Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Wyprawa dookoła Sahary !!!! Część III - Mali. > MALI
Cyprian relacje z podróży
Dzień szesnasty – Poniedziałek – 19.02.2007 r.
Wstaję wcześniej. Koło godziny 6.00. Dziewczyny chciały dzisiaj dyspensę, więc śpią
w najlepsze, a ja mam zamiar zająć się nieco zdjęciami. Włączam laptopa i … ku mojemu zdziwieniu jestem w zasięgu sieci WIFI co oznacza, że mam Internet i kontakt ze światem. Plany ulegają zmianie, wysyłam całą paczkę maili.
Koło godziny 9.00 wracają do życia dziewczyny, zwłaszcza Gosia, gdy dowiaduje się
o dostępie do Internetu.
Jak już nam udaje się wydostać z pokoju schodzimy do recepcji, gdzie dowiadujemy się, że w cenie jest śniadanie. Uradowani udajemy się do pełnego much baru. Śniadanie składa się z połówki bagietki, kawałka masła, kubka śmietanki w proszku (!) wody i Nescafe. Niezbyt obfite, więc po śniadanku nieco nam w brzuszkach burczy.
Ruszamy po raz pierwszy na podbój Bamako. Pierwszy cel – znaleźć jakikolwiek bank, który wymieni, bądź wypłaci nam gotówkę – nie mamy lokalnej waluty. Odwiedzamy lokalną placówkę banku BDM SA, ale tu nic nie udaje się nam załatwić, poza informacją, że musimy jechać do dyrekcji w centrum. Wsiadamy więc do samochodu i jedziemy na poszukiwania. jakimś cudem udaje się nam odnaleźć tę placówkę, w której podobno jest bankomat. Wjeżdżamy na bankowy parking i chcemy wejść do środka – uczynni strażnicy przeprowadzają nas przez główny sejf i komorę skrytek bankowych (nasi bankowcy załamali by pewnie ręce). Znajdujemy bankomat !!! Niestety – nieczynny. Jakoś nas to nie dziwi, ale dowiadujemy się, że możemy pobrać gotówkę z karty w okienku. Po kilku próbach udaje się nam pobrać pieniądze tylko z jednej karty, więc decydujemy się na wymianę Euro.
Po przygodach bankowych wracamy do hotelu, regulujemy rachunek i ruszamy
do pobliskiego (francuskiego) marketu na małe zakupy.
No i Bamako stoi przed nami otwarte.
Pierwsze wrażenie nie jest zbyt ciekawe. Stolica Mali jest biedna i brudna. A ilość samochodów tak skutecznie truje atmosferę, że ciężko jest oddychać. Większość motocyklistów jeździ w maskach przeciwpyłowych na twarzach.
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, gdzie podczas uzupełniania zapasów paliwa wdaję się w pogawędkę z pracownikiem. Zaskoczony jestem, gdy ten człowiek wymienia
z nazwiska naszego papieża oraz trzech prezydentów. Polska nie jest mu całkiem jak widać obca. Po milej pogawędce zostawiamy samochód na stacji i ruszamy na podbój lokalnego bazaru. Początkowo sprawia na nas niezupełnie korzystne wrażenie – zwłaszcza część
z fetyszami, gdzie handlarze niezbyt miło do nas się odnosili, ale później sytuacja diametralnie się odmieniła. Trafiamy na tę część bazaru, gdzie handluje się pamiątkami.
Tutaj – wszystko wolno, wszyscy są bardzo mili, a i przedmioty są bardzo interesujące.
Tyle, że ceny są zabójcze. W Gosi i w Asi budzą się ukryte talenty handlowe – zaczynają się ostre targi, po których wychodzimy zaopatrzeni w maski ludu Bambara. Mamy też kilka ładnych zdjęć. Jak skończyliśmy negocjacje w jednym straganie, zaraz zaczynaliśmy
w innym. A właściwie – to dziewczyny zaczynały. Ja myszkowałem sobie po targowisku podglądając pracę lokalnych rzemieślników. Poza tym – także ja osiągnąłem mały sukcesik – kupiłem mały bębenek. Dziewczyny próbują dokonać zakupu naszyjników, ale początkowo nie zrozumiały się ze sprzedawcą w kwestii ceny – no i niestety zostaliśmy bez naszyjników (za to z plikiem banknotów w kieszeni – cóż, takie życie).
Wracamy do samochodu i próbujemy zrobić sobie wycieczkę samochodową po Bamako. Właściwie to chcieliśmy znaleźć jakąś spokojną restauracyjkę, gdzie moglibyśmy chwilę odsapnąć, ale o tej porze miejscowe lokale nie mają ochoty serwować niczego, a i znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. W ogóle to Bamako przypomina jeden wielki plac targowy – taka chorzowska barska, tylko rozciągnięta do granic Krakowa.
Szczęście również nie dopisało nam w muzeum narodowym, które w poniedziałki niestety
nie jest otwarte dla zwiedzających. Tu zgodnie stwierdziliśmy, że Bamako jednak nie jest nasze.
Ruszyliśmy więc na poszukiwanie słynnego punktu G (nie wiem dlaczego dziewczyny mnie wyśmiały, gdy przyznałem się, że nie wiem o co chodzi). Droga wiodąca do tego miejsca przypomina bieszczadzkie serpentyny. Tyle że zamiast pięknego widoku na góry mamy panoramę potężnego miasta. Jadąc do punktu widokowego mamy kolejny przykład ludzkiej beztroski jeśli chodzi o załadunek towaru na samochód – mijamy starego Peugeota kombi
z żywymi kozami przywiązanymi do dachu. Wiele razy już przekonaliśmy się o zdolnościach lokalnej ludności, jeśli chodzi o załadunek (a raczej przeładowywanie) pojazdów.
Docieramy do punktu widokowego – jest na odludziu. Mamy tu święty spokój. Mimo, że upał doskwiera (temperatura znowu przekracza 50 0C) to panuje tu błoga cisza. Jako, że nikt nas nie niepokoi postanawiam zrobić mały przegląd samochodu, a przy okazji wykonać kilka drobnych napraw. Dziewczyny w tym czasie idą podziwiać panoramy miasta.
Wracamy do miasta. Chcemy przyjrzeć się rzece. Niger w końcu należy do największych rzek świata. Niestety – znowu mamy pecha – nad rzeką zlokalizowane są albo luksusowe apartamenty (zamknięte) albo takie slumsy, że strach wysiąść z samochodu.
Jeszcze jedna próba – tym razem wracamy do pomysłu zjedzenia obiadu.
Wybieramy jedną z najlepszych restauracji w mieście. I kolejny pech – także zamknięta. Zrezygnowani decydujemy się na opuszczenie stolicy.
Bamako nie było dla nas gościnne.
Kierujemy się na Segou. Duże miasteczko słynne z rękodzieła. Mamy nadzieję, że tu będzie lepiej. Niestety – zanim docieramy na miejsce zakwaterowania – pech ujawnia się po raz kolejny. Przed samym wjazdem na most łapie nas patrol policji drogowej – chyba nie mamy prawa przejazdu przez ten most. Policjanci nie mieli chyba specjalnego pomysłu co z nami zrobić, więc puszczają nas wolno. Na jednym z głównych skrzyżowań na przedmieściach, gubimy drogę. Podczas nawrotu uwidacznia się kolejna usterka samochodu. Słychać wyraźnie stuki z przedniej części układu napędowego. Zaczynam się denerwować – trochę za dużo jak na jeden dzień.
Dalsza część dzisiejszej drogi upływa stosunkowo spokojnie, więc późnym wieczorem docieramy do Segou. Po drodze szukamy kwaterunku w okolicznych hotelach. Po wyjściu
z jednego z nich pech obudził się ponownie – wdepnąłem w wielką kałuże brązowej breji (mam nadzieję, że nie było to szambo ani rynsztok) i uwaliłem się prawie cały.
Znajdujemy miły motel z fajnymi domkami. Kwaterujemy się, a ja z Gosią decydujemy się na kolację w motelowej restauracyjce. To był błąd. Na jedzenie czekaliśmy prawie godzinę, nie dostaliśmy tego co zamówiliśmy, a Gośka marudziła na potęgę. Na szczęście kolacja była smaczna, więc w lepszych humorach poszliśmy spać.
Dzień siedemnasty – Wtorek – 20.02.2007 r.
Wstaję wcześniej z zamiarem zlokalizowania i usunięcia usterek w samochodzie. Dziewczyny jeszcze śpią. Zdejmuje stalowe skrzynie z dachu, a także lifta i przystępuję do demontażu przedniego koła. Po zdemontowaniu koła pech budzi się po raz kolejny. Źle podparłem samochód, który spada z lifta. Na szczęście opiera się o skrzynie, więc nie ma żadnych zniszczeń. A próba naprawy kończy się rzecz jasna fiaskiem – nie mam odpowiedniego klucza, by odkręcić piastę koła. Naprawiam więc tylko uszkodzoną część elektryczną samochodu i pomagam dziewczynom przepakować skrzynię.
Ruszamy na podbój miasteczka. Jest to typowe malijskie miasteczko. Gruntowo – piaszczyste drogi, mnóstwo straganów (kolejne miasto – bazar), masa rozwrzeszczanych dzieciaków
i piękna rzeka – Niger. Nad rzeką mamy okazję podziwiać grupę praczek przy pracy (niektóre kobiety czynność tę wykonują nago), a także poznajemy grupkę dzieciaków.
Afrykańskie pranie jest dość charakterystyczne. Kobiety piorą wszystko ręcznie, na wielkich tarach, bezpośrednio w rzece. Po zakończeniu tej czynności, wychodzą z wody i układają swoje pranie gdzie popadnie (piasek, trawa, droga) do wyschnięcia – zastanawiamy się, czy po tej czynności ubrania nie będą wyglądały przypadkiem tak jak przed praniem?
Wracamy do centrum. Koło naszego samochodu parkuje stary Land Rover ze słoweńską rejestracją. Oni są prawie tak samo daleko od domu jak my.
Skrzyżowanie głównych dróg, a zarazem główny plac miasteczka zlokalizowany jest
w rejonie wieży wodnej, a na samym jego środku usytuowane są dziwaczne rzeźby.
Podchodzimy do jednego ze straganów i rozglądamy się za różnymi drobiazgami. Wpadają nam w oko małe kolorowe pojemniczki zrobione z łupiny jednego z lokalnych owoców oraz ładnie zdobione łyżeczki – zaczynają się targi. Owocne chyba dla obydwóch stron – bo my odchodzimy zadowoleni, a i sprzedawca nie wyglądał na zrozpaczonego.
Robimy jeszcze ostatnie zakupy – napoje – utwierdzając się przy tym, że większość handlarzy ma ogromne problemy z podstawowym liczeniem. Ale targujemy swoje i ruszamy.
Pech przypomniał o swoim istnieniu bardzo szybko – jeszcze na przedmieściach, na jednym ze skrzyżowań, słyszymy ostry dźwięk policyjnego gwizdka, więc się zatrzymujemy.
Po zatrzymaniu podchodzi do nas rozeźlony policjant i wymusza mandat (a raczej łapówkę) za jazdę bez zapiętych pasów – fakt, jechaliśmy bez pasów, ale większość lokalnych samochodów nawet ich nie ma. No cóż – co kraj to obyczaj – przekonujemy się nie po raz pierwszy, że łapówki są tu normą.
Kierujemy się na Bla, później na San. Mijamy wiele uroczych wiosek. W jednej z takich wiosek dziewczyny wypatrują imponujące drzewo. Zatrzymujemy się, i robimy sobie mały spacerek – oczywiście w asyście grupy dzieciaków. Drzewo jednak jest imponujące. Przypomina polskie dęby rogalińskie (ale tylko rozmiarem). Rozdajemy słodycze i ruszamy dalej.
W jednym z mijanych miasteczek trafiamy na targ. Stragany rozłożone zostały bezpośrednio na głównej drodze. Przejechanie przez takie miasteczko graniczy z cudem. Aby umożliwić nam przejazd część handlowców musi zebrać swoje kramy. Ale jest gwarnie i kolorowo.
I wszyscy są w stosunku do nas życzliwi. Bardzo życiowe podejście. Wyjeżdżając
z targowiska mijamy jeszcze wielki parking pełen osiołków. Jak tylko mijamy targowisko mamy jeszcze okazję podziwiać kunszt kolejnego kierowcy busika. Załadował swojego starego mercedesa towarem tak, że auto zwiększyło wysokość ponad dwukrotnie. Oni są niemożliwi. Na szczęście w całym Mali znaleźliśmy aż dwa mosty, pod które mogliby mieć problem z wjechaniem. Oni są praktyczni aż do bólu.
Przy drodze mijamy wiele wysokich na ok. 2 metry kopców. Zastanawialiśmy się, czy nie są to przypadkiem kopce termitów, ale pewności niestety nie mamy.
Jesteśmy już w regionie Mopti. Tutejsza zabudowa jest już nieco inna od tej, którą mieliśmy okazję obserwować do tej pory. Większość zabudowań jest wykonana z gliny, a obiekty sakralne stylizowane są na wzór meczetu w Djenne.
Zjeżdżamy z głównej drogi, uiszczamy lokalny podatek i kierujemy się właśnie do słynnego Djenne. Po kilkunastu km droga się kończy i dojeżdżamy do rzeki. Tutaj – w asyście uroczych handlarek – oczekujemy na prom. Urocze – znaczy, że ładne dziewczyny i ślicznie ubrane. Ale strasznie męczące – zaczepiają nas po kilkanaście razy.
W końcu wjeżdżamy na prom. Tutaj też brakuje nam pełni swobody. Tym razem zaczepiają nas lokalni przewodnicy oferujący pełen wachlarz swoich usług. Uwalniamy się od nich dopiero po zjechaniu z promu.
Kierujemy się do miasteczka. Droga prowadzi przez wąziutki mostek i zaraz za nim wjeżdżamy w gąszcz zabudowań. Pierwsze co robimy to podjeżdżamy na główny plac przed słynnym meczetem. Wychodzimy z samochodu i natychmiast zostajemy otoczeni przez dwie grupy. Dzieciaki i przewodnicy. Wszyscy chcą na nas zarobić. Nie dają się w żaden sposób odpędzić, więc zaczynamy spacer po miasteczku w ich asyście, starając nie zwracać na nich uwagi. Upierdliwy był zwłaszcza jeden chłopak – znał nieźle angielski i przyczepił się jak przysłowiowa „wesz psiego ogona”.
Gliniany meczet jest imponujący. Bardzo chcielibyśmy go zobaczyć wewnątrz, ale wiemy,
że w tym rejonie niewiernym nie wolno odwiedzać meczetów.
Ja widziałem już wiele muzułmańskich budowli sakralnych, ale ta jest odmienna
od wszystkich innych. Robi wrażenie.
Nastaje wieczór, więc ruszamy na poszukiwanie hotelu. Widzieliśmy jeden z hoteli przed miasteczkiem. Zlokalizowany był zresztą w bardzo uroczym miejscu – niestety, tu jest komplet, ale urocza właścicielka poleca nam inny hotel, sprawdzając przy okazji, czy mają wolne miejsca. Wracamy więc do centrum i znowu natykamy się na niechcianego przewodnika, który asystuje nam do samego hotelu. Meldujemy się w hotelu, parkujemy samochód i idziemy na kolację. Zapowiada się pierwszy ciepły, prawdziwy obiad od kilku dni. Nie możemy się już doczekać. Dostajemy pyszną zupę, rybę z marchewką i naleśnika na deser. Po sutej kolacji czas na zasłużony odpoczynek.
Dzień osiemnasty – Środa – 21.02.2007 r.
Pobudka po ciężkiej nocy.
Pod moskitierą z reguły brakuje powietrza, a klimatyzator cosik wysiadał.
Noc minęła nam nieco niespokojnie.
Hotelik jest jednak bardzo stylowy, więc korzystając z chwili spokoju myszkujemy sobie po nim. Znajdujemy wąziutkie schody na dach. Z tego miejsca mamy panoramę całego Djenne.
Pakujemy się i wybierając się na śniadanie zanosimy część tobołków do samochodu.
Do samochodu przy którym już czeka nasz ulubiony przewodnik.
Jemy śniadanie, na które składa się po kawałku bagietki, masełka, dżemu oraz filiżanka kawy i herbaty. To nie dla nas – my potrzebujemy czegoś więcej. Marzymy o omletach albo jajecznicy na bekonie.
Po śniadaniu fundujemy sobie spacer po miasteczku. Co ciekawe – nasz przewodnik chyba zrozumiał, że nie jest mile widziany i gdzieś się zapodział. To nic – na jego miejsce zaraz pojawiła się grupka innych. Jeden z zaczepiających nas zaoferował nam zwiedzenie meczetu wewnątrz. Jest to nie lada gratka, zwłaszcza, że meczety w tej części Afryki nie są udostępniane do zwiedzania. Przewodnik przyprowadza nawet „lewego” Imama (opiekuna meczetu), który oznajmia nam, że zwiedzenie jest możliwe po 10.000 CFA od łebka. Informujemy przewodnika bardzo grzecznie, że jest to za dużo i nie stać nas na taką kwotę – przez co kwota spada natychmiast do poziomu 5.000 CFA od łebka. Nadal jest to bardzo dużo, ale jest to akceptowalne, zwłaszcza, że perspektywa zobaczenia tej słynnej budowli od wewnątrz jest niezwykle kusząca. Zgadzamy się i umawiamy się na spotkanie za kilkanaście minut (nie mamy pieniędzy, które najpierw musimy zorganizować). Wracamy do hotelu, pakujemy się i uzbrojeni w aparaty oraz pieniądze wracamy do meczetu.
Zwiedzanie świątyni jest dość specyficzne – przewodnik wprowadza nas chyłkiem tylnymi drzwiami i zaraz w wejściu żąda pieniędzy. Czujemy co się święci (jak weźmie pieniądze to zaraz zniknie, a my możemy mieć poważne problemy), więc nie dajemy mu pieniędzy informując go, że otrzyma je po wyjściu. Niechętnie się zgadza i zaczyna się.
Meczet wewnątrz jest niezwykle surowy. Sklepienie podparte jest na potężnych kolumnach. Całość sprawia wrażenie raczej tuneli wydrążonych w glinie (błocie) niż budowli wspartej na kolumnadzie. Budowla jest niezwykle prosta. Całość to tylko wygładzone ręcznie ściany pokryte błotem (do budowy i rekonstrukcji użyto wyłącznie naturalnych materiałów –
tj. błota, gliny, kamieni i drewna). Jedyne zdobienia to kolorowe maty leżące na podłodze. Zwiedzając meczet czujemy się bardzo dziwnie – z jednej strony jest to fajna przygoda,
z drugiej – nie możemy pozbyć się odczucia, że jest to jednak forma świętokradztwa. Ale tak to już jest. Po nerwowym, kilkunastominutowym zwiedzaniu wychodzimy na zewnątrz, gdzie widzimy na twarzy przewodnika wyraźny obraz ulgi, regulujemy należność i ruszamy
w dalszą podróż.
Przy samochodzie pewien (chyba) francuz wdaje się z nami w pyskówkę, nie mając chyba zbytniej świadomości, że w ogóle go nie rozumiemy.
W końcu docieramy do przystani promowej, gdzie po kilkunastu minutach wjeżdżamy
na prom, gdzie znowu jesteśmy oblegani przez ulicznych handlarzy. Zjeżdżając z promu ponownie mijamy żółtego, słoweńskiego Land Rovera.
Dojeżdżamy do Mopti. To duże, malijskie miasto. Wjeżdżamy przez miejską bramę zlokalizowaną przy wieży ciśnień i niemalże od razu wjeżdżamy na wielkie targowisko. Całe miasto to jeden wielki bazar. Przejeżdżamy je całe wzdłuż myląc kilka razy kierunki, po czym wracamy w rejon portu miejskiego, gdzie na jednej z bocznych uliczek udaje się nam zostawić samochód. Jak tylko wysiadamy – doczepia się do nas lokalny przewodnik. Początkowo ignorujemy go dość poważnie, kierując się do portu rzecznego, gdzie są zlokalizowane bary i restauracje. Odwiedzamy jedną z nich i zamawiamy obiad. Naszemu towarzyszowi w ogóle to nie przeszkadza – siada przy sąsiednim stoliku i czeka. Wiemy, że już się go nie pozbędziemy. Spożywamy więc nie śpiesznie obiad, reagując wyłącznie na kota, który dopomina się również o swoją porcję (zresztą wyjątkowo brzydkiego kota).
Po obiedzie nasz przewodnik oznajmia nam, że jest właścicielem jednej z łodzi, którą możemy popłynąć aż do Timbuktu. Bardzo byśmy chcieli, ale czas nam na to nie pozwala. W związku z powyższym chłopak deklaruje się oprowadzić nas po mieście – pomału zaczynamy się do niego przyzwyczajać, zwłaszcza, że jego angielski jest bardzo dobry i sporo wie
o lokalnych zwyczajach i kulturze. Przede wszystkim pyta nas, czy jedziemy do krainy Dogonów, bo jeśli tak, to koniecznie musimy zaopatrzyć się w orzeszki koli. Prowadzi nas na targ, gdzie po wielkich targach kupujemy 2 kg orzechów. Próbujemy je przy okazji – w smaku są paskudne. Ale ze zwyczajami się nie dyskutuje. Zwiedzamy jeszcze bazary, w tym jeden z pamiątkami (wszystkie ciekawostki są tu bardzo drogie), po czym udajemy się spacerkiem do meczetu. Po drodze – jak przewodnik dowiaduje się, że jesteśmy Polakami – informuje nas, że ma w Polsce koleżankę Agnieszkę. Miło, że dla kolejnej osoby nasz kraj nie jest całkiem obcy. Wracamy do samochodu i ruszamy na podbój krainy Dogonów.
W drodze do Bandiagary mijamy bardzo ciekawe formacje skalne. Zatrzymujemy się na krótką sesję zdjęciową. I nawet tu, wydawałoby się na całkowitym odludziu wypatrzył nas jakiś żebrak z dzieckiem. Pod tym względem oni są niesamowici. Zastanawiamy się tylko, skąd u nich przekonanie, że każdy biały ma im coś podarować. A dla nas jest to męczące.
Bo dzieci można zrozumieć, ale dobrze ubranego właściciela lokalu już nie …
Docieramy do Bandiagary – do przedsionka mitycznej krainy. Zatrzymujemy się tutaj
w poszukiwaniu noclegu i niemalże natychmiast jesteśmy otoczeni. Dziewczyny szukają noclegu a ja znajduję warsztat spawalniczo – kowalski, w którym kupuję 20 cm pręta fi 10 oraz 50 cm rurki ½” za jedyne 2.000 CFA. Nie ma co liczyć na murzyńską pomoc.
Przy warsztacie pojawia się chłopak, mówiący nienaganną angielszczyzną. Przedstawia się – rzecz jasna – jako licencjonowany przewodnik i oferuje swoje usługi. Ale jak rzuca cenę, 200 Euro, za niecałe dwa dni pracy to nas przygina i to zdrowo. Rzecz jasna rezygnujemy z jego usług, zastanawiając się przy tym, jaka kwota byłaby dla nas akceptowalna. Rzucamy hasło – 100 Euro i to był nasz błąd. Później – Gosia doczytuje się w przewodniku, że można wynająć przewodnika za zdecydowanie mniejszą kwotę, ale nasz – zgadza się na rzeczoną stówę.
Przy czym my mu już podziękowaliśmy – było to niezgodne z lokalną etyką. Pojechaliśmy do centrum na zakupy, a nasz kolega na motorku za nami. Perspektywa utraty takiego zarobku spowodowała, że nie opuszczał nas.
W końcu udaje się nam – późnym popołudniem – opuścić miasteczko i ruszyć samotnie na podbój krainy. Ściemnia się, gdy docieramy do Djigibombo (świetna nazwa).
Tutaj znajdujemy nocleg w zagrodzie. Dostajemy dwa łóżka z materacami na dworze. Dziewczyny rozwieszają moskitiery a ja przygotowuję kuchenkę benzynową i robię posiłek. Gdy już nasz kemping jest gotowy podchodzi do nas jeden z murzynów, potem drugi,
i kolejny. Zapraszamy ich do stolika, częstujemy polskimi specjałami i zaczyna się przyjacielskie spotkanie, które trwa do późnej nocy. Jeden z chłopaków komunikował się całkiem przyjemną angielszczyzną, tak więc dowiedzieliśmy się sporo o Dogonach, ich życiu, kulturze. A także o normalnym życiu w Mali. Późnym wieczorem rozstajemy się,
ale umawiamy się na rano na wspólne zwiedzanie wiosek. W ten sposób mamy całkiem sympatycznego przewodnika.
Kładziemy się spać. Zanim jednak dopadnie nas błogi sen jesteśmy świadkami pewnej zabawnej sceny – otóż pewien baran i pewna owieczka urządzają sobie spektakl godowy.
Ich pobekiwania wprawiają nas w doskonały humor.
To jest chyba najfajniejszy z dotychczasowych wieczorów.
Dzień dziewiętnasty – Czwartek – 22.02.2007 r.
Zimny poranek i całkiem przyjemny początek dnia.
Wstajemy, zwijamy nasze obozowisko i czekamy na przewodnika.
Za dnia rozglądamy się po naszym hotelowym obozowisku. Jeden z pokoi ma oryginalnie rzeźbione drzwi, podobne do tych, które bardzo się nam podobały w Mopti.
Razem z przewodnikiem docierają do nas okoliczni mieszkańcy (sami mężczyźni), którzy mają coś do zaoferowania do sprzedaży. Po długich i męczących negocjacjach zakupujemy kilka pamiątek. Po interesach robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i już mamy ruszyć
na zwiedzanie Djigibombo, gdy jeden z mężczyzn wyraża głębokie zainteresowanie moimi starymi tenisówkami. Trudno go przekonać, że nie są na sprzedaż czy wymianę, że są mi jeszcze bardzo potrzebne.
Ruszamy na spacer po wiosce pełni emocji. Mamy okazję podziwiać resztki zadziwiającej kultury – lud Dogonów zachował bardzo odmienną kulturę właściwie do dnia dzisiejszego. Jednym z przykładów jest sposób pozdrowienia i pozyskiwania przychylności – każdej starszej osobie wręczamy po orzechu koli i zaraz zmienia się ich nastawienie – z dość chłodnego, na bardzo serdeczne. Bardzo chętnie pozują do zdjęć, pokazują nam swoje domostwa, pozwalają podglądać się przy pracy. Jest to dość ciekawe podejście, ponieważ do tej pory raczej spotykamy się ze sporą dozą niechęci w momencie, gdy chcemy poznać życie lokalne od prywatnej strony. Wydaje mi się, że duża w tym również zasługa naszego przewodnika, który pochodzi z tej wioski.
Rozglądamy się po wiosce, w towarzystwie gromadki dzieciaków i wielkiej sympatii mieszkańców. Podziwiamy małe okrągłe domki, zbudowane z gliny i słomy. Największą atrakcja wioski jest to, że jest to żywa wioska – wioska, w której wciąż mieszkają ludzie, których życie w sumie niewiele się różni od tego sprzed wieków. W domostwach próżno szukać telewizorów, lodówek, czy nawet elektryczności. Wszędzie za to pełno kóz
i owieczek. Poznajemy również miejsca kultu, spotkań, a także izolacji. Mamy również okazję zobaczyć zagrodę wioskowego szamana.
Wczesnym przedpołudniem ruszamy w drogę. Nasz przewodnik prowadzi nas po drodze wijącej się wśród pięknych skał. Co ciekawe – nawierzchnia jest bardzo dobra, betonowa. Natomiast sama droga jest bardzo wąska – dwa auta nie wyminą się na niej.
Dojeżdżamy do wioski Tely. Są to ruiny wspaniale położonej, na skalnym klifie, starej wioski Telemów, którzy w przeszłości zostali wyparci przez Dogonów. Po obydwóch plemionach pozostały wspaniałe zabudowania wykonane wysoko, wśród skał, maleńkie domostwa. Zwłaszcza po Telemach, którzy wg naszego przewodnika mieli tylko około metra wzrostu.
Wśród skał dzisiaj już nikt nie mieszka. Współczesna wioska położona jest nieopodal, u stóp potężnego klifu. Również tutaj, życie wygląda tak, jakby czas się zatrzymał.
Jedziemy do następnej wioski – Ende – słynnej z rękodzieła. Znajdują się tutaj różne warsztaty rzemieślnicze, jednak sławę tej mieścinie przyniosły tkaniny malowane błotem.
Na jednym ze straganów znajdujemy piękne miniaturowe drzwi drewniane, przystępujemy więc do negocjacji, ale po długich targach handlujący starzec się wycofuje. Natomiast nasz przewodnik oferuje, że w sąsiedniej wsi podejdzie do jednego z kolegów i zorganizuje nam takie same w dużo niższej cenie. Przystajemy na jego propozycję i ruszamy na podbój kolejnych straganów. Znajdujemy mały warsztat, gdzie chłopcy mozolnie powlekają tkaniny błotem. Wyglądają ślicznie, ale są też dość drogie. Ja znajduję śliczną bluzę z takiego materiału i nie mogąc się jej oprzeć – po krótkich targach – kupuję ją.
Spacerujemy dalej wśród glinianych domków podziwiając różne lokalne arcydzieła.
Po jakimś czasie wracamy do Tely, gdzie przewodnik rusza na zakupy. Po kilkunastu minutach przynosi nam upragnione drewniane drzwiczki.
Jedziemy do Kani Kombole – wioski, w której w dniu dzisiejszym odbywa się targ.
W oczekiwaniu na rozpoczęcie części handlowej zwiedzamy wioskę, w której znajduje się śliczna miniatura meczetu z Djenne. Meczet powstał w 1988 roku i podobnie jak pierwowzór (a przypuszczalnie także większość podobnych meczetów) co dwa lata poddawany jest gruntownej renowacji. Dowiadujemy się, że targ zacznie się dopiero za około 2 godziny, więc pytamy przewodnika, czy można w tej wsi coś dobrego zjeść. Prowadzi nas do prywatnego domu, gdzie umawiamy się z gospodarzem, że po godzinie dostaniemy pyszny obiad. Oczekiwanie spowodowane jest przybyciem wielu gości – handlarzy. Pojawił się jeszcze jeden malutki problem – w zagrodzie naszego gospodarza nie było już miejsca, ale i ten kłopot został szybko rozwiązany – na dworze, na ziemi rozłożono dla nas maty, gdzie mogliśmy spocząć – było to bardzo wygodne rozwiązanie, a przy tym bardzo interesujące, ponieważ mieliśmy okazję zobaczyć, jak przyrządzane są lokalne specjały. Odpoczywaliśmy więc na świeżym powietrzu, w towarzystwie kóz, baranów i drobiu. Po upływie jakiegoś kawałka czasu (niestety, większego niż jedna – obiecana godzina – ale i do tego zdążyliśmy się już w Afryce przyzwyczaić) dostaliśmy nasze jedzenie. Było fantastyczne – ryż, makaron
i kuskus w sosie i z pysznym mięsem. Delicje.
Dosłownie obżarci ruszamy w dalszą drogę – przewodnik pokazuje nam drogę do Burkiny Faso i żegnamy się z nim.
Droga do Burkiny Faso jest łatwo czytelna, ale niestety – gruntowa. Na szczęście jej stan
w sumie jest niezły, dlatego przemieszczamy się dość szybko. W Kiri załatwiamy formalności wyjazdowe z Mali i kierujemy się do kolejnego kraju na szlaku naszej zmotoryzowanej wędrówki.
Przekraczamy granicę, dojeżdżamy do Thiou i załatwiamy wszelkie formalności. Po raz kolejny okazuje się, że Carnet de Passage jest zbędny. Przekraczamy granicę i w późnych godzinach wieczornych docieramy do Ouahigouya. Tutaj staramy się odnaleźć kemping Dunia, polecony nam przez poznanych w Mauretanii kolegów z Francji. Po długich poszukiwaniach docieramy do kempingu, gdzie ponownie spotykamy się z Francuzami. Dostajemy fajny pokoik i jemy pierwszy od kilku dni ciepły posiłek (pyszny zresztą). Poznajemy również bardzo sympatyczna właścicielkę kempingu, pochodzącą z Francji.
Wstaję wcześniej. Koło godziny 6.00. Dziewczyny chciały dzisiaj dyspensę, więc śpią
w najlepsze, a ja mam zamiar zająć się nieco zdjęciami. Włączam laptopa i … ku mojemu zdziwieniu jestem w zasięgu sieci WIFI co oznacza, że mam Internet i kontakt ze światem. Plany ulegają zmianie, wysyłam całą paczkę maili.
Koło godziny 9.00 wracają do życia dziewczyny, zwłaszcza Gosia, gdy dowiaduje się
o dostępie do Internetu.
Jak już nam udaje się wydostać z pokoju schodzimy do recepcji, gdzie dowiadujemy się, że w cenie jest śniadanie. Uradowani udajemy się do pełnego much baru. Śniadanie składa się z połówki bagietki, kawałka masła, kubka śmietanki w proszku (!) wody i Nescafe. Niezbyt obfite, więc po śniadanku nieco nam w brzuszkach burczy.
Ruszamy po raz pierwszy na podbój Bamako. Pierwszy cel – znaleźć jakikolwiek bank, który wymieni, bądź wypłaci nam gotówkę – nie mamy lokalnej waluty. Odwiedzamy lokalną placówkę banku BDM SA, ale tu nic nie udaje się nam załatwić, poza informacją, że musimy jechać do dyrekcji w centrum. Wsiadamy więc do samochodu i jedziemy na poszukiwania. jakimś cudem udaje się nam odnaleźć tę placówkę, w której podobno jest bankomat. Wjeżdżamy na bankowy parking i chcemy wejść do środka – uczynni strażnicy przeprowadzają nas przez główny sejf i komorę skrytek bankowych (nasi bankowcy załamali by pewnie ręce). Znajdujemy bankomat !!! Niestety – nieczynny. Jakoś nas to nie dziwi, ale dowiadujemy się, że możemy pobrać gotówkę z karty w okienku. Po kilku próbach udaje się nam pobrać pieniądze tylko z jednej karty, więc decydujemy się na wymianę Euro.
Po przygodach bankowych wracamy do hotelu, regulujemy rachunek i ruszamy
do pobliskiego (francuskiego) marketu na małe zakupy.
No i Bamako stoi przed nami otwarte.
Pierwsze wrażenie nie jest zbyt ciekawe. Stolica Mali jest biedna i brudna. A ilość samochodów tak skutecznie truje atmosferę, że ciężko jest oddychać. Większość motocyklistów jeździ w maskach przeciwpyłowych na twarzach.
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, gdzie podczas uzupełniania zapasów paliwa wdaję się w pogawędkę z pracownikiem. Zaskoczony jestem, gdy ten człowiek wymienia
z nazwiska naszego papieża oraz trzech prezydentów. Polska nie jest mu całkiem jak widać obca. Po milej pogawędce zostawiamy samochód na stacji i ruszamy na podbój lokalnego bazaru. Początkowo sprawia na nas niezupełnie korzystne wrażenie – zwłaszcza część
z fetyszami, gdzie handlarze niezbyt miło do nas się odnosili, ale później sytuacja diametralnie się odmieniła. Trafiamy na tę część bazaru, gdzie handluje się pamiątkami.
Tutaj – wszystko wolno, wszyscy są bardzo mili, a i przedmioty są bardzo interesujące.
Tyle, że ceny są zabójcze. W Gosi i w Asi budzą się ukryte talenty handlowe – zaczynają się ostre targi, po których wychodzimy zaopatrzeni w maski ludu Bambara. Mamy też kilka ładnych zdjęć. Jak skończyliśmy negocjacje w jednym straganie, zaraz zaczynaliśmy
w innym. A właściwie – to dziewczyny zaczynały. Ja myszkowałem sobie po targowisku podglądając pracę lokalnych rzemieślników. Poza tym – także ja osiągnąłem mały sukcesik – kupiłem mały bębenek. Dziewczyny próbują dokonać zakupu naszyjników, ale początkowo nie zrozumiały się ze sprzedawcą w kwestii ceny – no i niestety zostaliśmy bez naszyjników (za to z plikiem banknotów w kieszeni – cóż, takie życie).
Wracamy do samochodu i próbujemy zrobić sobie wycieczkę samochodową po Bamako. Właściwie to chcieliśmy znaleźć jakąś spokojną restauracyjkę, gdzie moglibyśmy chwilę odsapnąć, ale o tej porze miejscowe lokale nie mają ochoty serwować niczego, a i znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. W ogóle to Bamako przypomina jeden wielki plac targowy – taka chorzowska barska, tylko rozciągnięta do granic Krakowa.
Szczęście również nie dopisało nam w muzeum narodowym, które w poniedziałki niestety
nie jest otwarte dla zwiedzających. Tu zgodnie stwierdziliśmy, że Bamako jednak nie jest nasze.
Ruszyliśmy więc na poszukiwanie słynnego punktu G (nie wiem dlaczego dziewczyny mnie wyśmiały, gdy przyznałem się, że nie wiem o co chodzi). Droga wiodąca do tego miejsca przypomina bieszczadzkie serpentyny. Tyle że zamiast pięknego widoku na góry mamy panoramę potężnego miasta. Jadąc do punktu widokowego mamy kolejny przykład ludzkiej beztroski jeśli chodzi o załadunek towaru na samochód – mijamy starego Peugeota kombi
z żywymi kozami przywiązanymi do dachu. Wiele razy już przekonaliśmy się o zdolnościach lokalnej ludności, jeśli chodzi o załadunek (a raczej przeładowywanie) pojazdów.
Docieramy do punktu widokowego – jest na odludziu. Mamy tu święty spokój. Mimo, że upał doskwiera (temperatura znowu przekracza 50 0C) to panuje tu błoga cisza. Jako, że nikt nas nie niepokoi postanawiam zrobić mały przegląd samochodu, a przy okazji wykonać kilka drobnych napraw. Dziewczyny w tym czasie idą podziwiać panoramy miasta.
Wracamy do miasta. Chcemy przyjrzeć się rzece. Niger w końcu należy do największych rzek świata. Niestety – znowu mamy pecha – nad rzeką zlokalizowane są albo luksusowe apartamenty (zamknięte) albo takie slumsy, że strach wysiąść z samochodu.
Jeszcze jedna próba – tym razem wracamy do pomysłu zjedzenia obiadu.
Wybieramy jedną z najlepszych restauracji w mieście. I kolejny pech – także zamknięta. Zrezygnowani decydujemy się na opuszczenie stolicy.
Bamako nie było dla nas gościnne.
Kierujemy się na Segou. Duże miasteczko słynne z rękodzieła. Mamy nadzieję, że tu będzie lepiej. Niestety – zanim docieramy na miejsce zakwaterowania – pech ujawnia się po raz kolejny. Przed samym wjazdem na most łapie nas patrol policji drogowej – chyba nie mamy prawa przejazdu przez ten most. Policjanci nie mieli chyba specjalnego pomysłu co z nami zrobić, więc puszczają nas wolno. Na jednym z głównych skrzyżowań na przedmieściach, gubimy drogę. Podczas nawrotu uwidacznia się kolejna usterka samochodu. Słychać wyraźnie stuki z przedniej części układu napędowego. Zaczynam się denerwować – trochę za dużo jak na jeden dzień.
Dalsza część dzisiejszej drogi upływa stosunkowo spokojnie, więc późnym wieczorem docieramy do Segou. Po drodze szukamy kwaterunku w okolicznych hotelach. Po wyjściu
z jednego z nich pech obudził się ponownie – wdepnąłem w wielką kałuże brązowej breji (mam nadzieję, że nie było to szambo ani rynsztok) i uwaliłem się prawie cały.
Znajdujemy miły motel z fajnymi domkami. Kwaterujemy się, a ja z Gosią decydujemy się na kolację w motelowej restauracyjce. To był błąd. Na jedzenie czekaliśmy prawie godzinę, nie dostaliśmy tego co zamówiliśmy, a Gośka marudziła na potęgę. Na szczęście kolacja była smaczna, więc w lepszych humorach poszliśmy spać.
Dzień siedemnasty – Wtorek – 20.02.2007 r.
Wstaję wcześniej z zamiarem zlokalizowania i usunięcia usterek w samochodzie. Dziewczyny jeszcze śpią. Zdejmuje stalowe skrzynie z dachu, a także lifta i przystępuję do demontażu przedniego koła. Po zdemontowaniu koła pech budzi się po raz kolejny. Źle podparłem samochód, który spada z lifta. Na szczęście opiera się o skrzynie, więc nie ma żadnych zniszczeń. A próba naprawy kończy się rzecz jasna fiaskiem – nie mam odpowiedniego klucza, by odkręcić piastę koła. Naprawiam więc tylko uszkodzoną część elektryczną samochodu i pomagam dziewczynom przepakować skrzynię.
Ruszamy na podbój miasteczka. Jest to typowe malijskie miasteczko. Gruntowo – piaszczyste drogi, mnóstwo straganów (kolejne miasto – bazar), masa rozwrzeszczanych dzieciaków
i piękna rzeka – Niger. Nad rzeką mamy okazję podziwiać grupę praczek przy pracy (niektóre kobiety czynność tę wykonują nago), a także poznajemy grupkę dzieciaków.
Afrykańskie pranie jest dość charakterystyczne. Kobiety piorą wszystko ręcznie, na wielkich tarach, bezpośrednio w rzece. Po zakończeniu tej czynności, wychodzą z wody i układają swoje pranie gdzie popadnie (piasek, trawa, droga) do wyschnięcia – zastanawiamy się, czy po tej czynności ubrania nie będą wyglądały przypadkiem tak jak przed praniem?
Wracamy do centrum. Koło naszego samochodu parkuje stary Land Rover ze słoweńską rejestracją. Oni są prawie tak samo daleko od domu jak my.
Skrzyżowanie głównych dróg, a zarazem główny plac miasteczka zlokalizowany jest
w rejonie wieży wodnej, a na samym jego środku usytuowane są dziwaczne rzeźby.
Podchodzimy do jednego ze straganów i rozglądamy się za różnymi drobiazgami. Wpadają nam w oko małe kolorowe pojemniczki zrobione z łupiny jednego z lokalnych owoców oraz ładnie zdobione łyżeczki – zaczynają się targi. Owocne chyba dla obydwóch stron – bo my odchodzimy zadowoleni, a i sprzedawca nie wyglądał na zrozpaczonego.
Robimy jeszcze ostatnie zakupy – napoje – utwierdzając się przy tym, że większość handlarzy ma ogromne problemy z podstawowym liczeniem. Ale targujemy swoje i ruszamy.
Pech przypomniał o swoim istnieniu bardzo szybko – jeszcze na przedmieściach, na jednym ze skrzyżowań, słyszymy ostry dźwięk policyjnego gwizdka, więc się zatrzymujemy.
Po zatrzymaniu podchodzi do nas rozeźlony policjant i wymusza mandat (a raczej łapówkę) za jazdę bez zapiętych pasów – fakt, jechaliśmy bez pasów, ale większość lokalnych samochodów nawet ich nie ma. No cóż – co kraj to obyczaj – przekonujemy się nie po raz pierwszy, że łapówki są tu normą.
Kierujemy się na Bla, później na San. Mijamy wiele uroczych wiosek. W jednej z takich wiosek dziewczyny wypatrują imponujące drzewo. Zatrzymujemy się, i robimy sobie mały spacerek – oczywiście w asyście grupy dzieciaków. Drzewo jednak jest imponujące. Przypomina polskie dęby rogalińskie (ale tylko rozmiarem). Rozdajemy słodycze i ruszamy dalej.
W jednym z mijanych miasteczek trafiamy na targ. Stragany rozłożone zostały bezpośrednio na głównej drodze. Przejechanie przez takie miasteczko graniczy z cudem. Aby umożliwić nam przejazd część handlowców musi zebrać swoje kramy. Ale jest gwarnie i kolorowo.
I wszyscy są w stosunku do nas życzliwi. Bardzo życiowe podejście. Wyjeżdżając
z targowiska mijamy jeszcze wielki parking pełen osiołków. Jak tylko mijamy targowisko mamy jeszcze okazję podziwiać kunszt kolejnego kierowcy busika. Załadował swojego starego mercedesa towarem tak, że auto zwiększyło wysokość ponad dwukrotnie. Oni są niemożliwi. Na szczęście w całym Mali znaleźliśmy aż dwa mosty, pod które mogliby mieć problem z wjechaniem. Oni są praktyczni aż do bólu.
Przy drodze mijamy wiele wysokich na ok. 2 metry kopców. Zastanawialiśmy się, czy nie są to przypadkiem kopce termitów, ale pewności niestety nie mamy.
Jesteśmy już w regionie Mopti. Tutejsza zabudowa jest już nieco inna od tej, którą mieliśmy okazję obserwować do tej pory. Większość zabudowań jest wykonana z gliny, a obiekty sakralne stylizowane są na wzór meczetu w Djenne.
Zjeżdżamy z głównej drogi, uiszczamy lokalny podatek i kierujemy się właśnie do słynnego Djenne. Po kilkunastu km droga się kończy i dojeżdżamy do rzeki. Tutaj – w asyście uroczych handlarek – oczekujemy na prom. Urocze – znaczy, że ładne dziewczyny i ślicznie ubrane. Ale strasznie męczące – zaczepiają nas po kilkanaście razy.
W końcu wjeżdżamy na prom. Tutaj też brakuje nam pełni swobody. Tym razem zaczepiają nas lokalni przewodnicy oferujący pełen wachlarz swoich usług. Uwalniamy się od nich dopiero po zjechaniu z promu.
Kierujemy się do miasteczka. Droga prowadzi przez wąziutki mostek i zaraz za nim wjeżdżamy w gąszcz zabudowań. Pierwsze co robimy to podjeżdżamy na główny plac przed słynnym meczetem. Wychodzimy z samochodu i natychmiast zostajemy otoczeni przez dwie grupy. Dzieciaki i przewodnicy. Wszyscy chcą na nas zarobić. Nie dają się w żaden sposób odpędzić, więc zaczynamy spacer po miasteczku w ich asyście, starając nie zwracać na nich uwagi. Upierdliwy był zwłaszcza jeden chłopak – znał nieźle angielski i przyczepił się jak przysłowiowa „wesz psiego ogona”.
Gliniany meczet jest imponujący. Bardzo chcielibyśmy go zobaczyć wewnątrz, ale wiemy,
że w tym rejonie niewiernym nie wolno odwiedzać meczetów.
Ja widziałem już wiele muzułmańskich budowli sakralnych, ale ta jest odmienna
od wszystkich innych. Robi wrażenie.
Nastaje wieczór, więc ruszamy na poszukiwanie hotelu. Widzieliśmy jeden z hoteli przed miasteczkiem. Zlokalizowany był zresztą w bardzo uroczym miejscu – niestety, tu jest komplet, ale urocza właścicielka poleca nam inny hotel, sprawdzając przy okazji, czy mają wolne miejsca. Wracamy więc do centrum i znowu natykamy się na niechcianego przewodnika, który asystuje nam do samego hotelu. Meldujemy się w hotelu, parkujemy samochód i idziemy na kolację. Zapowiada się pierwszy ciepły, prawdziwy obiad od kilku dni. Nie możemy się już doczekać. Dostajemy pyszną zupę, rybę z marchewką i naleśnika na deser. Po sutej kolacji czas na zasłużony odpoczynek.
Dzień osiemnasty – Środa – 21.02.2007 r.
Pobudka po ciężkiej nocy.
Pod moskitierą z reguły brakuje powietrza, a klimatyzator cosik wysiadał.
Noc minęła nam nieco niespokojnie.
Hotelik jest jednak bardzo stylowy, więc korzystając z chwili spokoju myszkujemy sobie po nim. Znajdujemy wąziutkie schody na dach. Z tego miejsca mamy panoramę całego Djenne.
Pakujemy się i wybierając się na śniadanie zanosimy część tobołków do samochodu.
Do samochodu przy którym już czeka nasz ulubiony przewodnik.
Jemy śniadanie, na które składa się po kawałku bagietki, masełka, dżemu oraz filiżanka kawy i herbaty. To nie dla nas – my potrzebujemy czegoś więcej. Marzymy o omletach albo jajecznicy na bekonie.
Po śniadaniu fundujemy sobie spacer po miasteczku. Co ciekawe – nasz przewodnik chyba zrozumiał, że nie jest mile widziany i gdzieś się zapodział. To nic – na jego miejsce zaraz pojawiła się grupka innych. Jeden z zaczepiających nas zaoferował nam zwiedzenie meczetu wewnątrz. Jest to nie lada gratka, zwłaszcza, że meczety w tej części Afryki nie są udostępniane do zwiedzania. Przewodnik przyprowadza nawet „lewego” Imama (opiekuna meczetu), który oznajmia nam, że zwiedzenie jest możliwe po 10.000 CFA od łebka. Informujemy przewodnika bardzo grzecznie, że jest to za dużo i nie stać nas na taką kwotę – przez co kwota spada natychmiast do poziomu 5.000 CFA od łebka. Nadal jest to bardzo dużo, ale jest to akceptowalne, zwłaszcza, że perspektywa zobaczenia tej słynnej budowli od wewnątrz jest niezwykle kusząca. Zgadzamy się i umawiamy się na spotkanie za kilkanaście minut (nie mamy pieniędzy, które najpierw musimy zorganizować). Wracamy do hotelu, pakujemy się i uzbrojeni w aparaty oraz pieniądze wracamy do meczetu.
Zwiedzanie świątyni jest dość specyficzne – przewodnik wprowadza nas chyłkiem tylnymi drzwiami i zaraz w wejściu żąda pieniędzy. Czujemy co się święci (jak weźmie pieniądze to zaraz zniknie, a my możemy mieć poważne problemy), więc nie dajemy mu pieniędzy informując go, że otrzyma je po wyjściu. Niechętnie się zgadza i zaczyna się.
Meczet wewnątrz jest niezwykle surowy. Sklepienie podparte jest na potężnych kolumnach. Całość sprawia wrażenie raczej tuneli wydrążonych w glinie (błocie) niż budowli wspartej na kolumnadzie. Budowla jest niezwykle prosta. Całość to tylko wygładzone ręcznie ściany pokryte błotem (do budowy i rekonstrukcji użyto wyłącznie naturalnych materiałów –
tj. błota, gliny, kamieni i drewna). Jedyne zdobienia to kolorowe maty leżące na podłodze. Zwiedzając meczet czujemy się bardzo dziwnie – z jednej strony jest to fajna przygoda,
z drugiej – nie możemy pozbyć się odczucia, że jest to jednak forma świętokradztwa. Ale tak to już jest. Po nerwowym, kilkunastominutowym zwiedzaniu wychodzimy na zewnątrz, gdzie widzimy na twarzy przewodnika wyraźny obraz ulgi, regulujemy należność i ruszamy
w dalszą podróż.
Przy samochodzie pewien (chyba) francuz wdaje się z nami w pyskówkę, nie mając chyba zbytniej świadomości, że w ogóle go nie rozumiemy.
W końcu docieramy do przystani promowej, gdzie po kilkunastu minutach wjeżdżamy
na prom, gdzie znowu jesteśmy oblegani przez ulicznych handlarzy. Zjeżdżając z promu ponownie mijamy żółtego, słoweńskiego Land Rovera.
Dojeżdżamy do Mopti. To duże, malijskie miasto. Wjeżdżamy przez miejską bramę zlokalizowaną przy wieży ciśnień i niemalże od razu wjeżdżamy na wielkie targowisko. Całe miasto to jeden wielki bazar. Przejeżdżamy je całe wzdłuż myląc kilka razy kierunki, po czym wracamy w rejon portu miejskiego, gdzie na jednej z bocznych uliczek udaje się nam zostawić samochód. Jak tylko wysiadamy – doczepia się do nas lokalny przewodnik. Początkowo ignorujemy go dość poważnie, kierując się do portu rzecznego, gdzie są zlokalizowane bary i restauracje. Odwiedzamy jedną z nich i zamawiamy obiad. Naszemu towarzyszowi w ogóle to nie przeszkadza – siada przy sąsiednim stoliku i czeka. Wiemy, że już się go nie pozbędziemy. Spożywamy więc nie śpiesznie obiad, reagując wyłącznie na kota, który dopomina się również o swoją porcję (zresztą wyjątkowo brzydkiego kota).
Po obiedzie nasz przewodnik oznajmia nam, że jest właścicielem jednej z łodzi, którą możemy popłynąć aż do Timbuktu. Bardzo byśmy chcieli, ale czas nam na to nie pozwala. W związku z powyższym chłopak deklaruje się oprowadzić nas po mieście – pomału zaczynamy się do niego przyzwyczajać, zwłaszcza, że jego angielski jest bardzo dobry i sporo wie
o lokalnych zwyczajach i kulturze. Przede wszystkim pyta nas, czy jedziemy do krainy Dogonów, bo jeśli tak, to koniecznie musimy zaopatrzyć się w orzeszki koli. Prowadzi nas na targ, gdzie po wielkich targach kupujemy 2 kg orzechów. Próbujemy je przy okazji – w smaku są paskudne. Ale ze zwyczajami się nie dyskutuje. Zwiedzamy jeszcze bazary, w tym jeden z pamiątkami (wszystkie ciekawostki są tu bardzo drogie), po czym udajemy się spacerkiem do meczetu. Po drodze – jak przewodnik dowiaduje się, że jesteśmy Polakami – informuje nas, że ma w Polsce koleżankę Agnieszkę. Miło, że dla kolejnej osoby nasz kraj nie jest całkiem obcy. Wracamy do samochodu i ruszamy na podbój krainy Dogonów.
W drodze do Bandiagary mijamy bardzo ciekawe formacje skalne. Zatrzymujemy się na krótką sesję zdjęciową. I nawet tu, wydawałoby się na całkowitym odludziu wypatrzył nas jakiś żebrak z dzieckiem. Pod tym względem oni są niesamowici. Zastanawiamy się tylko, skąd u nich przekonanie, że każdy biały ma im coś podarować. A dla nas jest to męczące.
Bo dzieci można zrozumieć, ale dobrze ubranego właściciela lokalu już nie …
Docieramy do Bandiagary – do przedsionka mitycznej krainy. Zatrzymujemy się tutaj
w poszukiwaniu noclegu i niemalże natychmiast jesteśmy otoczeni. Dziewczyny szukają noclegu a ja znajduję warsztat spawalniczo – kowalski, w którym kupuję 20 cm pręta fi 10 oraz 50 cm rurki ½” za jedyne 2.000 CFA. Nie ma co liczyć na murzyńską pomoc.
Przy warsztacie pojawia się chłopak, mówiący nienaganną angielszczyzną. Przedstawia się – rzecz jasna – jako licencjonowany przewodnik i oferuje swoje usługi. Ale jak rzuca cenę, 200 Euro, za niecałe dwa dni pracy to nas przygina i to zdrowo. Rzecz jasna rezygnujemy z jego usług, zastanawiając się przy tym, jaka kwota byłaby dla nas akceptowalna. Rzucamy hasło – 100 Euro i to był nasz błąd. Później – Gosia doczytuje się w przewodniku, że można wynająć przewodnika za zdecydowanie mniejszą kwotę, ale nasz – zgadza się na rzeczoną stówę.
Przy czym my mu już podziękowaliśmy – było to niezgodne z lokalną etyką. Pojechaliśmy do centrum na zakupy, a nasz kolega na motorku za nami. Perspektywa utraty takiego zarobku spowodowała, że nie opuszczał nas.
W końcu udaje się nam – późnym popołudniem – opuścić miasteczko i ruszyć samotnie na podbój krainy. Ściemnia się, gdy docieramy do Djigibombo (świetna nazwa).
Tutaj znajdujemy nocleg w zagrodzie. Dostajemy dwa łóżka z materacami na dworze. Dziewczyny rozwieszają moskitiery a ja przygotowuję kuchenkę benzynową i robię posiłek. Gdy już nasz kemping jest gotowy podchodzi do nas jeden z murzynów, potem drugi,
i kolejny. Zapraszamy ich do stolika, częstujemy polskimi specjałami i zaczyna się przyjacielskie spotkanie, które trwa do późnej nocy. Jeden z chłopaków komunikował się całkiem przyjemną angielszczyzną, tak więc dowiedzieliśmy się sporo o Dogonach, ich życiu, kulturze. A także o normalnym życiu w Mali. Późnym wieczorem rozstajemy się,
ale umawiamy się na rano na wspólne zwiedzanie wiosek. W ten sposób mamy całkiem sympatycznego przewodnika.
Kładziemy się spać. Zanim jednak dopadnie nas błogi sen jesteśmy świadkami pewnej zabawnej sceny – otóż pewien baran i pewna owieczka urządzają sobie spektakl godowy.
Ich pobekiwania wprawiają nas w doskonały humor.
To jest chyba najfajniejszy z dotychczasowych wieczorów.
Dzień dziewiętnasty – Czwartek – 22.02.2007 r.
Zimny poranek i całkiem przyjemny początek dnia.
Wstajemy, zwijamy nasze obozowisko i czekamy na przewodnika.
Za dnia rozglądamy się po naszym hotelowym obozowisku. Jeden z pokoi ma oryginalnie rzeźbione drzwi, podobne do tych, które bardzo się nam podobały w Mopti.
Razem z przewodnikiem docierają do nas okoliczni mieszkańcy (sami mężczyźni), którzy mają coś do zaoferowania do sprzedaży. Po długich i męczących negocjacjach zakupujemy kilka pamiątek. Po interesach robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i już mamy ruszyć
na zwiedzanie Djigibombo, gdy jeden z mężczyzn wyraża głębokie zainteresowanie moimi starymi tenisówkami. Trudno go przekonać, że nie są na sprzedaż czy wymianę, że są mi jeszcze bardzo potrzebne.
Ruszamy na spacer po wiosce pełni emocji. Mamy okazję podziwiać resztki zadziwiającej kultury – lud Dogonów zachował bardzo odmienną kulturę właściwie do dnia dzisiejszego. Jednym z przykładów jest sposób pozdrowienia i pozyskiwania przychylności – każdej starszej osobie wręczamy po orzechu koli i zaraz zmienia się ich nastawienie – z dość chłodnego, na bardzo serdeczne. Bardzo chętnie pozują do zdjęć, pokazują nam swoje domostwa, pozwalają podglądać się przy pracy. Jest to dość ciekawe podejście, ponieważ do tej pory raczej spotykamy się ze sporą dozą niechęci w momencie, gdy chcemy poznać życie lokalne od prywatnej strony. Wydaje mi się, że duża w tym również zasługa naszego przewodnika, który pochodzi z tej wioski.
Rozglądamy się po wiosce, w towarzystwie gromadki dzieciaków i wielkiej sympatii mieszkańców. Podziwiamy małe okrągłe domki, zbudowane z gliny i słomy. Największą atrakcja wioski jest to, że jest to żywa wioska – wioska, w której wciąż mieszkają ludzie, których życie w sumie niewiele się różni od tego sprzed wieków. W domostwach próżno szukać telewizorów, lodówek, czy nawet elektryczności. Wszędzie za to pełno kóz
i owieczek. Poznajemy również miejsca kultu, spotkań, a także izolacji. Mamy również okazję zobaczyć zagrodę wioskowego szamana.
Wczesnym przedpołudniem ruszamy w drogę. Nasz przewodnik prowadzi nas po drodze wijącej się wśród pięknych skał. Co ciekawe – nawierzchnia jest bardzo dobra, betonowa. Natomiast sama droga jest bardzo wąska – dwa auta nie wyminą się na niej.
Dojeżdżamy do wioski Tely. Są to ruiny wspaniale położonej, na skalnym klifie, starej wioski Telemów, którzy w przeszłości zostali wyparci przez Dogonów. Po obydwóch plemionach pozostały wspaniałe zabudowania wykonane wysoko, wśród skał, maleńkie domostwa. Zwłaszcza po Telemach, którzy wg naszego przewodnika mieli tylko około metra wzrostu.
Wśród skał dzisiaj już nikt nie mieszka. Współczesna wioska położona jest nieopodal, u stóp potężnego klifu. Również tutaj, życie wygląda tak, jakby czas się zatrzymał.
Jedziemy do następnej wioski – Ende – słynnej z rękodzieła. Znajdują się tutaj różne warsztaty rzemieślnicze, jednak sławę tej mieścinie przyniosły tkaniny malowane błotem.
Na jednym ze straganów znajdujemy piękne miniaturowe drzwi drewniane, przystępujemy więc do negocjacji, ale po długich targach handlujący starzec się wycofuje. Natomiast nasz przewodnik oferuje, że w sąsiedniej wsi podejdzie do jednego z kolegów i zorganizuje nam takie same w dużo niższej cenie. Przystajemy na jego propozycję i ruszamy na podbój kolejnych straganów. Znajdujemy mały warsztat, gdzie chłopcy mozolnie powlekają tkaniny błotem. Wyglądają ślicznie, ale są też dość drogie. Ja znajduję śliczną bluzę z takiego materiału i nie mogąc się jej oprzeć – po krótkich targach – kupuję ją.
Spacerujemy dalej wśród glinianych domków podziwiając różne lokalne arcydzieła.
Po jakimś czasie wracamy do Tely, gdzie przewodnik rusza na zakupy. Po kilkunastu minutach przynosi nam upragnione drewniane drzwiczki.
Jedziemy do Kani Kombole – wioski, w której w dniu dzisiejszym odbywa się targ.
W oczekiwaniu na rozpoczęcie części handlowej zwiedzamy wioskę, w której znajduje się śliczna miniatura meczetu z Djenne. Meczet powstał w 1988 roku i podobnie jak pierwowzór (a przypuszczalnie także większość podobnych meczetów) co dwa lata poddawany jest gruntownej renowacji. Dowiadujemy się, że targ zacznie się dopiero za około 2 godziny, więc pytamy przewodnika, czy można w tej wsi coś dobrego zjeść. Prowadzi nas do prywatnego domu, gdzie umawiamy się z gospodarzem, że po godzinie dostaniemy pyszny obiad. Oczekiwanie spowodowane jest przybyciem wielu gości – handlarzy. Pojawił się jeszcze jeden malutki problem – w zagrodzie naszego gospodarza nie było już miejsca, ale i ten kłopot został szybko rozwiązany – na dworze, na ziemi rozłożono dla nas maty, gdzie mogliśmy spocząć – było to bardzo wygodne rozwiązanie, a przy tym bardzo interesujące, ponieważ mieliśmy okazję zobaczyć, jak przyrządzane są lokalne specjały. Odpoczywaliśmy więc na świeżym powietrzu, w towarzystwie kóz, baranów i drobiu. Po upływie jakiegoś kawałka czasu (niestety, większego niż jedna – obiecana godzina – ale i do tego zdążyliśmy się już w Afryce przyzwyczaić) dostaliśmy nasze jedzenie. Było fantastyczne – ryż, makaron
i kuskus w sosie i z pysznym mięsem. Delicje.
Dosłownie obżarci ruszamy w dalszą drogę – przewodnik pokazuje nam drogę do Burkiny Faso i żegnamy się z nim.
Droga do Burkiny Faso jest łatwo czytelna, ale niestety – gruntowa. Na szczęście jej stan
w sumie jest niezły, dlatego przemieszczamy się dość szybko. W Kiri załatwiamy formalności wyjazdowe z Mali i kierujemy się do kolejnego kraju na szlaku naszej zmotoryzowanej wędrówki.
Przekraczamy granicę, dojeżdżamy do Thiou i załatwiamy wszelkie formalności. Po raz kolejny okazuje się, że Carnet de Passage jest zbędny. Przekraczamy granicę i w późnych godzinach wieczornych docieramy do Ouahigouya. Tutaj staramy się odnaleźć kemping Dunia, polecony nam przez poznanych w Mauretanii kolegów z Francji. Po długich poszukiwaniach docieramy do kempingu, gdzie ponownie spotykamy się z Francuzami. Dostajemy fajny pokoik i jemy pierwszy od kilku dni ciepły posiłek (pyszny zresztą). Poznajemy również bardzo sympatyczna właścicielkę kempingu, pochodzącą z Francji.
Część III relacji
więcej relacji oraz galerie zdjęć
www.cypis.pl
więcej relacji oraz galerie zdjęć
www.cypis.pl
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.