Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Krym zimą > UKRAINA
Perrin relacje z podróży
„Co?! Jak?! Gdzie?! Kiedy?!”- tak mówili najpierw. Po chwili zaś: „Jesteście nienormalni!” „To bez sensu”, „Co wy tam będziecie robić?”, „Przecież tam teraz zimno”. Takie mniej więcej były reakcje ludzi, którym mówiłem o naszych planach wyjazdu na Krym, na przełomie stycznia i lutego.
Co?! Jak?! Gdzie?! Kiedy?!”- tak mówili najpierw. Po chwili zaś: „Jesteście nienormalni!” „To bez sensu”, „Co wy tam będziecie robić?”, „Przecież tam teraz zimno”. Takie mniej więcej były reakcje ludzi, którym mówiłem o naszych planach wyjazdu na Krym, na przełomie stycznia i lutego. Na sam pomysł wpadłem przy którymś tam piwie, bodajże w Łodzi, podczas znanych wszystkim studentom rozważań pt. „A co będzie, jeśli zaliczymy sesję w pierwszym terminie...”. Początkowo chętny był tylko kolega ze studiów, Adam, dwa tygodnie przed wyjazdem dołączyła jeszcze Karolina. Trzy osoby to już, zważywszy na okoliczności, niezły kapitał. Ku naszemu zdziwieniu, zdaliśmy wszystko i, po otrzeźwieniu z tej radości, już zamierzaliśmy ruszać, gdy nagle dzień przed wyjazdem zadzwoniła Karolina i powiedziała, że nie jedzie. Powodów nie podała.
Jechaliśmy na Krym właściwie w ciemno, na trasie miałem tylko dwa adresy kontaktowe(jeden w Odessie). Zupełnie nie wiedzieliśmy jaka będzie pogoda. Ostatecznie okazało się, że trafiliśmy bardzo dobrze- padało ze dwa razy, w większości dni świeciło słońce, było 15-20 stopni i tylko na Południowym Wybrzeżu prześladowały nas chmury. Do tego byliśmy chyba jedną trzecią wszystkich turystów na Krymie- poza oddziałem młodych skośnookich spotkanych w elektryczce do Bachczysaraju(Żółci są wszędzie!)i parką Anglików w Liwadii byliśmy jedyni. Z tymi Anglikami sobie pogadaliśmy, nawet zrobili nam zdjęcie, jak obaj kierujemy „gest Kozakiewicza” w stronę pałacu, gdzie podpisano układ jałtański, co- tout proporsions gardees- można uznać za ironię losu.
Dla mnie wyjazd na Krym był także podróżą sentymentalną, bo byłem tam jako dzieciak 12 lat temu z rodzicami. Pamiętałem, że było przepięknie, lecz przede wszystkim wryła mi się na trwałe w pamięć niebywała bieda ówczesnego Krymu.
Planowaliśmy zobaczyć cały półwysep a także Odessę, co się nam generalnie udało. Wyjechaliśmy 26 stycznia, do Lwowa dostaliśmy się wieczorem. Na granicy specjalnych kolejek nie było, przy budce ukraińskiej dano nam „imigracyjne karty”, czyli- jak nam potem powiedziano- karty zabezpieczające przed nielegalnym pozostaniem na Ukrainie, która to perspektywa z pewnością wydaje się każdemu polskiemu turyście kusząca.... Niestety uciekł nam pierwszy pociąg do Odessy, pojechaliśmy więc koło 22.30. W płackartnym przedziale trochę było zimno, ale dojechaliśmy bez większych problemów. Przy dworcu wynajęliśmy kwartirę od starszego dziadka za 4$- musieliśmy, bo mój kontakt okazał się błędny. Odessę zwiedziliśmy tego samego dnia. Interesująca, miejscami ciekawa, ale generalnie nie rzucająca na kolana. Schody, jak schody, tylko duże i jest frajda, że się było w znanym miejscu, główna deptak- bulwar Primorski nawet ładny, knajpa „Deja- vu” kiczowata, ale to zawsze to jakaś polonika(te zdjęcia Stuhra!), niebrzydka opera i biblioteka. Do tego kilka ładnych budynków, cerkwi, a także niecodzienne pomniki. To właściwie tyle. Specyficzny klimat poczułem tylko raz, gdy będąc w jednej dzielnicy, napotykaliśmy się, dosłownie na każdej ulicy na jakąś tablicę pamiątkową- a to mieszkał tu Gogol, a to Mickiewicz, Puszkin, czy Czechow. Tylko atmosfery Babla już nie było.
Wieczorem pogadaliśmy sobie z właścicielem, okazało się, że mieszkamy o kilka metrów od trasy znanego rurociągu Odessa- Brody. Wtedy też zdecydowaliśmy, że następnego dnia jedziemy do Biełogorska, by zobaczyć słynną twierdzę Akerman. Dostaliśmy się tam elektryczką, którą podróż była prawdziwą przyjemnością- jechaliśmy wzdłuż morza i Dniestru, a w pewnym momencie ujrzeliśmy miejsce ujścia rzeki. Naprawdę warto. A sam Akreman- po prostu wspaniały! Twierdza jest nieprawdopodobna. Usytuowana nad brzegiem Dniestru robi wrażenie swą potęga i ponurym majestatem. W połączeniu z ciemnymi chmurami i padającym deszczem tworzyła niezwykłą atmosferę grozy i nieokreślonego lęku. Nietrudno wyobrazić sobie, że dzięki niej sułtani kontrolowali cały handel w tych okolicach. Dla nas dodatkową atrakcją była możliwość spacerowania po skutym lodem Dniestrze- mogliśmy podziwiać twierdzę od strony rzeki. Popołudniem wróciliśmy do Odessy i przeczekawszy lejący deszcz i straszny chłód pojechaliśmy do Symferopola.
W Symferopolu byliśmy rano i spotkaliśmy się z Tatianą i Dimą- osobami do których dostałem kontakt. Myśleliśmy, że nas u siebie przenocują(by byśmy tak zrobili), ogromnym więc było dla nas zdziwieniem, gdy zawieźli nas do hotelu za 20$. Szybko im wytłumaczyliśmy, że wolimy w ogóle nie spać, niż tyle płacić, więc znaleźli nam kwartirę koło dworca za 5$. Głupio było im odmówić, byliśmy zmęczeni i się zgodziliśmy. Do teraz nie rozumiem, jak to się mogło stać- było to najgorsze lokum podczas całego naszego wyjazdu, a co gorsza- najdroższe. Cena ta, jak na Krym, okazała się rozbojem w biały dzień. Do tego syf w mieszkaniu był taki, że nawet na mnie zrobił wrażenie. Słowem- było beznadziejnie. Na dodatek okazało się, że Symferopol to okropne miasto, w którym nic ciekawego nie ma do zobaczenia, straciliśmy więc dzień, który mogliśmy poświęcić np. na wcześniejszy wyjazd do Bachczysaraju. Przeszliśmy to miasto w 4 godziny, docierając do nawet absolutnych dzielnic nędzy, gdyż chcieliśmy ujrzeć pozostałości Neapolu Scytyjskiego- ruin stolicy państwa Scytów. Przebrnąwszy okazałe slumsy dotarliśmy na górę, na której pasły się owce, walały śmieci, a z Neapolu pozostał fragment bramy... Oprócz tego w mieście miał być ciekawy XVI wieczny meczet. Nie był, podobnie jak cała dzielnica muzułmańska. W Symferopolu były ze dwie nienajgorsze cerkwie, fajny pomnik Lenina, przyzwoity prospekt Marksa i...nic więcej. O 11 zobaczyliśmy już wszystko. Pozostało tylko zakosztować miejscowych trunków i jakoś dotrwać do następnego dnia.
Następnego dnia rano ruszyliśmy do Bachczysaraju. Dojechawszy elektryczką znaleźliśmy się w dziwnym mieście, gdzie większość twarzy była ciemna, sroga, tatarska. Początkowe wrażenie było raczej negatywne, wydawało się, że o duża wieś. Oczywiście szukając hostelu, czy właściwie turbazy „Priwał”, kilka razy pobłądziliśmy, wreszcie, po podjechaniu marszrutką, napotkaliśmy znaki pokazujące drogę do bazy, ale nim tam dotarliśmy musieliśmy przejść przez dzielnice raczej mało przyjemne. Wreszcie, po chyba kilometrze drogi, na samej górze, była! Bez problemów dostaliśmy pokój za 3 dolary, baba powiedziała na jednak, ze trzeba dać jeszcze 5 hrywien za rejestrację. Gdy wróciłem do niej po kilku minutach, odparła, że jednak nie trzeba, bo im jeszcze nie przysłali bloków na ten rok. Kazała mi tylko podać dane. Było to dość zabawne: z nazwiskiem jakoś sobie poradziła, z imieniem też, ale gdy zażądała „otcziestwa”, a ja odparłem zgodnie z prawdą „Zbigniewowicz”, to wpadła w popłoch... Na koniec jeszcze spytała o adres, a gdy rzekłem „Polsza”, szybko stwierdziła „wystarczy”...
Po tych niezbędnych formalnościach ruszyliśmy na Czufut- kale. Podjechaliśmy marszrutką, a potem szliśmy pieszo bardzo przyjemną drogą, wijąca się wśród wzgórz. Po drodze minęliśmy zamkniętą budę z napisem po rosyjsku i angielsku(sic!)„kasa” i dotarliśmy do Monastyru Uspieńskiego. Jest on bardzo ładnie położony, udanie komponuje się z okolicą, a przy tym ma tę dziwną siłę obecną w każdym klasztorze znajdującym się na odludziu. Atmosfera ciszy i spokoju była tutaj obecna, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, iż latem jest inaczej. W środku monastyr nie jest jakiś szczególnie piękny, w końcu nie taka jego rola. Obejrzawszy klasztor ruszyliśmy ku skalnemu miastu Czufut- kale. Po przejściu około 30 minut lasem dotarliśmy po górę i wdrapaliśmy się. Ja poszedłem robić zdjęcia, a w tym czasie Adam pogadał ze strażnikiem, który za 6 hrywien wpuścił nas do środka. Byliśmy jedynymi turystami. Czufut- kale to miejsce niezwykłe. Doskonale zachowane skalne miasto, z ogromną ilością wykutych w skale pieczar, ale nie tylko- znajdują się tu także naziemne, urokliwe kienesy karaimskie, domy mieszkalne, lecz przede wszystkim Mauzoleum córki któregoś z chanów- odrestaurowane, wygląda pięknie. Wrażenie robią też wyżłobione przez wozy koleiny- niesamowite jest, jak one tutaj wjechały! Nic nie może się jednak równać z widokiem, jaki rozpościera się z Czufut- kale na kanion leżący poniżej! Widok jest niezapomniany- na wprost widać płaski, ścięty szczyt, bodajże Tepe- Kerman. Jest on długi i niewysoki, za to kolorystycznie niesamowity. Białość jego kamieni przechodzi w zieloność drzew i traw na dole jaru, by zlać się z morze zieleni na rozległej dolinie przed wzniesieniem, która jakby w nie wrasta. To jeden z najpiękniejszych widoków, jaki widzieliśmy podczas całego wyjazdu. Mało brakowało, a byłby to nasz ostatni. Chcieliśmy dojść do końca Czufut- kale, na sam kraniec wzniesienia. Niestety był przed nami mur. Wdrapaliśmy się na niego i poszliśmy wzdłuż. Szliśmy i szliśmy, gdy nagle zorientowaliśmy się, ze z jednej strony mamy przepaść przynajmniej 20-kilku metrową, a z drugiej- gdzieś z dziesięciometrową. A my staliśmy na murku szerokości może z 30cm! Ambitnie doszliśmy do końca, ale to nic nie dało, nie było zejścia- trzeba było się wrócić tą samą drogą. Adam szedł pierwszy, gdy w pewnym momencie poślizgnął się i poleciał, ja chciałem go złapać, źle postawiłem nogę i też się obsunąłem... Na szczęście nic nam się nie stało- Adam jakoś cało wylądował(było już tylko z 5-6 metrów), ja zaś zdążyłem się złapać rękami za murek, wdrapałem się, przeszedłem trochę dalej, gdzie było niżej i bez problemów zeskoczyłem. Głupota o mało nas nie zgubiła.
Wracając z Czufut- kale przytrafiła się nam bardzo niesympatyczna historia, taka, jakiej bym się nie spodziewał. Wsiadamy do marszrutki i uzgadniamy z Adamem, kto teraz ma zapłacić, gdy jakiś facet, wiek może 30-kilka, odzywa się do nas, po polsku, mniej więcej tak: „a obywatele Rzeczypospolitej teraz tu już nawet w zimie przyjeżdżają”. Nie bardzo rozumiemy o co mu chodzi, bo ton nie wskazuje na żart, a nic mu przecież nie zrobiliśmy, więc po prostu potwierdzamy. Na co on: „wszystkie tereny Rzeczypospolitej prawdopodobnie już dawno przechodzone?” i cos tam jeszcze. Znowu potwierdzamy, nie mogąc rozgryźć, o co mu właściwie chodzi. Facet był naprawdę dziwny- mówił po polsku bez specjalnego akcentu, tylko ciągle podkreślał, jak jakaś papuga, słowo „prawdopodobnie”. Do tego trząsł się, jakby był naładowany jakimiś negatywnymi emocjami, a mówiąc wyciągał palec wskazujący w jakimś quasi- fuhrerowskim geście. Wreszcie okazało się o co mu chodzi: „Zjeżdżacie się ciągle tutaj! Wszędzie pełno Polaków! Teraz ma być ‘rok polski’...” „to chyba dobrze?”- przerywam. „...Nie! Wy tu brud przynosicie, tu mają przyjeżdżać normalni turyści i zostawiać pieniądze”. Mówię mu, jeszcze spokojnie, że jedyni turyści przyjeżdżający na Krym, to Polacy, którzy także zostawiają pieniądze. Mówiłem jak do ściany: „Nie! Wy śpicie w lesie, a nie w hotelach, brud nam zanosicie!”, itp., itd. Tego już nie wytrzymałem: „W hotelach nie śpimy, bo ich nie ma, a co do brudu, to tego tu co niemiara”. To faceta uderzyło, poderwał, jakby został rażony jakimś elektrowstrząsem, i syknął „Nie więcej niż u was!”. To ja dalej spokojnie, z nutą wyższości w głosie; „chciałby pan, żeby tu było jak u nas, oj, chciałby pan...”. A on, dalej nabuzowany swym ogromnym uprzedzeniem, prawie krzyczy „Ja byłem u was! W Warszawie, Radomiu. Radom, taki brud, okropne miasto!”. „Aaa, to trzeba było jechać do Krakowa, Wrocławia, jak człowiek cywilizowany, a nie na handel jak jakiś przemytnik!”- skontrowałem i ujrzałem w jego oczach wściekłość połączoną z niewyobrażalną nienawiścią. Zastanawiałem się, co będzie dalej, gdy nagle do marszrutki weszła jakaś babcia. Nie miała gdzie siąść, więc wstałem i zwolniłem jej miejsca. Faceta zatkało- i nie wiem, czy dlatego, że mu dogadałem, czy dlatego, że ustąpiłem tej babci miejsce. Nie odezwał się . Siedział tylko purpurowy i patrzył wściekle w okno. Pewnie w swoim chorym od kompleksów umyśle szykował jakąś vendettę na kolejnych wstrętnych „obywateli Rzeczypospolitej”, którzy mieli czelność pojawić na jego, jakże przecież czystej, ziemi. Zacofanie i mentalność rodem z poprzedniej epoki widać do teraz zbiera żniwo. Homosovieticus jeszcze nie wymarł. Jest to tym bardziej przykre, że psuje obraz tego miejsca. 90% ludzi na Krymie jest wspaniała. Pomaga, doradza, cieszy się, że odwiedzamy ich ziemie, zaprasza, by przyjechać znów. Tylko, że jak już się trafi na bydlaka, to niewyobrażalnego.
Wróciwszy z Czufut- kale poszliśmy zwiedzać Pałac Chański. Udało się kupić bilety studenckie, baba zaakceptowała nasze polskie legitymacje i weszliśmy dużo taniej. Pałac wygląda bardzo ładnie, jest niewielki, klimatyczny, architektonicznie i kolorystycznie pasuje do otoczenia- gór, drzew. Brązowe jego dachy, żółte ściany i czerwone ozdoby ułożone są z prawdziwą kunsztem i smakiem. Pałac zaskakuje miło swoją kameralnością i dyskretnym urokiem orientu. Przepych jest jakby przytłumiony, schowany, odkrywa się go stopniowo.. Jest tam naprawdę bardzo sympatycznie i miło. Pałac mi się spodobał, chociaż absolutnie nie mogę powiedzieć, żeby mnie zachwycił- wielokrotnie bywając w Stambule napatrzyłem się na tamtejsze pałace sułtańskie, więc pałac chanów nie mógł zrobić na mnie wielkiego wrażenia. Będąc tam nie sposób ominąć Fontanny Łez – chyba najsłynniejszej fontanny na świecie. Ładna jest, ale niestety trochę podniszczona, a na dodatek efekt psuje usytuowane obok popiersie Puszkina oraz(szczególnie!)dwie sztuczne róże włożone w fontannę na pamiątkę rosyjskiego poety. Jednakże sama legenda ma w sobie tyle uroku, który w połączeniu z symboliką fontanny niweluje te straty. Druga znana fontanna- Złota była niedostępna- widzieliśmy ją przez szybę. Takie to już minusy tej pory roku. Plusem było to, że poza kilkoma Tatarami byliśmy jedynymi turystami w pałacu, co zaowocowało tym, że oprowadzająca nas kobieta w pewnym momencie wyciągnęła czapki i zaoferowała nam kupno- były ładne, więc skusiliśmy się- po 10 hrywien za sztukę. Na zewnątrz zaś skorzystaliśmy z okazji sfotografowania się w strojach chanów. Po wyjściu zjedliśmy pyszne czieburieki- miejscowy specjał: rodzaj pierożków z mięsem(ja wolałem te z serem), kupiliśmy jakieś półsłodkie wino, kilka piw, dowiedzieliśmy się jak dojechać do innego skalnego miasta- Mangupu, po czym wróciliśmy do domu.
Nazajutrz obudziliśmy się rano i okazało się, że za oknem mgła. Pomimo to postanowiliśmy jechać- marszrutką dojechaliśmy do jakiegoś przystanku, gdzie kierowca powiedział nam jak iść na Mangup. Mijając osiedle tatarskie doszliśmy pod górę, poczym się na nią wdrapaliśmy. Na szczycie była polana, a raczej domyślaliśmy się, że to polana, bo wszystko było pokryte mgłą. Kompletnie niczego nie było widać. Zaczęliśmy chodzić dookoła, zeszliśmy pod jakieś skałki, dotarliśmy do kamieniołomów, zobaczyliśmy robotników popijających sobie z rana i... zawróciliśmy. Już chcieliśmy schodzić na dół, gdy nagle... mgła się podniosła! Naszym oczom ukazał się piękny widok długich, zalesionych, płaskich pasm. Niestety mgła wróciła i tak sobie wędrowała z godzinę, aż wiatr wygonił ją ostatecznie. Okazało się, że polana na której byliśmy łączy kilka wierzchołków wzniesienia- na jednym były te kamieniołomy i inne postrzępione skały, na drugim pozostałości skalnego miasta Mangup, gdzie nawet kiedyś istniało księstwo Teodoro. Z wierzchołka Mangupu rozpościerał się bardzo ładny widok na rozległa równinę leżącą poniżej. W samym zaś Mangupie ostały się wykute w skałach domostwa, a także pozostałości Teodoro- brama, mury obronne, fundamenty konstrukcji. Po obejrzeniu tego zeszliśmy tą samą drogą i trafiliśmy na nasz przystanek. Niestety nic nie jechało. Co pewien czas śmigały samochody osobowe, nawet jeden się na przystanku zatrzymał. Facet jechał jakimś Deawoo, wysiadł(był ubrany jak kowboj)i zaczął czyścić samochód szmatką nie zwracając na nas uwagi. Był jak z innej bajki, nie to jednak zwróciło naszą główna uwagę: miał on mianowicie włączoną muzykę na ful, a byli to...Pink Floydzi! Wyglądało to niesamowicie: dzika przyroda, góry, lasy, jeziora, a w ich tle dźwięki „On the turning away”. Lepiej być nie mogło.
No tak, tylko, że my musieliśmy się stamtąd wydostać. Poszliśmy pieszo, próbując łapać stopa. Szliśmy tak z 30 minut, delektując się pięknymi górami z jednej strony i martwiąc, jak wrócimy do Bachczysaraju z drugiej. Wreszcie szczęście nam dopisało- jakaś ciężarówka się zatrzymała, a Tatar kierowca zawiózł nas do Bachczysaraju. Stamtąd ruszyliśmy do Inkermanu, by obejrzeć twierdzę i monastyr. Dojechawszy myśleliśmy, że są obok siebie. Tak nie było- po 30 minutach drogi doszliśmy do fragmentów twierdzy (nieciekawa)i zdaliśmy sobie sprawę, że monastyr jest po drugiej stronie. Ściemniało się już, więc zaniechaliśmy próby i wróciliśmy do Bachczysaraju.
Następnego dnia przypadał Sewastopol. Spóźniliśmy się na elektryczkę i musieliśmy pojechać autobusem, który zawiózł nas na jeden dworzec. Chcieliśmy się najpierw dostać do Bałakławy, więc trzeba było znaleźć inny- największy, który nazywa się „5km”, bo o tyle leży za miastem. Jechaliśmy trolejbusem chyba z 40 minut. Wreszcie dotarliśmy. Dworzec „5km” należy do kategorii tych, przy których głupieje się od razu: wielkie, ogromne, a na dodatek połączone z targiem. I jeszcze na odludziu, bez informacji. Na szczęście zapytaliśmy się jakiegoś człowieka o bus do Bałakławy, a on słysząc, że my z Polski, rzekł z sympatią „jeszcze Polska nie zginęła” i poszedł z nami na ten przystanek. Zostawił nas tam, po czym wrócił. W Bałakławie byliśmy po chwili. Piękne to miejsce. Port położony w zatoczce, otoczonej przez łagodne od wewnątrz i bardzo strome od zewnątrz góry wpadające do morza. Są one pokryte trawą, co sprawia, że zieleń od niech bijąca, w połączeniu z niesamowitym błękitem morza oraz bezchmurnym niebem zapada na długo w pamięci. A jeszcze na jednej z gór znajduje się twierdza, całkiem przyzwoicie zachowana. Efekt wspaniały, tym bardziej, że z twierdzy kilka kroków i jest się na skraju stromego, 300-kilku metrowego urwiska, skały, która wpada do morza. Tylko spacerować i podziwiać widoki. Bałakława jest znana jeszcze z dwóch rzeczy: były tu gromadzone łodzie podwodne za czasów ZSRR oraz z bitwy czasów wojny krymskiej. Tu odbyła się bardzo romantyczna „szarża lekkiej brygady”(...).
Pamiętałem tę historię z lektury jakiejś książki i obrazoburczego filmu Richardsona. Tylko zapomniałem, gdzie ta szarża się odbyła. Będąc w już Sewastopolu dowiedziałem się, że w odbyła się w Bałakławie. Powiedziała mi o tym przewodniczka w muzeum- panoramie obrony sewastopolskiej. Jest tam takie wielkie malowidło, które przedstawia, jak to się Ruscy przed wojskami koalicji w Sewastopolu bronili. To coś takiego, jak nasza Panorama Racławicka lub belgijska panorama Waterloo. Z tym, że dużo, dużo brzydsza. Nie warto. Generalnie Sewastopol to miasto- moloch, jeżdżenie po nim to rzecz prawdziwie męcząca. Nie ma tam zbyt wielu ciekawych rzeczy- centrum i port położone są na wysuniętym w morze cyplu. Jest tam kilka ciekawych budynków, ze dwie ładne cerkwie, fajny pomnik zatopionych okrętów. Można się też pośmiać z gigantycznego pomnika obrony miasta podczas II Wojny Światowej. Port zaś, jak to port, nic ciekawego. Osobliwością jest tylko fakt natykania się co pewien czas na rosyjskie flagi, co należy do rzadkości na Ukrainie. No i sami marynarze floty w swych strojach są dość niezwykli- w czarnych mundurach, z tymi wielkimi czapkami wrażenie robią raczej ponure, ale i niecodzienne.
W obrębie Sewastopola jest tylko jedna rzecz warta grzechu. Pozostałości Chersonezu Taurydzkiego. Jest to chyba jedyne miejsce, gdzie dość restrykcyjne sprawdzali bilety, gdzie nie udało się nam dostać zniżek studenckich, a na dodatek musiałem jeszcze kupić bilet na robienie zdjęć. To świadczy o randze Chersonezu... Żarty żartami, lecz rzeczywiście ciekawe to miejsce. Ruiny są niezgorsze, czasami nawet bardzo dobrze zachowane- nie tylko na wysokości kostki, a przede wszystkim bardzo rozległe. To daje wyobrażenie o wielkości tego miejsca w przeszłości. Chersonez leży nad samym morzem, na płaskim, tylko gdzieniegdzie poszarpanym cyplu. Spacer wśród pozostałości jest bardzo urokliwy, można się natknąć na różnego rodzaju ciekawostki: fragmenty mozaik, bramy, pozostałości świątyń. Psują tylko efekt rekonstrukcje- np. cerkwi s. Włodzimierza, a poza tym jest naprawdę przyjemne. Sympatycznym pomysłem było tez zrekonstruowanie dzwonu ustawionego nad samym morzem. Wszyscy w niego dudnią i przez to, przy odrobinie dobrej woli, można ujrzeć w wyobraźni czasy starego, greckiego polis, którego mieszkańcy utrzymywali się z morza, z niego żyli.
Rankiem 2 lutego, a były to moje urodziny, wyruszyliśmy na Południowe Wybrzeże. Do Symferopola autobusem, potem zaś słynnym międzymiastowym trolejbusem, dostaliśmy się do Ałuszty. Miejsce to miało dla mnie wartość sentymentalną, to właśnie tu 12 lat temu mieszkałem z rodzicami. Przypomniałem sobie żelbetonowe falochrony na plaży, niebrzydki park, piękno okolicznych gór. Zapomniałem za to, jakąż straszliwa dziurą jest to miasto! Tam nic nie ma, zupełnie nic. Wszędzie ohydne pensjonaty, nawet bulwar nad morzem opustoszały i wymarły. Żywego ducha nie było! Chcieliśmy znaleźć jakąś kwartirę, okazało się to jednak niemożliwe. Nikogo oferującego nie było. Nasze zły nastrój pogłębiała jeszcze pogoda- czarne, zachmurzone niebo, zimny wiatr. Wyjątkowo nieprzyjemnie. Postanowiliśmy zostawić plecaki w jakimś hotelu i wejść na słynny Aju- dah. Tak też zrobiliśmy, po czym, dostawszy się do trolejbusu w stronę Jałty, wyjechaliśmy czym prędzej z Ałuszty. Wysiadłszy, poszliśmy w stronę góry- niedźwiedzia, która to nazwa jest jak najwłaściwsza. Z oddali Aju-dah naprawdę wygląda jak legendarny misiu pijący wodę z morza. Z dołu przedstawia się imponująco- stroma, pionowa skalna ściana pojawiła się nagle nad nami. Szlak prowadził bokiem, mogliśmy więc popatrzeć w stronę Ałuszty, a widok był to zasmucający: niebrzydki krajobraz został zohydzony przez całe szeregi starszych i nowszych pensjonatów, wszystkich w tym samym, topornym, sowieckim stylu. Po jakiś 30 minutach doszliśmy do pierwszych skałek, całkiem ładnych. Minęliśmy i weszliśmy w las. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy okazało się, że jesteśmy na szczycie. Na dodatek podniosła się mgła. Niewiele to zmieniło, bo i tak przez ten las niczego nie było widać. Zjedliśmy coś i wróciliśmy. Była to raczej wycieczka symboliczno- literacka. Przy tej pogodzie akurat idealna. A w sumie fajnie było być w urodziny na słynnym mickiewiczowskim Aju-dahu(mój polonista z liceum byłby ze mnie dumny...).
Po krótkim postoju na przystanku, wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do Jałty. Na dworcu, zaraz przy wyjściu obskoczyła nas horda nagabywaczy oferująca kwartiry. Początkowo chcieliśmy iść do jakiegoś hotelu, ale ostatecznie zaufaliśmy jednej, starszej pani i pojechaliśmy zobaczyć dom. Był bardzo ładny, a przy tym dobrze ulokowany- zaraz obok morza i cerkwi Aleksandra Newskiego- najciekawszej cerkwi w mieście, zbudowanej w XIX wieku w stylu neobizantyjskim. Zostaliśmy tam 5dni, płacąc po 3,5$. Jak na to mieszkanie było warto, bo było bardzo przytulne, ciepłe, a do tego z gazem i telewizorem. Tylko ciepłej wody nie było, ale do tego się już przyzwyczailiśmy- przez cały wyjazd ani razu nie myliśmy się w ciepłej wodzie. Pobyt w Jałcie i jeżdżenie po całym Południowym wybrzeżu wspominam najmilej. Pomimo zmiennej pogody były to najlepsze dni wyjazdu. Większość atrakcji Krymu położona jest blisko Jałty, na wyciągnięcie ręki. Codzienne wychodziliśmy rano, gdzieś jechaliśmy, wieczorem zaś szliśmy do upatrzonego marketu kupując zawsze to samo: chleb, pierogi, ciastka, zapitkę i obowiązkowo flaszeczkę „Olimpu. Wieczorem następowała uczta: pierożki, czasem ryba, a potem planowanie dnia następnego, gra w „ogona” przy kieliszeczkach wybornej wódeczki. Żyć nie umierać!
Jałtę oglądaliśmy częściowo- za każdym razem jakiś fragment. Tu opiszę to jako całość, by nie wprowadzać chaosu. Pierwszego dnia wybraliśmy się na kolejkę. Jest ona dość osobliwa- mała, dwuosobowa, sprawia wrażenie, że jej funkcjonowanie przeczy zasadom techniki i że dawno powinna się zepsuć. Widok z niej jest mimo to bardzo przyjemny- z jednej strony morze, z drugiej szczyt Aj- Petri. Zeszliśmy na dół samemu, na skróty, nie mogąc za bardzo połapać się w chodnikach. A jest to coś bardzo dziwnego w Jałcie- układ ulic jest tak nielogiczny i udziwniony, że chodniki są daleko od jezdni lub pod nią, przez co trzeba nadrabiać drogę, co i tak zawsze kończy się łażeniem po szosie. Drugą rzeczą, która uderza, nie tylko w Jałcie, ale i na całym półwyspie, jest nazewnictwo ulic. Nie zmieniło się ono zupełnie od roku 1991, czym Krym różni się od reszty Ukrainy, gdzie główne ulice są przeważnie imieniem Szewczenki, Chmielnickiego itp. A tu- nadal: sowiecka, Lenina, Kirowa, pierwszomajowa itp., itd. Plus obowiązkowe pomniki Lenina. Uczucie cofnięcia się w czasie jest niezwykłe, na dłuższą metę jednakże ciut męczące. A do tego „mikroklimatu” krymskiej odmienności dodać należy jeszcze hasła niepodległościowe wyrażane na billbordach, typu „Pomagając naszemu miastu, pomagasz Krymowi!” lub prorosyjskie „Chronimy rosyjski język i rosyjska kulturę!”. Jeszcze tylko całkowity mętlik w napisach- raz rosyjskie, raz ukraińskie, czasem razem, a czasem pół na pół, i kilka innych rzeczy, które zsumowane obrazują, mniej więcej, chaos informacyjno-doktrynerski tego półwyspu.
Miałem mówić o Jałcie. Centrum miasta zbytnio ciekawe nie było- tłumy ludzi, dużo sklepów, uliczni sprzedawcy, pełno aut, targi. W Jałcie jest bardzo ciekawa XX wieczna ormiańska cerkiew Ripsime, leżąca nieopodal centrum. Zbudowana na wzór świątyni eczmiadzyńskiej(rzeczywiście podobna), jest ciekawie rozlokowana: wchodzi się do niej długimi i stromymi schodami, a idąc ma się wrażenie, że świątynia wyrasta spod ziemi. Dotarliśmy tam jeszcze do dwóch miejsc opisywanych jako warte zachodu: domu- muzeum Czechowa, który był zamknięty i „Polany bajek”. O tej ostatniej słyszeliśmy, że jest interesująca, byliśmy ciekawi tych wszystkich rzeźb bajkowych stworów. Za wejście zapłaciliśmy 6hrywien, a więc ciężkie pieniądze, a okazało się, że wyrzuciliśmy je w błoto. Te rzeźby było przeraźliwe kiczowate i beznadziejne. W ogóle nie przypominały żadnych bajkowych stworów! A jak już, to miały takie kolory, że aż się smutno człowiekowi robiło. Polanie Bajek mówimy nasze stanowcze Nie!
Wstawszy rankiem 3 lutego, ujrzeliśmy prześliczną, słoneczną pogodę. Szybko postanowiliśmy wyruszyć do najdalszego punktu naszej ekskursji- do Foros. Jadąc marszrutką mogliśmy podziwiać odbijające się w niebieskiej tafli morza promienie słońca. Przybywszy, ruszyliśmy pod górę drogę prowadzącą w stronę przełęczy bajdarskiej Była ona asfaltowa, ale za to pięknie położona- wśród mieniących się raczej jesiennymi kolorami krzewów i niskich drzew otaczających szosę. W pewnym momencie skręciliśmy w lewo i ujrzeliśmy wielką, skalną górę w oddali, nad którą wisiało złowrogo ciemna chmura. Przed górą, z wszechobecnej roślinności okalającej teren, wynurzyła się pojedyncza skała, na szczycie której znajdowała się cerkiew. Widok bardzo malowniczy i urzekający niezwykłością. Cerkiew leży może z 10 metrów od około 200 metrowej przepaści. Razem z nią wyrasta z otoczenia w nieprzeciętny sposób. Takich widoków nie ogląda się na co dzień. Ruszyliśmy w kierunku cerkwi, a im byliśmy bliżej, tym pogoda piękniała: w końcu na tle szmaragdowego nieba w pełni zajaśniało słońce. Tylko przy cerkwi strasznie wiało. Sama świątynia niczym ciekawym się nie wyróżnia. Za to położenie- bajka! Naszym głównym celem była jednakże przełęcz bajdarska. Umiłowanie do chodzenia na skróty o mało się źle nie skończyło: najpierw zostaliśmy zamrożeni widokiem wściekłego z gniewu psa, lecącego na nas w pełnym biegu. Już czułem na sobie jego kły, gdy okazało się, że jest on tak przywiązany, że nie może nas dosięgnąć. Brakło mu 10 centymetrów. Mało brakło. Potem zaś chcąc skrócić sobie drogę poszliśmy na przełaj. Idąc po stromiźnie, łapiąc się drzew i drąc sobie ubrania o krzewy, przeszliśmy 2/3 drogi, by trafić na w ostatnim fragmencie na wysypisko śmieci... Mimo to daliśmy radę! Bajdary, opiewane przez Mickiewicza, to drugie najpiękniejsze miejsce Krymu. Ocean lasu, wyłaniające się z niego skały, na jednej z nich malownicza cerkiew, znowu las, brzeg i sezamowe morze. Tylko przyroda może być tak piękna. A co do Wieszcza, to, pomimo iż nigdy nie byłem wielkim jego fanem, muszę przyznać mu jedno: potrafił oddać pewne uniwersalne uczucia, jakich doznaje się na widok piękna. Za to należy go cenić(a nie za „Dziady”!). Ma on rację także w jednym: taki natłok wspaniałych wrażeń estetycznych powoduje dziwny smutek, tęsknotę za kimś bliskim sercu. To prawda- siedząc na konarze drzewa, upajając się widokiem tonącego w promieniach słońca ogromu cudów natury, tęskniłem za ukochaną mi osobą, strasznie żałując, iż ona nie może być teraz ze mną.
Z Bajdar zeszliśmy na przełaj. Szybko trafiliśmy na autobus i pojechaliśmy do Gaspry. To był błąd. Zachciało nam się „Jaskółczego gniazdo”- symbolu Krymu. Żar lał się z nieba, była piękna pogoda. Do czasu. Nagle, zupełnie niespodziewanie, niebo zasnuło się czarnymi chmurami, które z prędkością błyskawicy podeszły od strony gór. W 5 minut wszystko było szare, ciemne, zaczął padać deszcz. Co gorsza, wysiedliśmy nie w Gasprze, tylko nad Mischorem. Na mapie to blisko. Tylko na niej. By dojść do brzegu tamtędy, trzeba mocno kombinować, bo połowa trasy jest zamknięta, co chwilę pojawia się jakiś pensjonat, bądź dom prywatny, z nieodłącznym i wszechobecnym, a jakże czarującym napisem „Zaprieszczionno!” (zabronione) na drzwiach. Z wielkim trudem udało się dostać do miasta, a tam, dzięki marszrutce, trafiliśmy, gdzie chcieliśmy. Wysiedliśmy na przystanku i na nieodległej, wysuniętej w morze skarpie, dojrzeliśmy to... Jakieś małe coś, zbudowane na samym krańcu skały, nad którą wisiała jeszcze chmura, nie mogąc sobie pójść. Właśnie tam znajdowało się Jaskółcze Gniazdo. Trzeba było przyznać, ze położone jest niezwykle. Szczególnie ładnie wygląda z dołu, od strony przystani. Te korzyści nie przysłonią jednak naszego zawodu- „gniazdo” jest mocno przereklamowane. Spodziewaliśmy się cudów, a ujrzeliśmy mały, nazbyt kiczowaty budynek, z którego panorama, owszem ładna, nie dorównywała wielu, wielu innym, jak chociażby tym z Gurzufu, czy Simeizu.
Ostatnim punktem programu w tym pochmurnym popołudniu był jaśniejący bielą pałac w Liwadii. To tu podpisano konferencję jałtańską. Pokojami związanymi z tym wydarzeniem nie byliśmy jednak zbyt zachwyceni(trudno się dziwić...). Sympatyczniejsze i milsze były ekspozycje poświęcone poprzednim właścicielom- bez tego ładunku negatywnych emocji, które, chcąc nie chcąc, takie miejsca w człowieku wzbudzają, znacznie przyjemniej się ogląda, zwiedza, poznaje.
Pogoda, pokonawszy nas tego dnia, dała nam piękny poranek w następnym. Szybko pojechaliśmy więc do Simeizu i był to doskonały pomysł. Główną atrakcją tego tatarskiego miasteczka jest góra Koszka , stercząca blisko brzegu, tak, że można na nią wejść, trzymając się zardzewiałej poręczy i modląc się by nie spaść na dół. Widok z niej rekompensuje te trudy- stąd widać skaliste szczyty masywu Aj- Petri, zalesione stoki, miasteczka nad brzegami Morza Czarnego. Wokół skałek i na niej samej sporo było zieleni: krzewów, małych drzew. Przypominało to bardzo wybrzeże Morza Śródziemnego- podobna roślinność, krajobrazy. Tylko ceny inne! Zwyczaje także- przekonaliśmy się o tym w Ałupce, słynnej dzięki pałacowi, który był zamknięty(ale nas wpuszczono...) i remontowany- np. lwy przed południowym tarasem były zamknięte w przeźroczystych skrzyniach, co wrażenie robiło raczej smutne, spotęgowane jeszcze pogodą, która znów się całkowicie popsuła. Pomimo tego, pałac w Ałupce to niezwykłe miejsce, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zbudował go hrabia Woroncow- namiestnik Nowej Rosji, który musiał się bardzo na tej posadzie dorobić, bo właściwie w każdym większym miejscu na Krymie stoi jego dom, bądź pałac. Ten jednakże przebija wszystko! Na jego widok od razu przyszło nam na myśl: „czego to te Ruskie nie wymyślą”! Woroncowi zachciało się mieć siedzibę, która miała być połączeniem Meczetu Wielkiego w Dehli i Alhambry(sic!). To tego celu wynajął architekta, twórcę Windsoru, który nigdy na Krymie nie był. Nie przeszkodziło mu to jednak zrobić planów pałacu, a pieniądze, których widać Woroncow miał za dużo, dokonały reszty. Zbudowano to coś. To nawet ciężko określić- takie dziwne. Ani brzydkie, ani ładne, ani zbyt piękne, ani za bardzo kiczowate. Piękne położone wśród wspaniałych ogrodów, ale nie pasujące wcale do okolicy. Mające w sobie coś niezwykłego, lecz i drażniącego. Odrzucający przepych arystokratyzmu z jednej strony łączy się u mnie z chęcią pomieszkania tam choćby kilka dni. Do teraz nie mam jednoznacznego stosunku do tego pałacu. Nieprzeciętne to zjawisko. Dla tego uczucia warto go odwiedzić.
Będąc prześladowanymi przez ciemne chmury ruszyliśmy do Nikity, by oglądać efekt działalności kolejnego ekscentryka- pewnego XIX wiecznego botanika, któremu zachciało się posadzić w tym miejscu wszystkie rośliny, które w tym klimacie mogą rosnąć. Pamiętałem ten ogród sprzed 12 lat- był wspaniały, niesamowicie egzotyczny, a przede wszystkim dawał schronienie przed niemiłosiernym upałem. Teraz już tak nie było- komentarz Adama, że zwiedzanie ogrodu botanicznego w zimie jest lekko bez sensu, oddaje istotę sprawy. Chodziliśmy po nim i chodziliśmy, niczym nie zachwycając się. Jedynie kupowanie biletów zapamiętam- najpierw rzucił nas na kolana stopień nowoczesności ogrodu- miał elektroniczne kasowniki!!! Potem- sprzedawczyni w kasie, która zobaczywszy nasze legitki, spytała zdziwiona, „a to teraz robią jakieś nowe formy tych dokumentów?”. Wytłumaczyliśmy jej, dlaczego nie może się odczytać, a ona, chyba z wdzięczności, dała nam te ulgowe bilety, które nam, jako innostrancom, nie przysługiwały.
Wróciwszy do Jałty spotkaliśmy...Polaków! Grupa starych podróżników, w krwiście czerwonych strojach rzucała się w oczy od razu, więc podeszliśmy, zaczęliśmy sobie z nimi rozmawiać- byli tutaj zbierać informacje o cenach, warunkach itp., itd. Przy okazji poradzili nam, co warto, a czego nie- było to dla nas bardzo pomocna, bo na przykład stwierdzili, że do Demerdży można jechać przy każdej pogodzie, a to był nasz następny cel. Obudziliśmy się rano i wsiadłszy do trolejbusa ruszyliśmy. Jazda tymi maszynami jest dość niezwykła: wolna, monotonna, ale za to z przepięknymi widokami za oknem, a także masą obserwacji obyczajowych. Poczynając od sposobu omijania kontroli sprzedaży biletów przez kierowców autobusów, poprzez różne śmieszne naklejki w środku typu „uważaj, grypa!”, na widoku innych pojazdów kończąc, można się wiele dowiedzieć o miejscu, w którym się przebywa. Czasem śmiesznie, vide: autobus z napisem „Ljudina- Rodina- Dobrobyt- Ukraina”(Człowiek- Ojczyzna- Dobrobyt- Ukraina), czasem groźnie: akcja policji i spec służb z kałaszami, zatrzymujących auta. Do tego dodać trzeba zupełnie niezrozumiałe przystanki, budki z warzywami przy drodze, czy wreszcie sposób zatrzymywania się trolejbusa: ma się wrażenie, że właśnie się zepsuł, i inne lokalne osobliwości. A to Krym właśnie.
Kierowca wysadził nas daleko od celu, jakim była Dolina Przewidzeń w Demerdży. Po 30 minutach drałowania w deszczu i zupełnej mgle, zapytaliśmy się jakiegoś człowieka idącego polną drogą, jak dość do Doliny. Powiedział nam, ostrzegając przy okazji z 3 razy, byśmy nie szli w góry, bo mgła i niebezpiecznie. Udaliśmy się wskazaną przez niego drogą. Wreszcie staliśmy na rozdrożu, gdzie, według mapy, miała się zaczynać Dolina. Mieliśmy wybór- iść na lewo lub w prawo. Wtedy przypomniałem sobie dawne przykazanie mojego ojca, który mi zawsze powtarza: „jak nie wiesz, gdzie masz iść, zawsze idź na prawo”. Po raz kolejny okazało się prawdziwe. Nim jednak doszliśmy do punktów widokowych zachciało nam się chodzić po skałkach, ułożonych w łagodny sposób na stoku góry. Tam, przechodząc obok dzikich koni, mniejszych bądź większych skałek, irytujących, drapiących krzewów, ujrzeliśmy pierwszy kamień z całej Doliny. Rzeczywiście przypominał trochę człowieka, choć nie było to nic wielkiego. Przyjemne było tylko to chodzenie, ciągłe wspinanie się, lęk, przed upadkiem, przedzieranie się wśród krzewów, które momentami były wielkości dwóch metrów. Prawdziwa szkoła przetrwania! Męczyliśmy się tak ze dwie godziny, wreszcie zeszliśmy na dół. I co się okazało? Ano to, że właśnie chodziliśmy po tej Dolinie, brakło nam może z 300 metrów do najciekawszego punktu widokowego. Gdy wreszcie do niego dotarliśmy, mogliśmy podziwiać widok fantasmagoryczny: przy delikatnej mgle, dodającej miejscu uroku, przed nami znajdowały się rzędy najprawdziwszych, wydawałoby się, ludzi, z głowami, korpusami, włosami, rysami twarzy. Wszyscy zakuci w skałę, gotowi na powstanie w każdej chwili. Jak żywi.
Massandra. Ta nazwa poderwie z nóg każdego miłośnika win krymskich i w ogóle wszystkich napojów procentowych. Przed oczami stanie mu wspomnienie bardzo słodkiego napoju, który ma wielu amatorów, do których ja się, niestety, nie zaliczam(wolę „Olimpa”...), nie mogę więc docenić jego zalet, rozpisywać się nad wspaniałymi właściwościami tego trunku, bo na same wspomnienie aż mnie mdli- przeraźliwie to słodkie! Massandra to jednak nie tylko wina, to także pałac carski. Śmiem twierdzić- najciekawszy na Krymie. Dotrzeć do niego pieszo, to jak rozwiązywać rebus- szlak jest oznaczony w wielu dziwnych miejscach: na drodze, domach, drzewach, czasem zaś i to nie pomaga- trzeba zdać się na intuicję. Nie wolno tracić nadziei, że się dojdzie. Gdy wreszcie wdrapie się człowiek na górę, dotrze do polanki, pośrodku której wije się dróżka, obok niej zaś ustawiony jest napis(a jakże!) „prochod zapreszczion!”(przejście zabronione).Sam pałac utrzymany jest w stylu przypominającym angielski neogotyk, to sentymentalno- romantyczna siedziba carów, położona na odludziu, gdzie naprawdę można odpocząć. Wnętrza pałacu są bardzo ciekawe, , tchną dziwnym, niezwykłym ciepłem. Mają coś z utraconego uroku ancient regime’u, który przeminął bezpowrotnie.
Na koniec tego przydługiego opisu wrażeń na Południowym Wybrzeżu zostawiłem sobie miejsce, które było jednym z najpiękniejszych, a na pewno najciekawszych na całym Krymie. Tam też spędziliśmy najlepszy dzień wyjazdu. To Gurzuf. Mijaliśmy je kilkukrotnie jadąc na odcinku Ałuszta- Jałta. Znaliśmy też panoramą miasta z widokówek i zdjęć w przewodniku- są bardzo popularne. Ja zaś znałem Gurzuf z domu-z akwareli wiszącej na ścianie, a także z opowieści rodziców o próbie dotarcia do muzeum Czechowa- głównej, nie licząc natury, atrakcji miasteczka. Nie udało im się wtedy, bo była zamknięta i robiono z niej restaurację, rodzice poprosili więc mnie, bym rozeznał się, jak to teraz wygląda i czy wiele wtedy stracili. Polecenie spełniłem w sposób niekonwencjonalny i do teraz powodujący uśmiech na ustach, na wspomnienie tego. O tym za moment.
Tradycyjnie zaczęło się falstartem: wyszliśmy z marszrutki z godzinę drogi do Gurzufu- z szosy trzeba było zejść na dół. Przez pola, płoty, pensjonaty i inne utrudnienia dotarliśmy nad brzeg. Była na nim mała, zdewastowana przystań dla łódek, duży płot, nad którym rozpoczynały się domy, na końcu zaś wyrastały skały. Nie było tylko jednego: ścieżki. Nie chcąc się cofać, ruszyliśmy naprzód, po drodze pokonując 2-metrowy potok, a także różne przeszkody na drodze do skał, gdzie postanowiliśmy dotrzeć. W pewnym momencie było tak, ze inaczej niż po wodzie iść się nie dało: z jednej strony wysoki ściana budynku, z drugiej skały i fale w nie uderzające. Do tego jeszcze łódki, linki, siatki i inne przeszkody. W końcu zmęczeni dotarliśmy do skał i chcieliśmy iść dalej w lewo, gdy okazało się, że przed nami wyrósł dwumetrowy mur. Nic to!- wdrapaliśmy się na niego i, podziwiając dwie bliźniacze skały wyrastające z tafli wody, zorientowaliśmy się, że mamy problem. Cofnąć się nie było warto, ale z drugiej strony mogliśmy iść tylko w górę, w stronę jakiejś willi, dostępu do której broniły wielkie konary drzew i ogromny płot. Bokiem iść się nie dało. Albo powrót, albo ryzyko. Oczywiście poszliśmy do góry i po pokonaniu wstrętnych gałęzi, znaleźliśmy się przed płotem, który nie dość, że był wysoki i ostry, to jeszcze wystawał ze dwa metry poza linię skał, na których dom był zbudowany. A pod nim 15 metrów pionowej skarpy w dół, wprost na wystające z morza, ostre skały. Adam poszedł górą i przedarł sobie spodnie, ja zaś, chcąc tego uniknąć, zdecydowałem się na wariant wariacki: wzdłuż płotu. Dyndając na jednej nodze, silnie trzymając się rękami chwiejącego się płotu, przeskoczyłem na drugą stronę. Ufff! Byliśmy w środku, ale to nie zmniejszyło naszych obaw- mogliśmy zostać wzięci za włamywaczy, poszczuci psem, lub coś równie miłego. Co gorsza ten dom był jakiś dziwny, obok niego następny i kolejny, żadnej ścieżki. Ładnie! Jak my się stąd wydostaniemy?! Wracać nie było po co, zaczęliśmy więc błądzić, kluczyć małymi uliczkami daczy. Wreszcie, po 5 minutach, przyleciała jakaś kobieta, nie mniej zdziwiona od nas i, po uzyskaniu wyjaśnienia, wyprowadziła nas z tej willi. Poprosiłem ją jeszcze by zaczekała na chwilę, gdyż chcę sobie zrobić zdjęcie. Na pamiątkę. Strasznie się teraz cieszę, że mam te zdjęcie. Jedyną fotografię domu- muzeum Czechowa....
Po tej przygodzie byliśmy w doskonałych humorach- nie dość, ze doszliśmy, to jeszcze włamaliśmy się do miejsca, gdzie chcieliśmy trafić, a które, nomen omen, było zamknięte. Terroryzm literacki się opłacił...
Samo miasteczko Gurzuf jest bardzo klimatyczne. Najpiękniejsze jednak są tam skały: te, przy których stoi dom Czechowa, oraz przeciwległe, z których jest piękny widok na Aju- dah, lecz przede wszystkim dwie skałki znajdujące się 200-300 metrów od brzegu, niesamowicie urokliwe. Same wędrówki po urwistym brzegu, także były bardzo przyjemne. Doszedłszy vis-a vis skałek w morzu, wdrapawszy się na największą skałę, postanowiliśmy się wykąpać w morzu. Przy żarze lejącym się z nieba pomysł był idealny- zeszliśmy na dół i wskoczyliśmy do wody. Była trochę zimna, ale co tam! Kąpiel w styczniu to jest to! Tym przemiłym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt na południu Krymu.
Pozostało nam do obejrzenia kilka miejscowości, najbardziej pragnęliśmy dotrzeć do Sudak, bo z kilku źródeł opisywano go w samych superlatywach. By tam się dostać zmuszeni zostaliśmy do przejazdu przez Symferopol, bo Sudak ma słabą komunikację z Jałtą, czy Ałusztą. Będąc w Symferopolu wsiedliśmy do jakiegoś autobusu, którego kierowca powiedział nam, że zabierze nas do miejsca, z którego już łatwo dostaniemy się do Sudaku. Wydrukował nam bilety do Starego Krymu. Po godzinie dojechaliśmy. Wysiedliśmy lekko skonsternowani, nie mogąc uwierzyć, że to już tu. Spodziewaliśmy się miasta, a wysieliśmy na ogromnej wsi, gdzie jak okiem sięgnąć, po sam horyzont, jednopiętrowe, stare domy, jedna przelotowa ulica, jakaś speluna z napisem „awtowokzał” i to wszystko. „Gdzie myśmy dotarli?!”- wydaliśmy głos przerażenia. Tam niczego nie było! Ani wielkiego meczetu, ani jakiejkolwiek przyjemnej atmosfery. Nic, zadupie jak się patrzy! Otrząsnęliśmy się z szoku i poszliśmy na dworzec. Tam pogadałem z wybitnie wstrętną babą za okienkiem, która, pełną łaski będąc, zgodziła się nam przechować bagaże. Spytałem ją, jak można dojść do monastyry Surb Chacz- ponoć najświętszego i najsłynniejszego klasztoru ormiańskiego poza Armenią. Baba fuknęła, że to 7km stąd i że przechowalnia bagażu jest czynna tylko dziś, a nie jutro(sic!). Przepełniona aurą władzy dodała, iż musimy poprosić taksówkarzy. Wyszliśmy więc z dworca i podeszliśmy do jakiegoś rozwalającego się auta. To było właśnie taksi. Za 3 hrywny podwiózł nas na miejsce, z którego było już tylko 4 km w jedną stronę, na skraj lasu. Przejazd przez tą miejscowość był niezwykły- małe, wiejskie uliczki, na nich krowy, kury, czasem jakiś traktor. I trzeszcząca bieda. Tymczasem znaleźliśmy się na skraju lasu, przeszliśmy rzeczkę, minęliśmy pierwsze drzewa, za którymi pojawiła się polanka, za nią znowu las i ponownie polanka. Cały czas szliśmy mała, udeptaną dróżką, na zupełnym bezludziu, za miasteczkiem. Otaczała nas atmosfera ciszy i błogości- góry, lasy... Wreszcie polana się skończyła, utonęliśmy w gęstwinie boru. Idąc już kamienną drogą, wśród ciemności zakrywających słońca drzew, dotarliśmy do monastyru. Znajduje się on w samym sercu kniei, w zupełnie niedostępnym miejscu, na kompletnym odludziu. Porozmawiawszy z jednym mnichem, weszliśmy do środka starego, średniowiecznego monastyru. Był to typowy, mały, surowy klasztor, jedynie wnętrze kaplicy zachowało fragmenty fresków. Tym razem nas to nie interesowało. Uderzył, zawładnął nami wręcz, nieprawdopodobny klimat tego miejsca. Poczuliśmy namiastkę tego, co to znaczy być mnichem. Ta cisza, dźwięcząca w uszach i uderzająca swą wszechwładnością, natura otaczająca człowieka zewsząd, surowe mury, małe cele. Zaiste, najlepsze to miejsce by godnie oddawać cześć Bogu. Jeszcze długo, długo potem nie mogłem się wyzwolić z tej metafizycznej siły, której doświadczyłem w Surb Chacz.
Do Starego Krymu wróciliśmy po 2 godzinach. Przedostawszy się jakoś w stronę dworca, poszliśmy szukać meczetu Uzbeka- opisywanego jako niezwykłe miejsce, jedna z najciekawszych pamiątek islamu na Krymie. Tutaj sytuacja się powtórzyła- klucząc wśród tych okropnych uliczek, dotarliśmy wreszcie, dzięki pomocy miejscowych, do meczetu. Nie warto było! Ten dom modlitwy to nic ciekawego, za wyjątkiem łuku nad drzwiami nie ma na co patrzeć. Podobnie jak ruiny pobliskiego innego meczetu, jest on zupełną pomyłką.
Była mniej więcej druga, a my musieliśmy się jakoś ze Starego Krymu wydostać. Nie było to proste- zmuszeni byliśmy znowu prosić o pomoc tą kasjerkę(brrr...), a ona, drąc się na nas, powiedziała, że musimy pojechać najbliższym autobusem do Chruszczówki, a stamtąd będą połączenia do Sudaku. Ta część planu udała się bez zarzutu- dotarliśmy po kilku minutach. Wysiedliśmy na poboczu drogi, w miejscu, gdzie gromadzili się ludzie, a które było przystankiem. Tam często tak jest, że przystanki są nieoznaczone, po prostu to kwestia umowy- ludzie zbierają się akurat w jakiejś części ulicy i to jest właśnie „ostanowka”, rozkład choć to niewłaściwe słowo, także znają tylko miejscowi. Nam nie dane było posiadać tak cennych informacji, a łapanie stopa, tudzież innych autobusów okazało się być niemożliwe- wszystkie jechały na Teodozję. Staliśmy i staliśmy, patrząc na zegarki. Kolejne minuty mijały, kwadrans, pół godziny, prawie godzina. A tu niczego! Czas umilała nam tylko pogawędka z miejscowym człowiekiem, który też jechał do Sudaku- był przesympatyczny, zrobił nam długi wykład o wszelkich rodzajach win, szampanów i innych nalewek z okolicy, słuchaliśmy go więc z zapartym tchem. Tylko, że wskazówki niemiłosiernie przesuwały się, a nic się nie zmieniało. Najsłynniejsze rosyjskie pytanie „co robić?”, cisnęło się nam na usta. Staliśmy tam i staliśmy, o winach gadaliśmy, ale byłem coraz bardziej rozdrażniony, zadałem więc bezsensowne pytanie, na które wiedziałem, że i tak nie uzyskam odpowiedzi: „kiedy?”. A ten człowiek wskazał palcem na niebo i rozłożył ręce. Miał rację- była to najlepsza odpowiedź....
W Sudaku pomógł nam jeszcze raz- pogadał z innym gościem, który znalazł nam bardzo przyjemną kwaterę u starszych państwa, zaraz przy dworcu. Zabraliśmy się też z nim do Nowego Światu za 5hrywien.
Zarówno Sudak, jak i Nowy Świat położone są w niesamowicie malowniczej okolicy- góry tu schodzą do morza w scenerii niezwykłej. Ma się wszechobecne uczucie naturalności tych miejsc. Wpływ człowieka jest tam niewielki, a za Nowym Światem urywa się zupełnie- tam rozciągają się trzy niesamowite zatoki. To bez dwóch zdań najpiękniejsze miejsce Krymu. Przyroda jest tam tak przecudowna, że istotnie zapiera dech w piersiach. Miejsce to ma scenerię bajki, marzeń o dzikich, tropikalnych wyspach. To jakby przybycie na ziemię Robinsona Cruzoe- czytając w dzieciństwie tę książkę mniej więcej tak wyobrażałem sobie jego świat. I bardzo chciałem tam trafić. Chodząc po Nowym Świecie, miałem namiastkę tego pragnienia.
Sudak jest inny- nam miastem wznosi się majestatyczna góra, na której położona jest twierdza genueńska. Widok z niej w stronę Nowego Świata jest niezapomniany. Zbudowana przez genueńczyków twierdza jest jedynym pierwszorzędnym zabytkiem ludzkim na Krymie. Niewiele ustępuje twierdzom na zachodzie Europy, jej widok od strony morza, a głównie od przeciwległych wzgórz, daje wrażenie o jej potędze i splendorze. Pomimo upływu stuleci twierdza wciąż wzbudza respekt- zbudowane na litej skale, nad 200- kilku metrową przepaścią mury, baszty, fortyfikacje wciąż świadczą o minionej potędze kupieckiej Genui.
To, co ujrzeliśmy w Nowym Świecie i w Sudaku na długo pozostanie w naszej pamięci. Były to najpiękniejsze miejsca na całym półwyspie, było to także ostatnie ,gdzie przyjemnie spędziliśmy czas. O tej pory szczęście się nam skończyło. Zaczęły się kłopoty.
Z Sudaku pojechaliśmy wijącą wśród serpentyn, przecinającą góry drogą do Koktebel, by obejrzeć rezerwat, a głównie Złote Wrota- słynne skały wystające z morza. Zatrzymaliśmy się w Koktebel, gdzie po targach z sympatyczną, ale straszliwie zezowatą kasjerką udało nam się za darmo zostawić plecaki. Na kasie pisało: „czas pracy: od 6-tej do 22-ej”, jednakże kasjerka oznajmiła nam, że kończy pracę o 17(sic!) i zamyka, musimy więc zdążyć przed tą porą . Było może południe, niemożliwością był powrót nie w czas. I rzeczywiście, dotarlibyśmy z powrotem bez problemów, gdyby nie mały szczegół. Był nim zbyt gorliwy ukraiński mundurowy. O nim za chwilę.
Naszym głównym celem były Złote Wrote, leżące niestety na terenie rezerwatu. Doszliśmy do jego granic, a tu nasz wzrok przykuły surowsze niż zwykle tablice z zakazami: nie było jednego „zapreszczionno!”, ale trzy, a na dodatek pisało jeszcze „sztraf!”. Trochę przestraszeni, postanowiliśmy spróbować- poszedłem do pobliskiej wioski i spytałem, czy można tu kupić jakieś bilety. Jakaś baba powiedziała mi, że jak przyjdzie leśniczy, to nam sprzeda. „Kiedy”- znów zadałem to idiotyczne, jak na tamte warunki, pytanie: „za 10 minut”. Znam ja te wasze 10 minut- pomyślałem, ale akurat z drugiej strony przechodzili jacyś turyści(sic!). Zaczęli ze mną rozmawiać, a jedna kobieta usłyszawszy, że potem jedziemy do Teodozji, dała nam swój adres, byśmy tam przenocowali. W między czasie przyszedł leśniczy. Wyglądał jak zwykły chłop- ubrany w zielony(a jakże!)mundur, powiedział, że nas nie oprowadzi(takie tam prawo- zwiedza się w grupach zorganizowanych), bo ma dzień wolny. Zaczynam negocjować, kobieta z Teodozji mnie wspiera, wreszcie leśnik mówi, że da nam bilety zniżkowe („dziecięce”), ale z nami nie pójdzie. Dobra, mówię, pójdziemy sami. Leśnik nie sprawia problemów, objaśnia drogę, po czym oddala się, by wyprowadzić krowy. Nim wyruszyliśmy, usłyszeliśmy, że w parku jest przepięknie. To prawda.
Wulkaniczne góry postrzępione nad wybrzeżem, z sporą ilością niezwykłych form skalnych, wyglądem przypominające nieco Capri, zalesione, łagodnie ciągnące się polany, absolutna cisza, porównywalna tylko z Surb Chacz, całkowicie dzika przyroda(spłoszyliśmy kilka sarenek). Po kilkugodzinnym spacerze zeszliśmy nad wybrzeże w poszukiwaniu Złotych Wrót. Przedzierając się przez skały, uciekając przed wzburzonymi falami morza, szliśmy i szliśmy, nie mogąc dotrzeć. Wreszcie jakakolwiek szansa prysła, bo dalej nie było już jak iść- woda oblewała skały 40-kilku metrowe. Zawróciliśmy, idąc wzdłuż brzegu. Był to nieszczęśliwy wybór. W pewnym momencie ujrzałem jakiegoś mundurowego, idącego w naszym kierunku. Przeczułem problemy. Nie pomyliłem się.
Istota ta, z twarzą stwora z wyspy doktora Moreau, należała do kategorii niewolników munduru- widać było, że facet bardzo przeżywa to, że reprezentuje prawo, a będąc szeregowym pracownikiem nieczęsto miewa okazję się dowartościować. Spróbował więc z nami, tradycyjną metoda pogróżek i cytowania ustaw: „nielegalnie przekroczyliście teren rezerwatu, za co kara wynosi 10$ od osoby, zgodnie z którymś tam paragrafem, jakiegoś tam artykułu, konstytucji Republiki Ukrainy”. Na jego władczy ton odpowiadam spokojnie, że mamy bilety, sprzedane przez leśniczego i daje mu je. On mówi, że są nieważne, a leśnik złamał prawo. Odpowiadam, że mnie to nie interesuje, bo ja kupiłem bilet i jestem w porządku, na co on, że pójdziemy na milicję, gdzie spiszemy protokół, wezwany zostanie leśniczy itp., itd. Stwierdzam, że możemy iść, bo kary nie zapłacimy. No, to facet zaczyna najpierw telefonować, a potem karze nam iść za nim po tej wsi, w której mieszka, a która jest granicą parku. Chodzimy jak od Annasza do Kajfasza- każdy kolejny zwierzchnik albo w ogóle naszego formalistę do domu nie wpuszcza, albo przyjmuje go w dresie i karze iść precz. Niewzruszony żołnierzyna znowu serwuje nam gadkę o konsekwencjach naszej zbrodni. Mówi o problemach, o tym, że na ostatnia marszrutka do Teodozji ucieknie, będziemy mieć kłopoty, trzeba będzie pisać protokół lub...- i tu urywa. Biedak myślał, że mu dam w łapę- pomylił się, zbyt mało znaczący był, bym się go bał. Komedia jednak trwać musi- lekko speszony stwór prowadzi nas do swojego domu(no, powiedzmy... raczej chaty), gdzie zaczyna się spisywanie protokołu. Wygląda to trochę jak zeznania dzielnego Franka Dolasa na Gestapo: nasz ochrannik jest oczywiście nieczytaty, paszportów odczytać nie umie, zaczyna się więc nas pytać, co stwarza mi dogodne możliwości do delikatnego przesuwania granic prawdy w związku z własnym nazwiskiem, zamieszkaniem, uniwersytetem itp., itd., a do tego dochodzi jeszcze jego problem z zapisaniem takich słów jak np.„wojewoda śląski”. Ogólnie jest dość śmiesznie, bo w dobry humor wprawia nas jego śmiertelnie poważne oświadczenie, że teraz protokół powędruje na milicję, która wyśle go do sądu w Symferopolu, który wyśle go do sądu w Kijowie, który z kolei prześle to do Polski (jak dojdzie, to kaktus mi na ręce wyrośnie). Tymczasem nasz stróż porządku nie traci rezonu, po wydaniu tegoż komunikatu, ponawia swe znaczące „libo”(„lub”), a my znów odpowiadamy milczeniem. Przerywam je ja, mówiąc, że żądam jego danych, gdyż napiszę skargę do ambasady na jego działanie, tudzież inne sprawki. Otrzymuje je, a po chwili zostajemy wypuszczeni, mundurowy gnie zaś protokół i niedbale wkłada go do kieszeni.
Nie udało mu się z nami, nie zarobił. Tylko, że napawał nam biedy innego rodzaju- jest 16.30, na przystanku marszrutek nikogo, a my musimy się stąd wydostać. Po kilku chwilach ludzie się schodzą. I czekają. My też. Na początku spokojnie, potem coraz mniej. Mija 17.00, już wiemy, że do Koktebel się dziś nie dostaniemy. Mijają kolejne minuty, nic nie jedzie, ludzie spokojnie siedzą. Rozglądamy: za nami morze, po lewej wioska i rezerwat, przed nami jeszcze mniejsza wioska, za nią dzikie góry i świadomość, że do najbliższej większej miejscowości, z której coś może jechać 4km, a do Koktebel- 18. Nie mamy nic do jedzenia, w plecaku oprócz aparatu, noży i swetra mam tylko piersióweczkę. Ona nas uratuje. Około 18.30, już po ciemku, ruszamy pieszo. Po 20 minutach wędrówki psutą drogą docieramy do wsi. Teraz dopiero zaczynamy się niepokoić. Trzymając noże w pogotowiu, idziemy jedyną, oświetloną drogą, słysząc co pewien czas silniki przejeżdżających aut i ujadanie psów. Niestety, nic, co mogłoby nas podwieźć, nie jedzie. Zostaje nam 14km jedyną szosą biegnącą półkolami, otaczającą łagodne szczyty górskie. Nie muszę chyba dodawać, że droga jest ciemna, a głusza absolutna. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko iść. Idziemy więc. Pierwszy kilometr, łyk piersiówki, drugi, trzeci, połowa wypita, zaczyna być zimno. Przed nami jeszcze z 10km. Dochodzi 21.00, noc w pełni, a wszechogarniająca ciemność działa na podświadomość. Unikamy aut, nie pokazujemy się im zbytnio, na wszelki wypadek schodzimy na pobocze. Wtedy zdarza się cud. Jakaś przejeżdżająca ciężarówka zatrzymuje się. Niepewnie podchodzimy, a kierowca zdecydowanym gestem zaprasza nas do środka. Wsiadamy, a on zabiera nas do Koktebel, udzielając kilku cennych informacji. Po drodze rozmawiamy w bardzo miłej atmosferze. Nieprawdopodobne! Taka sytuacja też mogła się zdążyć tylko tam. Wyobraźcie sobie podobną rzecz w Polsce. Nie do wyobrażenia...
W Koktebel szybko łapiemy połączenie do Teodozji, gdzie zawożą nas prawie pod dom tej kobiety. Okazuje się ona bardzo miła, a dom naprawdę schludny. Zasypiając w czystej pościeli, po wykąpaniu się w prawie ciepłej wodzie, odpoczywamy po długim dniu.
Rankiem wybieram się do Koktebel po plecaki, i chociaż baba w kasie nie uwierzyła w moją opowieść, to plecaki dała. Koło 9 jestem z powrotem w Teodozji, zawożę plecaki do domu i udaje się w stronę twierdzy, gdzie umówiliśmy się z Adamem. Miejsce spotkania wybraliśmy, wydawałoby się, logicznie- twierdza powinna być charakterystycznym punktem. Tymczasem, to były ruiny twierdzy, całkiem nieźle zachowane w porównaniu z innymi na półwyspie, tylko że dzielnica, w której ona się znajdowała, nie należała do najlepszych, a co gorsza była daleko od centrum. Było tam mocno nieprzyjemnie, okoliczni mieszkańcy, patrzeli na nas podejrzliwie, a najbardziej zaskoczone naszym widokiem były pasące się przy murach kozy. Niedaleko twierdzy znajdują się dwa stare kościółki ormiańskie- od biedy ciekawe. W ogóle Teodozja była opisana w naszych przewodnikach jak prawie 8 cud świata i najciekawsze miejsce kultury Ormian poza Armenią. To kompletne nieporozumienie- miasto jest brzydkie, szare, a kościoły ormiańskie, posiadające co prawda pewien klimat, mszy warte nie są. Tam nie ma nic porywającego. Chyba, że ktoś jest wielkim miłośnikiem dział Iwana Ajwazowskiego, który w Teodozji żył. Znajduje się tu jego galeria, w której ponoć przedstawiona jest większość jego prac. My, pomimo iż Ajwazowski wielkim malarzem był, nie poszliśmy tam, bo ciągłe oglądanie morza się nam nie uśmiechało.
Ruszyliśmy wiec do Kerczu. Pierwsze wrażenie, jakie odczuliśmy po wyjściu z autobusu było niesympatyczne- miasto wydało nam się nieprzyjemne, dziwne, dzikie. Chodziliśmy w kółko starając się znaleźć właściwy autobus do Kurhanu Carskiego, ale nikt nie chciał nam pomóc- ludzie odwracali się, mówili, że nie wiedzą, a jedna baba to nawet w lamet wpadła, zawodząc, po co myśmy tu przyjechali... Wreszcie fortuna się do nas uśmiechnęła- podszedłem do kierowcy o twarzy recydywisty, a on powiedział, że jedzie tam, gdzie chcemy. Kurhan znajduje się daleko za miastem, za dwoma liniami kolejowymi, na łące leżącej nieopodal dzielnicy ogródków działkowych. Z oddali wygląda jak zwykły, wystający z ziemi, kopiec. Gdy podeszliśmy bliżej, ujrzeliśmy zamkniętą bramę z wiadomym napisem, za nią był kurhan i budynek mieszkalny. Pogadaliśmy ze stróżem i weszliśmy. Kurhan Carski to miejsce naprawdę niezwykłe. Ta duża dziura w wykopana w stożku, o charakterystycznym kształcie, ze zwężającym się do środka korytarzem, jest grobowcem starożytnych władców tych ziem. Przejście tym korytarzem sprawia wrażenie raczej dziwne, ale i intrygujące. Całą swoją budową, symboliką kurhan zdaje się mówić, iż spoczywający tu ongiś władcy wracali, nieomal dosłownie, na łono natury.
Kurhan wrażenie robi naprawdę niecodzienne, szkoda tylko, że to jedyna ciekawa rzecz w Kerczu. Jest tam kilka innych kurhanów(jeden nawet stoi na środku dworca) tyle, że nieciekawych. Za miastem, nad samym morzem leży jeszcze twierdza Jenikule, która zabrała nam prawie 2 godziny na dotarcie i powrót, a niczym nie zachwyciła. Do tego straszliwie rozpadał się deszcz, lunęło jak z cebra, musieliśmy więc szybko się stamtąd wycofać. Jedynym klimatycznym szczegółem wyprawy nad morze była ciągnąca się nieskończenie podróż w miejskim autobusie, którego pasażerowie wychodzili tylko jednym wejściu, co powodowały spory korek na każdym przystanku, a płacili jakby rzucali pieniądze na ofiarę w kościele. Dominantę wnętrza maszyny stanowił wielki, przeżarty żółcią plakat z Van Damme’em jeszcze z lat 80-tych.
Chroniąc się przed deszczem dostaliśmy się do innej marszrutki, która zawiozła nas do centrum miasta, gdzie znajduje się bardzo urokliwy, bizantyjski kościółek Jana Chrzciciela, a przede wszystkim Góra Mitrydatesa. Prowadzą na nią gigantyczne schody, wejście którymi zajmuje sporo czasu i wymaga trochę wysiłku. Ze szczytu rozciąga się ponoć piękna panorama, myśmy jej jednak nie widzieli, bo lało i była mgła. Po drugiej stronie góry znajdują się resztki starożytnego miasta Pantikapajon- tu już nawet nie w przenośni, ale dosłownie dwie kolumny na krzyż.
Nieprzyjazny, odpychający nas Kercz żegnaliśmy w strugach deszczu, przy dźwiękach ogłuszającego pop-chłamu, lecącego z głośników na dworcu. Refren piosenki brzmiał mniej więcej tak: „sunny California”...
Wróciliśmy do Teodozji, a następnego dnia pojechaliśmy do Symferopola, a kupiwszy bilety wyprawiliśmy się do Eupatorii. Tam znów był deszcz, pochodziliśmy trochę po dzielnicy karaimskiej, nie zachwyciła nas, choć może to wina pogody. W Eupatorii, poza starymi tramwajami, kursującymi w anormalnym porządku, zaintrygowało nas wnętrze jednej dużej cerkwi, gdzie, zaraz przy wejściu, wielkimi literami było napisane: „Pamiętaj! Przebywając w obliczu świętych ikon w stanie nietrzeźwym, popełniasz grzech! Narażasz się na gniew Boży!”. Amen.
Nasza podróż byłaby wspaniała i prawie idealna. Stałoby się tak, gdyby nie małe „ale”. Cały nasz problem wziął się ze skąpstwa i chęci zaoszczędzenia na ostatniej nocy. Nie mieliśmy ochoty spać tam, gdzie poprzednio, a zapewne inne kwatery byłyby za podobne pieniądze. Postanowiliśmy przenocować na dworcu. To był duży błąd. Poszliśmy do płatnej sali(2hr), która składała się z całkiem przyjemnych foteli lotniczych. Było w niej ciepło i całkiem przytulnie. Leciał jakiś durny film, co pewien czas milicjanci patrolowali salę. Widzieli nas kilka razy. Nie podeszli. Koło 23.00 zasnęliśmy. Nagle, przed drugą w nocy, ci samy milicjanci, tylko w większym składzie(pięciu), mnie budzą. „Paszporty!, co wy tu robicie?!”. Półprzytomny daje mu bilet i mówię, że czekamy na pociąg. On wyjmuje bilet, sprawdza go, po czym mówi: "Idziemy". Poszliśmy. Z ciepłej sali wyszliśmy na zimny dworzec, potem na jeszcze większy ziąb na zewnątrz, by wreszcie znaleźć się w przydworcowym komisariacie, wielkości jednego pokoju. Tam zabawa się zaczęła. Jeden z nich zaczął mi sprawdzać wisiorek, gdzie miałem dokumenty i pieniądze. Było tam 20$ i 10zł. On znalazł tylko te drugie. „Chwała Bogu!”- pomyślałem. Następnie wziął plecak, znalazł aparat: „pozwolenie jest”, „Nie trzeba”- chyba jedyny raz odpowiedział naprawdę stanowczo. Piersiówka wywołała u niego familiarny uśmieszek, miód nie zwrócił uwagi, dwie paczki papierosów- jak najbardziej. „Gdzie banderola?(fakt- nie było), „konfiskuję” i odłożył na bok. Zacisnąłem zęby, trudno. Szukał dalej, został mu zeszyt. „Co to jest?” szybko odpowiadam: „notatki z filozofii”. Rzuca na bok. Myślę, że to już koniec gry. Wtedy ten pierwszy, władczo mówi: „Twój kolega jest w porządku, natomiast tobie brak imigracyjnej karty, zachodzi podejrzenia, że chciałeś nielegalnie zostać na Ukrainie(sic!), za co kara wynosi 230$(sic!)”. W innych okolicznościach parsknąłbym mu w twarz, ale teraz wcale mi nie było do śmiechu. Za bardzo nie mogłem z nimi rozmawiać ostro, bo była noc, pusty dworzec, to oni byli tu władzą, a najbliższy polski konsul- w Odessie. Musiałem więc zastosować taktykę „nie bijcie”. Było to tym łatwiejsze, że z powodu zimna ręce trzęsły mi się jak galareta, a to widomy znak strachu, mogłem więc grać „na litość”. Zaczynamy zabawę- ja gram gierkę, „biednego studenta, który długo oszczędzał, by tu przyjechać”, oni- „srogich funkcjonariuszy”. Staram się więc zachowywać jak najbardziej tylko potrafię ulegle, dobrze mi wychodzi bycie przestraszonym. Przy tym naprawdę jestem zdezorientowany, co się stało z tą pieprz
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.