Artyku y i relacje z podr y Globtroter w

Cinquecento do Pakistanu i Kaszmiru > BUłGARIA, RUMUNIA, GRUZJA, PAKISTAN, IRAN


podroznicy podroznicy Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdj cie BUłGARIA / Wybrzeże Morza Czarnego / Tjulmenowo / TjulmenowoW ostatnim tygodniu czerwca wyruszyliśmy w kolejną wyprawę. Znów my, znów Cinquecento i znów Azja. Tym razem naszym celem był Afganistan.
Wielu nas pytało: ale po co?! Po co jechać do państwa gdzie przez ostatnie 23 lata trwała wojna. Pewnie wielu z was to rozbawi, inni pomyślą ze jesteśmy chorzy albo „stuknięci” ale dla nas odpowiedź jest prosta. My tak naprawdę nie potrafimy odnaleźć się w świecie arogancji, do którego należymy. W świecie zaawansowanej techniki ale niskiej jakości życia, zbytniego samolubstwa, zbytniej pogoni za zyskiem i bezsensowną władzą.

Ruszając, byliśmy przekonani, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby dotrzeć do Afganistanu, jednak „życzliwość” polskich władz na obczyźnie szybko zweryfikowała nasze plany.




Nawet się nie obejrzeliśmy jak późnym popołudniem byliśmy na granicy węgiersko -rumuńskiej. Słowację i Węgry znamy bardzo dobrze z naszych wielokrotnych wyjazdów, wiec potraktowaliśmy te kraje jako tranzytowe.


Formalności graniczne odbyły się na najwyższym poziomie i po 20 minutach Rumunia stała przed nami otworem. Skierowaliśmy się w stronę szczytu Pietrosul 1791 m n.p.m. Minęliśmy po drodze Cluj Napoca i Bistritę, w której zaskoczyło nas bogactwo cygańskich domów. Są to dosłownie pałace, a konstruktorzy dachów są mistrzami w swojej dziedzinie. Odcinek drogi z Bistrity do Vatra Dornei jest bardzo malowniczy. Po jednej i drugiej stronie widoczne były szczyty wznoszące się na wysokość przekraczającą 1200 m n.p.m. Niestety nawierzchnia nie była za dobra. Często były to płyty betonowe, pamiętające dawne czasy. W Vatra Dornei odbiliśmy na górską drogę u podnóży Pietrosula z zamiarem dotarcia nad jezioro Izorul Montelui. Było już ciemno, wielu dziur nie widzieliśmy i po 2 uderzeniach w dość głęboką wyrwę postanowiliśmy przenocować w samochodzie.




Rano pogoda pogorszyła się wiec zrezygnowaliśmy z wejścia na Pietrosula. Kąpiel w jeziorze również nie wchodziła w grę dlatego udaliśmy się w dalszą drogę z zamiarem przejechania trasy „Transfogarasz”. Nawierzchnia jest bardzo dobra, a widoki są nieprzeciętne. Był czerwiec, a na przełęczy w pobliżu Balea Cascada (2300 m n.p.m.) spore ilości śniegu i snowboardziści . Czerwiec, na dole 28 st. C, na górze ledwo 10 st. C. Tunel pod przełęczą był zamknięty dlatego nie udało nam się przejechać całości, ale ilość serpentyn na przejechanym odcinku i tak można liczyć w dziesiątki. Przewyższenia również były spore. Nocowaliśmy u stop Fogaraszy nad strumykiem. W niewielkiej odległości od nas Moldovanu 2544 m n.p.m. i Negoiu 2535m n.p.m. dwa najwyższe szczyty tego pasma. Obudziło nas stado owiec usilnie obgryzające namiot. Po śniadaniu, spojrzeniu na mapę już wiedzieliśmy: kolej na rumuńskie wybrzeże Morza Czarnego. W okolicach Uirziceni napotkaliśmy na tabory Cyganów, były ich setki i każdorazowo po zrobieniu zdjęć starszyzna wyciągała dłonie po zapłatę. Wieczorem dotarliśmy do Constanty. Miasto zadbane, w ciągłej rozbudowie ale z brzydką plażą. Odbiliśmy na północ do Novodari. Wjazd na mierzeję Siutghiol jest płatny, gdyż miejsce to obfituje w hotele, kasyna i inne miejsca rozrywki. Turystów „miliony” ale tylko miejscowi. Zmęczeni zgiełkiem pojechaliśmy na sam koniec tej enklawy.




Znaleźliśmy kemping i tam postanowiliśmy zostać na noc. Był to ostatni kemping i może dlatego było kilku dosłownie turystów. Akurat to nam odpowiadało. Następny dzień spędziliśmy na plaży. Nie była ona zbyt czysta (to nie Włochy) ale ciepło morza pozwoliło to wybaczyć. Późnym popołudniem spakowaliśmy się i pojechaliśmy na granicę z Bułgarią. Opłata za ekologię i drogi 16$, stempel w paszporty i mogliśmy jechać. Granicę przekroczyliśmy w Vama Veche. Bułgarię zamierzaliśmy przejechać wzdłuż wybrzeża. Wiedząc, iż w wydzielonych strefach typu Słoneczny Brzeg czy Złote Piaski będzie mnóstwo turystów na nocleg wybraliśmy Tjulmenowo, małą miejscowość gdzie nie ma turystów ... jeszcze. Namiot rozbiliśmy na wysokim klifie. Na drugi dzień z powodu braku jakiejkolwiek plaży pojechaliśmy w okolice Rusałki. A tam malownicza zatoka, o której turystyka zapomniała, można się wykąpać, odpocząć. Popołudniem z ciekawości wjeżdżamy na Złote Piaski, Swiaty Vlas. To co się tam działo przechodzi wszelkie pojęcie. Wszędzie hotele, przeważnie wielogwiazdkowe, baseny, posprzątane plaże i tysiące plażowiczów wylegujących się leniwie. W popłochu przed zgiełkiem i komercją szybko opuściliśmy te rejony. Niestety, za kilka lat przypuszczalnie w Bułgarii nie będzie już miejsc z dziewiczą plażą, spokojnych i bez tłumów. Chęć poprawy bytu jest silniejsza, niestety nie dotyczy to ciągle głębi kraju, gdzie wciąż bieda zagląda ludziom do okien. Trzeciego dnia pobytu w Bułgarii, kiedy byliśmy już zmęczeni wszechobecną komercją pojechaliśmy na granicę z Turcją do Malko Tarnovo. Granica trochę zapomniana, niewielu turystów. Droga nie była za dobra, a w dodatku padał ulewny deszcz.




Widać było, iż ktoś ćwiczył strzelanie na przydrożnych znakach. To wszystko i otaczający las wzbudzało pewien niepokój. Ale sama granica i kultura podejścia do podróżników zaskoczyły nas bardzo. Pełen profesjonalizm. Bułgarscy celnicy pytali o sytuację w Polsce, my z kolei pozyskaliśmy wiele informacji od nich. Nie dało się odczuć wrogości czy służbowego tonu. Pogranicznik poczęstował nas wodą i nie ukrywał radości, że wybraliśmy właśnie tę granicę. Same formalności były przyjemnością. 30$ za dwie wizy miesięczne, papiery celne na samochód i w drogę. Poznaliśmy także dwóch Francuzów, którzy na motocyklach jechali z Londynu do Hong Kongu. Ciekawe czy udało im się dotrzeć do celu? Szczególnie, iż jeden z nich jechał z uszkodzonym odcinkiem szyjnym kręgosłupa po wypadku w Rumunii. Po stronie tureckiej malownicza droga, dużo szersza i równiejsza sprawiła, iż w Kirkareli byliśmy po niedługim czasie. Wyjeżdżając z miasta minęliśmy więzienie o zaostrzonym rygorze. Wysokie mury, drut kolczasty i czystość niespotykana w całej Turcji. Po prostu sterylnie. Skierowaliśmy się w stronę Zatoki Marmara. Tam turystyka w pełni tego słowa znaczeniu. Od Tekirdag do Istambułu, nie da się wsadzić dosłownie palca między hotele i apartamentowce. Na kempingach zatrzęsienie ludzi, a za cenę 15$ warunki bardzo skąpe. Po namyśle odbiliśmy w stronę Morza Czarnego mijając strefy i poligony wojskowe. W miejscowości Yenikoy w otoczeniu śmieci rozbiliśmy namiot. Szybka kolacja, kąpiel w 6l słodkiej wody i spanie. Rankiem na plaży garstka ludzi, każdy zajęty sobą. Odpoczęliśmy po dwóch dniach jazdy i nabraliśmy brązowego koloru. Słońce w Turcji opala dość szybko. Fale były tak wysokie, że bawiliśmy się w nich świetnie. Dzień zleciał bardzo szybko. Kupiliśmy chleb zwany w Turcji EKMEK. Mały kosztuje 0,5 YKR, duży 1 YKR i Pepsi, które towarzyszy nam podczas każdej wyprawy. Kolejnego dnia, wyruszyliśmy do Istambułu, miasta o którym nie jeden słyszał wiele. Ruch w mieście był potężny. Nawigację trzeba oprzeć o dzielnice, których my nie znaliśmy. Jeżeli ktoś nie wie w jakiej dzielnicy jest HAGIA SOFIA i cała jej słynna okolica nie ma większych szans tam dojechać. My z pomocą pewnego Pana, udaliśmy się do „Sofii” i Błękitnego Meczetu bez problemów. Dookoła pełno było turystów, zaczepiających sprzedawców skór i dywanów. Udaliśmy się na rozreklamowany Złoty Bazar ale chyba z jego dawnego charakteru została tylko nazwa. Wewnątrz aż czarno od przybyszy z zachodu, a stragany zamieniły się z biegiem lat w nowoczesne, klimatyzowane butiki. Zjedliśmy pyszne kebaby w jednej z restauracji. Wieczorem w korkach opuściliśmy Istambuł. Z Karamusel pojechaliśmy drogą widokową nad jezioro Iznik. Było wąsko ale widok Zatoki Marmara był niesamowity. W oddali można dostrzec Istambuł z jego rozległymi przedmieściami. Iznik, od którego jezioro wzięło nazwę to dawne starożytne miasto Nicaea. Tu i ówdzie widać pozostałości kultury starożytnej, a to pod postacią antycznego teatru, czy też historycznych bram miasta. W jeziorze woda była czysta i ciepła, a turystów „śladowe ilości”. Postanowiliśmy zostać na noc. Rano okazało się, iż mrówki okupowały nasz samochód i skrzynki z jedzeniem. Akcja wypędzania różnymi chemikaliami i cukrem trwała dobre 2 godziny. Po kąpieli wyruszyliśmy na podbój Troi. Tyle o niej czytaliśmy. Mity, filmy przedstawiają to miejsce w sposób niesamowity. Przejechanie Bursy zajęło nam 3 godziny z powodu gigantycznego korka wywołanego robotami drogowymi. Do Troi dotarliśmy wieczorem. Spaliśmy na jakimś ściernisku, jednak wygodnie. Rano szybko zebraliśmy się i z nadzieją, że zobaczymy coś ciekawego pojechaliśmy do Troi. Wstęp 24YKR za 2 osoby + samochód, przy kursie 1zł = 0.4YKR, co daje nam blisko 50zł.
Powiemy tak: bardzo droga to rozrywka i szczerze odradzamy odwiedzać Troję. Szkoda waszych pieniędzy. Troja to skromne ruiny na środku pola, słynnej plaży w ogóle nie widać -pewnie morze się cofnęło. Porozrzucane kamyki i pozostałości amfiteatru - jednym słowem nie warto. Lepiej iść na porządny obiad.
Rozczarowani dojechaliśmy do Is i tu spędziliśmy czas na plaży, gdyż nasz samochód został zablokowany, a szukanie właścicieli było mało skuteczne. Skończyło się to mocną opalenizną i lekkim znudzeniem. Czas zabiliśmy planowaniem dalszej trasy. Iran - ściana zachodnia z Zatoką Perską, a potem może Pakistan, stamtąd do Afganistanu. Tam już zobaczymy co dalej. Obliczyliśmy dystans, a że nie były to jakieś przerażające odległości (14 000 km) postanowiliśmy objechać i zwiedzić Pakistan. Szczęśliwi, z gotowym planem drogi skierowaliśmy się do Pergamonu (Bergama). Wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że w baku były opary, a dodatkowo następnego dnia niedziela i banki, w których mogliśmy wymienić pieniądze zamknięte. Droga z Bahramkale do Ayvacika wiedzie przez góry ale jest równa i jedzie się dość szybko. W Bergamie spaliśmy w samochodzie, jak się rano okazało na wysypisku gruzu ale za to pod drzewem – jedynym w okolicy. Wszystko dlatego, iż pod bramą Asklepionu zameldowaliśmy się o 1.50 w nocy. Niedziela minęła na szukaniu kantoru aby móc wymienić pieniądze na paliwo. Znaleźliśmy PTT, czyli pocztę turecką. Niekiedy oferuje również wymianę walut. Przeważnie pobierają od 2-5 % prowizji. Nam udało się to załatwić bez prowizji.
W drodze do Efezu minęliśmy miasteczko Selcuk trochę uśpione ale za to lubiane przez bociany. W centrum miasta stoją starożytne kolumny, a na każdej z nich jest gniazdo, na nich rodzinki boćków. W Efezie zobaczyliśmy antyczne miasto, a także wyścigi na ¼ mili i chyba one nas bardziej zainteresowały. Chcąc odpocząć nad morzem pojechaliśmy do Kusodasi, sądząc na podstawie mapy - małego miasteczka. Ale jak się okazało to teraz wielkie turystyczne miasto z super drogimi hotelami i brakiem miejsc na plaży. W tym momencie Turcją już byliśmy zmęczeni. Gdziekolwiek nie pojechaliśmy wszędzie zorganizowana turystyka. Ludzie pościskani na plażach i w hotelach. Widać, że Turcy chcą szybko zarobić i chyba za wszelką cenę. Ruszyliśmy zatem w drogę. Naszym celem było tym razem Pamukkale. Postanowiliśmy, iż będzie to nasze ostatnie oficjalne miejsce jakie chcemy zobaczyć. W Pamukkale byliśmy o 10 rano i dobrze, bo turystów było niewielu. Z naturalnych tarasów kąpielowych niewiele zostało. Turcy sprytnie oszukują budując nowe, betonowe już tarasy. Woda też już nie bije naturalnie ze źródeł tylko jest pompowana rurami. Ale przynajmniej była ciepła bo też z term. Można się wykąpać jeśli znajdziemy miejsce w egzotycznym ogrodzie. Serwuje się tam drinki i przekąski. Jest to po prostu basen otoczony bujną roślinnością. W południe pojechaliśmy do Ankary załatwiać wizy do Iranu i Pakistanu. Nie chcąc spać w mieście znaleźliśmy dobre miejsce na namiot w pobliżu stolicy. Umyci i przebrani położyliśmy się spać gdy w pobliżu namiotu nieoczekiwanie zjawił się samochód. Postał z zapalonym silnikiem 2 minuty i odjechał. Nie chcąc ryzykować i nie wiedząc kto to był postanowiliśmy zmienić „legowisko”. Namiot w rulon i jazda. Szukanie nowego miejsca trwało jakieś 2 godziny aż znaleźliśmy odpowiednie miejsce na blisko 1800 m n.p.m.. Ta noc to był dosłownie chiński masaż z powodu skał i kępek trawy wbijających się w plecy. Ale przynajmniej nikt nas nie niepokoił. W Ciubukbel wymieniliśmy pieniądze na potrzebne wizy. Ciekawostką jest to, że pracownicy w bankach i urzędach mogą palić w trakcie obsługi klienta. Przy czym ci ostatni mają to surowo zabronione. W Ankarze udajemy się najpierw do Ambasady Pakistanu. Wiza na 1 miesiąc kosztuje 69YKR. Wymagany jest również list polecający z Ambasady polskiej. W Ambasadzie irańskiej podobnie, z tą jedynie różnicą, że 37 Euro kosztuje wiza na 7 dni tranzytu. Na turystyczną Polacy muszą czekać 2 tygodnie. Poszliśmy więc po list do Ambasady Polskiej. Mogliśmy wjechać na jej teren samochodem. Zostaliśmy przyjęci z pełnym profesjonalizmem i życzliwością. Pan Konsul to bardzo pomocny i miły człowiek, który potrzebny dokument miał dla nas po 5 minutach. Bardzo dużo wie o Turcji, zresztą też lubi podróżować. Czas spędzony w Ambasadzie był naprawdę miłym doświadczeniem. Wzięliśmy 2 listy do Ambasady Iranu i Pakistanu. W razie jakichkolwiek problemów Pan Konsul zapraszał nas ponownie. Problemów z wizami na szczęście nie było. Na pytanie odnośnie samochodu obaj konsulowie z tych krajów stwierdzili, iż nie widzą potrzeby posiadania przez nas szczególnych dokumentów. Z tym przekonaniem opuszczaliśmy Ankarę, z wizami w paszportach i w dobrym humorze. Wiele mijanych przez nas jezior otoczonych było specjalną strefą ochronną. Woda krystaliczna, a kąpać się nie wolno. I tak czasem wbrew zakazom korzystaliśmy z dobrodziejstwa słodkiej wody. W miejscowości Yeglicayir zrobiliśmy zakupy: 5 jaj, 2 kiełbasy , 1 margaryna. Niestety kiełbaski po otworzeniu śmierdziały. Miały przeklejoną datę ważności. Ogarnięci złością i w dodatku głodni pojechaliśmy je oddać. Właściciel sklepu przepraszał i oddał pieniądze. 50 km przed Erzican zatrzymaliśmy się na nocleg w pobliżu naturalnego jeziora. Była to okazja na generalną kąpiel. Niestety w dzień muchy nie dawały spokoju. Nakarmiliśmy 2 bezdomne „pieski”, każdy wielkości bernardyna ha ha . Nie dające spokoju owady zmusiły nas do dalszej jazdy. Ostatni nocleg przed Iranem wypadł nam u podnóży Argi Bagi 5165m n.p.m. Turcja w tym miejscu ma inne oblicze; wsie borykające się z biedą, ludzie robiący opał z nawozu. O korzyściach z turystyki nikt tu nie słyszał.




Na granicy po stronie tureckiej podszedł do nas mężczyzna i zapytał o paszporty. Nas jednak zastanowiło kim jest? - bo przecież nie oficerem służby granicznej, no bo i jak? W krótkich spodenkach i koszulce polo?! Na pytanie jaką pełni funkcję udał, że pytania nie słyszał. Łaził za Dominikiem jak „dobry wujek” z Ameryki tłumacząc rzeczy oczywiste; że najpierw odprawa paszportowa, później dopiero cło. Po załatwieniu wszelkich formalności „dobry wujek” zażądał zapłaty - mało tego przyprowadził kolegę, który przekonywał żeby u niego wymienić walutę, bo banki w Iranie robią duże problemy. Jak się później okazało kolega „dobrego wujka” chciał nas oszukać tylko pięciokrotnie.
W pasie niczyim zakładamy długie spodnie. Jola dodatkowo bluzkę z długim rękawem –koniecznie zapiętą pod szyję i chustkę na głowę – nazywaną od tej pory „szlafmycą”.




Pierwsze pytanie na granicy irańskiej w sekcji paszportowej dotyczyło naszego pokrewieństwa. Żona? Siostra? Urzędnik nie mógł zrozumieć co znaczy, że pracujemy razem. Stwierdził: nie żona, nie siostra, no to kto?. W Iranie albo jest się siostrą albo żoną. Nie ma innej opcji. Nie można być koleżanką czy współtowarzyszką podróży. Przecież to jakieś niedopuszczalne. Kobieta wolna? Co to znaczy?!
Prawdziwe tłumaczenia zaczęły się w sekcji Custom, czyli cła. Padło pytanie o Carnetto de Passage. My, że nie mamy – wyjaśnień nie było końca, więc jak to przeważnie ma miejsce w takich sytuacjach poprosiliśmy o rozmowę z szefem.
Carnetto de Passage to dokument dający gwarancję, że pojazd którym się podróżuje nie zostanie sprzedany na terytorium Iranu. W dniu, kiedy właściciel będzie opuszczał ten kraj, samochód wyjedzie wraz z nim.
Szef cła widział 2 rozwiązania: pierwsze to wykupić ubezpieczenie na samochód (pomimo, iż Zielona Karta obowiązuje w Islamskiej Republice Iranu - co im udowodniliśmy) za 100$ gdzie firma ubezpieczeniowa daje GRATIS potrzebny dokument odnośnie cła. Drugie rozwiązanie to gwarancja Polskiej Ambasady na to, że samochód którym podróżujemy nie zostanie sprzedany w Iranie. Polska Ambasada w Teheranie długo przygotowywała pismo, nerwy puszczały już obu stronom, a że były to ostatnie minuty pracy urzędników postanowiliśmy wykupić w/w ubezpieczenie, a tym samym uzyskać wymagany dokument.
Na granicy po stronie irańskiej spędziliśmy 5,5 godziny głównie oczekując na kolejne decyzje urzędników i pieczątki. Plik dokumentów jaki otrzymaliśmy miał 20 stron, a na każdej po kilka stempli. Najśmieszniejsze jest to, że wyznaczono nam dokładną trasę tranzytu przez Iran do Pakistanu, której i tak nie przestrzegaliśmy. Z kompletem dokumentów biedniejsi o 100$ ruszyliśmy w głąb Iranu.
Tuż za granicą zobaczyliśmy pierwszy samochód policyjny. Ciężko było uwierzyć własnym oczom – Mercedes klasy E. A jednak! Wszystkie samochody policyjne to Mercedesy E klasy, jednak niewielu jest policjantów, którzy potrafią rozmawiać w języku angielskim. Zawsze padało jedno słowo z naszej strony - Lachestan- co znaczy Polska. Większość i tak robiła głupią minę, pytając gdzie to, co to?
Z racji tego, iż nasze wizy opiewały na okres 7 dni, a Iran to wielkie państwo z wysokimi górami prawie na całej powierzchni, ruszyliśmy w drogę.
Nad ranem około godziny 4.00, kilka godzin po tym jak się położyliśmy spać obudził nas klakson traktora. Kierowca nie omieszkał przywitać się z nami.
W Sanandaj gdy staliśmy na czerwonym świetle – podbiegł do nas młody chłopak i zaczął powtarzać kilkakrotnie do Dominika: I love You, Mr., I love You.
Mężczyźni w Iranie nie patrzą na kobiety ponieważ wszystkie są takie same – zakryte. Od stóp do głów włącznie. Mężczyźni swoje zainteresowania skierowali więc w stronę innych mężczyzn. I to widać na każdym kroku. W każdym zakątku tego państwa. To mężczyźni są „ozdobami” kobiet, to oni ubierają najmodniejsze ciuchy - obcisłe bluzeczki, nowoczesne spodnie, to oni w końcu żelują włosy. Kobietom przypada stać bacznie przy nich i wcale im to nie ujmuje, że wyglądają jak Batman, zakryte szczelnie przez długie czarne płótna sięgające kolan, a czasem kostek.
W Iranie wszystkie kobiety nawet Europejki mają nakaz zakrywania głowy i ciała.
W Bandar E Bushehr zatrzymała nas policja religijna - wychodziliśmy z restauracji, ubrani w długie spodnie. Jola w polar z długim rękawem. Zamek nie był jednak dosunięty do końca pod szyję – i to właśnie był powód kilkuminutowej przepychanki z policją. Dominika podkoszulek okazał się nieodpowiedni – jego rękawy były zbyt krótkie. Temperatura 55 st. C. Podróżowanie po Iranie nie jest wcale proste, a już na pewno bardzo ciepłe. Jednak to my byliśmy w „ich” państwie i to my chcieliśmy podróżować po tym kraju w związku z czym musieliśmy uszanować ich reguły i zasady. To jest sprawa bezdyskusyjna. Jednak inną sprawą jest, że bywa to często bardzo trudne, bo latem temperatury nie spadają poniżej 45 stopni C.




Esfahan to podobno najładniejsze miasto Iranu. My zwiedziliśmy główny meczet i największy bazar. Bazar dużo bardziej tradycyjny niż ten w Istambule, chociaż mało kto o nim wie. W drodze nad Zatokę Perską w okolicach Shurjestan odnajdujemy prawdziwe pustynne miasto z fortem. Robi to piorunujące wrażenie. Godzinny spacer, rozmowy na „migi” z ludnością, zdjęcia, filmowanie. To wszystko dlatego, iż turystów tam nie znajdziemy. Nawierzchnia drogi przez góry jest jak „stół” dlatego zatrzymując się na nocleg, nie odczuliśmy wcale, iż jesteśmy po 15 godzinach jazdy. Była 2.00 w nocy, a skały parzyły. Było ciężko oddychać gdyż oddawały ciepło, które skumulowały za dnia. Rano czuliśmy się jeszcze bardziej zmęczeni niż poprzedniego dnia. U Dominika wystąpiły pierwsze symptomy przemęczenia objawiające się krwotokami z nosa. Przed nami był kolejny wielogodzinny etap jazdy. W Bushehr skorzystaliśmy z kafejki internetowej, zjedliśmy obiad w postaci smacznych kebabów i bezalkoholowego piwa. Zatankowaliśmy kolejny raz – nie wiadomo zresztą który, ale tak to jest gdy za 30 litrów płaci się 12 zł . To wielka przyjemność biorąc pod uwagę polskie ceny. Niestety, na paliwie tym silnik „dzwonił”, szczególnie w górach pod obciążeniem.




Droga z Bandar E Bushehr do Bandar Abbas to podziwianie plaż Zatoki Perskiej. Są one rozlegle i piaszczyste ale oczywiście nikt się nie kąpał bo i po co?! Temperatura wody przekracza chyba 35 stopni i dorównuje temperaturze powietrza. W połowie drogi między miastami na odcinku 15 km ciągnie się wielka rafineria. W jednej ze wsi zaobserwowaliśmy krwawą walkę osłów. Spaliśmy, a raczej umieraliśmy z gorąca w oddaleniu od drogi ale chyba w pobliżu palarni haszyszu . Zmuleni i hiperspoceni nie mogliśmy zasnąć aż do 4.00 rano. Za nami było 900 km przejechanych w czasie 17 godzin.
Przed Kerman po 9900 km padł obrotomierz. Jak się potem okaże był to symptom innej usterki. W samym Kerman spotkała nas rzecz niesamowita. Po obiedzie w restauracji, 2 kobiety, które ją prowadziły odmówiły przyjęcia zapłaty. My zmieszani tą sytuacją zapłaciliśmy i gorąco podziękowaliśmy za przesympatyczną obsługę.
W miasteczku Bam zaskoczyła nas inna rzecz. To centrum ekonomiczne Iranu, a mieszka w nim może 10 000 ludzi. Ale w wydzielonej strefie było wszystko: najdroższe hotele, sale konferencyjne, restauracje. Tylko tak na prawdę dla kogo to wszystko? Od tego miejsca zaczyna się ochrona wojskowa. Często spotykaliśmy żołnierzy z karabinami. Udaliśmy się do granicy w Pischin, ale po 20 km od Rigan droga pogorszyła się diametralnie. Jest to teren szeroko zakrojonego przemytu, więc nie remontuje się dróg. Zmieniliśmy plany i pojechaliśmy na granicę w Mirjaveh.
Strefę przemytu w Iranie można poznać po wielkich terminalach do kontroli samochodów. Znajdują się na głównych drogach w okolicach Bandar Abbas i Kerman. Kontrole są naprawdę szczegółowe włącznie z rozbieraniem autobusów i samochodów na części. Po 15 godzinach jazdy, w namiocie bez tropiku zasnęliśmy na plantacji daktyli. Byliśmy w drodze od 8.00 - 23.00. Był to nasz 5 dzień w Iranie. Kolejnego dnia ok. 150 km przed granicą spotkaliśmy 4 przewoźników paliwa. To życzliwi ludzie chociaż w głównej mierze zajmują się przemytem. Wożą paliwo do Pakistanu i Afganistanu. Wskazali nam miejsca, które w Afganistanie omijać należy bezwzględnie, a w których można spokojnie podróżować. Po wspólnym posiłku każdy pojechał w swoją stronę. W Zahedan ostatnie tankowanie. Dzięki temu, iż byliśmy turystami mogliśmy zatankować pełny bak. Inni mogli wlać tylko 12 litrów. Ale to nie problem, bo na wielu ulicach są przenośnie dystrybutory z paliwem droższym o 10 %. Na stacji Szef - młody chłopak zdziwiony widokiem włosów Joli zapytał czy może ich dotknąć. Narzekał na nienormalną sytuację w kraju. Podkreślał, że większość zakazów niczemu nie służy. Po wykupieniu wszystkich chusteczek w mieście (nie używają papieru toaletowego = Islam), pognaliśmy do Mirjaveh, granicy z Pakistanem.
W Iranie przejechaliśmy 4488 km. Drogi mają wyśmienite. Przy 55st. C w cieniu, nie ma śladu kolein. Często przez najwyższe pasma górskie biegną 4 pasy. Ale Iran był za nami.

Przed nami wielka niespodzianka: Pakistan!
Po stronie Irańskiej żadnych zbędnych formalności. Zabrano nam plik dokumentów dotyczący samochodu i pozwolono jechać. Na pasie niczyim między bramą irańską a pakistańską musieliśmy opędzać się od handlarzy walutą, natrętnych niczym złośliwe muchy. Wiedząc, iż kurs u nich jest mizerny nie wymieniliśmy pieniędzy. Pakistańską sekcję paszportową załatwiliśmy w 10 minut. Na cle pojawił się jednak problem – Carnetto de Passage. Powiedzieliśmy, iż władze Pakistanu w Ankarze nie poinformowały nas o takim dokumencie i tym samym nie jesteśmy w jego posiadaniu. W celu wyjaśnienia sprawy pojechaliśmy do szefostwa nieopodal granicy. Tam dyskusja rozgorzała na dobre. Dwoje Polaków dotarło do Pakistanu bez Carneto, ale jak? Stwierdzono, że dokument ten będziemy mogli kupić w Quettcie, oddalonej o 640km. Do tego czasu podróż musimy kontynuować pod eskortą uzbrojonego żołnierza. Panowie zobaczywszy załadowane Cinquecento zweryfikowali szybko swój plan. „Żołnierz pojedzie autobusem z waszymi dokumentami i spotkacie się w Quettcie” – rzekł komendant. Zabrano nam paszport i dowód rejestracyjny, wypisano nam gwarancję na odcinek drogi do Quetty i pozwolono jechać. Była noc. Pogranicznicy przestrzegli nas przed niebezpieczeństwem dalszej jazdy. Przez pierwsze 100 km to droga pozasypywana piaskiem z pustyni. Momentami tarliśmy podwoziem o piach. Dobrze, że był wystarczająco sypki. Potem rozpoczął się tzw. Pakistański Highway. 200 km bardzo dobrej drogi z odblaskami na środku i po bokach (cateyes). Pobierana jest za nią opłata 5 rupii. To był pierwszy i ostatni raz kiedy zapłaciliśmy za przejazd. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i po tych 200 km z drogi zrobiła się asfaltowa ścieżka. Na wszelki wypadek zatankowaliśmy paliwo u przydrożnych przemytników. (Paliwo z Iranu w cenie 30 rupi za litr, a normalnie na stacjach 49 rupii). Ciężarówki zwane przez nas „kurzykami” to dzieła sztuki. Są tak ciężkie od ozdób i łańcuszków, że ledwo jadą, a załadowane to już pełzają. Dlatego „Kurzyki”, iż kierowcy prawie nie usuwają się z drogi, bojąc się, że ich cacka się zakurzą. Przeważnie maszyny te lśnią jak nowe. Początkowo wprawiało nas to w złość. Zwykłe zawalidrogi i tyle. Ale z czasem okazało się, że kierowcy tych „choinek” to niesamowicie pomocni ludzie. W miarę pokonywanych kilometrów serdecznie pozdrawialiśmy się na drodze. A zdażało się i tak, że spotykaliśmy na północy tych, których widzieliśmy na południu kilkanaście dni wcześniej. Trzeba pamiętać o tym, że taki „kurzyk” z Quetty do Gilgit (odległość ok. 3000km) jedzie ok. 12 dni.




Rano po przeanalizowaniu sytuacji zorientowaliśmy się, iż jesteśmy w połowie drogi do Quetty. Droga się polepszyła. Mniej dziur, nie ma piasku. Otaczały ją tylko wzniesienia nazwane przez nas Górami Diabła. A to z powodu ich barwy (czarne) i ostrości stoków. Daje się we znaki zmęczenie. Raz po raz mija nas autobus pędzący z zawrotną prędkością, w dodatku z 10 ludzi na dachu.
Popołudniem dotarliśmy do Quetty. Wszędzie tysiące ludzi, stragany, wszechobecny brud i miliony much. Ale przynajmniej smród był do zniesienia.
Znaleźliśmy Centralę Cła na obszar Balochistanu, gdzie byliśmy umówieni na następny dzień. Noc spędziliśmy w przydrożnym motelu. W Quettcie występuje specyficzny mikroklimat. Upał jest niesamowity około 47 stopni. Co ciekawe noce są stosunkowo chłodne, to sprawia ze można się wyspać. W poniedziałek udaliśmy się na umówione spotkanie do Custom Head Office Quetta. Była godzina 10.00.
Godzinę spóźnienia „żołnierzyk” - bo tak go nazwaliśmy - usprawiedliwił faktem, iż miał umówioną wizytę u fryzjera - no cóż musiał się zaprezentować z jak najlepszej strony, tak przynajmniej wtedy to sobie tłumaczyliśmy. Po godzinie wyjaśnień szef car section poprosił byśmy zapłacili „żołnierzykowi” za eskortę 4000 rupi. Po szybkim przeliczeniu wyszło nam, że jest to około 240 zł. Padło pytanie, ale za co właściwie mamy płacić?! Za eskortę tłumaczył „big boss” sekcji samochodów osobowych. My na to: jaką eskortę? Sami tutaj przecież przyjechaliśmy, żadnej eskorty nie mieliśmy. 2 noce w Quettcie sami przecież spędziliśmy. Urzędnik wtrącił w tym czasie: „żołnierz przywiózł wasze dokumenty!” Pewnie bylibyśmy skłonni do negocjacji gdyby nie podniesiony ton urzędnika i ignorancja z jego strony. Poprosiłam o rozmowę z polską Ambasadą. Był zdziwiony, ale udostępnił telefon. Zaznaczyłam, że pokryję koszty rozmowy. Po około 6 minutach rozmowy z konsulem w Karachi podszedł do mnie „big boss” wyrwał słuchawkę, tym samym przerywając rozmowę. Zapytałam: co robisz? Odpowiedział: że rząd pakistański nie będzie płacił za polskie pogaduszki. Wtedy właśnie „burza” rozpoczęła się na dobre. Zarządaliśmy rozmowy z managerem tej instytucji.
Samad - bo tak miał na imię - zaprosił nas do swojego gabinetu. W pierwszym momencie wydał się człowiekiem surowym i bardzo stanowczym. Po nakreśleniu problemu widział 3 wyjścia:
Pierwsze to zatrzymanie samochodu na parkingu biura celnego, a tym samym kontynuowanie naszej podroży publicznymi środkami transportu. Drugie to gwarancja polskiej Ambasady, że nie sprzedamy samochodu , a ostatnia opcja była taka, że to my zapłacimy równowartość cła (kwota zwrócona zostanie nam przy wyjeździe z Pakistanu). Padło pytanie: ile?
Samad początkowo był nieustępliwy, nie przemawiały do niego żadne tłumaczenia i argumenty. W odpowiedzi na nasze żarty wyciągnął, zaznaczywszy uprzednio odpowiedni paragraf, kodeks przepisów celnych - my wtedy w śmiech. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw doszliśmy do wniosku, że spróbujemy porozmawiać z konsulem. Samad zaproponował, że może on przedstawi konsulowi sytuację. W oczekiwaniu na fax z Ambasady opuściliśmy gabinet Samada. W końcu to był nasz problem, nie chcieliśmy dezorganizować mu dnia pracy. Siedzieliśmy na ławce przed gabinetem gdzie zaopiekowano się nami proponując herbatę, wodę czy inne napoje. Trzeba przyznać, że dobrych manier i gościnności im nie brakuje. Dominik ciągle zaglądał do pokoju gdzie znajdował się faks. Po kilku minutach wyłączono prąd, dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie wtedy, kiedy byliśmy o krok od rozwiązania naszego problemu. Nie twierdzimy jednak, że było to celowe. Po 2 godzinach sfrustrowani postanowiliśmy wziąć los we własne ręce. Przecież to nie jedyny faks w tym mieście - doszliśmy do wniosku.




Wychodzimy! Ochrona zareagowała natychmiast. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że ten brak prądu to chyba jednak nie zbieg okoliczności. Wybiegliśmy z budynku, w pośpiechu wsiedliśmy do samochodu udając się w stronę bramy wyjazdowej, którą ochrona pośpiesznie zamykała. Jeden z żołnierzy przeładował nawet broń. I znów na dywaniku u Samada. Zdenerwowani rzuciliśmy mu nasze paszporty, mówiąc, że faks nigdy nie przyjdzie bo i jak, skoro nie ma prądu, a czekać możemy nawet do jutra. „Masz nasze paszporty- my jedziemy szukać faxu, działającego faxu”. Nawet nie zaprotestował - poprosił byśmy uważali na siebie. Po 20 minutach wracamy z faksem w ręku. Samad przeczytał uważnie tekst i niestety, doszukał się błędu. Napisane było, iż to my dajemy gwarancję, że nie sprzedamy samochodu i ponosimy całkowitą odpowiedzialność za poruszanie się nim, a to Ambasada miała taką właśnie dać gwarancję. W tym momencie nastąpiła konsternacja. Samad po namyśle zarządał wyliczenia kwoty cła od swoich pracowników. Po około 30 minutach padła suma 4700$. Wywołało to śmiech. Od tego momentu formalny ton rozmowy schowaliśmy do kieszeni. Samad obiecał, że znajdzie rozwiązanie. Zaczęła się przyjacielska rozmowa. Opowiedzieliśmy o sobie, pokazaliśmy naszą stronę internetową ( www.autopodroznicy.com ) . To, że dużo podróżujemy sprawiło, że Samad spojrzał na nas inaczej. Zapytaliśmy czy ma samochód i ile wynosiłoby cło na niego. W odpowiedzi usłyszeliśmy Toyota Corolla (nowa), a cło byłoby dużo niższe niż na nasze 11-letnie CC. Prawie godzina rozmowy na różne tematy: o sytuacji w Pakistanie, o starcie młodych ludzi, o dostępności do edukacji, o ciekawych miejscach itp. Samad to wyjątkowy człowiek. Nie dość, że robił wszystko, by szczerze nam pomóc to jeszcze udzielał odpowiedzi nawet na dość trudne pytania z naszej strony. Teraz już wiemy, że w Pakistanie do szkoły idą dzieci, których rodzice chcą by się kształciły. W zależności od woli rodziców dziecko może być analfabetą, bez względu na status materialny rodziny. Rozmawialiśmy o roli kobiety w tamtej kulturze. Padło pytanie gdzie są kobiety, ponieważ w ogóle nie widać ich na ulicach. Samad odpowiedział, że gotują obiady swoim mężom, a jak chcecie zobaczyć kobiety to musicie udać się na targ. Jola zażartowała, że pewnie robią zakupy na obiad. Samad dodał, że w Peszawarze są kobiety, może nie piękne ale kobiety. Samad to człowiek posiadający ogromną wiedzę i charyzmę, a przez to władzę absolutną. Jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Z jego gwarancją mogliśmy swobodnie podróżować po Pakistanie. Dziękujemy Ci za to Samad!




Z Quetty udaliśmy się do Sukkur. Minęliśmy Sibi słynące z najlepszych szkół wojskowych dla dzieci. W okolicach Jacobabad zauważyliśmy mnóstwo przepełnionych cmentarzy. Zaciekawiło nas to bardzo. Nieopodal leżała zdechła krowa, którą rozdziobywały ptaki i kończył ucztę pies. Nie dociekaliśmy szczegółów tej sytuacji. Wieczorem dojechaliśmy do Sukkur. Miasto położone nad brzegami mętnego Indusu. Ciekawość naszą wzbudziły rozstawione co 1 może 2 km okopane posterunki policyjne wraz z policjantami uzbrojonymi w długą broń. Po namyśle postanawiamy przenocować na przydrożnej plantacji daktyli. Wybraliśmy dobre miejsce, rozmawialiśmy, słuchaliśmy radia. Nagle usłyszałem strzał. Jola stwierdziła spokojnie, że to tylko złudzenie i żebyśmy poczekali na dalszy rozwój sytuacji. Nie upłynęła minuta, a rozległ się drugi strzał. Tym razem świst kuli mocno nas wystraszył. Wysiedliśmy z samochodu z uniesionymi rękoma, krzycząc że jesteśmy turystami. Dwóch rozkrzyczanych policjantów, którzy strzelali, kazało nam zostać w samochodzie. Z latarkami uważnie szukali czegoś wokół samochodu. Pytaliśmy jaki jest powód tej akcji, ale nie byli w stanie wyjaśnić. Po 10 minutach przyjechał naczelnik policji z Sukkur. Zapytał kim jesteśmy i czego szukamy na tej plantacji. Odpowiedzieliśmy, że chcieliśmy tylko odpocząć. Po sprawdzeniu naszych paszportów, naczelnik stwierdził, iż lepszym rozwiązaniem dla nas byłoby zostać w hotelu. Zapewniał nas, że okolica jest bezpieczna i możemy być spokojni. Ciekawe stwierdzenie; przed chwilą do nas strzelano, ale jest bezpiecznie!. Noc spędziliśmy w samochodzie na parkingu dla ciężarówek. Rano niewyspani i spoceni ruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się na krótką drzemkę. Po godzinie obudził nas właściciel plantacji, który kazał służbie przynieść dla nas łóżko i świeże owoce. Dodatkowo rozstawił kilku młodzieńców, którzy mieli pilnować czy niczego nam nie brakuje. Łóżko z zaplatanych sznurów w porównaniu do nocy spędzonej w samochodzie było niewiarygodnie wygodne. Koło południa ruszyliśmy w stronę Derawar Fort, największego i najsłynniejszego fortu Pakistanu. Trafić tam nie było łatwo, gdyż oznaczenia praktycznie nie istnieją, ale po kilku próbach udało się. To ogromny fort, do którego można wejść za pozwoleniem rządowym.




W Bahawalpur postanawiamy spędzić noc w motelu. Trafiamy do Silver Motel. Przytulne miejsce z bardzo miłą obsługą. Za 1200 rupii dostajemy bardzo duży pokój z ładną łazienką, lodówką wypełnioną napojami i TV. Klimatyzacja zapewniała nam przyjemny chłód. Wypoczęliśmy tam za wszystkie czasy. Następnego dnia żal było opuszczać to miejsce, ale wszystko co dobre szybko się kończy. Postanowiliśmy zwiedzić dokładnie Multan. Cały czas towarzyszyły nam 2 sympatyczne dziewczynki, które oprowadziły nas po zakamarkach bazaru w Multan. Noc spędziliśmy w hotelu Sindbad. Za 1600 rupii dostajemy pokój De Lux. Wyjeżdżając z miasta zwróciliśmy uwagę na oferty studiów w Wielkiej Brytanii czy w Malezji. Koszt programu malezyjskiego to 40000 rupi.
Nocujemy w Pattoki pomiędzy polem z kukurydzą, a plantacją róż. Dość, że noc była ciężka z powodu gorąca i wilgotności to już o 5 rano mieliśmy gości. Jeden z młodzieńców wręczył Dominikowi 5 róż. Była 5 rano, a my może spaliśmy 2 godziny! W ciągu pół godziny zebrała się grupka „gapiów”. Pośpiesznie opuściliśmy to miejsce. Dojechaliśmy do Lahore nazywanego w Pakistanie stolicą jedzenia. Nawet jedna z ulic nazywa się „food street” Tu też jest jedyny McDonald w Pakistanie. W garnkach przydrożnych kuchni bywały setki much. W Pakistanie nie ma chyba czegoś takiego jak SANEPID. Jedzenie jednak smakuje świetnie. W Gujrat w drodze do Islamabadu mieliśmy przyjemność zjeść obiad w restauracji Papa Sams. Jej właścicielem był chłopak, który po 13 latach pobytu w Anglii wrócił by prowadzić swój biznes. Był właścicielem stacji benzynowej i restauracji. Porządek utrzymany był na najwyższym poziomie. W prezencie podarował nam 2 zestawy z Menu i zaprosił ponownie. Skierowaliśmy się w stronę Islamabadu. W Taxila zatrzymała nas na radar policja. Jechaliśmy o 46 km/h za szybko. Minimalny mandat za takie wykroczenie to 720 rupi. Skończyło się na pouczeniach.




Pojechaliśmy do Peszawaru, gdzie byliśmy umówieni z naszym przyjacielem Sayedem. Rozpoczęliśmy poszukiwania hotelu, sprawdziliśmy chyba z 10 miejsc. Standard znacznie odbiegał od europejskiego ale ceny za to były niskie. Często w pokojach było brudno, brak jakiegokolwiek wyposażenia. Wybraliśmy hotel Hedayat. Dostajemy pokój VIP za 1200 rupi (około 12 £) wyposażony w TV, lodówkę, klimatyzację. Wszyscy pracownicy byli bardzo pomocni. Jedzenie i napoje donosili do pokoju. Zapytaliśmy o ich miesięczne wynagrodzenie. Boy hotelowy zarabia około 1200 rupi to jest około 20$ pracując 18 godzin na dobę. Zaskoczył nas jeszcze bardziej gdy powiedział: „To dobre pieniądze”. Trzeba pamiętać, że pokój VIP kosztuje dokładnie tyle, ile wynagrodzenie miesięczne boya hotelowego. Następnego dnia udaliśmy się do doliny Swat. Droga pięła się wysoko w górach, problemy sprawiały roboty drogowe i kurz wnikający we wszystkie zakamarki w samochodzie. Widoki były imponujące, a wyczyny pakistańskich kierowców jeżyły włosy na głowie. 20-stu wiszących mężczyzn na każdym z busów, a ich kierowcy nie przejmując się zbytnio, pokonują zakręty prawie na 2 kołach. Prawdziwa kaskaderka i to za darmo!
Późno w nocy wróciliśmy do Peszawaru gdzie następnego dnia mieliśmy zobaczyć się z Sayedem. O umówionej porze spotkaliśmy się przed hotelem. Pokazał nam 2 oblicza tego miasta. Nowoczesne, można rzec europejskie, z błyszczącymi witrynami sklepów, fast foodami, wykwintnymi restauracjami i butikami z zagraniczną odzieżą. Drugie oblicze to stare miasto, z wąskimi uliczkami wypełnionymi straganami i unoszącym się zapachem przypraw. Dominik miał okazję skorzystać z basenu w towarzystwie wyłącznie mężczyzn, gdyż kąpiel mieszana nie wchodzi w grę. W zależności od dnia basen otwarty jest dla kobiet lub mężczyzn. Zjedliśmy smaczną rybę nad rzeką Kabul. Nie omieszkaliśmy skorzystać ze spływu łodzią.




Trzy dni z Sayedem to był czas świetnej zabawy i odpoczynku od trudów podroży.
Po czterech dniach można powiedzieć luksusów pojechaliśmy uzyskać afgańskie wizy w Islamabadzie. Stolica nie przypomina żadnego innego miasta w Pakistanie. Nie znaleźliśmy tam ani biedy, ani brudu. To miasto wizytowe dla ważnych tego świata. Patrząc na nie ma się wrażenie, ze w Pakistanie żyje się na wysokim poziomie - ale to tylko złudzenie. Większość Ambasad znajduje się w wyznaczonej enklawie, gdzie można wjechać za 30 rupi autobusem z wyznaczonego parkingu. Udaliśmy się do Ambasady Afganistanu. Z uzyskaniem wizy nie było problemu. Potrzebny był tylko list polecający z Ambasady polskiej. Odnaleźliśmy więc Ambasadę RP (wielki gmach otoczony rozległymi ogrodami) w celu uzyskania wspomnianego listu. Przywitał nas w języku ojczystym strażnik. Ogromnie się ucieszył, powiedział, że miło porozmawiać z rodakami, których jest tam tak niewielu, ale to była ostatnia miła rzecz jaka nas spotkała na terenie Ambasady. Rozmowa z władzami RP w Pakistanie (do dziś Panów znamy z nazwiska, niestety nie z funkcji jakie sprawowali) początkowo przebiegała grzecznie. Standardowe pytania, skąd? , dokąd?, czym? itp.




Na pytanie czym podróżujemy? – odpowiedzieliśmy: Fiatem Cinquecento. Jeden z Panów zachował powagę, ale drugi miał taki „ubaw po pachy”, że Jola skomentowała to jednym pytaniem: Bawi to Pana?!, Takie to śmieszne?! Próbował tłumaczyć swoje wręcz bezczelne zachowanie ale po co?! skoro i tak już powiedział za dużo o jedno zdanie. Nasz pomysł wyjazdu w góry Karakorum skrytykował: „tam to już najmniejszych szans nie macie, tam wszystkie silniki stają” – jak widać choćby na zdjęciach czy materiale filmowym nasz silnik nie stanął. Pozdrowienia dla TEORETYKÓW!!!. Kolejną sporną sprawą stał się list polecający, o który poprosiliśmy. I tu już zaczęło się na dobre. Tłumaczono nam o wciąż niebezpiecznej sytuacji w Afganistanie, o ryzyku, jakiego nie jesteśmy świadomi. Jak się okazało Panowie mieli już nakreślony wizerunek o nas. Ich doradca do spraw sytuacji w Afganistanie przesłała mu mail, który był adresowany do niej (prywatny mail, jak widać dla niektórych nie ma granic prywatności), w którym pytamy ogólnie o Afganistan – odpowiedź była następująca. Cytuję: „Na pierwszych 100 km rozpadnie się Wasz samochód, bo drogi tu raczej na samochody z napędem na 4 koła. To nawet nie chodzi o to, że to duże wyzwanie przyjechać teraz do Afganistanu, ale skrajna głupota... A do Afganistanu jeszcze wrócicie, po 100000 innych krajów, które odwiedzicie wcześniej. Bo przecież nikt nie chce, żeby był on OSTATNIM krajem na Waszej liście (a przyjazd w tym momencie to zapowiada).”
Zapytałam Panów jaka jest różnica czy wizę otrzymuję w Islamabadzie czy Warszawie? I tu przestroga dla Wszystkich: Ludzie róbcie wizy do Afganistanu w Polsce. 90 Euro, 2 zdjęcia i paszport – tyle potrzeba by uzyskać wizę. Nawet osobiście nie trzeba się fatygować do Warszawy. Odsyłają paszport z wizą na wskazany adres. W Ankarze na wizę czeka się 3 godziny – bez żadnego listu. Panowie nie mieli już argumentów ale swoje „NIE” podtrzymali. Powtarzali w kółko jakie to niebezpieczne i wciąż dzikie państwo. Poprosiliśmy by o bezpieczeństwie więcej nam nie mówili, bo w Pakistanie już dwa razy do nas strzelano i nie robimy z tego „halo”. To nasze życie i to my będziemy o nim decydować. Zapytali gdzie do nas strzelano? – odpowiedzieliśmy: Sukkur – a oni – gdzie to jest?. Jak to możliwe, że ludzie, którzy przez 6 lat sprawują funkcje konsularne nie wiedzą, że Sukkur to jedno z większych miast, leżące na skrzyżowaniu 2 głównych szlaków komunikacyjnych? Wstyd, że tacy ludzie reprezentują RP w państwie gdzie podróżnik jest podmiotem traktowanym z należnym mu szacunkiem. Takie są nasze wspomnienia z wizyty w ambasadzie RP w Pakistanie.




W Peszawarze spotkaliśmy się z człowiekiem, który chyba najlepiej zna realia Afganistanu – bo po pierwsze jest Afgańczykiem, a po drugie jest Doradcą Ministra jednego z departamentów w rządzie afgańskim. Było mu naprawdę przykro, że powiela się głupi stereotyp o jego państwie. Podkreślał, że to wciąż propaganda polityczna. Kabul jak i większość Afganistanu nastawione są przyjaźnie do obcokrajowców. Oczywiście należy przestrzegać ich reguł i zasad. Afganistan jest bardziej liberalny aniżeli Iran, przynajmniej takie odnosi się wrażenie po rozmowie z Afgańczykami. W Peszawarze spotkaliśmy dziennikarza afgańskiego, który to za 110$ załatwia eskortę na najniebezpieczniejszym odcinku od granicy Pakistanu do Jalalabad (ok. 74 km). Wszyscy Afgańczycy z którymi rozmawialiśmy byli zgodni co do niebezpieczeństwa na tym odcinku. Nikt przecież nie twierdzi, że Afganistan jest super bezpiecznym miejscem. Jeśli ktoś potrzebuje 100% gwarancji na bezpieczne podróżowanie będzie musiał zostać w domu. My podczas swoich już kilkuletnich podróży otarliśmy się o różne niebezpieczeństwa i podtrzymujemy twierdzenie, że nie ma miejsca, które byłoby w 100% bezpieczne. Media codziennie dają nam na to dowody.



Zrezygnowani i zdegustowani próbowaliśmy wybrać inną drogę powrotu do Polski. Ambasada Turkmenistanu nie udziela wiz w ogóle. A w Ambasadzie Azerbejdżanu musielibyśmy czekać na wizę 2 tygodnie, w dodatku doradca konsula po rozpatrzeniu naszej sprawy wydałby wizę na tyle dni, na ile uznałby za stosowne. Mogłaby to być nawet jedna doba. Ustaliliśmy, że będziemy wracać przez północny Iran, Turcję do Gruzji, a tam zobaczymy co dalej: może Rosja, może Ukraina?



Wściekli na zaistniałą sytuację, w celu stłumienia emocji wybraliśmy się do Gilgit w Kaszmirze, drogą nazwaną Karakoram Highway. Bardzo wąski to Highway i nie zawsze jest asfalt, ale klimat tego miejsca wynagradza wszystko. Krajobraz zmienia się z zielonych pól ryżowych po pustynie, czy wreszcie ośnieżone szczyty siedmiotysięczników. Często mijamy posterunki policyjne przeprowadzające szczegółową rejestrację. To dobra metoda na szukanie ewentualnych, zaginionych turystów. W dole towarzyszyła nam rwąca rzeka Indus, potem Gilgit niosące ogromne ilości mętnej wody. Można zobaczyć pozrywane mosty, wielkie osuwiska skalne. Droga momentami była zasypana przez spadające kamienie. U podnóża Nanga Parbat 8126m n.p.m. zrobiliśmy kilka zdjęć. Tak wysoką górę widzieliśmy pierwszy raz w życiu. Robi piorunujące wrażenie. Na dole 45 stopni i piekące słońce, a tam masy śniegu i szczyt czekający na kolejnych śmiałków gotowych zmierzyć się z „górą zabójcą”. Gilgit to miasto, gdzie stacjonują wojska zarówno Indyjskie jak i Pakistańskie. Samo miasto jest mało ciekawe. Wybraliśmy Astor jako kolejny nasz cel. Droga przez Chiny odpadała ze względu na to, że nie można na ich terytorium wjechać własnym samochodem, no chyba że się ma pozwolenie za które trzeba płacić 100$ dziennie. Droga do Astor to 2 metrowa półka skalna nad rwącą rzeką, często szutrowa. Na nasze nieszczęście w połowie była zasypana. Skierowaliśmy się w stronę południowego Pakistanu. Byliśmy na granicy z Afganistanem, niestety nie udało nam się wjechać dzięki „życzliwości” polskich władz. Byliśmy blisko Chin – tam również nie wjechaliśmy dzięki ich dziwnym przepisom. Pozostało wracać przez nie lubiany przez nas Iran.




Poruszaliśmy się wzdłuż granicy z Afganistanem. Do Miriam Shah nie wpuszczono nas ze względu na duże zagrożenie, tylko tak naprawdę nie wiadomo jakie. Miejscowa ludność twierdziła, iż jest to propaganda wojskowa, bo na tym terenie wszyscy żyją zgodnie pomimo różnic wyznaniowych i kulturowych.
W Dera Ismail Khan w centrum miasta zostaliśmy zatrzymani przez elitarną grupę komandosów. Z długą bronią otoczyli kordonem nasz samochód, nie dopuszczając nikogo z setki gapiów. Dowódca zapytał co tu robimy? Turyści mają przecież zakaz przebywania na tym terenie. Odpowiedzieliśmy, że nikt po drodze nas nie zatrzymał, a że żadnych zapór nie było więc wjechaliśmy, głównie po to by zatankować. Stwierdził, że z powodu grożącego nam niebezpieczeństwa muszą nas eskortować do następnego miasta. Ruszyliśmy. Przed nami i za nami samochód z uzbrojonymi komandosami. Kierowca pierwszego samochodu jechał z dużą rezerwą bezpieczeństwa. Wszelkie utrudnienia w ruchu przestały mieć znaczenie. Eskorta skończyła się w Dera Ghazi Khan. Komandosi odradzali dalszą podroż w nocy zwłaszcza jak usłyszeli, że planujemy przejazd do Quetty. Początkowo droga wiodła przez góry, nie było asfaltu i było wąsko. Wyprzedzanie lub mijanie zbliżone było bardziej do kaskaderskich wyczynów niż do spokojnej jazdy. We wszechobecnym pyle wzbijanym przez ciężarówki tempo jazdy nie przekraczało 20 km/h. Dalszy odcinek drogi był płaski ale asfaltu było jak na lekarstwo. Kilka razy przejechaliśmy przez bajora z wodą sięgającą progów. Wielokrotnie tarliśmy podwoziem o wystające kamienie, zagięliśmy wtedy próg po stronie kierowcy. Na dobre urwał się kabel masowy i od tego momentu wskaźnik temperatury silnika „zwariował”. Nie widząc celu w dalszej jeździe z awarią stanęliśmy i w ciągu godziny dosztukowaliśmy kabel, który wytrzymał już do Polski. Właściciel restauracji ugościł nas obiadem. Chęć zapłaty wywołała u niego niezadowolenie. Stwierdził, że dla niego to zaszczyt, że wybraliśmy właśnie jego restaurację. Tak niewielu obcych odwiedza te strony.




Spotkaliśmy też sympatycznego podróżnika – rowerzystę z Austrii, którego celem wyprawy były Chiny. Nie wyglądał za dobrze. 2 tygodnie spędził w szpitalu w Quettcie z powodu rozstroju żołądka. Mówił, iż ciągle nie odzyskał pełni sił, a przed nim był najgorszy odcinek drogi, górzysty często z szutrową lub skalistą nawierzchnią. Opowiedzieliśmy sobie o dotychczasowych przygodach. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. Stwierdził, że i jego i nas nie powinno być w tym rejonie, gdyż oficjalnie jest to strefa zakazana dla obcokrajowców. Wymieniliśmy adresy e-mail i każdy z nas ruszył w swoją dalszą podróż.




W Quettcie odwiedziliśmy na chwilkę Samada - ucieszył się gdy nas zobaczył. My jednak nie chcąc dezorganizować mu pracy (dość już napsociliśmy) podziękowaliśmy jeszcze raz za pomoc informując jednocześnie, że samochodu nie sprzedaliśmy a nazajutrz opuszczamy Pakistan. Samad koniecznie chciał się dowiedzieć, w którym hotelu się zatrzymaliśmy. Czy to coś znaczyło? W dobrym humorze skierowaliśmy się w stronę Taftan, granicy z Iranem. Droga się poprawiła albo w ciągu 22 dni drogowcy położyli nową nawierzchnię, bo jechaliśmy z prędkością przekraczającą 100km/h, nieczęsto napotykając głębsze wyrwy. Minęliśmy autobus po „dachowaniu”, tak jak pisaliśmy wcześniej, kierowcy nie lubią sobie ustępować. Nie dziwię się, asfalt ma może ze 3 m szerokości, a wokół pustynia. W Taftan zameldowaliśmy się wczesnym wieczorem. Pakistańska strona odnotowała tylko wyjazd, wbiła stemple i droga wolna.




Po stronie irańskiej sekcja paszportowa minęła bezproblemowo, za to cło zauważyło u nas brak Carnetto de Passage. To nas trochę osłabiło. Pamiętaliśmy procedurę z granicy tureckiej. Szef cła od razu wziął sprawę w swoje ręce. Stwierdził, że wspólnymi siłami musimy rozwiązać ten problem, a wszystko zostało spowodowane dezinformacją ze strony jego rządu. Zainterweniował w polskiej Ambasadzie w Teheranie by wydała odpowiedni dokument. Jako, że to centrala celna w Teheranie musiała nam wydać zgodę na kontynuowanie podróży samochodem, poprosił byśmy przetłumaczyli tekst Zielonej Karty, która obowiązuje również w Iranie. Był to wymóg Irańskiej Służby Celnej. Pozostało nam czekać na faksy zwrotne z Ambasady RP i Centrali Cła.




Skuteczna interwencja Managera cła wynikała z tego, iż firma ubezpieczająca zarządała od nas 500$. Stwierdził, że jest to suma niewiarygodna. Manager sekcji cła stwierdził, że Iran potrzebuje wielu reform, ale dopóki mułłowie będą popierani przez starszą część społeczeństwa będzie to niemożliwe.




Po nadejściu gwarancji i pozwolenia, otrzymaliśmy wszelkie wymagane dokumenty i mogliśmy jechać dalej. Nie musieliśmy za nic płacić. W Zahedan zatankowaliśmy paliwo u handlarza na ulicy (kolejki do stacji benzynowych mają po kilkaset metrów). Dogadujemy się na 900 riali za litr. Po wlaniu 30 litrów handlarz zarządał 40000 riali. Odpowiedziałem, że dam mu maksymalnie 30000 riali, a i tak to za dużo. Przyjechała policja, która rozgoniła gapiów, kazała wziąć handlarzowi pieniądze a nam odjechać. W Nahbandan pewien chłopiec chcąc nas oszukać za 4 puszki Pepsi zarządał 45000 riali, gdzie w sklepie obok kosztowały 8000riali...oszust mały i tyle.




Na wybrzeżu Morza Kaspijskiego mnóstwo Irańczyków. W domku kempingowym bez żadnych wygód nocleg kosztował 24$ i jak sądzimy jest to specjalna cena dla obcokrajowców. Na kempingu 10$ kosztował domek bez okien, śpi się z kolei na podłodze. Pewna kobieta stwierdziła: „for we is ok...”, dla nas jednak za taką kwotę nie było ok. Spaliśmy nad strumykiem w samochodzie. Rano obudził nas przebój „Coco Jumbo” dawno przez nas nie słyszany. Droga do Rasht zamknięta, dlatego jedziemy do Bandar E Anzali. Odpoczywał tam chyba cały Iran, tylu tam napotkaliśmy ludzi. Plaża przypominała śmietnik, woda również była mętna.
Podjechaliśmy pod granicę z Azerbejdżanem, a tam odbiliśmy na zachód w stronę Turcji. W górach kupiliśmy kanister na paliwo, które będziemy chcieli wwieźć do Turcji. Po drodze mieliśmy okazję porozmawiać z nauczycielami jednej ze szkół. Mówili, iż nie zgadzają się z zasadami swojego rządu. Nie lubią i nie chcą więcej obecnych zasad. Niestety, nic nie mogą zrobić. Zapytaliśmy ile kosztuje tamtejszy Peugeot 206, bo jeździ ich tam mnóstwo. Cena wynosi 11000$.




Ostatni raz uzupełniamy paliwo w Maku, tam też znajdujemy miejsce na nocleg. Granicę lepiej pokonać rano, nigdy nic nie wiadomo, co która ze stron wymyśli.
Jak się okazało na granicy nie było większych problemów. Irańczycy podbili tylko paszporty, odebrali dokumenty dotyczące samochodu. Turcy na naszych oczach pobili i skopali mężczyznę! Na nasze pytanie dlaczego? Odpowiedzieli, że był to przemytnik. Ale czy za to kogoś się bije?! Turcy też są dziwni. Kupiliśmy wizy, odebraliśmy papiery na samochód. Dzięki temu, iż kontrola była niedokładna udało nam się przewieźć 20l taniego paliwa z Iranu.




Za granicą skierowaliśmy się od razu w stronę Gruzji. Zanim dojechaliśmy nad Morze Czarne musieliśmy pokonać bardzo krętą drogę przypominającą „Transfogaraską”. Miasta tam wybudowane są praktycznie na stokach górskich. Bloki są jakby wklejone w góry.



Dolaliśmy paliwa z kanistra. Warto było zaryzykować, różnica w cenie jest kolosalna. Postanowiliśmy się przespać bezpośrednio przed granicą w okolicach miejscowości Hopa. Był to kawałek zielonego klifu. Obok nas rozbici byli już od dawna Turkowie. Widać było, że od dawna, bo wokół ich namiotu znajdował się praktycznie ich cały dobytek , a namiot przygotowany był na ciężkie warunki atmosferyczne.



Granica pomiędzy Turcją a Gruzją była wypełniona przez oczekujących na odprawę gruzińskich handlarzy samochodów. Ich twarze wyglądały jakby każdy z nich długie lata ćwiczył boks lub zapasy. Turcy odnotowali nasz wyjazd. Gruzini również nie sprawiali problemów. Od lipca br. Gruzja zniosła obowiązek wizowy dla obywateli RP. Ale i tak zarządali zapłaty 7$ za „wriemiennyj wwzoz” samochodu i 3$ za dezynfekcję. Na tę drugą opłatę nie zgodziliśmy się. Po pierwsze nie mieliśmy już dolarów, a po drugie i tak jej nie przeprowadzono. Gruzini, szczególnie Ci z odprawy celnej byli bardzo mili. Po około godzinie byliśmy już w Batumi, tym samym, o którym Alibabki śpiewały swój przebój. Ale z tamtego kurortu niewiele zostało. Ruiny hoteli, zniszczone kamienice, brak zagranicznych turystów. Brytyjskie funty był w stanie wymienić tylko jeden bank. Ciągle rządzi tutaj amerykański dolar. Batumi przywitało nas także 2 godzinną ulewą. Miasto wyglądało jak w trakcie powodzi. Samochody pozalewane po progi, pływające kosze na śmieci, woda wlewająca się przez drzwi do kamienic i sklepów. Czekając aż deszcz przejdzie poszliśmy na obiad. „Ostryj” – kawałki mięsa w pikantnym sosie z cebulą i chlebem. Jednym słowem – pyszne. Po swych pierwszych spostrzeżeniach doszliśmy do wniosku, iż Gruzja to kraj gdzie liczy się przysłowiowa „skóra, fura i komóra”. Większość z mężczyzn ma grube karki i bokserskie twarze. Na jednej ulicy potrafi być 30 kantorów. Hmm, ciekawe dla kogo? Na ulicach leżą krowy, a i świnie biegają luzem. Natomiast w ogóle nie widać Ład i Wołg. W większości to kilku lub kilkunastoletnie samochody z Europy zachodniej. Bardzo często spotykamy najnowsze Infiniti FX35, Land Cruisery, Pajero, Mercedesy M Klasy.



Czasem w miastach brakuje dekli na studzienkach kanalizacyjnych. Najnowszy hit mody to okulary zasłaniające większość twarzy, rozpięte do pasa męskie koszule, eleganckie buty z długimi szpicami u pań.



Przy drogach można kupić wszelkie owoce: gruszki, jabłka, brzoskwinie, śliwy. „Bazy oddycha” czyli dawne hotele pozamieniane są na bloki mieszkalne. Bardziej odpychają niż przyciągają uwagę. Jak już jest hotel, to ukryty w lesie, o najwyższym standardzie, a doba w nim kosztuje od 80 do 240$. W państwie, gdzie średnie zarobki to 200$! Co ciekawe nie widzieliśmy ładnych domów gdzie mogliby mieszkać bogacze z super drogimi samochodami. Nie ma fabryk, większych prywatnych firm. W McDonaldzie zestaw jest droższy niż w Polsce (ok. 15 zł). W Duszeti dawniej był kurort z wodami termalnymi na podobieństwo naszej Krynicy. Teraz znajduje się w całkowitej ruinie. Zwykli ludzie są bardzo życzliwi i uczciwi. W drodze do granicy z Osetią spaliśmy nad krystalicznie czystym jeziorem. Niestety ulewa, która w nocy nawiedziła tę okolicę, zamieniła je w brązowe bagno. To wszystko przez górskie rzeki, które naniosły ze sobą ogromne ilości mułu. Rano ślizgając się po mokrym polu ledwo z niego wydostaliśmy się. Jeżeli popadało by jeszcze kilka godzin dłużej wyjazd byłby niemożliwy. Wjeżdżamy w Kaukaz po stronie gruzińskiej. Na jednej z przełęczy silnik zaczął pracować na 3 cylindry. Sprawdziliśmy kable wysokiego napięcia i cewki. Okazało się, że spalił się właśnie jeden z kabli. Jedyne wyjście to kupić nowy. Tylko jak to zrobić skoro jesteśmy w środku gór. Postanawiamy jechać dalej. Do granicy mieliśmy może z 30 km, a do Władykaukazu 60 km. Nie spodziewaliśmy się tylko, że droga zamieni się w górską ścieżkę bez asfaltu. Większość tuneli było nieczynnych, obok objazdy po wąskich pólkach skalnych. Tak zmęczeni i w ulewnym deszczu wjechaliśmy na granicę, a raczej coś, co ją przypominało. Żołnierz z Gruzińskiej Straży Granicznej nakreślił nam tragiczną perspektywę naszego ewentualnego wjazdu do Republik Osetii i Czeczenii. W Osetii trwa napięta atmosfera spotęgowana przez ubiegłoroczny zamach w Biesłanie. Wjechać tam może byśmy i zdołali, ale za grube łapówki, a ryzyko „złupienia” z nas wszystkiego i utraty zdrowia była pewna w 100%. Opowiedział nam historię pewnego Rosjanina, który ledwo dotarł do granicy, w dodatku musieli mu pożyczyć pieniędzy na wizę, bo bandyci nie zostawili mu ani grosza. „Ale przynajmniej go nie zabili” - dodał. Podobnie jest w Czeczenii. Na słowo Grozny oficer tylko się zaśmiał. „Tam dopiero cuda się dzieją” – odparł. Na drodze można spotkać ludzi z karabinami w szybkich samochodach, przed którymi nie sposób uciec.



Kolejnym pomysłem był wjazd do Rosji przez Suchumi. Żołnierz stwierdził, że chyba życie nam niemiłe. Przecież stamtąd żywy nikt nie wyjeżdża. Ci, którym udaje się uciec, wracają siwi. Abchazja to republika wielkości powiatu w Polsce, która nie jest uznawana ani przez Gruzję ani przez Rosję. Zniszczono tam po latach wszelkie dziedzictwa kultury, zburzono mosty. Region ten do lat 90tych nazywany był „rajem Gruzji”. Z czasem zamienił się w powojenną ruinę.



Tak że wniosek nasunął się sam. Z Gruzji nie da się pojechać drogą lądową nigdzie jak tylko do Turcji i Azerbejdżanu, do którego na wizę trzeba czekać 2 tygodnie.
I tak na 3 cylindrach, ryzykując rozcieńczenie oleju i zatarcie silnika ruszyliśmy z powrotem przez góry do Tibilisi. Czasem na jedynce, czasem na dwójce z powodu braku mocy pokonywaliśmy przełęcz za przełęczą. Na szczytach śnieg, a okolica naprawdę śliczna. Były to chyba najpiękniejsze góry, w jakich do tej pory byliśmy. Postanowiliśmy spróbować naprawić usterkę we własnym zakresie. Obcięliśmy spalone końcówki i na „zdrowych” zacisnęliśmy oryginalne złącza. Udało się, cylinder pracował normalnie. Ale i tak w Tibilisi kupiliśmy za 10 larów kable wysokiego napięcia od Łady. Pasowały jak ulał. Samochód wrócił do pełni mocy. Zapytaliśmy ile kosztuje w Gruzji nowa Łada Niwa. Cena nas zaskoczyła na plus. W przeliczeniu jest to 16000 zł. Trzeba pamiętać, że ten samochód w Polsce kosztuje 37000 zł. Niwa rządzi w trudnych gruzińskich warunkach, w górach i na wsiach, gdzie często nie ma utwardzonych nawierzchni.



Myśleliśmy, że w Gruzji jest bezpiecznie - do momentu aż złapaliśmy gumę. Nikt nigdy nawet nas nie zaczepił. Gdy Dominik zmieniał koło, podjechała nowym Passatem policja. Jeden z oficerów w pośpiechu spuszczał windę i powtarzał: „Dopóki jedziecie nic wam nie grozi, ale jak zobaczą, że obcy stoją na poboczu to zaraz się zjawią, a wtedy będziecie mieć duże kłopoty. To są bandyci, pospolici złodzieje”.



Niestety nie byliśmy w stanie kupić opon 13 calowych w Gruzji, więc jechaliśmy na zapasie aż do Bułgarii. Handlarz opon nie miał właściwego rozmiaru, nawet wśród tych z nielegalnego źródła.
Po 5 dniach pobytu w Gruzji zjawiliśmy się znów na granicy z Turcją.
Po stronie gruzińskiej panowała przyjacielska atmosfera. Jeden z oficerów traktował nas jak swoich przyjaciół. Zapraszał do siebie, do Batumi za rok.
Turecka strona to istna dzicz. Była konieczna interwencja naczelnika. Pan od wiz po pierwsze podnosił głos, a po drugie chciał nas oszukać – bo dla niego 15$ = 15Euro. Babki po rosyjsku jęczały: „dajcie, dajcie ile karze, bo jeszcze wizy nie da!” Jakoś dało radę po rozmowie z przełożonym sprzedać wizy za 15$ od osoby i z 50 Euro (nie mieliśmy już dolarów) wydać 32$ reszty, a nie tak jak wcześniej 20$.




Droga powrotna przez Turcję wiodła wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego. Zaskoczyły nas ogromne ilości suszonych orzechów laskowych. Wyłożone są one na każdej wolnej przestrzeni.



Izmit jest chyba stolicą tureckiej czekolady. Witryny sklepowe aż uginały się od bombonierek, czekoladek z białej, ciemnej i mlecznej czekolady. Ślina leciała na sam widok.



Następnego dnia byliśmy już w Kapikkule na granicy Turcji z Bułgarią. A tam potworna kolejka spowodowana powrotem niemieckich Turków z wakacji. Dziwnie się zachowują. Kierowca nowego BMW 7 pcha swój samochód przez granicę z całą rodziną, robiąc przy tym dużo szumu. W ogóle pchanie samochodów jest tu nagminne, nie ważne czy to stary ford czy najnowszy Mercedes.
Samochody załadowane są po dachy, a i często na dachach jeszcze mają jakieś straszące plandeki zamiast profesjonalnych kufrów. Granica zmieniła się po chwili w bazar pełen ludzi. Sami urzędnicy zachowywali się bardzo profesjonalnie. Po stronie Bułgarskiej opłata dezynfekcyjna - szlauf pryskający na koła za 3$. Dodatkowo 15$ za winietkę na drogi i możemy jechać. W Svilengradzie wymieniliśmy pieniądze i kupiliśmy 2 nowe opony za 65 lev sztuka (ok. 130zł). Ale że po montażu, jedno z kół drgało niemiłosiernie, pojechaliśmy do pewnego wulkanizatora z zamiarem poprawy tego stanu. Niestety, żujący gumę pan nie był w stanie wyważyć koła. Można powiedzieć, że po prostu mu się nie chciało. Na moją uwagę, że 5 gram niewyważenia, których nie chciał usunąć – to dużo, stwierdził, że jak jesteśmy takimi profesorami to sami sobie to zrobimy. Rzucił kołem, pistoletem do śrub. O przełożeniu opon nie mogło już być mowy. Z łaską założył niedoważone koło z powrotem. Oczywiście nie zapłaciliśmy, w dodatku podniósł nam ciśnienie na kilkanaście następnych minut. (w Polsce wyważyliśmy koła bezproblemowo). Po prostu był to zwyczajny nieudacznik liczący na łatwe pieniądze.




Na granicy z Serbią i Czarnogórą byliśmy wieczorem. Ten kraj z powodu złej pogody potraktowaliśmy tranzytowo, nie zatrzymując się nigdzie po drodze. Dzięki autostradzie prawie na całym odcinku, (płatnej 15Euro) następnego dnia byliśmy na Węgrzech. Stąd już blisko do Polski. Węgry przejechaliśmy bez najmniejszych problemów. Słowackie służby graniczne potraktowały nas odpowiednio wedle swoich zwyczajów, czyli z niechęcią – co dało się odczuć w podniesionym głosie.
W Polsce byliśmy po 4 godzinach...




Przez 27 000km nie było momentu zwątpienia. Naszą pasją jest podróżowanie. Pomimo wielu utrudnień, problemów jakie nas napotkały, bez wahania wsiedlibyśmy ponownie w samochód by w upale sięgającym 50 st. C, tumanach kurzu i wszechobecnym brudzie przeżyć to jeszcze raz. Dla nas to była przygoda, dla nich jest to codzienność.
Pakistańczycy to gościnny i życzliwy naród.
Pozostał jednak pewien niedosyt z braku możliwości przejechania Afganistanu...ale może tak miało właśnie być. Cóż, pozostaje on ciągle naszym celem!






PODZIĘKOWANIA:



 Firmie „AUTO SERWIS Władysław Stokłosa” za rzetelne przygotowywanie samochodu do każdej z wypraw oraz porady udzielane w ich trakcie. Samochód wytrzymał i nigdy tak naprawdę nas nie zawiódł.

 Red Bull Polska za wsparcie wypraw napojem energetycznym.

 Wszystkim, którzy w nas wierzyli i wierzą!












WYPRAWA W LICZBACH:
58 dni- czas trwania wyprawy

26 785 km – całkowita pokonana odległość




148 km - odległość pokonana w Polsce

420 km - odległość pokonana przez Słowację

501 km - odległość pokonana przez Węgry

1 662 km - odległość pokonana prze Rumunię

884 km - odległość pokonana w Bułgarii

6 368 km - odległość pokonana w Turcji

7 573 km - odległość pokonana w Iranie

7 385 km - odległość pokonana w Pakistanie i Kaszmirze

1 302 km - odległość pokonana w Gruzji

542 km - odległość pokonana w Serbii i Czarnogórze

1 682 L - zużytego paliwa




USTERKI POJAZDU:

9 900 km - obrotomierz

14 700 km - przewód masowy

22 100 km – przewód wysokiego napięcia

25 114 km – wymiana opon przednich



CENA PALIWA, KURSY WALUT I CENY NIEKTÓRYCH PRODUKTÓW:

RUMUNIA:


Bezołowiowa 95 – 33 500 LEI / 1L około 3.83 zł

1$= 29 500 LEI, 1Euro= 35 700 LEI, 1£= 53 100 LEI



BUŁGARIA:

Bezołowiowa 95 – 1.81 lev / 1L około 3.76 zł

1$= 1.59 lev, 1Euro= 1.94 lev, 1£= 2.88 lev


1kg nektaryn, brzoskwiń= 5 lev; 1 kg czereśni= 3. 50 lev; 1kg arbuza= 1.50 lev
1kg pomidorów= 1.40 lev; 1k

Zdj cia

BUłGARIA / Wybrzeże Morza Czarnego / Tjulmenowo / TjulmenowoBUłGARIA / Wybrzeże Morza Czarnego / Tjulmenowo / Zatoka w TjulmenowoPAKISTAN / Balochistan / Jacobabad / Jacobabad miasto śmierciPAKISTAN / Pakistan / Fort Derawar / Kobieta z Derawar FortPAKISTAN / Pakistan / Fort Derawar / Kobiety z Fortu DerawarPAKISTAN / Balochistan / Quetta / Policjant w QuettcieRUMUNIA / Fogarasze / Balea Cascada / Droga TransfogaraskaRUMUNIA / Rumunia / okolice Brasova / Rumuński CyganRUMUNIA / Fogarasze / Balea Cascada / Śnieg w czerwcu

Dodane komentarze

DorotaAmina do czy
22.07.2013

DorotaAmina 2013-07-22 21:09:40

ojj jak ja zazdroszcze wyprawy do Pakistanu! Ja mam nadzieje ze zima odwiedze rodzinke mojego meza w Islambadzie i w okolicach :) pakistanczycy to bardzo uprzejmi i goscinni ludzie, jesli wybierasz sie w gosci do takiej rodziny to lepiej przez caly dzien nic nie jesc(jedzenia na stole zawsze jest od groma i musisz wszystkiego sprobowac). Pozdrawiam cieplutko i zycze powodzenia w nastepnych podrozach!

robert6 do czy
16.10.2006

robert6 2006-11-05 01:11:45

wybieram sie podobna trasa do nepalu ,dzieki za informacje,sporo jezdze po azii moze sie kiedys spotkamy na trasie.pozdrawiam i zycze ciekawych wypraw

OVAD do czy
04.09.2001

OVAD 2005-10-03 15:12:23

wspaniala wyprawa, gratuluje odwagi!!!

Przydatne adresy

Brak adres w do wy wietlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2025 Globtroter.pl