Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

FIESTA SANTA BARBARA Cezary Kochan > KUBA


Cezo Cezo Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie KUBA / brak / Santiago de Cuba / bębniarzeTo, że znalazłem się na Kubie było doprawdy dziwnym zrządzeniem losu. Wszystko zaczęło się... w Mongolii. Na targowisku w Ułan Bator zobaczyłem człowieka w kolorowej koszulce z napisem „Mexico”. Rysy jego twarzy wskazywały, że pochodzi z tego właśnie zakątka świata. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że Jose, gdyż tak miał na imię, nie jest Meksykaninem, lecz attache ambasady kubańskiej w Mongolii.

Polak i Kubańczyk w Mongolii


Wieczorem spotykamy się w „Havana Club”, ulubionym lokalu dyplomatów z krajów latynoamerykańkich. Wchodząc do dyskoteki wypatruję znajomej twarzy. Nagle jest. „Pan ambasador” za stołem mikserskim! Nie kryję zaskoczenia. Jose wyjaśnia mi, że właścicielem klubu jest jego przyjaciel, a on po całym dniu pracy lubi, w ramach relaksu, pobawić się w DJ-a. - Widzisz – mówi – my, Kubańczycy, nie potrafimy żyć bez muzyki. Ludzie u nas żyją skromnie, ale mają w sobie ogromną radość życia. Kochają śpiewać, tańczyć. Nie wyobrażam sobie, abym dzisiejszego wieczoru miał siedzieć za biurkiem i przeglądać papiery. Urzędnikiem będę dopiero jutro. Po tych słowach porywa na parkiet skośnooką piękność, którą zaczyna uczyć salsy.
Siadam przy stoliku i zaczynam zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę wiem o jego kraju, o jego rodakach. Przed moimi oczami, niczym w kalejdoskopie, pojawiają się pojedyncze obrazki: rewolucja, Fidel, Zatoka Świń, rum, cygara, stare amerykańskie samochody. Znajomy w Polsce opowiadał mi, że widział na Kubie wielkie, poradzieckie traktory, które rdzewieją na plantacjach trzciny cukrowej. „Wielki Brat” nie wysyła już ropy, ani części zamiennych, a o zdobyciu nowych maszyn nie ma co marzyć. Wiadomo, embargo.
- Jak wygląda teraz sytuacja gospodarcza na Kubie? – pytam wprost, gdy roześmiany Jose siada po drugiej stronie stołu. Mój nowy przyjaciel momentalnie przybiera poważny wyraz twarzy. - Teraz w moim kraju ma miejsce bardzo wiele przemian, tradycyjne źródła dochodu państwa muszą zostać zastąpione innymi. Kiedyś byliśmy światowym potentatem w dziedzinie eksportu cukru. Teraz nie jest to już tak opłacalne, stawiamy więc na turystykę. Wyspa posiada idealne warunki, aby stać się najwspanialszym kurortem Karaibów. Po tych wyjaśnieniach wstaje i ponownie idzie tańczyć. Wygląda na to, że nie ma ochoty rozmawiać na ten temat.
Długo jeszcze dyskutujemy o najrozmaitszych sprawach. Jose chętnie opowiada o kulturze, sztuce i wspaniałej przyrodzie swojego kraju. Obaj unikamy drażliwych tematów. W miarę upływu czasu świta mi w głowie myśl, aby tam pojechać i na własne oczy przekonać się jak wygląda Kuba, na początku XXI wieku. Tymczasem za oknem zaczyna świtać. Kelnerzy grzecznie, acz stanowczo wypraszają z baru ostatnich gości. Gdy się rozstajemy, Jose rzuca kurtuazyjnie: - Gdybyś był kiedyś na Kubie, wpadnij do mnie do Hawany. Ja za dwa miesiące wracam do kraju. Wręcza mi wizytówkę.


Santeria


Cztery miesiące później, pukam do drzwi jego mieszkania w centrum Hawany. Gospodarz jest nieco zdziwiony widząc mnie na progu swojego domu. Pomimo moich internetowych zapowiedzi, chyba nie do końca wierzył, że poważnie potraktuję jego zaproszenie wypowiedziane kilkanaście tysięcy kilometrów stąd.
Rozglądam się po mieszkaniu. Moją uwagę przykuwa wiszący na ścianie obrazek – postać czarnej kobiety, ubranej w długą białą szatę, nad głową aureola z gwiazd. - Kto to? – pytam. - To taka kubańska święta. Ten obrazek dostałem od znajomego, który jest wtajemniczony w misteria santeria. Specjalnie jeździł do Santiago de Cuba, aby wziąć w nich udział. Stamtąd pochodzi i tam został przyjęty do wspólnoty.
- Santeria? Co to takiego?
– drążę temat. Jose przynosi drinki wygodnie rozsiadamy się w fotelach. - W XVIII wieku rozpoczął się na Kubie masowy napływ niewolników z wybrzeży Afryki – rozpoczyna tonem nieco belferskim. Duża ich liczba wywodziła się z grupy etnicznej Joruba, żyjącej na terenach dzisiejszej Nigerii. Przywieźli oni ze sobą na Kubę tradycyjne wierzenia afrykańskie. Jako że byli niewolnikami katolików, musieli być ochrzczeni i zewnętrznie udawać chrześcijan. Ich własne wierzenia były zakazane. W ten właśnie sposób powstała santeria – kult religijny będący połączeniem afrykańskiego szamanizmu z religią katolicką.
Kubańczyk chyba zauważa błysk w mych oczach. - W Hawanie rzadko pozwalają obcym uczestniczyć w prawdziwych misteriach – próbuje zgasić mój zapał. - To może w Santiago... – nie daję za wygraną. Jose uśmiecha się życzliwie.
Podczas trzydniowego pobytu w Hawanie przekonuję się na własne oczy i uszy, jak dużą popularnością cieszy się santeria wśród mieszkańców wyspy. W wąskich zaułkach Habana Vija szepcze się nawet, że sam Fidel jest wyznawcą tego kultu. To, podobno, dzięki pomocy szamanów tak długo sprawuje swe rządy.
Uliczny sprzedawca książek, którego cały dobytek stanowi stojąca na krawężniku półka pełna starych, poniszczonych woluminów, tłumaczy mi z przejęciem: - Santero jest zawsze pierwszy. Jest ważniejszy niż lekarz. Gdy ktoś zachoruje, to najpierw sprawdza się u santero czy choroba nie jest wynikiem rzuconego uroku. Najpierw to on leczy, później ewentualnie idzie się do lekarza.
- Czy to prawdziwa santero?
– pytam wskazując siedzącą po drugiej stronie ulicy kobietę. Ubrana w długą, białą suknię z falbanami, na głowie turban przyozdobiony wielkim czerwonym kwiatem. Potrząsając talią tarota nawołuje chrapliwym głosem do spojrzenia w przyszłość. - Nie, Maria się tylko tak przebrała. Liczy, że naciągnie jakiegoś turystę na parę dolarów. Faktycznie. Po tych słowach grupka Niemców zatrzymuje się przy jej stoliku. Nie chcą wróżby, chcą ją tylko sfilmować. To bez różnicy – i tak muszą położyć banknot na blacie.


14 = 31


Dworzec „Central Estaciòn”, pociąg relacji Hawana-Santiago. Przez brudne okno wagonu spoglądam na peron. Mały chłopiec z koszem pełnym orzechów z kocią zręcznością prześlizguje się przez ludzkie kłębowisko. Tłum zgromadzony przed kasami biletowymi czeka na otwarcie okienek. Nie wszyscy muszą stać w kolejce; po drugiej stronie dworca na zagranicznych turystów czeka specjalne biuro. Cena biletu niby ta sama, są jednak różnice. Obcokrajowcy płacą w dolarach, Kubańczycy w peso (1 $ = 27 peso). Pierwsi czekają na bilet jeden dzień, drudzy zgłaszają chęć wyjazdu co najmniej miesiąc wcześniej.
Wreszcie jedziemy. Pierwszy przystanek: Santa Clara. Mężczyzna w uniformie spaceruje wzdłuż pociągu, donośnym głosem informując podróżnych o awarii lokomotywy. Przez trzy godziny wciąż ten sam widok za oknem: uschnięte drzewo, róg domu i stoisko sprzedawcy lodów. Nie można wysiąść, bo w każdej chwili pociąg może ruszyć. Takich postojów jest jeszcze kilka. Zamiast planowanych 14 godzin, podróż trwa 31. Stację „Santiago de Cuba” witam westchnieniem ulgi.
Jednak, pomimo ogromnego zmęczenia, ani na chwilę nie zapominam o celu mego przyjazdu. Już kilka godzin później próbuję dyskretnie przyłączyć się do anglojęzycznej grupy oprowadzanej po ciemnych salkach Museo Religiones de Populares (Muzeum Religii Ludowej).


Ogunderrero, Oczun, Chango


Pod ścianami stoją ołtarze poszczególnych bóstw. Na jednym z nich różaniec zanurzony w kieliszku. Na innym porcelanowa dłoń przebita nożem, a na każdym z palców namalowane czerwoną farbą oko. Wsłuchuję się w monolog przewodnika: - Hiszpański plantator, widząc, że po całodziennej ciężkiej pracy jego niewolnicy mają jeszcze siłę grać na bębnach i tańczyć, myślał, że to jakaś forma zabawy. Nie przypuszczał, że są to misteria ku czci któregoś z prastarych bogów. Właściwie nie bogów, gdyż bóg – energia, moc życia, siła – jest jeden. Ma on jednak wiele uosobień, które mają sporo cech ludzkich, dzięki czemu stają się bliższe dla swoich wyznawców. Poszczególne osoby boskie mają swoje odpowiedniki wśród katolickich świętych, np. Ogunderrero to apostoł Szymon, Oczun to jedno z wyobrażeń Chrystusa, a Chango to św. Barbara.
- W jaki sposób niewolnicy murzyńscy zdecydowali, że właśnie ten, a nie inny święty będzie odpowiednikiem Chango lub Oczun?
– dopytuje się jeden z Anglików. Przewodnik nie ma wątpliwości: - Najistotniejsze były dwie rzeczy: główne atrybuty bóstwa i świętego oraz przypisane im kolory. Weźmy za przykład św. Barbarę. Jej kolory to biel i czerwień; identyczne są kolory Chango. Barbara trzyma w ręku miecz, a Chango to wojownik.
- A czy nie ma znaczenia to, że św. Barbara to kobieta, a Chango to mężczyzna-wojownik?
– ta kwestia wzbudza z kolei moją ciekawość. - Według starej legendy, Chango był kiedyś bardzo piękną kobietą. Była ona tak piękna, że zakochał się w niej jej własny ojciec. Chango, nie chcąc ulec namowom ojca, uciekła z domu, a aby zmylić ewentualny pościg, przemieniła się w mężczyznę. Od tego czasu Chango w jednym roku czczony jest jako mężczyzna, w następnym zaś jako kobieta.
Od przewodnika dowiaduję się również, że obchody dnia św. Barbary są bardzo ważne w religijnym kalendarzu Kubańczyków. W nocy z 3 na 4 grudnia przed ołtarzem Chango zabijana jest młoda koza, będąca ofiarą dziękczynną za błogosławieństwa minionego roku. - Dobrze się składa, bo mamy właśnie 2 grudnia. Może uda mi się zobaczyć jak się obchodzi barbórkę na Kubie – śmieję się do swoich myśli.
Okazja trafia się jeszcze tego samego dnia. Na plaży poznaję młodego Kubańczyka o imieniu Ariel. Przyglądam się uważnie wiszącemu na jego szyi długiemu sznurowi biało-czerwonych korali. Niektórzy z wiernych noszą je jako symbol swego przywiązania do boga. Kolory paciorków to kolory danego bóstwa.
Gdy opowiadam Arielowi o tym, co słyszałem w muzeum, on nagle podnosi się z piasku i żywo gestykulując mówi: - Moja ciotka to santero. Jest bardzo znana, dużo ludzi z całego miasta przychodzi do niej po wróżbę. Ona rozmawia z duchami, przepowiada przyszłość, może rzucać uroki lub sprawić, że zawita do kogoś szczęście. - Robi to za darmo? – jestem chyba zbyt dociekliwy. - Ludzie dają jej pieniądze, prezenty. Z tego żyje. Ostatnio był u niej jakiś bardzo ważny człowiek. Zostawił całe 50 peso. - Mogę ją poznać? – pytam podekscytowany. - Dzisiaj w moim domu będzie fiesta ku czci Chango. Przyjdź.


Mdławosłodki zapach karmelu


Z trudem odszyfrowuję adres nabazgrany na skrawku papieru: „Bacardi Av. nr 67”. Właścicielka domu, w którym mieszkam, dziwi się, że chcę tam iść. - To nie jest dobra dzielnica. Jeżeli bardzo chcesz tam iść, to lepiej zdejmij z ręki zegarek, a aparat fotograficzny włóż do jakiejś starej torby. Ludzie tam są bardzo biedni, ktoś może cię okraść.
Pomny jej przestróg wychodzę na ulicę. Zatrzymuję bryczkę, najpopularniejszy – obok rykszy – środek transportu miejskiego w Santiago. Po kilkunastu minutach niezbyt wygodnej jazdy docieramy na miejsce. - To tutaj – woźnica wskazuje na piaszczystą uliczkę ciągnącą się wzdłuż murów La Fàbrica del Ron, jednej z największych w okolicy wytwórni rumu. Na całej długości betonowej ściany ciągną się wymalowane białą farbą hasła: „Viva socjalismo!”, „Viva Fidel!”, „Viva revoluciòn!”.
W powietrzu unosi się mdławosłodki zapach karmelu. Fabryka należała niegdyś do rodziny Bacardich. Po nacjonalizacji właściciele opuścili kraj. Od tamtego czasu słynny rum sygnowany ich nazwiskiem produkowany jest w Puerto Rico.
Zanurzam się w podmiejskim slumsie. Jestem równie ciekawski, jak ciemnoskóre dzieciaki, które z zainteresowaniem przypatrują się mojej osobie. - Mister! Ma pan może długopis? – pyta łamaną angielszczyzną jedno z nich. Długopis to jest coś! W szkołach uczniowie dostają przeważnie ołówki z państwowego przydziału. Zresztą prawie wszystkie podstawowe produkty – zarówno spożywcze, jak i przemysłowe – są reglamentowane.
Zadowolony chłopiec chwyta podarowany przeze mnie długopis i krzycząc „gracias!” biegnie pochwalić się kolegom. Za chwilę mam wokół siebie całą grupę wyrostków. Stoją uśmiechnięci, wyciągając ręce po prezenty.


Miecz i pięć peso


Dom Ariela nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jeszcze jeden szary, parterowy budynek, przykryty kawałkami blachy. Jedyne źródło światła stanowi małe, zakratowane okno. W środku panuje półmrok. Kobiety krzątają się po domostwie. Palmowymi liśćmi przyozdabiają ołtarz.
Zostaję przedstawiony głowie rodziny – Dolores. Pucołowata twarz, siwe włosy starannie spięte w kok, w oczach błyszczą wesołe iskierki. Nie tak ją sobie wyobrażałem. Miast spodziewanej „czarownicy” – dobrotliwa staruszka otoczona wianuszkiem wnucząt. - Ciotka zgadza się, abyś sfotografował całą uroczystość. Jesteś tu mile widzianym gościem – Ariel tłumaczy słowa Dolores na angielski.
Powoli zbiera się cała familia, w sumie dwadzieścia kilka osób. Dziś po raz pierwszy uroczystości będzie przewodniczyć Lucia, córka szamanki; matka będzie jej tylko pomagać. Nagle za oknem widzę policjantkę. Zaniepokojonym wzrokiem spoglądam na Ariela. - To przyjaciółka rodziny – uspokaja. Jak skończy służbę, to też przyjdzie pokłonić się Chango.
Ołtarz jest już prawie gotowy. Centralne miejsce zajmują figury świętych: Łazarza, Antoniego i Barbary. Ta ostatnia, oprócz miecza, trzyma w ręce banknot pięć peso. Poniżej czarna lalka – złe bóstwo rządzące życiem i śmiercią. Przypominają mi się słowa muzealnego przewodnika: - Gdy muszę zostawić samochód w jakieś ubogiej dzielnicy, to na tylnej szybie stawiam Czarną Panią. Nikt nawet nie tknie samochodu.
Wszystkie statuetki toną w darach. Wszędzie pełno jest ciast, butelek rumu, owoców. Ktoś bogaty przyniósł nawet kozę i kurę. To one zostaną złożone w rytualnej ofierze.
Rozpoczyna się uroczystość. Najpierw rozlega się samotny, zawodzący śpiew santero. Po chwili włączają się bębny, a mały chłopiec kawałkiem pręta rytmicznie uderza w haczkę ogrodową. Lucia śpiewa, zgromadzeni powtarzają refren.


Hebanowi strażnicy domostwa


Pierwsze przywoływane są dzieci. Lucia chwyta je za ręce i śpiewając błogosławieństwa okręca w jedną bądź w drugą stronę. Po każdym obrocie strzepuje zło z ich rąk. Na końcu bierze każde dziecko na plecy i mocno naciąga. Muzyka cały czas wiruje. Wydaje się, że to jeden rytm, lecz raz po raz któryś z bębniarzy pozwala sobie na improwizację.
Ariel, w miarę swych możliwości językowych (mój hiszpański nie jest rewelacyjny, jego angielski również), stara się wyjaśniać znaczenie poszczególnych obrzędów: - Ona prosi Chango, by dzieci wyrosły silne i zdrowe.
Po dzieciach przychodzi pora na dorosłych. Jednak zarówno rytm, jak i słowa pieśni zmieniają się. Wszyscy kołyszą się w takt muzyki. Ariel nie wytrzymuje napięcia, idzie zmienić jednego z bębniarzy. Mężczyzna, ciężko dysząc, siada pod ścianą. Za chwilę wywołany jest na środek. Żyły na jego czole zdają się pękać, gdy jest „oczyszczany” przez szamankę. Trzeba przyznać, że w tej drobnej kobiecie drzemie niesamowita siła.
Chwila oddechu. Santero bierze do ręki orzech kokosowy i kładzie go przy drzwiach wejściowych. Tuż obok stoi mały parawan. Wcześniej jakoś nie zwrócił mojej uwagi. Kryją się za nim hebanowe figurki bóstw, którym daleko do katolickich świętych. To strażnicy domostwa.
Kobieta, nucąc coś w języku przodków, toczy kokos pod każdą ze ścian swojego domu. Wreszcie rozbija go w tym samym miejscu, w którym toczyć rozpoczęła. Skrzętnie zbiera skorupy i kładzie je przed wizerunkami strażników.
Mimo że fiesta wciąż trwa, wychodzę około 2.00 nad ranem. Muszę zebrać siły na następny dzień.


Kobieta z kurą na głowie


Następnego dnia, około południa, wracam do domu Ariela. Zaraz po przekroczeniu progu uderza mnie niesamowity widok. Na środku pokoju siedzi młoda kobieta z żywą kurą na głowie. Wokół niej szamanka Lucia, z cygarem w ustach, tańczy i śpiewa razem z matką. Dolores, opasana czerwoną chustą, potrząsa dzwonkiem w takt śpiewanej melodii. Trwa to około pół godziny.
Po zdjęciu kury z głowy dziewczyna zrywa się z krzesła. Wpada w szał. Odbija się od zgromadzonych ludzi, wirując w jakimś epileptycznym tańcu. Tańczy coraz szybciej i szybciej. Oczy ma szeroko rozwarte, jak u szaleńca. Traci kontakt z rzeczywistością. Bębny wciąż wybijają zwariowany rytm.
Dolores podaje jej misę z miodem, stojącą dotychczas na ołtarzu. Dziewczyna palcem umoczonym w miodzie kreśli znak krzyża na czole każdego ze zgromadzonych. Nagle pada zemdlona. Santero próbuje ją ocucić. Potrząsa jej bezwładnym ciałem. Coś do niej mówi. Na koniec dmucha w lewe i prawe ucho. Dziewczyna budzi się. Odprowadzają ją do drugiego pokoju. Muzyka cichnie. - To Chango w nią wstąpił – przejęty Ariel pomaga zrozumieć mi to, co się wokół dzieje.
Kapłanka wraca, w rękach ma kokos. Powtarza się ceremoniał dnia poprzedniego. Ja wciąż czekam na rytualną ofiarę. Wszyscy wierni spragnionym wzrokiem spoglądają na ołtarz, który ugina się od nadmiaru jedzenia. Jak się później dowiaduję, od dwóch dni nie mieli nic w ustach.


Misa pełna krwi


Około północy z sąsiedniej izby przyprowadzona zostaje koza. Santero łapie ją za nogi, bębny znowu zaczynają grać. Na środek wywoływany jest jeden z mężczyzn. Szamanka poi zwierzę rumem i okręca je wokół ciała mężczyzny, od stóp do głów. Coś przy tym wykrzykuje w stronę ołtarza, jakby prosząc bóstwo, by spojrzało łaskawym wzrokiem na przygotowaną ofiarę.
W końcu kozę zabierają do kuchni. Skrępowaną za nogi podwieszają u sufitu i podrzynają gardło. Krople świeżej krwi spadają do podstawionej misy. Łeb i przednie łapy zostają obcięte, a reszta – po obdarciu ze skóry – zostaje poćwiartowana na porcje i usmażona.
Głowa, przednie łapy oraz misa z krwią zostają z namaszczeniem położone u stóp ołtarza. Zgromadzeni śpiewają przy tym pieśń dziękczynną. Dziękują za błogosławieństwa minionego roku i proszą o łaski na rok następny.
Napięcie opada. Twarze łagodnieją. Wszyscy spożywają mięso zabitej kozy. Po chwili bębny przestają wybijać rytm; bębniarze także są głodni.
Ktoś włącza magnetofon, w całym domu rozbrzmiewa piosenka Shaggy’ego. Młodzi zaczynają tańczyć, starsi rozmawiają. Wszystko wraca do normy. Jedynie szkliste oczy spoglądającej z ołtarza martwej kozy przypominają o tym, co tu się działo niespełna kwadrans temu.

Zdjęcia

KUBA / brak / Santiago de Cuba / bębniarzeKUBA / brak / Santiago de Cuba / Krew składana w ofierze ChangoKUBA / brak / Santiago de Cuba / Misteria Santa BarbaraKUBA / brak / Santiago de Cuba / Moja przyszłośćKUBA / brak / Santiago de Cuba / OfiaraKUBA / brak / Santiago de Cuba / Opętana przez ChangoKUBA / brak / Santiago de Cuba / Santa Barbara

Dodane komentarze

[konto usuniete] dołączył
00.00.0000

[konto usuniete] 2018-08-02 23:09:25

Dzięki, ciekawy tekst.

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2024 Globtroter.pl