Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Saliny, rekiny i fatamorgana > REPUBLIKA ZIELONEGO PRZYLĄDKA


Santa Maria nie jest dużym miastem. To raczej miasteczko z liczbą mieszkańców w granicach siedmiu tysięcy. Już na pierwszy rzut oka widać, że nastawione jest na turystów. Świadczy o tym zarówno duża ilość hoteli, jak i sklepów z pamiątkami oraz obnośnych sprzedawców. Ci ostatni pochodzą zwykle z Senegalu i są bardzo operatywni. Najpierw miło zagadują delikwenta, pytają o samopoczucie i kraj pochodzenia, a potem oferują pokazanie bazaru lub innego atrakcyjnego miejsca. Przy okazji wręczają w dowód przyjaźni bransoletkę lub inny drobiazg. Jeżeli się już z nimi pójdzie na wspomniany bazar czy do jakiegoś domu, to trudno potem czegoś nie kupić.
W kilku miejscach zauważyłem murale, na których przedstawiona była Cesaria Evora. Ta światowej sławy piosenkarka, znana między innymi z tego, że występowała boso, pochodzi co prawda z Republiki Zielonego Przylądka, ale urodziła się nie na Sal, lecz na Sao Vicente w mieście Mindelo. Oczywiście w niczym to nie przeszkadza mieszkańcom pozostałych wysp, żeby być dumnymi z rodaczki. Idąc przez Santa Maria trudno nie natknąć się na niewielki kościół katolicki, znany jako Kościół Nazarejczyka. Jest to dość skromna świątynia z minimalistycznym wystrojem. Kiedy zaglądamy tam przed południem, we wnętrzu spotykamy tylko sprzątaczkę.
Wyspy Zielonego Przylądka nazywane są często ostatnim rajem na Atlantyku bądź też zaginionymi ogrodami Atlantydy. Hasłem przewodnim tego kraju jest zaś slogan „No stress”. Widać to głównie w sklepach z konfekcją, gdzie aż roi się od koszulek z nadrukiem „Cabo Verde no stress”. Co sprawia, że jest to takie rajskie miejsce? Przede wszystkim warunki pogodowe. Notuje się tu 350 pogodnych dni w roku. Nie występują tutaj choroby tropikalne, stąd też nie ma konieczności szczepień. Dodać do tego można przyjaznych mieszkańców, niezłą kuchnię i świetne warunki do uprawiania sportów wodnych.
Pierwszy dzień na Cabo Verde był spacerowo plażowy. Pogoda umiarkowana, czyli lekkie zachmurzenie i wiatr sięgający 30 km/h. Temperatura w granicach 26 stopni C. Wystarczająca by szybko przyrumienić niezabezpieczone kremem z filtrem części ciała. Akurat dzisiaj spotkało to moje łydki, które teraz pieką niemiłosiernie.
Podobno w Santa Maria są jedne z najpiękniejszych zachodów słońca. Niestety, póki co nie miałem okazji przekonać się o tym osobiście, bo złośliwe chmury zasłaniały słoneczną tarczę już na kwadrans przed jej zetknięciem się z wodami Atlantyku.
Sal nie jest ani najładniejszą, ani największą wyspą Republiki Zielonego Przylądka. Jednak to ona jest najbardziej eksplorowana pod względem turystycznym. Praktycznie rzecz biorąc, można ją objechać w jeden dzień. Sal ma bowiem 30 kilometrów długości i dwanaście kilometrów w najszerszym miejscu. Mieliśmy okazję poznać najciekawsze zakątki tej wyspy. Oczywiście nie na piechotę, lecz w ramach zorganizowanej wycieczki pod nazwą „Sal na maxa”. Z Santa Maria wyruszyliśmy dwoma busami o 8.30. Towarzyszył nam miejscowy przewodnik.
Zwiedzanie zaczęliśmy od niewielkiej rybackiej wioski Palmeira (jednej z sześciu miejscowości na wyspie). Oprócz niewielkiego portu i takiegoż kościółka niewiele jest tu do oglądania. Może poza wyjątkiem murali, których większość powstała podczas pandemii. Jeden z nich jest szczególnie praktyczny i przydatny dla turystów, gdyż zawiera kontury dziesięciu największych wysp (z czego dziewięć jest zamieszkanych) wchodzących w skład Cabo Verde. Sal, chociaż jest najstarsza, to została zamieszkana na końcu. Trudno się temu dziwić, bo warunki do życia nie są tu zbyt sprzyjające. Przede wszystkim ze względu na brak wody. Nie ma tu jezior ani rzek, a deszcz pada niezmiernie rzadko. Stąd trudno tu o uprawę ziemi czy hodowlę zwierząt. Pozostaje więc rybołówstwo, w mniejszym stopniu produkcja soli, a od niedawna szybko rozwijający się sektor turystyczny. Według szacunków wyspę zamieszkuje około 35 tysięcy mieszkańców, a tygodniowo przybywa tu dziewięć tysięcy turystów. Na ulicach wszystkich miejscowości na Sal spotkać można wiele bezdomnych psów. Nie są agresywne, a wyglądają dość apatycznie.
Z Palmeiry pojechaliśmy na północnozachodnie wybrzeże Sal, ale nie to z piaszczystą plażą, lecz to z poszarpanymi skałami bazaltowymi. Miejsce to nazywa się Buracona, a znane jest jako Blue Eye, czyli błękitne oko. Wskutek padających pod odpowiednim kątem promieni słonecznych, w określonych godzinach dnia można zobaczyć na dnie niewielkiej sadzawki owalny niebieski lub turkusowy kształt otoczony ciemną wodą. Wchodzi się tutaj gęsiego po specjalnym drewnianym pomoście, a obsługa pilnuje, aby przy robieniu zdjęć ktoś nie wychylił się zanadto i nie wpadł do najeżonej czarnym skałami jaskini. Za wstęp do tej niewątpliwie ciekawej atrakcji turystycznej płaci się 3 euro.
Po drodze do Espargos, stolicy Sal, jadąc kompletnymi bezdrożami, zatrzymaliśmy się na pustyni Terra Boa, żeby obejrzeć fatamorganę. Zjawisko to jest dość częste na terenach pustynnych, ale nieodmiennie wzbudza duże zainteresowanie turystów. Lubimy miraże…
Z Espargos zapamiętam zapewne tylko fistaszki po dwa euro za półlitrowy kubek, sprzedawane z mobilnego straganu, czyli zwykłej taczki. Podczas krótkiego spaceru zwróciłem jeszcze uwagę na dużą ilość dzieci w wieku szkolnym. Wszystkie schludnie ubrane w jednakowe uniformy. Przewodnik uprzedził nas, żeby nie robić im zdjęć, gdyż na Cabo Verde jest to prawnie zakazane ze względu na potencjalne ryzyko wykorzystywania zdjęć do celów pedofilskich. Poza tym w tym dwudziestotysięcznym mieście nie ma zbyt wiele do oglądania. Może za wyjątkiem samych mieszkańców. Kabowerdeńczycy wyróżniają się bowiem niepospolitą urodą. W większości są to Mulaci, potomkowie portugalskich kolonizatorów i niewolników z głębi Afryki.
Obiad zjedliśmy na obrzeżach miasta w usytuowanej na skraju pustyni restauracji Alto Solarino. Cały lokal to właściwie wiata z drewnianym dachem i ścianami z siatki przypominającej moskitierę. Dzięki temu w środku jest przewiewnie i panuje przyjemny chłód, bez konieczności używania klimatyzacji. Lokalne dania są dostępne w formie bufetu, a kelnerzy serwują tylko napoje, w tym wino i piwo, wliczone w cenę posiłku.
Po obiedzie przenosimy się na wschodnią część wyspy, a konkretnie do Pedra de Lume. Tu, w kraterze starego wulkanu, mieści się ogromna salina. Woda przedostaje się tutaj z Atlantyku, a następnie paruje, w wyniku czego pozyskuje się sól, która następnie jest przetwarzana w pobliskim zakładzie. Poza tym znajduje się tu niewielkie jeziorko, udostępnione dla turystów. Aby do niego dojść, trzeba przejść przez tunel wydrążony w zboczu krateru. Za możliwość poleżenia na silnie zasolonej wodzie płaci się pięć euro. Nie jest to co prawda Morze Martwe, ale myślę, że i tak warto skorzystać ze zdrowotnych walorów takiej kąpieli solankowej.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Murdeira, Miejsce to znane jest z tego, że żółwie Karetta składają na tutejszej plaży swoje jaja. Nie dane nam było jednak zobaczyć tego niewątpliwie ciekawego zjawiska, gdyż przybyliśmy tu o miesiąc za wcześnie. Za to mieliśmy okazję skosztować miejscowych wyrobów alkoholowych, czyli grogu i ponczu. No i oczywiście dokonać zakupu tych trunków, o ile komuś przypadły do gustu. Osobiście zaopatrzyłem się tylko w trzy miniaturki do mojej kolekcji alkoholi świata.
Wieczorem znowu poszedłem na zachód wyspy, ale i tym razem zasnuty chmurami horyzont nie pozwolił mi cieszyć się w pełni widokiem zachodzącego słońca.
W kolejnym dniu wybrałem się do ogrodu botanicznego, którego oficjalna nazwa brzmi Pachamama Eco Park - Viveiro Botanical Garden. Ogród położony jest około trzech kilometrów od Santa Maria, więc spacerkiem idzie się tam mniej więcej pół godziny. Wstęp kosztuje 5 euro. Warto tu wspomnieć o ciekawej procedurze nabywania biletu. Otóż przy wejściu pracownik wypisuje na kartoniku datę, ilość osób i cenę, po czym trzeba iść do oddalonej o kilkadziesiąt metrów kasy. Tam po zapłaceniu kasjerka podpisuje się na odwrocie biletu, który potem przy wyjściu trzeba zwrócić temu pierwszemu pracownikowi. Sam ogród nie jest duży, ale w kraju gdzie bez ingerencji człowieka rosną tylko pustynne akacje i jakieś drobne porosty, jest to duża atrakcja. Może nawet nie tyle dla turystów, co dla miejscowych dzieci. Tylko podczas mojej tam bytności zauważyłem aż trzy grupy przedszkolaków. W ogrodzie jest sporo rozmaitych kwiatów, palm kokosowych i kaktusów. Ponadto można pooglądać papugi, pawie, kury i inne ptactwo. Ze zwierząt natomiast można wymienić osiołki, koziołki i kucyki. Jest tu też przynajmniej jedna małpa oraz kilka żółwi.
Gdy spojrzymy na mapę wyspy Sal bez trudu zauważymy, że Santa Maria leży w jej południowej części, tuż nad zatoką. Rozciągają się tutaj szerokie, białe i czyste plaże. Stąd też miejsce to jest niemal idealne do wypoczynku. Niemal, gdyż nieco brakuje atrakcyjnych miejsc do zwiedzania. Trudno tu też o naturalną zieleń. Jeżeli jednak ktoś nie lubi wychylać nosa poza hotelowy resort, to nie powinien mieć powodów do narzekania. Pogoda jest gwarantowana, jedzenie może niezbyt wykwintne, ale powinno każdego zadowolić. Co do rozrywek, to poza hotelowymi animacjami można skorzystać z dyskoteki Pirata lub – dla spragnionych mocniejszych wrażeń - zagrać w kasynie Royal. Do dyspozycji są też quady oraz Bugggy, czyli dwuosobowe samochody z napędem na cztery koła, którymi można przemierzać okoliczne bezdroża. Koszt takiej eskapady to 110 euro za dwie godziny. Ponadto dostępny jest rejs katamaranem, nurkowanie oraz snorkeling. Tak więc każdy ma szansę znaleźć coś dla siebie. W ostateczności pozostaje leżak nad basenem i drinki w formule all inclusive. Sporym plusem jest też brak konieczności wymiany waluty na miejscowe escudos. Praktycznie wszędzie można bowiem płacić w euro. Lot też nie jest jakiś specjalnie długi, gdyż na Sal leci się zaledwie dwie godziny dłużej niż na zatłoczone i nieco już oklepane Wyspy Kanaryjskie. A, jeszcze jedno – ani razu nie słyszałem tutaj języka rosyjskiego.
Zazwyczaj spożywaliśmy posiłki w restauracji z bufetem. Mieliśmy też jednak możliwość skorzystania z trzech voucherów, w ramach których mogliśmy popróbować regionalnych dań a’la carte. Wykorzystaliśmy tylko jeden. Ten do plażowego baru Morna. Serwowano zupę marchewkową, grillowaną rybę i takież mięso wieprzowe oraz kurczaka. Był też oczywiście deser, a kelnerzy cały czas dbali o to, aby kieliszki z winem były ciągle napełnione.
Na kolejną wycieczkę pojechaliśmy do Zatoki Rekinów, by pooglądać z bliska małe rekiniątka z gatunku żarłaczy żółtych. Po kamienistym dnie weszliśmy do oceanu i naszykowaliśmy kamery, aparaty czy co tam kto miał. I czekaliśmy. Jednak małym rekinkom wcale nie spieszyło się do spotkania z nami. Pojawiły się dopiero wtedy, gdy miejscowi przewodnicy zanęcili je odpowiednim pokarmem. Małe żarłacze miały po około osiemdziesiąt centymetrów długości. Tu warto dodać, że dorosłe osobniki osiągają długość nawet trzech metrów. Mimo to nie są niebezpieczne dla ludzi. Jedyne znane przypadki ataków żarłaczy żółtych na ludzi miały miejsce na Florydzie i na Karaibach. Na szczęście żaden z nich nie był śmiertelny.
Tego samego dnia jeszcze raz mieliśmy okazję podziwiać krater wulkanu w Pedra de Lume. Tym razem kalderę oglądaliśmy z jednego z jej obrzeży. Przyznać trzeba, że widok jest znacznie lepszy niż z dołu, czyli z poziomu saliny.
Ireneusz Gębski
W kilku miejscach zauważyłem murale, na których przedstawiona była Cesaria Evora. Ta światowej sławy piosenkarka, znana między innymi z tego, że występowała boso, pochodzi co prawda z Republiki Zielonego Przylądka, ale urodziła się nie na Sal, lecz na Sao Vicente w mieście Mindelo. Oczywiście w niczym to nie przeszkadza mieszkańcom pozostałych wysp, żeby być dumnymi z rodaczki. Idąc przez Santa Maria trudno nie natknąć się na niewielki kościół katolicki, znany jako Kościół Nazarejczyka. Jest to dość skromna świątynia z minimalistycznym wystrojem. Kiedy zaglądamy tam przed południem, we wnętrzu spotykamy tylko sprzątaczkę.
Wyspy Zielonego Przylądka nazywane są często ostatnim rajem na Atlantyku bądź też zaginionymi ogrodami Atlantydy. Hasłem przewodnim tego kraju jest zaś slogan „No stress”. Widać to głównie w sklepach z konfekcją, gdzie aż roi się od koszulek z nadrukiem „Cabo Verde no stress”. Co sprawia, że jest to takie rajskie miejsce? Przede wszystkim warunki pogodowe. Notuje się tu 350 pogodnych dni w roku. Nie występują tutaj choroby tropikalne, stąd też nie ma konieczności szczepień. Dodać do tego można przyjaznych mieszkańców, niezłą kuchnię i świetne warunki do uprawiania sportów wodnych.
Pierwszy dzień na Cabo Verde był spacerowo plażowy. Pogoda umiarkowana, czyli lekkie zachmurzenie i wiatr sięgający 30 km/h. Temperatura w granicach 26 stopni C. Wystarczająca by szybko przyrumienić niezabezpieczone kremem z filtrem części ciała. Akurat dzisiaj spotkało to moje łydki, które teraz pieką niemiłosiernie.
Podobno w Santa Maria są jedne z najpiękniejszych zachodów słońca. Niestety, póki co nie miałem okazji przekonać się o tym osobiście, bo złośliwe chmury zasłaniały słoneczną tarczę już na kwadrans przed jej zetknięciem się z wodami Atlantyku.
Sal nie jest ani najładniejszą, ani największą wyspą Republiki Zielonego Przylądka. Jednak to ona jest najbardziej eksplorowana pod względem turystycznym. Praktycznie rzecz biorąc, można ją objechać w jeden dzień. Sal ma bowiem 30 kilometrów długości i dwanaście kilometrów w najszerszym miejscu. Mieliśmy okazję poznać najciekawsze zakątki tej wyspy. Oczywiście nie na piechotę, lecz w ramach zorganizowanej wycieczki pod nazwą „Sal na maxa”. Z Santa Maria wyruszyliśmy dwoma busami o 8.30. Towarzyszył nam miejscowy przewodnik.
Zwiedzanie zaczęliśmy od niewielkiej rybackiej wioski Palmeira (jednej z sześciu miejscowości na wyspie). Oprócz niewielkiego portu i takiegoż kościółka niewiele jest tu do oglądania. Może poza wyjątkiem murali, których większość powstała podczas pandemii. Jeden z nich jest szczególnie praktyczny i przydatny dla turystów, gdyż zawiera kontury dziesięciu największych wysp (z czego dziewięć jest zamieszkanych) wchodzących w skład Cabo Verde. Sal, chociaż jest najstarsza, to została zamieszkana na końcu. Trudno się temu dziwić, bo warunki do życia nie są tu zbyt sprzyjające. Przede wszystkim ze względu na brak wody. Nie ma tu jezior ani rzek, a deszcz pada niezmiernie rzadko. Stąd trudno tu o uprawę ziemi czy hodowlę zwierząt. Pozostaje więc rybołówstwo, w mniejszym stopniu produkcja soli, a od niedawna szybko rozwijający się sektor turystyczny. Według szacunków wyspę zamieszkuje około 35 tysięcy mieszkańców, a tygodniowo przybywa tu dziewięć tysięcy turystów. Na ulicach wszystkich miejscowości na Sal spotkać można wiele bezdomnych psów. Nie są agresywne, a wyglądają dość apatycznie.
Z Palmeiry pojechaliśmy na północnozachodnie wybrzeże Sal, ale nie to z piaszczystą plażą, lecz to z poszarpanymi skałami bazaltowymi. Miejsce to nazywa się Buracona, a znane jest jako Blue Eye, czyli błękitne oko. Wskutek padających pod odpowiednim kątem promieni słonecznych, w określonych godzinach dnia można zobaczyć na dnie niewielkiej sadzawki owalny niebieski lub turkusowy kształt otoczony ciemną wodą. Wchodzi się tutaj gęsiego po specjalnym drewnianym pomoście, a obsługa pilnuje, aby przy robieniu zdjęć ktoś nie wychylił się zanadto i nie wpadł do najeżonej czarnym skałami jaskini. Za wstęp do tej niewątpliwie ciekawej atrakcji turystycznej płaci się 3 euro.
Po drodze do Espargos, stolicy Sal, jadąc kompletnymi bezdrożami, zatrzymaliśmy się na pustyni Terra Boa, żeby obejrzeć fatamorganę. Zjawisko to jest dość częste na terenach pustynnych, ale nieodmiennie wzbudza duże zainteresowanie turystów. Lubimy miraże…
Z Espargos zapamiętam zapewne tylko fistaszki po dwa euro za półlitrowy kubek, sprzedawane z mobilnego straganu, czyli zwykłej taczki. Podczas krótkiego spaceru zwróciłem jeszcze uwagę na dużą ilość dzieci w wieku szkolnym. Wszystkie schludnie ubrane w jednakowe uniformy. Przewodnik uprzedził nas, żeby nie robić im zdjęć, gdyż na Cabo Verde jest to prawnie zakazane ze względu na potencjalne ryzyko wykorzystywania zdjęć do celów pedofilskich. Poza tym w tym dwudziestotysięcznym mieście nie ma zbyt wiele do oglądania. Może za wyjątkiem samych mieszkańców. Kabowerdeńczycy wyróżniają się bowiem niepospolitą urodą. W większości są to Mulaci, potomkowie portugalskich kolonizatorów i niewolników z głębi Afryki.
Obiad zjedliśmy na obrzeżach miasta w usytuowanej na skraju pustyni restauracji Alto Solarino. Cały lokal to właściwie wiata z drewnianym dachem i ścianami z siatki przypominającej moskitierę. Dzięki temu w środku jest przewiewnie i panuje przyjemny chłód, bez konieczności używania klimatyzacji. Lokalne dania są dostępne w formie bufetu, a kelnerzy serwują tylko napoje, w tym wino i piwo, wliczone w cenę posiłku.
Po obiedzie przenosimy się na wschodnią część wyspy, a konkretnie do Pedra de Lume. Tu, w kraterze starego wulkanu, mieści się ogromna salina. Woda przedostaje się tutaj z Atlantyku, a następnie paruje, w wyniku czego pozyskuje się sól, która następnie jest przetwarzana w pobliskim zakładzie. Poza tym znajduje się tu niewielkie jeziorko, udostępnione dla turystów. Aby do niego dojść, trzeba przejść przez tunel wydrążony w zboczu krateru. Za możliwość poleżenia na silnie zasolonej wodzie płaci się pięć euro. Nie jest to co prawda Morze Martwe, ale myślę, że i tak warto skorzystać ze zdrowotnych walorów takiej kąpieli solankowej.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Murdeira, Miejsce to znane jest z tego, że żółwie Karetta składają na tutejszej plaży swoje jaja. Nie dane nam było jednak zobaczyć tego niewątpliwie ciekawego zjawiska, gdyż przybyliśmy tu o miesiąc za wcześnie. Za to mieliśmy okazję skosztować miejscowych wyrobów alkoholowych, czyli grogu i ponczu. No i oczywiście dokonać zakupu tych trunków, o ile komuś przypadły do gustu. Osobiście zaopatrzyłem się tylko w trzy miniaturki do mojej kolekcji alkoholi świata.
Wieczorem znowu poszedłem na zachód wyspy, ale i tym razem zasnuty chmurami horyzont nie pozwolił mi cieszyć się w pełni widokiem zachodzącego słońca.
W kolejnym dniu wybrałem się do ogrodu botanicznego, którego oficjalna nazwa brzmi Pachamama Eco Park - Viveiro Botanical Garden. Ogród położony jest około trzech kilometrów od Santa Maria, więc spacerkiem idzie się tam mniej więcej pół godziny. Wstęp kosztuje 5 euro. Warto tu wspomnieć o ciekawej procedurze nabywania biletu. Otóż przy wejściu pracownik wypisuje na kartoniku datę, ilość osób i cenę, po czym trzeba iść do oddalonej o kilkadziesiąt metrów kasy. Tam po zapłaceniu kasjerka podpisuje się na odwrocie biletu, który potem przy wyjściu trzeba zwrócić temu pierwszemu pracownikowi. Sam ogród nie jest duży, ale w kraju gdzie bez ingerencji człowieka rosną tylko pustynne akacje i jakieś drobne porosty, jest to duża atrakcja. Może nawet nie tyle dla turystów, co dla miejscowych dzieci. Tylko podczas mojej tam bytności zauważyłem aż trzy grupy przedszkolaków. W ogrodzie jest sporo rozmaitych kwiatów, palm kokosowych i kaktusów. Ponadto można pooglądać papugi, pawie, kury i inne ptactwo. Ze zwierząt natomiast można wymienić osiołki, koziołki i kucyki. Jest tu też przynajmniej jedna małpa oraz kilka żółwi.
Gdy spojrzymy na mapę wyspy Sal bez trudu zauważymy, że Santa Maria leży w jej południowej części, tuż nad zatoką. Rozciągają się tutaj szerokie, białe i czyste plaże. Stąd też miejsce to jest niemal idealne do wypoczynku. Niemal, gdyż nieco brakuje atrakcyjnych miejsc do zwiedzania. Trudno tu też o naturalną zieleń. Jeżeli jednak ktoś nie lubi wychylać nosa poza hotelowy resort, to nie powinien mieć powodów do narzekania. Pogoda jest gwarantowana, jedzenie może niezbyt wykwintne, ale powinno każdego zadowolić. Co do rozrywek, to poza hotelowymi animacjami można skorzystać z dyskoteki Pirata lub – dla spragnionych mocniejszych wrażeń - zagrać w kasynie Royal. Do dyspozycji są też quady oraz Bugggy, czyli dwuosobowe samochody z napędem na cztery koła, którymi można przemierzać okoliczne bezdroża. Koszt takiej eskapady to 110 euro za dwie godziny. Ponadto dostępny jest rejs katamaranem, nurkowanie oraz snorkeling. Tak więc każdy ma szansę znaleźć coś dla siebie. W ostateczności pozostaje leżak nad basenem i drinki w formule all inclusive. Sporym plusem jest też brak konieczności wymiany waluty na miejscowe escudos. Praktycznie wszędzie można bowiem płacić w euro. Lot też nie jest jakiś specjalnie długi, gdyż na Sal leci się zaledwie dwie godziny dłużej niż na zatłoczone i nieco już oklepane Wyspy Kanaryjskie. A, jeszcze jedno – ani razu nie słyszałem tutaj języka rosyjskiego.
Zazwyczaj spożywaliśmy posiłki w restauracji z bufetem. Mieliśmy też jednak możliwość skorzystania z trzech voucherów, w ramach których mogliśmy popróbować regionalnych dań a’la carte. Wykorzystaliśmy tylko jeden. Ten do plażowego baru Morna. Serwowano zupę marchewkową, grillowaną rybę i takież mięso wieprzowe oraz kurczaka. Był też oczywiście deser, a kelnerzy cały czas dbali o to, aby kieliszki z winem były ciągle napełnione.
Na kolejną wycieczkę pojechaliśmy do Zatoki Rekinów, by pooglądać z bliska małe rekiniątka z gatunku żarłaczy żółtych. Po kamienistym dnie weszliśmy do oceanu i naszykowaliśmy kamery, aparaty czy co tam kto miał. I czekaliśmy. Jednak małym rekinkom wcale nie spieszyło się do spotkania z nami. Pojawiły się dopiero wtedy, gdy miejscowi przewodnicy zanęcili je odpowiednim pokarmem. Małe żarłacze miały po około osiemdziesiąt centymetrów długości. Tu warto dodać, że dorosłe osobniki osiągają długość nawet trzech metrów. Mimo to nie są niebezpieczne dla ludzi. Jedyne znane przypadki ataków żarłaczy żółtych na ludzi miały miejsce na Florydzie i na Karaibach. Na szczęście żaden z nich nie był śmiertelny.
Tego samego dnia jeszcze raz mieliśmy okazję podziwiać krater wulkanu w Pedra de Lume. Tym razem kalderę oglądaliśmy z jednego z jej obrzeży. Przyznać trzeba, że widok jest znacznie lepszy niż z dołu, czyli z poziomu saliny.
Ireneusz Gębski
Dodane komentarze
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.