicy. Bukowina była wszak rejonem, w którym dawniej licznie osiedlali się Polacy.
Przed wejściem do kopalni można było zapoznać się z jej historią oraz historią polskiej gminy wokół niej. Dziwnie się czuliśmy czytając o Polakach po angielsku. Dziwne, że nikt nie wpadł na umieszczenie w polskiej gminie tablicy informacyjnej w języku polskim…
Sama kopalnia jest niewielka, przynajmniej jeśli chodzi o część udostępnioną do zwiedzania. Kiedy jednak jest się już w okolicy, z pewnością warto ją odwiedzić.
Z Cacicy planowaliśmy podążyć na północ do Sucevity, jednak z powodu zerwanego mostu byliśmy zmuszeni zrewidować nasze plany. Nawróciliśmy więc i udaliśmy się do Moldovity. Po drodze skosztowaliśmy tradycyjnej rumuńskiej ciorby w Gura Humoruli w restauracji opisanej w przewodniku jako tania i dobra. I istotnie ciorba była niczego sobie, tak jak i reszta skosztowanych dań.
Próba skrócenia sobie drogi lokalnymi drogami, po raz kolejny zakończyła się fiaskiem. Po przeprawieniu się tam i z powrotem brodem przez rzekę wróciliśmy do głównej drogi, by odnaleźć tą właściwą drogę nieco dalej niż na to wskazywała nasza mapa.
Do Moldovity dotarliśmy tuż przed zamknięciem klasztoru. Zamiast obiegać go naprędce przy marnym już świetle, postanowiliśmy poszukać noclegu, a do klasztoru zajrzeć rano zaraz po jego otwarciu.
Dzień jedenasty (Rumunia: Moldovita – Sucevita – Marginea – Putna – Suceava – L. Izvorul Muntelui)
Rankiem, jak zaplanowaliśmy wybraliśmy się do klasztoru. Dzięki temu, że przybyliśmy tam zaraz po otwarciu, mogliśmy się przez kwadrans nacieszyć ciszą tego miejsca, zanim pierwsi turyści zaczęli się wysypywać z busów. Te piętnaście minut było warte wcześniejszego wstania z łóżka. Odbiór tego miejsca miał dzięki tej ciszy w sobie coś magicznego. Poza freskami na cerkwi, z których chyba najciekawszy przedstawia obronę Konstantynopola, wrażenie robią zachowane mury obronne otaczające klasztor.
Z Moldovity udaliśmy się do Sucevity. W klasztorze tym tak jak w poprzednim również zachowały się mury obronne, cały kompleks jest jednak większy, przez co mniej kameralny. Z drugiej jednak strony, przekraczając bramę nie traci się poczucia przestrzeni. Okrążając klasztor od zewnątrz trafiliśmy na przyklasztorny cmentarz. Miejsce, oczywiście nie wspomniane w przewodniku i dobrze, bo dzięki temu nie zadeptane, jest bardzo urokliwe. Na niewielkim terenie, Wśród drzew tłoczą się starsze i młodsze krzyże, nad którymi górują dwie kapliczki.
W drodze do Putny, ostatniego klasztoru, który planowaliśmy zobaczyć zatrzymaliśmy się w niewielkiej wsi Marginea. Podobno wieś ta słynie z wyrobu czarnej ceramiki. W centrum wsi znajdują się obok siebie trzy sklepy z ceramika, oraz pracownia, do której można wejść i zobaczyć jak robi się naczynia na kole garncarskim. Przeglądając sklepowe półki udało nam się wybrać kilka rzeczy na upominki.
Klasztor w Putnie różni się znacznie od poprzednich odwiedzonych przez nas klasztorów. Klasztorna cerkiew nie jest pokryta freskami. Po ścieżkach chodzą bracia, a nie jak to miało miejce w poprzednich klasztorach, siostry. Braciszkowie okazali się być mniej pazerni od siostrzyczek, gdyż nie pobierają opłaty za wstęp, a jedynie za robienie zdjęć. Mimo braku imponujących fresków, klasztor ten nie mniej wart jest zobaczenia od innych klasztorów Bukowiny. Imponujące są w nim zdobienia wewnątrz cerkwi, a w szczególności kapiący złotem ikonostas.
Ostatnim naszym przystankiem na Bukowinie była Suceava. Duże tłoczne podgraniczne miasto. Zatrzymaliśmy się tam by uzupełnić prowiant i wymienić walutę. Sympatyczne wrażenie zrobił na nas targ, na którym kupiliśmy co nieco utęsknionej zieleniny. Starsza pani sprzedająca ogórki wykorzystała chyba barierę językową by zamiast trzech kiszonych ogórków sprzedać ich nam pół kilo, ale raczej nas to rozbawiło niż wzbudziło jakieś negatywne emocje.
Do Siedmiogrodu z Bukowiny chcieliśmy przejechać przez dolinę Bicazu, gdzie znajduje się jeden z dwóch najgłębszych kanionów europy. Uznaliśmy zgodnie ze przejazd przez kanion będzie dużo ciekawszy rano niż po zmroku, zaplanowaliśmy więc przenocować nad widniejącym na mapie na północ od Bicazu jeziorem Izvorul Muntelui. Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy dotarliśmy nad jezioro, które okazało się być… dziurą po jeziorze. Wszystko wyjaśniło się po przejechaniu kilku kilometrów, kiedy okazało się, że jezioro jest tylko jego poziom jest dużo niższy niż bywał w dawnych czasach, stad w miejscu, w którym się go spodziewaliśmy nie było już wody, ale za to była ona niżej i to całkiem sporo.
Teren wokół jeziora, mimo, że powinien sprzyjać rozwojowi infrastruktury turystycznej, był niezagospodarowany, wiec zamiast campingu, który liczyliśmy znaleźć, musieliśmy się zdecydować na nocleg w przydrożnym motelu. Znajdowała się tam także restauracja, postanowiliśmy więc spróbować kolejnego po ciorbie typowo rumuńskiego dania, mamałygi. Podana została nam z bryndzą i tak też ją jedliśmy, nakładając na widelec naraz bryndzę i ser, gdyż sama okazała się zbyt mdła by ją przełknąć.
Dzień dwunasty (Rumunia: L. Izvorul Muntelui – Cheile Bicazului – Prejmer – Brasov – Sinaia)
Jadąc wzdłuż rzeki Bicaz, obserwowaliśmy coraz wyżej wznoszące się skaliste zbocza. Wjazd do wąwozu zrobił na nas duże wrażenie. Tak jak dalsza jego część. Swoją drogą, miejsce to wygląda na świetny teren do uprawiania wspinaczki.
Przekroczywszy przełęcz, skierowaliśmy się na południe w kierunku na Brasov, od którego dzieliło nas około 130 km. Przed samym Brasovem, zjechaliśmy z głównej drogi by zobaczyć kolejny ewenement na skale światową- mieszczący się w miejscowości Prejmer zamek. O jego wyjątkowości świadczy fakt, iż był to zamek wybudowany przez chłopów, którzy nie mając pana, zjednoczyli się i wznieśli własnym sumptem zamek by mieć się gdzie schronić w razie zagrożenia. Mimo jego wyjątkowości, nie spotkaliśmy tam zbyt wielu turystów, co nas oczywiście ucieszyło. Sam zamek robi niezwykle pozytywne wrażenie, i różni się znacznie od zamków, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Nie ma w nim komnat, gdyż nikt w nim na co dzień nie mieszkał. Cały jest natomiast podzielony na liczne małe cele, w których mogły chronić się chłopskie rodziny. Poszatkowana drewnianymi podestami i schodkami wewnętrzna ściana baszty wygląda niesamowicie.
W Brasovie, mieliśmy kłopoty z odnalezieniem centrum miasta, ale w końcu się nam to udało. Najtańszy, według przewodnika, hotel w mieście, okazał się być dla nas za drogi, postanowiliśmy więc odbyć spacer po starówce, a na nocleg udać się gdzieś poza miasto. Brasov okazał się być bardzo urokliwym miastem. Z przyjemnością wypiliśmy kawę na rynku i udaliśmy się obejrzeć Czarny Kościół. W kościele tym odbywają się kilka razy w tygodniu koncerty organowe. Niestety z racji tego, że Michał czekał na nas w samochodzie, którego pilnował, nie mogliśmy sobie pozwolić na jego wysłuchanie. Załapaliśmy się za to na próbę przed koncertem. Zawsze jakaś namiastka.
Na miejsce noclegu wybraliśmy Sinaie, gdyż chcieliśmy następnego dnia zobaczyć mieszczący się tam pałac Pelesz. Niestety, nie udało nam się znaleźć pola namiotowego, o którym napominał nasz przewodnik i ostatecznie zatrzymaliśmy się w pensjonacie dobre kilka kilometrów pod górę za Sinaią. Pani w recepcji swoim zachowaniem sprawiała wrażenie z nostalgią wspominającej czasy pierwszego sekretarza. Nie chciała także opuścić ceny ani odrobinę, daliśmy więc za wygraną i poszliśmy do łóżek niewiele tańszych niż te w Brasovie, z których zrezygnowaliśmy właśnie z powodu ceny…
Dzień Trzynasty (Rumunia: Sinaia (Pelesz) – Bran – Rasnov – Sighisoara)
Do pałacu Pelesz dotarliśmy jeszcze przed jego otwarciem. Już z daleka nas zachwycił, a w miarę zbliżania się do niego nasz zachwyt bynajmniej nie malał. Wraz z otwarciem udało nam się podpiąć pod wycieczkę Białorusinów. Wraz z nimi i rosyjskim przewodnikiem weszliśmy do pałacu. Żadne z nas nigdy nie widziało takich wnętrz. Urządzone z przepychem i doskonale wykończone przewyższały wszystkie pałacowe komnaty, jakie zdarzyło się nam w życiu oglądać.
Po opuszczeniu Sinai, postanowiliśmy odwiedzić najsławniejszy w Rumuni, rozreklamowany jako siedziba Draculli zamek w Bran. Z Dracullą, czy Vladem Palownikiem, nie miał on oczywiście nic wspólnego. Został wybudowany na szlaku handlowym przez kupców, w celu ściągania opłat od innych kupców podążających tym szlakiem. Po dotarciu na miejsce, ani przez moment nie mieliśmy wątpliwości co do popularności tego zamku. Ilości ludzi oraz straganów z „badziewiem”, przewyższała wszystko, co widzieliśmy przez całą naszą tułaczkę po tym kraju. Sam zamek, poza tym, że tłoczny, okazał się być jak najbardziej ciekawy. Układ komnat i przejść pomiędzy nimi tworzy nie lada labirynt. Miejsce to jest z całą pewnością przereklamowane, ale warte odwiedzenia, najlepiej nie w weekendy.
W połowie drogi pomiędzy Branem a Brasovem leży miasteczko Rasnov, w którym zatrzymaliśmy się by odwiedzić kolejny i już ostatni zamek. Położone na wzgórzu średniowieczne zabudowania otoczone są murem, którego z racji coraz większych dziur budżetowych nie było nam dane przekroczyć. Nacieszyliśmy za to oko widokiem Rasnova z lotu ptaka i ruszyliśmy w kierunku ostatniego już punktu na naszym powstającym na bieżąco rumuńskim planie jazdy- Sighisoary.
Sighisoara, miasto, w którym urodził się Vlad Palownik, jest niewielkim miasteczkiem, którego starówka wspina się po wzgórzu wąskimi uliczkami. W jej centralnym punkcie położona jest wieża zegarowa, pod którą można zrobić sobie zdjęcie z plastikowym Palownikiem, bądź też napić się piwa na świeżym powietrzu. Zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję, po czym postanowiliśmy rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Wracając do samochodu, przykuła nasza uwagę strzałka z napisem „Camping”, zachęcająca nas do przejścia przez bramę jednej z kamienic. Za bramą znaleźliśmy nic innego jak… pole namiotowe. Pomysł rozbicia namiotów w centrum miasta nieźle nas rozbawił. Nie zastanawiając się więc długo zameldowaliśmy się w recepcji, zostawiliśmy samochód i poszliśmy z powrotem na starówkę, sprawdzić czy kolejne piwo będzie nam smakować tak samo jak to pierwsze.
Dzień Czternasty (Rumunia – Węgry: Sighisoara – Tokaj)
Droga do granicy z Węgrami poszła nam gładko. Ostatnie tankowanie za ostatnie leje i opuściliśmy Rumunie. Żadnemu z nas nie spieszyło się jednak z powrotem do domu, posiadając za to kilka banknotów Węgierskiej waluty, postanowiliśmy zatrzymać się po drodze w Tokaju, miasteczku słynącym oczywiście z wyrobu wina o takiejże nazwie.
Dotarliśmy tam późniejszym popołudniem i już na samym wjeździe do miasteczka mogliśmy wybierać z pomiędzy kilku pól namiotowych. Wybraliśmy. Miasteczko jak na węgierską stolice wina było wyjątkowo bezludne. Idąc główną uliczka, mijając liczne winiarnie, dotarliśmy do placu, przy którym znaleźliśmy restaurację zapraszająca nas napisem: „Menu w języku polskim”. Zgłodniali rzuciliśmy się do zamawiania obiadu, co poskutkowało tym, że po obiedzie, przynajmniej niektórzy z nas czuli się jak piłki lekarskie. Na koniec przetoczyliśmy się jeszcze tam i z powrotem po miasteczku i pokaturlaliśmy się na spoczynek.
Dzień Piętnasty (Węgry – Słowacja – Polska: Tokaj – Zakopane)
Reszty waluty pozbyliśmy się w sklepie z winem i ruszyliśmy na północ do naszej ojczyzny. Do domów jakoś dziwnie dalej spieszno nam nie było, postanowiliśmy więc wydłużyć naszą tułaczkę o jedną jeszcze noc, która spędzić zamierzaliśmy w Zakopanem. Mimo końca sezonu turystycznego okazało się ono być zatłoczone jak zawsze i nasza próba znalezienia noclegu w centrum zakończyła się fiaskiem. Na szczęście poza centrum takich problemów już nie było i po zakwaterowaniu mogliśmy udać się na wieczorny zakopiański spacer…
Dzień Szesnasty i ostatni
Wszystko, co dobre kiedyś się kończy. Każda minuta jady przybliżała nas do końca. I tak Michał wyrzucił nas po drodze w naszych domach, sam zaś pojechał w siną dal…
Informacje praktyczne (na podstawie własnych doświadczeń)
Waluta.
Środkiem płatniczym w Rumunii są leje. Za większość usług może się udać zapłacić w euro, jednak w sklepach na ogół takiej możliwości nie ma. Najlepszym rozwiązaniem jest nie zabieranie do Rumuni euro, bądź kupionych po niekorzystnym kursie leji, a zaopatrzenie się w leje w bankomacie, jaki można znaleźć w każdym większym mieście dużo łatwiej niż kantor wymiany walut.
Ceny
Niskie ceny w Rumuńskich sklepach to niestety mit. Ceny większości produktów, jakie znajdziemy na sklepowych półkach przewyższają znacznie ceny polskie. Drogie są także noclegi. 60 zł za łóżko w pokoju ze wspólna łazienką to przeciętna cena w Rumuni, wyjątek stanowią niektóre schroniska górskie gdzie może się udać znaleźć niedrogie łóżko.
Ceny biletów wstępu umożliwiające zwiedzanie zabytków wahają się na ogół pomiędzy, w przeliczeniu 5 a 10zł
Tańsze niż w Polsce podczas były naszego pobytu jedynie chleb i paliwo.
Mapy
Wybierając się w rumuńskie góry, w mapy najlepiej zaopatrzyć się w Polsce, gdyż na miejscu może się to okazać niemożliwe. W naszych sklepach dostępne są mapy większości rumuńskich gór wydawane przez Węgierskie wydawnictwo DIMAP.
Podróżowanie samochodem
Sama jazda samochodem może się okazać w Rumuni nie lada przygodą. Drogami porusza się spora liczba furmanek, w nocy nieoświetlonych. Kultura jazdy rumuńskich kierowców także pozostawia wiele do życzenia, dźwięki klaksonów są na drogach bardzo powszechne, nie powinno nas też dziwić, kiedy ktoś nas będzie wyprzedzał na zakręcie na trzeciego.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.