Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Liban 2008 > LIBAN



1-2. 02.2008 Znów ku niebu.
Nadszedł czas wyczekiwanego wyjazdu. Obrany kierunek nie należy do typowych, ale powoli staje się to dewizą kolejnych wyjazdów. Patrząc z perspektywy zakończonego wyjazdu, największym stresem był pobyt w Warszawie. Nie znam się na tym miejscu i dlatego wsiadłem w tramwaj z napisem „Okęcie” i wprawdzie dojechałem do Okęcia, ale do dzielnicy. Nie ma tego złego... Jak zwykle znalazłem dobrego kompana do rozmowy. Okazał się nim rodowity Warszawiak, który pamiętał doskonale czasy wojny. Lubię słuchać przeżyć doświadczonych ludzi. Doświadczenie trudnej rozmowy zmienia odbiorcę (o ile jest on podatny na zmiany). Być może to wina pory roku, ale Warszawa z okna tramwaju prezentowała się bardzo szaro, smutno i nieciekawie- niczym fasady kamienic na krakowskiej dzielnicy Nowa Huta. Obsługa lotniska nieco zdziwiła się faktem, że do Libanu lecą cywile, ale tego typu „punkty programu” dodają pikanterii wyjazdowi. W każdej wolnej chwili myślałem o tym, co zastanę tam na miejscu. Do świadomości masowego odbiorcy docierają jedynie strzępy prawdziwych informacji, a komunikat prezentowany widzowi jest splotem subiektywizmu, przypadkowości, politycznej poprawności i wielu innych czynników. Przed i po dramatycznych najczęściej wieściach podawane są nic nie znaczące „błyski informacyjne” o kolejnej awanturze w sejmie, o podwyżkach cen i innych, bardziej interesujących rzeczach, niż kolejne potyczki Hezbollahu i armii izraelskiej. W efekcie takich działań i przy braku inicjatywy własnej, po prostu znieczulamy się na ten, czy inny, bardzo poważny problem w innych rejonie świata- pozostaje on gdzieś w zakamarkach umysłu, ale tak naprawdę niewiele nas obchodzi. Inny obraz tych ziem wyłania się z literatury. Już w 1956 roku Olgierd Budrewicz pisał o Libanie w następujący sposób: „ ... Liban od dłuższego czasu zwątpił we wskazania Proroka i jest obecnie jedynym krajem arabskim o 50 procentach chrześcijan... Liban to znaczy kraj arabski, o amerykańskim stylu życia, fenickich tradycjach, francuskich upodobaniach, arabskich i francuskich szyldach ulicznych, międzynarodowym kapitale. Liban to znaczy business, handel, pomarańcze, rurociąg naftowy, lasy cedrowe, historyczne ruiny w Baalbeck, turyści z całego świata, hotele, kabarety, oficjalne domy publiczne.” Ile zostało z zaskakującego obrazu tego maleńkiego państwa?...
3 godzinny lot z Budapesztu zwieńczony został niskim lotem nad Morzem Śródziemnym, w wodach którego odbijały się miliony świateł Beirutu, znajdującego się tuż pod samolotem. Pierwszy kontakt z mundurowymi służbami polegał na próbie wyjaśnienia, co mamy na myśli mówiąc, że nocujemy w hotelu Mehanna. Nikt nie znał takiego przybytku, a będąc już na miejscu uśmiecham się pod nosem... Ten hotel to zwykłe mieszkanie w wieżowcu, zaś nazwa Mehanna to prawdopodobnie odpowiednik naszego „Kowalski”... Uśmiech czyni cuda, a w Libanie jego moc była niewiarygodnie skuteczna, dlatego celnik zamaszystym gestem pozwolił wkroczyć we wrota Bliskiego Wschodu. Na lotnisku czekał tajemniczy ktoś, z kim pisałem w sprawie noclegu. Ktoś to starszy pan, współwłaściciel nie znanej nikomu sypialni. Mimo oblepiającego zmęczenia, ekscytacja wzięła górę i zaczęliśmy w najlepsze konwersować, śmiać się i rozglądać się po pustych ulicach Bejrutu. Gdzieniegdzie, niczym nocne upiory, straszyły ostrzelane budynki. W powietrzu czuć było temperaturę o wiele wyższą, niż ta w kraju. Kulminacyjnym punktem tej nocy było wyjście na balkon. Z wysokości 11 pięter roztaczał się magiczny, hipnotyzujący wręcz widok na spowite nieregularnymi, błyszczącymi światełkami wzgórza, na których leży stolica Libanu. Zmęczenie nakazywało spanie, jednak urok tej magicznej chwili zwyciężył.
2.02.2008
Poranek powitał nas maleńkim, lecz pysznym śniadaniem- słona bułka i kawa (właśnie przeczytałem opinię o tym hostelu i ktoś z Korei napisał, że to było jego najgorsze śniadanie na 7 miesięcznej trasie), a do tego widok na zaśnieżone góry Liban Właściciele tej „spalni” to państwo Mehanna. W ich dużym mieszkaniu znajduje się wiele symboli religijnych- różańce, figury Maryi, świadectwo ukończenia nauczania religii, oprawione w ramkę. Pani Mehanna- starsza i bardzo przedsiębiorcza kobieta nieco się rozluźniła, dowiadując się, że jesteśmy z Polski. Powiązała nas z uwielbianym przez siebie Janem Pawłem II. Pamiętam podobną historię z wyspy Santo Antao i Sao Vincente w archipelagu Cabo Verde. Ktoś zobaczył w moim portfelu zdjęcie naszego Papieża i bardzo się wzruszył. Usłyszałem: „to był wielki człowiek”, „kiedy przemawiał, spadł deszcz...” Na balkonie pracuje młody człowiek. Jest to Turek, student szkoły filmowej, który dokumentuje życie Libańczyków po wojnie (trudno powiedzieć, czy jest już po wojnie, czy w jej trakcie lub przed następną...) Opowiedział niedawne zdarzenie z ulicy, którego był uczestnikiem. Po zrobieniu zdjęcia ujrzał gwałtownie zatrzymujący się wóz z libańskimi żołnierzami. Wraz z kolegą zostali obezwładnieni, zakuci w kajdanki i z zawiązanymi oczami przewiezieni w nieznane miejsce. Po trwającym 5 godzin przesłuchaniu zostali wypuszczeni...
Czas wniknąć w plątaninę uliczek, zakorkowanych trąbiącymi samochodami bardzo wysokiej i niskiej klasy. Kontrasty uderzają na każdym kroku. Dotychczas nie zachwycałem się nowoczesną architekturą, ale trudno nie zatrzymać się przy tak wyglądającym wieżowcu... Beirut wręcz kipi od ekstrawagancko wyglądających budowli), które zadziwiają tym bardziej, że ich sąsiadami są pamiątki z czasu bombardowania. Liban to ciągłe rozmowy, niekiedy burzliwe wymiany zdań, jednak w większości przypadków w przyjacielskiej atmosferze. Każdy chciałby powiedzieć z czego jest dumny, czy też, co go najbardziej boli. Jedni wychwalają islam, inni zagadują w języku polskim, ktoś chce po prostu zaznaczyć swą obecność i przywitać się. Na każdym kroku spotykamy wojskowe patrole. Chłopcy bardzo się nudzą, gdy ich posterunek jest położony z dala od głównej arterii komunikacyjnej. Zatrzymują wtedy i początkowo groźnie proszą o paszporty, pytają o cel podróży, powoli przeglądają strony naszych dokumentów. Daje się wyczuć, że jest to dla nich forma otrząśnięcia się na chwilę z letargu, w jaki wprowadza wysoka (mimo zimy) temperatura. Niektóre miejsca, jak powiedzmy Place de l’Etoile przywodzą na myśl pobyt we Francji, lecz dobiegający z głośników zawodzący głos muezina, wzywającego wiernych wybija z tego poczucia. Nierealne wręcz połączenie nowoczesnej architektury, klinicznej czystości ulicy i odbijającego się od ścian głosu z meczetu wprawia w stan lekkiego zmieszania, ale taki jest ten skrawek planety.
Dobrze jest wejść do ciastkarni po drodze. Wyśmienita kawa z wykwintnym ciastkiem są nagrodą za cały dzień marszu. Bejrut okrywa się zmierzchem, a wraz z nim spada odczuwalnie temperatura. Wraz z upływem czasu da się odczuć spojrzenia pojawiających się ludzi w bardzo grubych kurtkach i czapkach. Siedzimy ubrani jak w pełni lata w Polsce, a na zewnątrz czuć poważny chłód. Chęć jak najpełniejszego wykorzystania czasu kieruje nasze kroki do Uniwersytetu Amerykańskiego. Przemiły strażnik rozpoczyna dyskusję, jednak spadek temperatury odczuwalny jest coraz bardziej. Na tej rzec można enklawie spokoju znajduje się podobno najstarsze na świecie miasteczko studenckie, wszędzie czmychają stada kotów, a tuż blisko wody zobaczyć można doprowadzone do perfekcji boisko sportowe. Nie wygląda ono realnie, ale to miejsce w całości zdaje się być takim... Każdy chciałby się tu uczyć, lecz około 20 tysięcy dolarów jest sumą dostępną dla okrojonej rzeszy studentów. Zmrok szczelnie okrywa piękną architekturę tego ekskluzywnego kompleksu, a nam czas wracać na 11 piętro hostelu.
Ps. Chcemy wypróbować, co znaczy instytucja Consierge’a . Pani Mehanna była lekko zaniepokojona, że nie wiemy, kto to Consierge. Jak się okazało, to zaspany człowiek z Bangladeszu, mający swój kantorek przy drzwiach do wieżowca. Na wypadek jakichkolwiek problemów zawsze doradzi, zawsze pomoże, jak śpiewali Consiergowi Aniołowi mieszkańcy Alternatywy 4.
3.02.2008
Ten dzień wymknął się spod kontroli. Po tradycyjnej wymianie gestów i pochrząkiwań z Panem Mehanna udaliśmy się w teren. Tego dnia wojsko bardzo pilnie kontrolowało każdy samochód. Trudna misja. Prawdopodobnie otrzymali komunikat o podejrzanym aucie. Spojrzenie wystarcza, by puścić kierowcę dalej. Czasem zdarza się, że trzeba zjechać do gruntownej kontroli. Straszny zgiełk panuje na ulicach Beirutu, a z niego wyłania się starszy jegomość z zapytaniem „czy w czymś pomóc”? Zapytałem go, co oferuje. Oferta była taka: on lubi poznawać nowych ludzi, a my wyglądamy na takich, którzy nie mają ścisłego planu, co robić tego dnia (miał w pełni rację) Pomyśleliśmy- a co tam! Zabraliśmy nasze wielkie bagaże z hostelu i ruszyliśmy Jeepem z pełną opcją wyposażenia w nieznane. Nasz nowy znajomy to właściciel kilku kwiaciarni i właśnie do jednej z nich udaliśmy się. Były po drodze czarne żarty, że kto wie? Może już wykonał telefon, że ma klientów z narządami do pobrania... Oczywiście musiał on wzbudzić na tyle duże zaufanie, że odważyliśmy się na ten rajd. Po drodze poszliśmy do kościoła. Wielu ludzi się mu kłaniało, więc to pozwoliło nam zostawić go w wozie z naszym dobytkiem. Ksiądz prowadził mszę tyłem do zgromadzonego tłumu. Wszystko poza tym wyglądało podobnie. Jakaś staruszka syknęła ze złością, gdyż zahaczyła o wystający obiektyw mego aparatu. Nasz nowo poznany kompan zgodnie z umową czekał. Ruszyliśmy do jednej, następnie do docelowej kwiaciarni, która była prowadzona przez trzech panów. Wzbudzał on w nich duży szacunek. To nie był respekt, a to świadczy, że wstępnie dobrze rozpoznaliśmy tego człowieka. Po drodze wypytał nas, czym się zajmujemy. Mnie z uwagi na pracę zaproponował udział w przyszłościowym projekcie- marzy o założeniu „Instytutu dla szczęśliwych ludzi”. Dziwne to, ale rzeczywiście wiele humanistycznego ducha w nim się tliło. Gerard miał tego dnia trudniejszą misję. Okazało się, że zajmuje się on projektowaniem czegoś, co jest produkowane w Niemczech dla Forda. Jak się można domyślać, jedną z czołowych pozycji w tejże, niemieckiej firmie sprawuje syn naszego znajomego Pana George’a Hanny. Tak więc zagrzał się eter od rozmowy pomiędzy Libanem a Niemcami. Pan George zamówił dużo jedzenia i zapoznał nas ze swym kolejnym synem, który mimo około 25 lat został czule pocałowany w głowę. Syn odziedziczył po ojcu żyłkę przedsiębiorcy. Pokazał nam zdjęcia z budowy potężnego kompleksu turystycznego na jałowym, przybrzeżnym kawałku ziemi. Ojciec był dumny z dokonań swego dziecka. Na koniec bardzo miłego spotkania poprosił swego kierowcę, by odwiózł nas do Jeita Grotto- kilkadziesiąt kilometrów od Bejrutu.
To, co ujrzały nasze oczy było niczym sen. Wewnątrz niczym nie wyróżniającej się góry, wskutek systematycznej działalności wody i czasu powstał cud natury. Wejście do groty najeżonej stalaktytami i stalagmitami przeniosło nas w inny wymiar. Nasza Jaskinia Raj jest również nieopisanie piękna, ale Jeita Grotto ma niezwykły rozmach i majestat. Druga odsłona groty, to położona niżej jaskinia z kilkusetmetrowym odcinkiem, który przemierza się łodzią.) Na terenie kompleksu znajduje się również zoo, ale jako miłośnik zwierząt mogłem się tylko bardzo zdenerwować, widząc osowiałe i bardzo smutne zwierzęta zamknięte w niewielkich klatkach. Jedna z małpek zwróciła moją uwagę- jej oczy wyrażały jakiś nieopisany żal. Po chwili obróciła się i trzymając swój ucięty i zabandażowany ogon, spojrzała w moim kierunku, po czym oparła łepek na kamieniu i pogrążyła się w wymownym milczeniu...
Na parkingu usłyszałem polskie głosy. Jak się okazało, był to sekretarz ambasady polskiej w Libanie wraz z żoną. Zastanawiam się, jak to jest, że z pewnymi osobami można zawrzeć znajomość natychmiast i nie móc się nagadać mimo, że to dopiero pierwsze minuty wspólnej znajomości. Tak było w tym przypadku. Oboje są bardzo miłymi, ciepłymi ludźmi, którzy moją sympatię zaskarbili sobie krótką historią. Będąc z Iraku i Afganistanie znaleźli dwa psy, błąkające się po pustyni. Od tego czasu zwierzęta te są towarzyszami ich życia, a w niedługim czasie miały odbyć swój pierwszy lot samolotem- ku polskiej ziemi. Konieczne było przerwanie dyskusji, gdyż słońce zaczęło znikać za górami. W trakcie drogi powrotnej, kierowca sfatygowanego mercedesa zaczął żywo gestykulować i wykrzykiwać słowa „teleferik”, „harisa”. Zupełnie nie wiadomo było, o co mu chodzi. Musiało to być coś bardzo ważnego, gdyż tym wskazywaniem na szczyt potężnej góry i wykrzykiwaniem wymiótł nas z taksówki, a my pod wpływem tej dziwnej sytuacji poszliśmy na poszukiwanie tajemniczego „teleferika”. Jak się okazało, była to kolejka na szczyt góry Harisy, na której znajdowało się narodowe sanktuarium Libanu, zwieńczone olbrzymią statuą Maryi. Sanktuarium to jest dla Libańczyków tak samo ważne, jak dla Polaków Jasna Góra. W 1997 roku był tu Papież Jan Paweł II, który dodawał skrzydeł młodzieży libańskiej. Jakieś młode osoby wracające z owego miejsca kultu plunęły w naszym kierunku ze zjeżdżającego w dół wagonika. Wszystko wyglądało tu, jak w Europie- modnie wyglądający ludzie w bardzo dobrych autach. Gdyby nie obstawa tutejszego wojska, miejsce sielankowe. Rzut oka na panoramę Jounieh i czas jechać ku Byblos- cóż za szalony dzień...
Uśmiechnięta twarz kierowcy, który przemierzał kolejne kilometry z iście ułańską fantazją oraz jednoznaczny gest obwieściły, że to koniec naszej jazdy. Miało być Byblos, a jest „Jbeil”... Tak, czy inaczej- gdzieś jesteśmy i poradzimy sobie. Jacyś leciwi taksówkarze nie rozumieli kompletnie naszych intencji, ale w końcu jeden ze starych mercedesów wywiózł nas poza rogatki starego miasta. Camping był prowadzony przez komunikatywnego Egipcjanina i jego zupełne przeciwieństwo- miejscowego, znudzonego obsługiwaniem gości szefa tego przybytku. Płacąc za miejsce w maleńkim domku nad samym brzegiem morza doszło do ciekawej sytuacji. Opłata za dwie osoby wynosiła 20 dolarów. Mój kompan podróży Gerard przekonany był, iż 20 dolarów... ale za osobę, co podchwycił znudzony do tego momentu szef. Obserwowałem jego targaną pokusą twarz. Nagły przypływ, mimo wszystko ledwie zauważalnego pobudzenia świadczył o toczonej walce wewnętrznej. „Skoro chce dać 20 dolarów za osobę, to dlaczego nie? ... a może jednak wyprowadzić go z błędu? Ale jeśli tak zrobię, to stracę 20 dolarów... Jednak nie mogę ich stracić, bo nie są moje...” Ostatnia opcja zwyciężyła i 20 dolarów zostało wymienionych na klaustrofobiczny domek. Dzień, mimo, iż dawno zakończony nie byłby pełny bez nocnego zwiedzania najbliższego otoczenia. Padło na lokal przypominający stację benzynową. Trudno opisać jak wyśmienity smak ma libańska pizza. Przygotowany na naszych oczach przysmak w połączeniu z po prostu perfekcyjnym piwem Almaza zniknął w oka mgnieniu. Prowadzący ten sklep panowie podjęli dyskusję. Szybko można było się zorientować, że jesteśmy pośród zdeklarowanych zwolenników Hezbollahu. To był bardzo intensywny dzień, więc czas zaszyć się w domku i oczekiwać, co nazajutrz odsłoni płaszcz nocy.
04.02.2008
Motywacja do szybkiej pobudki była tuż tuż. Z domku rozpościerał się kojący oczy widok na Morze Śródziemne. Przyjemności kąpieli nie sposób opisać, a słońce tego dnia przypiekało mocno. W swoim tempie podążamy ku centrum fenickiego miasta Byblos. Po drodze mnóstwo warsztatów samochodowych, zaśmieconych oponami dolinek i zagłębień, drzewa pomarańczowe, bananowce, dojrzewające cytryny. Centrum miasta przypomina wspaniale utrzymaną starówkę jakiegoś europejskiego miasta. Nad nią dominują ruiny zamku Krzyżowców z XII wieku z których rozpościera się widok na wzgórze świątyni Baalat Gubal z ok. 2800 r.p.n.e, gdzie kwitł kult boga słońca Baala. Byblos to miejsce zamieszkiwane na stałe od czasów neolitycznych, czyli około 9000 lat przed Chrystusem. To tu wynaleziono alfabet fenicki, który dał początek wszystkim alfabetom w Europie, w Indiach, również alfabetowi arabskiemu.
Słońce wygrało w naszymi zapędami poznawczymi. Mimo, że to zima, trzeba szukać mniej eksponowanego na żar miejsca. W Libanie można zawsze napić się świeżo wyciskanego soku i warto z tego korzystać. Przy filiżankach bardzo mocnej kawy zaplanowaliśmy kolejny cel- pierwsza lepsza, mała miejscowość w drodze na północ. Plan jednak został zmodyfikowany z równie wielką szybkością, jak go wymyśliliśmy. „Mała miejscowość” ma tu nieco inny wymiar. Z okien pędzącego busa ukazał się widok jakiejś potężnej fabryki i jak zwykle wszędobylskiego blokowiska. Mimo, że kierowca oznajmił koniec podróży dla nas, mówimy aby jechał dalej. Wysiadamy w miejscu, gdzie zaczyna się droga w świat śniegu. Zamiast wyimaginowanej plaży pniemy się w górę zdezelowanym mercedesem, którego kierowcą jest bardzo sympatyczny, straszy Ormianin. Za oknem widać potężne rezydencje i pojawia się pierwszy śnieg. Odczuwamy przenikliwe zimno.
Jesteśmy w kurorcie narciarskim w Bcharre. Stąd już całkiem blisko do libańskich cedrów oraz na najwyższy szczyt Qornet as Sawda. Właścicielem potężnego hotelu Palace jest Wenezuelczyk Eduardo. Ten około 70 letni jegomość wzbudza nieskrywaną sympatię. Chce mówić tylko po hiszpańsku, więc przystajemy na obustronną możliwość odświeżenia tego pięknego języka. Otrzymujemy apartament, który robi wrażenie... również z powodu panującej w nim temperatury. Otacza nas 5 stopni Celsjusza. Rozpaczliwym rozwiązaniem staje się nagrzanie w pokoju ... parą wodną spod prysznica. Coś za coś- cieplej ale wilgotno. Na pocieszenie pozostaje chłodzone piwo oraz szalona kreskówka o babci z dziadkiem, którzy mieszkali na pustkowiu ze swym kotem. Kot sprowadzał na nich tak nieoczekiwane zdarzenia, że moja fantazja i pamięć nie jest w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek. W środku nocy nastąpiła gwałtowna pobudka- pomyślałem, że to może nawoływanie z meczetu lub jakiś alarm. Okazało się, że niechcący zaprogramowaliśmy telewizor, aby się włączył.
05.02.2008
Wczesna pobudka i jak najszybsze opuszczenie lodowatego pokoju. Trzeba dojechać do bazy narciarskiej, skąd zamierzamy iść ku najwyższemu szczytowi Libanu. Taksówkarze nieugięcie targowali sumę i w końcu za 10 dolarów ruszyliśmy po spiralnej drodze, mijając marne stanowisko cedrów libańskich. Miała to być super atrakcja, ale czasem lepiej nie zjeść kremówki w Wadowicach lub nie zachwycić się cedrami... O 9.25 wystrzeliliśmy w górę wzdłuż wyciągu narciarskiego. Amatorzy białego szaleństwa czynili znaki krzyża, widząc nasze zapędy. Po dwóch godzinach udało się osiągnąć przełęcz i zarazem najwyższy punkt, gdzie dojeżdża wyciąg (2800 m.n.p.m.) . Nie było łatwo, ale największe trudności miały pojawić się w kolejnych etapach brnięcia ku niewiadomemu. Szlak wyznaczają ślady skuterów śnieżnych. Na jednym z nich pruł francusko- libański patrol. Żołnierze odradzili tą eskapadę z uwagi na dużą warstwę puchu i brak rakiet śnieżnych. Mimo to, oceniając sytuację, stawiamy kolejne, coraz cięższe kroki. Wokół biel, błękit i słońce podstępnie palące skórę. Nogi grzęzną w topiącej się pokrywie. Każde zejście z toru powoduje zapadnięcie się po pas, a stopy nadal nie czują twardego gruntu. Cztery godziny śnieżnej orki, a punktu mogącego być szczytem Qornet as Sawda nie widać. Spłycone oddechy i zachodzące słońce nakazują wracać do bazy. Godzina 18.00 wyznaczyła koniec ciężkiego dnia. Rozglądamy się za jakimkolwiek środkiem transportu. Tymczasem widzę niecodzienny i trzeba przyznać makabryczny widok... Na śniegu leży odcięta głowa psa. Na grubej pokrywie śnieżnej siedzi szczenię i wpatruje się w dal. Z innej strony nadchodzi inny, wielki, jasny pies. Węszy i zwraca się w kierunku leżącej głowy. Trudno domyśleć się, co się stało. Pracownicy kurortu bez problemu odwożą nas Ładą Nivą do Bcharre i nie chcą słyszeć o zapłacie. W pokoju hotelowym niezmienne zimno. Ciałem wstrząsają dreszcze, a twarze płoną. Słońce dokonało swego, a najbliższe dni będą cierpieniem dla twarzy i rąk. Edmond zaprasza nas na zaplecze kuchni swej portierni (jest on i właścicielem i portierem). Okazuje się, że nasz dobroczyńca jest wielokrotnym mistrzem Libanu w zjeździe na nartach. Uwielbia też naszego Adama Małysza i nie jest dla niego tak surowy, jak jego rodacy. Zupka chińska ma wspaniały smak. Zwykła herbata nabiera mocy w ekstremalnych warunkach. Wczoraj kąpiel w transparentnych wodach Morza Śródziemnego, a dziś niemal antarktyczne zmagania. Co za kraj... Czas spać. Dobranoc.
6.02. 2008
Nadszedł czas rozstania się z wysokogórską przygodą. Bcharre okazało się być spokojną przystanią. Po serdecznym pożegnaniu z Edmondo idziemy po raz kolejny na miejscową pizzę. Można śmiało powiedzieć, że właściciel wkłada całe serce w proces przygotowania tego smakołyku. Dzięki temu, że istnieją producenci bardzo niedobrej pizzy, można z pełną mocą poczuć smak tutejszego specjału. Nasycenie organizmu pozwala przetrwać cały dzień. W blasku dnia mijamy zapierające oddech widoki. Dolina Qadisha jest kombinacją natury i dzieła rąk ludzkich. Niegdyś udzielała ona schronienia uciekającym przed prześladowaniami religijnymi. Bus pędzi ku Tripoli- metropolii zamieszkiwanej przez około 237 tysięcy mieszkańców. Przez miasto to przetoczyły się władze m.in. Rzymian, Arabów, Krzyżowców. Miejsce to było zdobywane, niszczone, okupowane, kontrolowane, by dziś toczyło się w nim w miarę normalne życie. Znów przytłaczający gwar ulicy. Trąbiące auta, tłumy ludzi i chyba pierwsze symptomy zainteresowania naszymi osobami. Dotychczas czuliśmy się, jak tutejsi mieszkańcy. Teraz daje się odczuć coraz częstsze spojrzenia. Na lepszy rozruch kupujemy wyśmienity sok i przedzieramy się z plecakami przed siebie. Dokleja się do nas młody chłopak, który usiłuje być przewodnikiem, jednak chyba zawstydziła go własna nieudolność i przy najbliższej okazji rozpłynął się w powietrzu. Przez zatłoczone miasto przepływa rzeka, która tu osiąga apogeum zanieczyszczenia wszystkim, co można sobie wyobrazić. Tym bardziej szokuje widok chłopca z białym workiem, szukającego pośród pływającego zsypu czegoś zdatnego do dalszego użycia. Na jednym ze stoisk targowych lśni w słońcu portret Saddama Husajna. Jakiś mężczyzna pyta: „czego tu chcecie”? Tutejszy suk, czyli targ oferuje chińską tandetę. To kolejny znak naszych czasów. Coraz trudniej o wyrażenie własnej tożsamości. Nie warto już produkować i sprzedawać własnych wyrobów. Liczy się ilość sprzedanych rzeczy, a to zapewniają jedynie sprowadzone z Chin masowe produkcje. Jedyną oazą spokoju okazała się tutejsza cytadela z XII wieku. Żadnego turysty i mnóstwo wiejących chłodem zakamarków. Chcemy więcej i więcej, więc po nie małych trudnościach znajdujemy bus, który wiezie nas... w przeciwnym kierunku. Zaplanowaliśmy dojazd z Tripoli do Baalbeck przez pasmo gór Liban, jednak o tej porze roku to po prostu niemożliwe. Nikt pośród stłoczonych ludzi nie mówił po angielsku. Wyjątkiem była kobieta w czarnej chuście. Początkowo powiedziała, że nie mówi po angielsku, jednak wraz ze wzrostem napięcia (byliśmy coraz bardziej podenerwowani, że znów wracamy do Bejrutu) zaczęła mówić coraz lepiej, coraz więcej i coraz głośniej. W końcu przyjęliśmy jej wersję. Trzeba wrócić do stolicy i znaleźć transport do Doliny Beqaa. Determinacja, by uciec od ulicznego zgiełku bejruckich przedmieść spowodowała, że bardzo szybko znaleźliśmy transport i w takim samym tempie pomknęliśmy do Zahle, gdzie nastąpiła przesiadka do vana marki Hunday, pędzącego na granicy ryzyka do Baalbeck. Żyjemy... tak trzeba podsumować podróż z krewkim szoferem. Pośród nocy znajdujemy hotel Showman. Dobytek ten prowadzą panowie. Jest ich wielu, a gości tylko dwóch... Ciekawym wynalazkiem za dodatkowa dopłatą kilku dolarów okazuje się piec na ropę, który stoi na środku pokoju. Ta zmyślna konstrukcja natychmiast rozgrzewa lodowate wnętrze lokalu. Przed zaśnięciem ruszamy na nocny obchód Ballbecku. Na głównej ulicy panuje nieopisany fetor. Trudno opisać tą straszliwą mieszankę zapachową, ale taki jest urok tego typu miejsc. Po powrocie do hotelu chcę sprawdzić, czy rzeczywiście z balkonu widać resztki starożytnej metropolii. Wchodzę na balkon i widzę przecinające czerń nocy światła. Podłużne kształty lecą od lewej do prawej strony, lekko rozświetlając pobliskie ruiny. Po nich rozpoczyna się kanonada dźwięków. Następują po sobie w regularnych odstępach. Dziwnemu terkotowi towarzyszy wzmagający się zgiełk ludzkich głosów. W powietrzu czuć coś dziwnego. Orientuję się, że są to strzały z broni maszynowej. Serce bije szybciej, ale zmęczenie bierze górę i zapadamy w głęboki sen.
07.02.2008
W nocy coś dziwnego działo się z moją twarzą. Zaczęły się pojawiać krople, które kapały na poduszkę. To nie był pot, lecz osocze, które powolnie przedzierało się przez spaloną skórę. Ciągłe budzenie się i walka z konsekwencjami zbytniego zaufania słońcu. Na osłodę po nieprzespanej nocy pozostała zabawka dla dużych dzieci, czyli piec na ropę. Odkręcanie kurka powoduje spływanie kropel paliwa. Imponująca sprawność działania. Spaliny odprowadzane są biegnącą przez środek pokoju, mało gustowną rurą. Okręca ją kabel zwisającej smętnie z sufitu żarówki. Hotele tego typu mają swój charakter. Zawsze coś w nich zaskakuje, nic nie jest sztampowe, równe, trzymające fason. Łazienka nie posiadała odpływu, więc obsługa musiała zbierać wszystką wodę, użytą podczas ablucji. Można się czuć swojsko w tego typu przybytkach, ale nie każdego takie miejsce usatysfakcjonuje.
Baalbeck to mały punkt na naszej planecie, jednak jego historia nie należy do banalnych. Żył tu Abraham, a prawdopodobnie w bliskim sąsiedztwie Baalbecku dokonany został bratobójczy akt - Kain zabił Abla. Kilka minut drogi dzieli naszą chwilową rezydencję z miejscem, określanym jako najbardziej czarujący kwiat rzymskiego antyku. Mowa o starożytnych ruinach Heliopolis, gdzie kwitł kult fenickiego boga Baala, a w późniejszym czasie cześć oddawano Venus, Jupiterowi i innym bogom. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Baalbek ) Mimo, że Rzymianie zaczęli wznosić ten kompleks około 66 roku przed Chrystusem, jego stan jest dziś imponujący. Efektu dopełnia położenie gigantycznych ruin, pośród otaczających je białych od śniegu wzgórz. Założeniem twórców, a raczej tych, którzy przymuszali twórców do wykonania tej, wydawać by się mogło, przekraczającej siły ludzkie budowli, było wywarcie na każdym wrażenia – wrażenia, które miało sprawić, że człowiek czuje się marnym pyłkiem.
Z pobliskiego meczteu dobiega do uszu nawoływanie na modły. Nie sposób opisać wrażenia, jakie w takim momencie towarzyszy człowiekowi z innej kultury. Odbijający się od ruin dźwięk głosu muezina pojawia się i rozpływa w powietrzu. Opuszczenie Heliopolis to wejście w komercyjny świat, daleki od wzniosłości. Każdy chce coś sprzedać. Ulotność chwili, w której ludzie ci mogą coś zyskać, lub dalej stać bez zarobku w ostro operującym słońcu powoduje, że idą na całość. Łapią każdego przybysza za rękaw i krzyczą łamaną angielszczyzną. Ich oczy są rozbiegane, nerwowo oszacowujące potencjalnego nabywcę. Wzrok nie jest przenikliwy- sprawia wrażenie błądzącego w pustce. Gdy uda się pozyskać niezdecydowanego klienta, oczy ścigają następnego mimo, że ten już „pojmany” nie został jeszcze obsłużony. Pot na czole świadczy o rzeczywistych emocjach. Jak można przejść wobec tylu wspaniałych towarów- zdają się myśleć kupcy? Są tu przecież jaskrawożółte flagi, uwielbianego w Dolinie Beqaa Hezbollahu, koszulki z nadrukiem logo partii Boga, znajdą się i zapalniczki z wizerunkiem Hassana Nasrallaha- lidera partii, mnóstwo wspaniałych rzeczy. Hipnotyczny widok. Na moim ramieniu pojawiła się żylasta, silna dłoń. Około 80 letni starzec obrał mnie za cel. Zręczność tutejszych sprzedawców zaskakuje. Nie wiadomo kiedy, a jest się już ubranym w strój arabski z nakryciem głowy a’ la Jasyr Arafat. „Bierz, bierz to !!!”, krzyczał, potrząsając mną i towarem. „Tu są oryginalne monety z czasów fenickich. Weź dwie, a trzecia gratis”. Swoisty spektakl warty przeżycia. Zdrowy rozsądek nakazuje iść dalej, jednak pojawiają się następni „numizmatycy” oferujące zręcznie podrobione monety. Przy każdej okazji staram się poznawać punkt widzenia moich kompanów do dyskusji. Z racji tego, że w tym miejscu włada niepodzielnie Hezbollah, pytam właśnie o to. Rozmówcy nie mają najmniejszych wątpliwości, że obrana przez nich optyka widzenia jest słuszna. Używają konkretnych argumentów, aby rozwiać moje wątpliwości. W każdym konflikcie istnieją racje. Ma je zarówno jedna, jak i druga ze skonfliktowanych stron. W małym barze można nieco odetchnąć od emocji kłębiących się na każdym kroku. Za szybą sklepu stoi mały chłopiec, łapczywie śledzący zjadaną bułkę. Pokazuje swe rozszarpane przez pocisk ucho. Nie sposób jeść spokojnie dalej. Dostaje bułkę, ale chce pieniędzy. Kierujemy kroki w stronę hotelu. Z zaciekawieniem, ale i z życzliwym uśmiechem przyglądają się nam ludzie. W oczekiwaniu na odjazd busa pijemy niezwykle mocną kawę i patrzymy na kobiety w czerni u stóp Heliopolis Znów trzeba wrócić do Beirutu. Tym sposobem byłem w stolicy Libanu więcej razy, niż we własnej stolicy. Dzień chyli się ku końcowi. Ulica wciąż kipi życiem. Żołnierze nieustannie kontrolują, za szybą znikają meczety, dziewczynka, która ucieka przed aparatem, palmy, drzewa oliwne, gęste zabudowania. Jesteśmy w Sur- stąd już nieco ponad 20 kilometrów do granicy z Izraelem. Ta bliska odległość być może pozwoli lepiej wczuć się w tutejszą atmosferę. Sur, to dawny Tyr. Właśnie w Tyr, mieście wielokrotnie wspomnianym w Biblii, skupiał się handel morski całego świata. http://pl.wikipedia.org/wiki/Tyr_(miasto)
Hotel Al.-Fanar, czyli latarnia morska, ulokowany jest tuż przy porcie. Mimo zmęczenia dokonujemy nocnego obchodu miasta. Życie po zmroku nie zamiera. Wręcz przeciwnie. Każdy chce się spotkać ze znajomymi, porozmawiać, pośmiać się. Niepowodzeniem zakończyła się próba zjedzenia kilku małych rybek. Właściciel wyjął je z lodówki i zażądał ceny, jakiej nie powstydzili by się restauratorzy najdroższych smażalni nad Morzem Bałtyckim. Bez problemu można nabyć alkohol, w wyborze który może zaskoczyć nawet wytrawnego smakosza. Orzeźwienie przynosi wypicie dużej szklanki soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy. Jest to przy okazji pretekst do zapytania o duże zdjęcie za sprzedawcą. Z początku można pomyśleć, że jest on zagorzałym fanem filmowego Rambo. Starszy pan wyjaśnia, że to jego przyjaciel, który zginął w walce z żołnierzami izraelskimi. Naprzeciw koszar wojsk Narodów Zjednoczonych egzystuje w najlepsze luksusowa cukiernia. Zmysły są tu atakowane w bardzo przyjemny sposób przez gamy kolorów, zapachów, kształtów. Pistacje zatapiane w lukrze, posypane płatkami róży, ociekające tłuszczem i lukrem słodkości, finezyjne pudełeczka nie pozwalają dłużej czekać na decyzję o ich zakupie.
08.02.2008
Śniadanie wliczone w cenę hotelu jest pretekstem do poczynienia interesujących obserwacji. Właściciel zatrudnia młodą dziewczynę z Etiopii. „Zanim cokolwiek zrobisz, zanim wykonasz jakikolwiek krok, masz pytać mnie o wszystko. Rozumiesz?!” Dziewczyna o bardzo smukłej sylwetce z pokorą przyjmowała nie znoszące żadnego grymasu sprzeciwu słowa swego pana. Syk dźwięku poleceń i miażdżące spojrzenie mówiły wszystko. Żona restauratora ze znudzeniem nakazała wziąć na ręce swe (skądinąd już nie małe) dziecko i iść z nim po stromych schodach na górę. Trzeba być optymistą, aby sądzić, że ta biedna dziewczyna kiedyś zawita do swej wioski, skąd wyemigrowała za chlebem.
Tutejszy targ poleca chińską tandetę, więc jako alternatywę można było potraktować zachęcający uśmiech jednego ze sprzedawców. Pozwolił on wejść na zaplecze budynku, gdzie selekcjonował znalezione przedmioty. Miasto to wielokrotnie ucierpiało wskutek działań wojennych. Wizyta na pobliskim cmentarzu przypomina, gdzie jesteśmy. Jeden z mężczyzn chcących sprzedać monety pyta, czy jesteśmy dziennikarzami. Groby bojowników Hezbollahu przykuwają na dłużej uwagę. Z pobliskiej kaplicy dochodzą monotonne dźwięki towarzyszące pogrzebowi. Samochody zaparkowane obok mogą świadczyć, że była to ważna osobistość. Błękit morza stanowi tło dla szczątków starożytnej kolumnady. Plątanina kabli wiszących nad ruchliwą ulicą i nieodłączny gwar nakazują szukać bardziej spokojnego miejsca. Oddalona o 14 kilometrów na południowy wschód od Sur Qana sprawia wrażenie sielankowej miejscowości. Wiedzieć należy, że to właśnie tu doszło do dwóch wstrząsających aktów agresji wojskowej. Rok 1996 i 2006 pozostaną na zawsze w świadomości obywateli Libanu, ale i zwykłych ludzi na całym świecie. W wyniku uderzeń artyleryjskich ze strony Izraela, śmierć poniosło tu ponad 150 niewinnych osób, w tym wiele dzieci. Internet jest pełen raportów i poruszających każdy nerw zdjęć. Dlaczego... To tu również nastąpił cud przemiany przez Jezusa wody w wino, ale badacze tematu nie mają pewności co do tego faktu. Po wizycie Jezusa pozostała niczym nie wyróżniająca się jaskinia, w której podobno nocował. Miejscowi ludzie mówią, że gdy Izrael okupował te tereny, żołnierze skuli wnętrze jaskini i wywieźli je za południową granicę. Każdy chciałby poszczycić się faktem, że w zamierzchłych czasach chodził tu sam Jezus...
09.02.2008
Pięciogodzinne rozmowy z żołnierzami z polskiego kontyngentu UNIFIL sprawiły, że w 9- godzinne czekanie na samolot minęło z szybkością strzały. Wymiana zdań odbywała się z taką łatwością, jakbyśmy byli dobrymi przyjaciółmi od lat. Miejsce naszej krótkiej wizyty zostało ukazany w nieco innym świetle. Wzgórza Libanu pokryte niezliczoną ilością mieniących się świateł pozostały za oknem oraz w pamięci. Głowy opadły niczym po dotknięciu czarodziejskiej różdżki, a po ich podniesieniu ukazał się Budapeszt. Jakaś kobieta poprosiła o popilnowanie śpiącego dziecka i dobytku. Wszyscy pasażerowie czekali w autobusie, tymczasem mama nie zgłosiła się po dziecko. Poprosiłem jedną z pań robiących odprawę, by zajęła się malcem. Warszawa była spowita gęstym dywanem chmur. Samolot przez 90 minut wykonywał lot zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wśród pasażerów dało się wyczuć coraz większe napięcie. Pozostało tylko wrócić do Budapesztu. W hali odpraw nadal czekała mama z dzieckiem, które pilnowaliśmy przed odlotem. Zazwyczaj już nigdy w życiu nie spotykamy ludzi z terminali lotniczych... Udało się poprosić o lot do Krakowa. Tatry wyglądały z góry, niczym Arktyka, a nad Krakowem jak można było przewidzieć, wisiała gęsta zasłona mgły. Pilot mimo wszystko zanurkował w nią i tym sposobem zostaliśmy otoczeni brakiem słońca i chłodem (również tym, płynącym od ludzi).
Kończę pisać tą relację 10 maja 2008 roku. Zgodnie z tym, co prognozowali nasi żołnierze, Bejrut znów płonie...
Ps. Przepraszam za ewentualne błędy w tekście. Polski język nie należy do łatwych.
Przykładowe ceny, na jakie napotkaliśmy:
1 zł = 690 funtów Libańskich (LBP)
1000 LBP = 1.45 zł
1$ = 1500 LBP
-Taxi z Bcharre do kurortu narciarskiego pod Qornet as Sawda: 10 $
-Bilet na bus Baalbeck- Beirut: 5tys LBP
-Pokój 2-osobowy w Beirucie: 35 $
-Znakomita kawa latte: 2500 LBP
-Duża bułka z rybą i warzywami: 4000-5.500 LBP
-Kartka pocztowa 500 LBP
-Znaczek na kartkę 1000 LBP
-Nocleg w domku bez wygód: 20 $ za dwie osoby
-Nocleg w dobrym hotelu w Bcharre: 40 $ za dwie osoby
-Wejście do kompleksu ruin Heliopolis: 12000 LBP
-Drewniane pudełko inkrustowane z herbem Libanu: 5$ wzwyż...
Pomoc w organizacji wszystkich aspektów wyjazdu można uzyskać pisząc po polsku do Libanu na adres: hannawehbe@hotmail.com
Nadszedł czas wyczekiwanego wyjazdu. Obrany kierunek nie należy do typowych, ale powoli staje się to dewizą kolejnych wyjazdów. Patrząc z perspektywy zakończonego wyjazdu, największym stresem był pobyt w Warszawie. Nie znam się na tym miejscu i dlatego wsiadłem w tramwaj z napisem „Okęcie” i wprawdzie dojechałem do Okęcia, ale do dzielnicy. Nie ma tego złego... Jak zwykle znalazłem dobrego kompana do rozmowy. Okazał się nim rodowity Warszawiak, który pamiętał doskonale czasy wojny. Lubię słuchać przeżyć doświadczonych ludzi. Doświadczenie trudnej rozmowy zmienia odbiorcę (o ile jest on podatny na zmiany). Być może to wina pory roku, ale Warszawa z okna tramwaju prezentowała się bardzo szaro, smutno i nieciekawie- niczym fasady kamienic na krakowskiej dzielnicy Nowa Huta. Obsługa lotniska nieco zdziwiła się faktem, że do Libanu lecą cywile, ale tego typu „punkty programu” dodają pikanterii wyjazdowi. W każdej wolnej chwili myślałem o tym, co zastanę tam na miejscu. Do świadomości masowego odbiorcy docierają jedynie strzępy prawdziwych informacji, a komunikat prezentowany widzowi jest splotem subiektywizmu, przypadkowości, politycznej poprawności i wielu innych czynników. Przed i po dramatycznych najczęściej wieściach podawane są nic nie znaczące „błyski informacyjne” o kolejnej awanturze w sejmie, o podwyżkach cen i innych, bardziej interesujących rzeczach, niż kolejne potyczki Hezbollahu i armii izraelskiej. W efekcie takich działań i przy braku inicjatywy własnej, po prostu znieczulamy się na ten, czy inny, bardzo poważny problem w innych rejonie świata- pozostaje on gdzieś w zakamarkach umysłu, ale tak naprawdę niewiele nas obchodzi. Inny obraz tych ziem wyłania się z literatury. Już w 1956 roku Olgierd Budrewicz pisał o Libanie w następujący sposób: „ ... Liban od dłuższego czasu zwątpił we wskazania Proroka i jest obecnie jedynym krajem arabskim o 50 procentach chrześcijan... Liban to znaczy kraj arabski, o amerykańskim stylu życia, fenickich tradycjach, francuskich upodobaniach, arabskich i francuskich szyldach ulicznych, międzynarodowym kapitale. Liban to znaczy business, handel, pomarańcze, rurociąg naftowy, lasy cedrowe, historyczne ruiny w Baalbeck, turyści z całego świata, hotele, kabarety, oficjalne domy publiczne.” Ile zostało z zaskakującego obrazu tego maleńkiego państwa?...
3 godzinny lot z Budapesztu zwieńczony został niskim lotem nad Morzem Śródziemnym, w wodach którego odbijały się miliony świateł Beirutu, znajdującego się tuż pod samolotem. Pierwszy kontakt z mundurowymi służbami polegał na próbie wyjaśnienia, co mamy na myśli mówiąc, że nocujemy w hotelu Mehanna. Nikt nie znał takiego przybytku, a będąc już na miejscu uśmiecham się pod nosem... Ten hotel to zwykłe mieszkanie w wieżowcu, zaś nazwa Mehanna to prawdopodobnie odpowiednik naszego „Kowalski”... Uśmiech czyni cuda, a w Libanie jego moc była niewiarygodnie skuteczna, dlatego celnik zamaszystym gestem pozwolił wkroczyć we wrota Bliskiego Wschodu. Na lotnisku czekał tajemniczy ktoś, z kim pisałem w sprawie noclegu. Ktoś to starszy pan, współwłaściciel nie znanej nikomu sypialni. Mimo oblepiającego zmęczenia, ekscytacja wzięła górę i zaczęliśmy w najlepsze konwersować, śmiać się i rozglądać się po pustych ulicach Bejrutu. Gdzieniegdzie, niczym nocne upiory, straszyły ostrzelane budynki. W powietrzu czuć było temperaturę o wiele wyższą, niż ta w kraju. Kulminacyjnym punktem tej nocy było wyjście na balkon. Z wysokości 11 pięter roztaczał się magiczny, hipnotyzujący wręcz widok na spowite nieregularnymi, błyszczącymi światełkami wzgórza, na których leży stolica Libanu. Zmęczenie nakazywało spanie, jednak urok tej magicznej chwili zwyciężył.
2.02.2008
Poranek powitał nas maleńkim, lecz pysznym śniadaniem- słona bułka i kawa (właśnie przeczytałem opinię o tym hostelu i ktoś z Korei napisał, że to było jego najgorsze śniadanie na 7 miesięcznej trasie), a do tego widok na zaśnieżone góry Liban Właściciele tej „spalni” to państwo Mehanna. W ich dużym mieszkaniu znajduje się wiele symboli religijnych- różańce, figury Maryi, świadectwo ukończenia nauczania religii, oprawione w ramkę. Pani Mehanna- starsza i bardzo przedsiębiorcza kobieta nieco się rozluźniła, dowiadując się, że jesteśmy z Polski. Powiązała nas z uwielbianym przez siebie Janem Pawłem II. Pamiętam podobną historię z wyspy Santo Antao i Sao Vincente w archipelagu Cabo Verde. Ktoś zobaczył w moim portfelu zdjęcie naszego Papieża i bardzo się wzruszył. Usłyszałem: „to był wielki człowiek”, „kiedy przemawiał, spadł deszcz...” Na balkonie pracuje młody człowiek. Jest to Turek, student szkoły filmowej, który dokumentuje życie Libańczyków po wojnie (trudno powiedzieć, czy jest już po wojnie, czy w jej trakcie lub przed następną...) Opowiedział niedawne zdarzenie z ulicy, którego był uczestnikiem. Po zrobieniu zdjęcia ujrzał gwałtownie zatrzymujący się wóz z libańskimi żołnierzami. Wraz z kolegą zostali obezwładnieni, zakuci w kajdanki i z zawiązanymi oczami przewiezieni w nieznane miejsce. Po trwającym 5 godzin przesłuchaniu zostali wypuszczeni...
Czas wniknąć w plątaninę uliczek, zakorkowanych trąbiącymi samochodami bardzo wysokiej i niskiej klasy. Kontrasty uderzają na każdym kroku. Dotychczas nie zachwycałem się nowoczesną architekturą, ale trudno nie zatrzymać się przy tak wyglądającym wieżowcu... Beirut wręcz kipi od ekstrawagancko wyglądających budowli), które zadziwiają tym bardziej, że ich sąsiadami są pamiątki z czasu bombardowania. Liban to ciągłe rozmowy, niekiedy burzliwe wymiany zdań, jednak w większości przypadków w przyjacielskiej atmosferze. Każdy chciałby powiedzieć z czego jest dumny, czy też, co go najbardziej boli. Jedni wychwalają islam, inni zagadują w języku polskim, ktoś chce po prostu zaznaczyć swą obecność i przywitać się. Na każdym kroku spotykamy wojskowe patrole. Chłopcy bardzo się nudzą, gdy ich posterunek jest położony z dala od głównej arterii komunikacyjnej. Zatrzymują wtedy i początkowo groźnie proszą o paszporty, pytają o cel podróży, powoli przeglądają strony naszych dokumentów. Daje się wyczuć, że jest to dla nich forma otrząśnięcia się na chwilę z letargu, w jaki wprowadza wysoka (mimo zimy) temperatura. Niektóre miejsca, jak powiedzmy Place de l’Etoile przywodzą na myśl pobyt we Francji, lecz dobiegający z głośników zawodzący głos muezina, wzywającego wiernych wybija z tego poczucia. Nierealne wręcz połączenie nowoczesnej architektury, klinicznej czystości ulicy i odbijającego się od ścian głosu z meczetu wprawia w stan lekkiego zmieszania, ale taki jest ten skrawek planety.
Dobrze jest wejść do ciastkarni po drodze. Wyśmienita kawa z wykwintnym ciastkiem są nagrodą za cały dzień marszu. Bejrut okrywa się zmierzchem, a wraz z nim spada odczuwalnie temperatura. Wraz z upływem czasu da się odczuć spojrzenia pojawiających się ludzi w bardzo grubych kurtkach i czapkach. Siedzimy ubrani jak w pełni lata w Polsce, a na zewnątrz czuć poważny chłód. Chęć jak najpełniejszego wykorzystania czasu kieruje nasze kroki do Uniwersytetu Amerykańskiego. Przemiły strażnik rozpoczyna dyskusję, jednak spadek temperatury odczuwalny jest coraz bardziej. Na tej rzec można enklawie spokoju znajduje się podobno najstarsze na świecie miasteczko studenckie, wszędzie czmychają stada kotów, a tuż blisko wody zobaczyć można doprowadzone do perfekcji boisko sportowe. Nie wygląda ono realnie, ale to miejsce w całości zdaje się być takim... Każdy chciałby się tu uczyć, lecz około 20 tysięcy dolarów jest sumą dostępną dla okrojonej rzeszy studentów. Zmrok szczelnie okrywa piękną architekturę tego ekskluzywnego kompleksu, a nam czas wracać na 11 piętro hostelu.
Ps. Chcemy wypróbować, co znaczy instytucja Consierge’a . Pani Mehanna była lekko zaniepokojona, że nie wiemy, kto to Consierge. Jak się okazało, to zaspany człowiek z Bangladeszu, mający swój kantorek przy drzwiach do wieżowca. Na wypadek jakichkolwiek problemów zawsze doradzi, zawsze pomoże, jak śpiewali Consiergowi Aniołowi mieszkańcy Alternatywy 4.
3.02.2008
Ten dzień wymknął się spod kontroli. Po tradycyjnej wymianie gestów i pochrząkiwań z Panem Mehanna udaliśmy się w teren. Tego dnia wojsko bardzo pilnie kontrolowało każdy samochód. Trudna misja. Prawdopodobnie otrzymali komunikat o podejrzanym aucie. Spojrzenie wystarcza, by puścić kierowcę dalej. Czasem zdarza się, że trzeba zjechać do gruntownej kontroli. Straszny zgiełk panuje na ulicach Beirutu, a z niego wyłania się starszy jegomość z zapytaniem „czy w czymś pomóc”? Zapytałem go, co oferuje. Oferta była taka: on lubi poznawać nowych ludzi, a my wyglądamy na takich, którzy nie mają ścisłego planu, co robić tego dnia (miał w pełni rację) Pomyśleliśmy- a co tam! Zabraliśmy nasze wielkie bagaże z hostelu i ruszyliśmy Jeepem z pełną opcją wyposażenia w nieznane. Nasz nowy znajomy to właściciel kilku kwiaciarni i właśnie do jednej z nich udaliśmy się. Były po drodze czarne żarty, że kto wie? Może już wykonał telefon, że ma klientów z narządami do pobrania... Oczywiście musiał on wzbudzić na tyle duże zaufanie, że odważyliśmy się na ten rajd. Po drodze poszliśmy do kościoła. Wielu ludzi się mu kłaniało, więc to pozwoliło nam zostawić go w wozie z naszym dobytkiem. Ksiądz prowadził mszę tyłem do zgromadzonego tłumu. Wszystko poza tym wyglądało podobnie. Jakaś staruszka syknęła ze złością, gdyż zahaczyła o wystający obiektyw mego aparatu. Nasz nowo poznany kompan zgodnie z umową czekał. Ruszyliśmy do jednej, następnie do docelowej kwiaciarni, która była prowadzona przez trzech panów. Wzbudzał on w nich duży szacunek. To nie był respekt, a to świadczy, że wstępnie dobrze rozpoznaliśmy tego człowieka. Po drodze wypytał nas, czym się zajmujemy. Mnie z uwagi na pracę zaproponował udział w przyszłościowym projekcie- marzy o założeniu „Instytutu dla szczęśliwych ludzi”. Dziwne to, ale rzeczywiście wiele humanistycznego ducha w nim się tliło. Gerard miał tego dnia trudniejszą misję. Okazało się, że zajmuje się on projektowaniem czegoś, co jest produkowane w Niemczech dla Forda. Jak się można domyślać, jedną z czołowych pozycji w tejże, niemieckiej firmie sprawuje syn naszego znajomego Pana George’a Hanny. Tak więc zagrzał się eter od rozmowy pomiędzy Libanem a Niemcami. Pan George zamówił dużo jedzenia i zapoznał nas ze swym kolejnym synem, który mimo około 25 lat został czule pocałowany w głowę. Syn odziedziczył po ojcu żyłkę przedsiębiorcy. Pokazał nam zdjęcia z budowy potężnego kompleksu turystycznego na jałowym, przybrzeżnym kawałku ziemi. Ojciec był dumny z dokonań swego dziecka. Na koniec bardzo miłego spotkania poprosił swego kierowcę, by odwiózł nas do Jeita Grotto- kilkadziesiąt kilometrów od Bejrutu.
To, co ujrzały nasze oczy było niczym sen. Wewnątrz niczym nie wyróżniającej się góry, wskutek systematycznej działalności wody i czasu powstał cud natury. Wejście do groty najeżonej stalaktytami i stalagmitami przeniosło nas w inny wymiar. Nasza Jaskinia Raj jest również nieopisanie piękna, ale Jeita Grotto ma niezwykły rozmach i majestat. Druga odsłona groty, to położona niżej jaskinia z kilkusetmetrowym odcinkiem, który przemierza się łodzią.) Na terenie kompleksu znajduje się również zoo, ale jako miłośnik zwierząt mogłem się tylko bardzo zdenerwować, widząc osowiałe i bardzo smutne zwierzęta zamknięte w niewielkich klatkach. Jedna z małpek zwróciła moją uwagę- jej oczy wyrażały jakiś nieopisany żal. Po chwili obróciła się i trzymając swój ucięty i zabandażowany ogon, spojrzała w moim kierunku, po czym oparła łepek na kamieniu i pogrążyła się w wymownym milczeniu...
Na parkingu usłyszałem polskie głosy. Jak się okazało, był to sekretarz ambasady polskiej w Libanie wraz z żoną. Zastanawiam się, jak to jest, że z pewnymi osobami można zawrzeć znajomość natychmiast i nie móc się nagadać mimo, że to dopiero pierwsze minuty wspólnej znajomości. Tak było w tym przypadku. Oboje są bardzo miłymi, ciepłymi ludźmi, którzy moją sympatię zaskarbili sobie krótką historią. Będąc z Iraku i Afganistanie znaleźli dwa psy, błąkające się po pustyni. Od tego czasu zwierzęta te są towarzyszami ich życia, a w niedługim czasie miały odbyć swój pierwszy lot samolotem- ku polskiej ziemi. Konieczne było przerwanie dyskusji, gdyż słońce zaczęło znikać za górami. W trakcie drogi powrotnej, kierowca sfatygowanego mercedesa zaczął żywo gestykulować i wykrzykiwać słowa „teleferik”, „harisa”. Zupełnie nie wiadomo było, o co mu chodzi. Musiało to być coś bardzo ważnego, gdyż tym wskazywaniem na szczyt potężnej góry i wykrzykiwaniem wymiótł nas z taksówki, a my pod wpływem tej dziwnej sytuacji poszliśmy na poszukiwanie tajemniczego „teleferika”. Jak się okazało, była to kolejka na szczyt góry Harisy, na której znajdowało się narodowe sanktuarium Libanu, zwieńczone olbrzymią statuą Maryi. Sanktuarium to jest dla Libańczyków tak samo ważne, jak dla Polaków Jasna Góra. W 1997 roku był tu Papież Jan Paweł II, który dodawał skrzydeł młodzieży libańskiej. Jakieś młode osoby wracające z owego miejsca kultu plunęły w naszym kierunku ze zjeżdżającego w dół wagonika. Wszystko wyglądało tu, jak w Europie- modnie wyglądający ludzie w bardzo dobrych autach. Gdyby nie obstawa tutejszego wojska, miejsce sielankowe. Rzut oka na panoramę Jounieh i czas jechać ku Byblos- cóż za szalony dzień...
Uśmiechnięta twarz kierowcy, który przemierzał kolejne kilometry z iście ułańską fantazją oraz jednoznaczny gest obwieściły, że to koniec naszej jazdy. Miało być Byblos, a jest „Jbeil”... Tak, czy inaczej- gdzieś jesteśmy i poradzimy sobie. Jacyś leciwi taksówkarze nie rozumieli kompletnie naszych intencji, ale w końcu jeden ze starych mercedesów wywiózł nas poza rogatki starego miasta. Camping był prowadzony przez komunikatywnego Egipcjanina i jego zupełne przeciwieństwo- miejscowego, znudzonego obsługiwaniem gości szefa tego przybytku. Płacąc za miejsce w maleńkim domku nad samym brzegiem morza doszło do ciekawej sytuacji. Opłata za dwie osoby wynosiła 20 dolarów. Mój kompan podróży Gerard przekonany był, iż 20 dolarów... ale za osobę, co podchwycił znudzony do tego momentu szef. Obserwowałem jego targaną pokusą twarz. Nagły przypływ, mimo wszystko ledwie zauważalnego pobudzenia świadczył o toczonej walce wewnętrznej. „Skoro chce dać 20 dolarów za osobę, to dlaczego nie? ... a może jednak wyprowadzić go z błędu? Ale jeśli tak zrobię, to stracę 20 dolarów... Jednak nie mogę ich stracić, bo nie są moje...” Ostatnia opcja zwyciężyła i 20 dolarów zostało wymienionych na klaustrofobiczny domek. Dzień, mimo, iż dawno zakończony nie byłby pełny bez nocnego zwiedzania najbliższego otoczenia. Padło na lokal przypominający stację benzynową. Trudno opisać jak wyśmienity smak ma libańska pizza. Przygotowany na naszych oczach przysmak w połączeniu z po prostu perfekcyjnym piwem Almaza zniknął w oka mgnieniu. Prowadzący ten sklep panowie podjęli dyskusję. Szybko można było się zorientować, że jesteśmy pośród zdeklarowanych zwolenników Hezbollahu. To był bardzo intensywny dzień, więc czas zaszyć się w domku i oczekiwać, co nazajutrz odsłoni płaszcz nocy.
04.02.2008
Motywacja do szybkiej pobudki była tuż tuż. Z domku rozpościerał się kojący oczy widok na Morze Śródziemne. Przyjemności kąpieli nie sposób opisać, a słońce tego dnia przypiekało mocno. W swoim tempie podążamy ku centrum fenickiego miasta Byblos. Po drodze mnóstwo warsztatów samochodowych, zaśmieconych oponami dolinek i zagłębień, drzewa pomarańczowe, bananowce, dojrzewające cytryny. Centrum miasta przypomina wspaniale utrzymaną starówkę jakiegoś europejskiego miasta. Nad nią dominują ruiny zamku Krzyżowców z XII wieku z których rozpościera się widok na wzgórze świątyni Baalat Gubal z ok. 2800 r.p.n.e, gdzie kwitł kult boga słońca Baala. Byblos to miejsce zamieszkiwane na stałe od czasów neolitycznych, czyli około 9000 lat przed Chrystusem. To tu wynaleziono alfabet fenicki, który dał początek wszystkim alfabetom w Europie, w Indiach, również alfabetowi arabskiemu.
Słońce wygrało w naszymi zapędami poznawczymi. Mimo, że to zima, trzeba szukać mniej eksponowanego na żar miejsca. W Libanie można zawsze napić się świeżo wyciskanego soku i warto z tego korzystać. Przy filiżankach bardzo mocnej kawy zaplanowaliśmy kolejny cel- pierwsza lepsza, mała miejscowość w drodze na północ. Plan jednak został zmodyfikowany z równie wielką szybkością, jak go wymyśliliśmy. „Mała miejscowość” ma tu nieco inny wymiar. Z okien pędzącego busa ukazał się widok jakiejś potężnej fabryki i jak zwykle wszędobylskiego blokowiska. Mimo, że kierowca oznajmił koniec podróży dla nas, mówimy aby jechał dalej. Wysiadamy w miejscu, gdzie zaczyna się droga w świat śniegu. Zamiast wyimaginowanej plaży pniemy się w górę zdezelowanym mercedesem, którego kierowcą jest bardzo sympatyczny, straszy Ormianin. Za oknem widać potężne rezydencje i pojawia się pierwszy śnieg. Odczuwamy przenikliwe zimno.
Jesteśmy w kurorcie narciarskim w Bcharre. Stąd już całkiem blisko do libańskich cedrów oraz na najwyższy szczyt Qornet as Sawda. Właścicielem potężnego hotelu Palace jest Wenezuelczyk Eduardo. Ten około 70 letni jegomość wzbudza nieskrywaną sympatię. Chce mówić tylko po hiszpańsku, więc przystajemy na obustronną możliwość odświeżenia tego pięknego języka. Otrzymujemy apartament, który robi wrażenie... również z powodu panującej w nim temperatury. Otacza nas 5 stopni Celsjusza. Rozpaczliwym rozwiązaniem staje się nagrzanie w pokoju ... parą wodną spod prysznica. Coś za coś- cieplej ale wilgotno. Na pocieszenie pozostaje chłodzone piwo oraz szalona kreskówka o babci z dziadkiem, którzy mieszkali na pustkowiu ze swym kotem. Kot sprowadzał na nich tak nieoczekiwane zdarzenia, że moja fantazja i pamięć nie jest w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek. W środku nocy nastąpiła gwałtowna pobudka- pomyślałem, że to może nawoływanie z meczetu lub jakiś alarm. Okazało się, że niechcący zaprogramowaliśmy telewizor, aby się włączył.
05.02.2008
Wczesna pobudka i jak najszybsze opuszczenie lodowatego pokoju. Trzeba dojechać do bazy narciarskiej, skąd zamierzamy iść ku najwyższemu szczytowi Libanu. Taksówkarze nieugięcie targowali sumę i w końcu za 10 dolarów ruszyliśmy po spiralnej drodze, mijając marne stanowisko cedrów libańskich. Miała to być super atrakcja, ale czasem lepiej nie zjeść kremówki w Wadowicach lub nie zachwycić się cedrami... O 9.25 wystrzeliliśmy w górę wzdłuż wyciągu narciarskiego. Amatorzy białego szaleństwa czynili znaki krzyża, widząc nasze zapędy. Po dwóch godzinach udało się osiągnąć przełęcz i zarazem najwyższy punkt, gdzie dojeżdża wyciąg (2800 m.n.p.m.) . Nie było łatwo, ale największe trudności miały pojawić się w kolejnych etapach brnięcia ku niewiadomemu. Szlak wyznaczają ślady skuterów śnieżnych. Na jednym z nich pruł francusko- libański patrol. Żołnierze odradzili tą eskapadę z uwagi na dużą warstwę puchu i brak rakiet śnieżnych. Mimo to, oceniając sytuację, stawiamy kolejne, coraz cięższe kroki. Wokół biel, błękit i słońce podstępnie palące skórę. Nogi grzęzną w topiącej się pokrywie. Każde zejście z toru powoduje zapadnięcie się po pas, a stopy nadal nie czują twardego gruntu. Cztery godziny śnieżnej orki, a punktu mogącego być szczytem Qornet as Sawda nie widać. Spłycone oddechy i zachodzące słońce nakazują wracać do bazy. Godzina 18.00 wyznaczyła koniec ciężkiego dnia. Rozglądamy się za jakimkolwiek środkiem transportu. Tymczasem widzę niecodzienny i trzeba przyznać makabryczny widok... Na śniegu leży odcięta głowa psa. Na grubej pokrywie śnieżnej siedzi szczenię i wpatruje się w dal. Z innej strony nadchodzi inny, wielki, jasny pies. Węszy i zwraca się w kierunku leżącej głowy. Trudno domyśleć się, co się stało. Pracownicy kurortu bez problemu odwożą nas Ładą Nivą do Bcharre i nie chcą słyszeć o zapłacie. W pokoju hotelowym niezmienne zimno. Ciałem wstrząsają dreszcze, a twarze płoną. Słońce dokonało swego, a najbliższe dni będą cierpieniem dla twarzy i rąk. Edmond zaprasza nas na zaplecze kuchni swej portierni (jest on i właścicielem i portierem). Okazuje się, że nasz dobroczyńca jest wielokrotnym mistrzem Libanu w zjeździe na nartach. Uwielbia też naszego Adama Małysza i nie jest dla niego tak surowy, jak jego rodacy. Zupka chińska ma wspaniały smak. Zwykła herbata nabiera mocy w ekstremalnych warunkach. Wczoraj kąpiel w transparentnych wodach Morza Śródziemnego, a dziś niemal antarktyczne zmagania. Co za kraj... Czas spać. Dobranoc.
6.02. 2008
Nadszedł czas rozstania się z wysokogórską przygodą. Bcharre okazało się być spokojną przystanią. Po serdecznym pożegnaniu z Edmondo idziemy po raz kolejny na miejscową pizzę. Można śmiało powiedzieć, że właściciel wkłada całe serce w proces przygotowania tego smakołyku. Dzięki temu, że istnieją producenci bardzo niedobrej pizzy, można z pełną mocą poczuć smak tutejszego specjału. Nasycenie organizmu pozwala przetrwać cały dzień. W blasku dnia mijamy zapierające oddech widoki. Dolina Qadisha jest kombinacją natury i dzieła rąk ludzkich. Niegdyś udzielała ona schronienia uciekającym przed prześladowaniami religijnymi. Bus pędzi ku Tripoli- metropolii zamieszkiwanej przez około 237 tysięcy mieszkańców. Przez miasto to przetoczyły się władze m.in. Rzymian, Arabów, Krzyżowców. Miejsce to było zdobywane, niszczone, okupowane, kontrolowane, by dziś toczyło się w nim w miarę normalne życie. Znów przytłaczający gwar ulicy. Trąbiące auta, tłumy ludzi i chyba pierwsze symptomy zainteresowania naszymi osobami. Dotychczas czuliśmy się, jak tutejsi mieszkańcy. Teraz daje się odczuć coraz częstsze spojrzenia. Na lepszy rozruch kupujemy wyśmienity sok i przedzieramy się z plecakami przed siebie. Dokleja się do nas młody chłopak, który usiłuje być przewodnikiem, jednak chyba zawstydziła go własna nieudolność i przy najbliższej okazji rozpłynął się w powietrzu. Przez zatłoczone miasto przepływa rzeka, która tu osiąga apogeum zanieczyszczenia wszystkim, co można sobie wyobrazić. Tym bardziej szokuje widok chłopca z białym workiem, szukającego pośród pływającego zsypu czegoś zdatnego do dalszego użycia. Na jednym ze stoisk targowych lśni w słońcu portret Saddama Husajna. Jakiś mężczyzna pyta: „czego tu chcecie”? Tutejszy suk, czyli targ oferuje chińską tandetę. To kolejny znak naszych czasów. Coraz trudniej o wyrażenie własnej tożsamości. Nie warto już produkować i sprzedawać własnych wyrobów. Liczy się ilość sprzedanych rzeczy, a to zapewniają jedynie sprowadzone z Chin masowe produkcje. Jedyną oazą spokoju okazała się tutejsza cytadela z XII wieku. Żadnego turysty i mnóstwo wiejących chłodem zakamarków. Chcemy więcej i więcej, więc po nie małych trudnościach znajdujemy bus, który wiezie nas... w przeciwnym kierunku. Zaplanowaliśmy dojazd z Tripoli do Baalbeck przez pasmo gór Liban, jednak o tej porze roku to po prostu niemożliwe. Nikt pośród stłoczonych ludzi nie mówił po angielsku. Wyjątkiem była kobieta w czarnej chuście. Początkowo powiedziała, że nie mówi po angielsku, jednak wraz ze wzrostem napięcia (byliśmy coraz bardziej podenerwowani, że znów wracamy do Bejrutu) zaczęła mówić coraz lepiej, coraz więcej i coraz głośniej. W końcu przyjęliśmy jej wersję. Trzeba wrócić do stolicy i znaleźć transport do Doliny Beqaa. Determinacja, by uciec od ulicznego zgiełku bejruckich przedmieść spowodowała, że bardzo szybko znaleźliśmy transport i w takim samym tempie pomknęliśmy do Zahle, gdzie nastąpiła przesiadka do vana marki Hunday, pędzącego na granicy ryzyka do Baalbeck. Żyjemy... tak trzeba podsumować podróż z krewkim szoferem. Pośród nocy znajdujemy hotel Showman. Dobytek ten prowadzą panowie. Jest ich wielu, a gości tylko dwóch... Ciekawym wynalazkiem za dodatkowa dopłatą kilku dolarów okazuje się piec na ropę, który stoi na środku pokoju. Ta zmyślna konstrukcja natychmiast rozgrzewa lodowate wnętrze lokalu. Przed zaśnięciem ruszamy na nocny obchód Ballbecku. Na głównej ulicy panuje nieopisany fetor. Trudno opisać tą straszliwą mieszankę zapachową, ale taki jest urok tego typu miejsc. Po powrocie do hotelu chcę sprawdzić, czy rzeczywiście z balkonu widać resztki starożytnej metropolii. Wchodzę na balkon i widzę przecinające czerń nocy światła. Podłużne kształty lecą od lewej do prawej strony, lekko rozświetlając pobliskie ruiny. Po nich rozpoczyna się kanonada dźwięków. Następują po sobie w regularnych odstępach. Dziwnemu terkotowi towarzyszy wzmagający się zgiełk ludzkich głosów. W powietrzu czuć coś dziwnego. Orientuję się, że są to strzały z broni maszynowej. Serce bije szybciej, ale zmęczenie bierze górę i zapadamy w głęboki sen.
07.02.2008
W nocy coś dziwnego działo się z moją twarzą. Zaczęły się pojawiać krople, które kapały na poduszkę. To nie był pot, lecz osocze, które powolnie przedzierało się przez spaloną skórę. Ciągłe budzenie się i walka z konsekwencjami zbytniego zaufania słońcu. Na osłodę po nieprzespanej nocy pozostała zabawka dla dużych dzieci, czyli piec na ropę. Odkręcanie kurka powoduje spływanie kropel paliwa. Imponująca sprawność działania. Spaliny odprowadzane są biegnącą przez środek pokoju, mało gustowną rurą. Okręca ją kabel zwisającej smętnie z sufitu żarówki. Hotele tego typu mają swój charakter. Zawsze coś w nich zaskakuje, nic nie jest sztampowe, równe, trzymające fason. Łazienka nie posiadała odpływu, więc obsługa musiała zbierać wszystką wodę, użytą podczas ablucji. Można się czuć swojsko w tego typu przybytkach, ale nie każdego takie miejsce usatysfakcjonuje.
Baalbeck to mały punkt na naszej planecie, jednak jego historia nie należy do banalnych. Żył tu Abraham, a prawdopodobnie w bliskim sąsiedztwie Baalbecku dokonany został bratobójczy akt - Kain zabił Abla. Kilka minut drogi dzieli naszą chwilową rezydencję z miejscem, określanym jako najbardziej czarujący kwiat rzymskiego antyku. Mowa o starożytnych ruinach Heliopolis, gdzie kwitł kult fenickiego boga Baala, a w późniejszym czasie cześć oddawano Venus, Jupiterowi i innym bogom. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Baalbek ) Mimo, że Rzymianie zaczęli wznosić ten kompleks około 66 roku przed Chrystusem, jego stan jest dziś imponujący. Efektu dopełnia położenie gigantycznych ruin, pośród otaczających je białych od śniegu wzgórz. Założeniem twórców, a raczej tych, którzy przymuszali twórców do wykonania tej, wydawać by się mogło, przekraczającej siły ludzkie budowli, było wywarcie na każdym wrażenia – wrażenia, które miało sprawić, że człowiek czuje się marnym pyłkiem.
Z pobliskiego meczteu dobiega do uszu nawoływanie na modły. Nie sposób opisać wrażenia, jakie w takim momencie towarzyszy człowiekowi z innej kultury. Odbijający się od ruin dźwięk głosu muezina pojawia się i rozpływa w powietrzu. Opuszczenie Heliopolis to wejście w komercyjny świat, daleki od wzniosłości. Każdy chce coś sprzedać. Ulotność chwili, w której ludzie ci mogą coś zyskać, lub dalej stać bez zarobku w ostro operującym słońcu powoduje, że idą na całość. Łapią każdego przybysza za rękaw i krzyczą łamaną angielszczyzną. Ich oczy są rozbiegane, nerwowo oszacowujące potencjalnego nabywcę. Wzrok nie jest przenikliwy- sprawia wrażenie błądzącego w pustce. Gdy uda się pozyskać niezdecydowanego klienta, oczy ścigają następnego mimo, że ten już „pojmany” nie został jeszcze obsłużony. Pot na czole świadczy o rzeczywistych emocjach. Jak można przejść wobec tylu wspaniałych towarów- zdają się myśleć kupcy? Są tu przecież jaskrawożółte flagi, uwielbianego w Dolinie Beqaa Hezbollahu, koszulki z nadrukiem logo partii Boga, znajdą się i zapalniczki z wizerunkiem Hassana Nasrallaha- lidera partii, mnóstwo wspaniałych rzeczy. Hipnotyczny widok. Na moim ramieniu pojawiła się żylasta, silna dłoń. Około 80 letni starzec obrał mnie za cel. Zręczność tutejszych sprzedawców zaskakuje. Nie wiadomo kiedy, a jest się już ubranym w strój arabski z nakryciem głowy a’ la Jasyr Arafat. „Bierz, bierz to !!!”, krzyczał, potrząsając mną i towarem. „Tu są oryginalne monety z czasów fenickich. Weź dwie, a trzecia gratis”. Swoisty spektakl warty przeżycia. Zdrowy rozsądek nakazuje iść dalej, jednak pojawiają się następni „numizmatycy” oferujące zręcznie podrobione monety. Przy każdej okazji staram się poznawać punkt widzenia moich kompanów do dyskusji. Z racji tego, że w tym miejscu włada niepodzielnie Hezbollah, pytam właśnie o to. Rozmówcy nie mają najmniejszych wątpliwości, że obrana przez nich optyka widzenia jest słuszna. Używają konkretnych argumentów, aby rozwiać moje wątpliwości. W każdym konflikcie istnieją racje. Ma je zarówno jedna, jak i druga ze skonfliktowanych stron. W małym barze można nieco odetchnąć od emocji kłębiących się na każdym kroku. Za szybą sklepu stoi mały chłopiec, łapczywie śledzący zjadaną bułkę. Pokazuje swe rozszarpane przez pocisk ucho. Nie sposób jeść spokojnie dalej. Dostaje bułkę, ale chce pieniędzy. Kierujemy kroki w stronę hotelu. Z zaciekawieniem, ale i z życzliwym uśmiechem przyglądają się nam ludzie. W oczekiwaniu na odjazd busa pijemy niezwykle mocną kawę i patrzymy na kobiety w czerni u stóp Heliopolis Znów trzeba wrócić do Beirutu. Tym sposobem byłem w stolicy Libanu więcej razy, niż we własnej stolicy. Dzień chyli się ku końcowi. Ulica wciąż kipi życiem. Żołnierze nieustannie kontrolują, za szybą znikają meczety, dziewczynka, która ucieka przed aparatem, palmy, drzewa oliwne, gęste zabudowania. Jesteśmy w Sur- stąd już nieco ponad 20 kilometrów do granicy z Izraelem. Ta bliska odległość być może pozwoli lepiej wczuć się w tutejszą atmosferę. Sur, to dawny Tyr. Właśnie w Tyr, mieście wielokrotnie wspomnianym w Biblii, skupiał się handel morski całego świata. http://pl.wikipedia.org/wiki/Tyr_(miasto)
Hotel Al.-Fanar, czyli latarnia morska, ulokowany jest tuż przy porcie. Mimo zmęczenia dokonujemy nocnego obchodu miasta. Życie po zmroku nie zamiera. Wręcz przeciwnie. Każdy chce się spotkać ze znajomymi, porozmawiać, pośmiać się. Niepowodzeniem zakończyła się próba zjedzenia kilku małych rybek. Właściciel wyjął je z lodówki i zażądał ceny, jakiej nie powstydzili by się restauratorzy najdroższych smażalni nad Morzem Bałtyckim. Bez problemu można nabyć alkohol, w wyborze który może zaskoczyć nawet wytrawnego smakosza. Orzeźwienie przynosi wypicie dużej szklanki soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy. Jest to przy okazji pretekst do zapytania o duże zdjęcie za sprzedawcą. Z początku można pomyśleć, że jest on zagorzałym fanem filmowego Rambo. Starszy pan wyjaśnia, że to jego przyjaciel, który zginął w walce z żołnierzami izraelskimi. Naprzeciw koszar wojsk Narodów Zjednoczonych egzystuje w najlepsze luksusowa cukiernia. Zmysły są tu atakowane w bardzo przyjemny sposób przez gamy kolorów, zapachów, kształtów. Pistacje zatapiane w lukrze, posypane płatkami róży, ociekające tłuszczem i lukrem słodkości, finezyjne pudełeczka nie pozwalają dłużej czekać na decyzję o ich zakupie.
08.02.2008
Śniadanie wliczone w cenę hotelu jest pretekstem do poczynienia interesujących obserwacji. Właściciel zatrudnia młodą dziewczynę z Etiopii. „Zanim cokolwiek zrobisz, zanim wykonasz jakikolwiek krok, masz pytać mnie o wszystko. Rozumiesz?!” Dziewczyna o bardzo smukłej sylwetce z pokorą przyjmowała nie znoszące żadnego grymasu sprzeciwu słowa swego pana. Syk dźwięku poleceń i miażdżące spojrzenie mówiły wszystko. Żona restauratora ze znudzeniem nakazała wziąć na ręce swe (skądinąd już nie małe) dziecko i iść z nim po stromych schodach na górę. Trzeba być optymistą, aby sądzić, że ta biedna dziewczyna kiedyś zawita do swej wioski, skąd wyemigrowała za chlebem.
Tutejszy targ poleca chińską tandetę, więc jako alternatywę można było potraktować zachęcający uśmiech jednego ze sprzedawców. Pozwolił on wejść na zaplecze budynku, gdzie selekcjonował znalezione przedmioty. Miasto to wielokrotnie ucierpiało wskutek działań wojennych. Wizyta na pobliskim cmentarzu przypomina, gdzie jesteśmy. Jeden z mężczyzn chcących sprzedać monety pyta, czy jesteśmy dziennikarzami. Groby bojowników Hezbollahu przykuwają na dłużej uwagę. Z pobliskiej kaplicy dochodzą monotonne dźwięki towarzyszące pogrzebowi. Samochody zaparkowane obok mogą świadczyć, że była to ważna osobistość. Błękit morza stanowi tło dla szczątków starożytnej kolumnady. Plątanina kabli wiszących nad ruchliwą ulicą i nieodłączny gwar nakazują szukać bardziej spokojnego miejsca. Oddalona o 14 kilometrów na południowy wschód od Sur Qana sprawia wrażenie sielankowej miejscowości. Wiedzieć należy, że to właśnie tu doszło do dwóch wstrząsających aktów agresji wojskowej. Rok 1996 i 2006 pozostaną na zawsze w świadomości obywateli Libanu, ale i zwykłych ludzi na całym świecie. W wyniku uderzeń artyleryjskich ze strony Izraela, śmierć poniosło tu ponad 150 niewinnych osób, w tym wiele dzieci. Internet jest pełen raportów i poruszających każdy nerw zdjęć. Dlaczego... To tu również nastąpił cud przemiany przez Jezusa wody w wino, ale badacze tematu nie mają pewności co do tego faktu. Po wizycie Jezusa pozostała niczym nie wyróżniająca się jaskinia, w której podobno nocował. Miejscowi ludzie mówią, że gdy Izrael okupował te tereny, żołnierze skuli wnętrze jaskini i wywieźli je za południową granicę. Każdy chciałby poszczycić się faktem, że w zamierzchłych czasach chodził tu sam Jezus...
09.02.2008
Pięciogodzinne rozmowy z żołnierzami z polskiego kontyngentu UNIFIL sprawiły, że w 9- godzinne czekanie na samolot minęło z szybkością strzały. Wymiana zdań odbywała się z taką łatwością, jakbyśmy byli dobrymi przyjaciółmi od lat. Miejsce naszej krótkiej wizyty zostało ukazany w nieco innym świetle. Wzgórza Libanu pokryte niezliczoną ilością mieniących się świateł pozostały za oknem oraz w pamięci. Głowy opadły niczym po dotknięciu czarodziejskiej różdżki, a po ich podniesieniu ukazał się Budapeszt. Jakaś kobieta poprosiła o popilnowanie śpiącego dziecka i dobytku. Wszyscy pasażerowie czekali w autobusie, tymczasem mama nie zgłosiła się po dziecko. Poprosiłem jedną z pań robiących odprawę, by zajęła się malcem. Warszawa była spowita gęstym dywanem chmur. Samolot przez 90 minut wykonywał lot zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wśród pasażerów dało się wyczuć coraz większe napięcie. Pozostało tylko wrócić do Budapesztu. W hali odpraw nadal czekała mama z dzieckiem, które pilnowaliśmy przed odlotem. Zazwyczaj już nigdy w życiu nie spotykamy ludzi z terminali lotniczych... Udało się poprosić o lot do Krakowa. Tatry wyglądały z góry, niczym Arktyka, a nad Krakowem jak można było przewidzieć, wisiała gęsta zasłona mgły. Pilot mimo wszystko zanurkował w nią i tym sposobem zostaliśmy otoczeni brakiem słońca i chłodem (również tym, płynącym od ludzi).
Kończę pisać tą relację 10 maja 2008 roku. Zgodnie z tym, co prognozowali nasi żołnierze, Bejrut znów płonie...
Ps. Przepraszam za ewentualne błędy w tekście. Polski język nie należy do łatwych.
Przykładowe ceny, na jakie napotkaliśmy:
1 zł = 690 funtów Libańskich (LBP)
1000 LBP = 1.45 zł
1$ = 1500 LBP
-Taxi z Bcharre do kurortu narciarskiego pod Qornet as Sawda: 10 $
-Bilet na bus Baalbeck- Beirut: 5tys LBP
-Pokój 2-osobowy w Beirucie: 35 $
-Znakomita kawa latte: 2500 LBP
-Duża bułka z rybą i warzywami: 4000-5.500 LBP
-Kartka pocztowa 500 LBP
-Znaczek na kartkę 1000 LBP
-Nocleg w domku bez wygód: 20 $ za dwie osoby
-Nocleg w dobrym hotelu w Bcharre: 40 $ za dwie osoby
-Wejście do kompleksu ruin Heliopolis: 12000 LBP
-Drewniane pudełko inkrustowane z herbem Libanu: 5$ wzwyż...
Pomoc w organizacji wszystkich aspektów wyjazdu można uzyskać pisząc po polsku do Libanu na adres: hannawehbe@hotmail.com
Ten mały, targany konfliktami kraj ma do zaoferowania niezmiernie dużo atrakcji- od przyrody, poprzez architektoniczne wspaniałości z czasów rzymskich do bardzo przyjaznych ludzi. Warto pomyśleć i zaryzykować
Dodane komentarze
Smok-1 2011-10-27 15:02:56
Z rzeczy praktycznych bardzo fajnie jeździ się samochodem z wypożyczalni (cena 24 usd dziennie), drogi bardzo dobre, a np. na dojazd do Doliny Qadiszy to chyba najlepszy transportmuchacha1 2008-09-03 15:02:50
za pare dni wybieram sie do Syrii,Jordanii i jak da rade to do Libanu.Z rzeczy praktycznych jak sie podrozuje wlasnym samochodem po Libanie?Jak masz czas to napisz cos wiecej.tommy#1 2008-05-23 02:19:58
piekny artykul, piekne zdjecia :) Nie wybieram sie tam w przewidywalnej przyszlosci, dzieki tekstowi i zdjeciom mam wieksze pojecie o Libanie.pozdrawiam
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.