Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Tam gdzie selenga znaczy tęcza. > MONGOLIA
Cezo relacje z podróży
Osiem dni pociągiem, tysiące kilometrów przez miasta i pustkowia Azji. Wszystko po to, by spotkać prawdziwych koczowników, zobaczyć, cudowne jeziora, góry i wulkany, spać w jurcie, skosztować szklaneczki kumysu czy kultowej wódki Dżyngis-Chan.
Na stacji w stolicy Mongolii, Ułan Bator zobaczyliśmy ludzi o wystających kościach policzkowych i skośnych oczach. Był to wyraźny sygnał, że jesteśmy w Azji! Gdzieś po drodze „zgubiliśmy” pięć godzin. Na naszych zegarkach, które według czasu moskiewskiego wyznaczały rytm życia w pociągu, było wczesne popołudnie, tymczasem tu był już wieczór.
Ostatni, dwudziestogodzinny etap podróży do stolicy nie był zbyt komfortowy. Mieliśmy tylko jedno miejsce leżące, więc co pięć godzin zmienialiśmy się, by każdy mógł trochę pospać. Po takiej podróży marzy się tylko o prysznicu (po mongolsku „szur-szur”) i łóżku. Naszą przystanią okazał się Ghana Gest House położony tuż przy buddyjskim klasztorze Gandan, jednym z najpiękniejszych w całej Mongolii. Tu, w sąsiedztwie spokojnych buddyjskich mnichów mogliśmy solidnie odpocząć. Po paru godzinach jednak ciekawość zwyciężyła i ruszyliśmy „w miasto”. Okazało się, że w Ułan Bator, oprócz normalnych ulic i blokowisk, dominują rozstawione jurty, czyli duże namioty mieszkalne. Miasto z góry wygląda jak gigantyczny obóz koczowników. Po krótkim pobycie w stolicy i załatwieniu różnych formalności opuściliśmy miasto.
Lód na pustyni
Rozpoczęła się sześćsetkilometrowa podróż do Dalandzadgad – największego miasta na pustyni Gobi. W całej Mongolii jest tylko ok. 1600 km dróg utwardzonych. Reszta „autostrad” to koleiny wyjeżdżone przez poprzedzające samochody. Zdarza się też, że sam tworzysz własny trakt. Jechaliśmy rozlatującym się UAZ-em, nieco większym od Nyski. W środku, bagatela, 21 osób. Piekielnie niewygodna podróż zajęła 22 godziny. Wszelkie trudy rekompensowały widoki za oknami – spod kół samochodu startowały do lotu myszołowy, jakby zdziwione, że ktoś ośmiela się wtargnąć do ich odwiecznego królestwa. Przez dłuższy czas w oddali widzieliśmy szczyty gór, które były naszym następnym celem podróży. Z Dalandzadgad wynajętym jeepem udaliśmy się w kierunku Ałtaju Gobijskiego do słynnej Jołyn Am, pięknej doliny, w której przez cały rok zalega lód. To naprawdę niesamowite, wystarczy wspiąć się na któryś z okolicznych szczytów, aby oczom ukazał się następujący obrazek: niezmierzone piachy pustyni Gobi, a zaraz obok połyskująca biel lodu, upał i mróz na raz. Przecież w ciągu dnia temperatura wynosi tu około 38 stopni Celsjusza! Podczas naszego pobytu na pustyni lepiej poznaliśmy życie Mongołów. Często gościli nas koczownicy. Oczywiście podczas takich wizyt musieliśmy popijać ohydny kumys – piwo wyrabiane z końskiego mleka. Spaliśmy najczęściej w jurtach, domostwach typowych dla bezkresnych stepów. Przy wejściu do jurty nie wolno nadepnąć na próg, bo to zły znak – jak nam tłumaczono. W czasach chanatu mogło to nawet kosztować życie. Wewnątrz oczywiście nie ma podzielonych pomieszczeń, dlatego przyjęło się, że część wschodnia izby należy do kobiet, a zachodnia do mężczyzn.
Powrót z Dalandzadgad do Ułan-Bator nie był łatwy. Aby znaleźć przewoźnika, należało napisać ogłoszenie, powiesić je na słupie w centralnym miejscu miasta i spokojnie czekać, aż znajdzie się ktoś jadący akurat w pożądanym przez nas kierunku. Na szczęście metoda okazała się skuteczna.
Naadam – święto koczowników
W Ułan Bator właśnie rozpoczynał się Naadam – święto narodowe obchodzone już w czasach Dżyngis-Chana. Na Naadam składają się trzy konkurencje sportowe: zapasy przypominające nieco sumo, łucznictwo oraz chyba najbardziej ekscytujące dla Mongołów wyścigi konne. Na błoniach pod Ułan Bator byliśmy świadkami startu gonitwy, w której brało udział około tysiąca koni! O dziwo dosiadają ich małe dzieci w wieku od 6 do 12 lat. Gracja, z jaką obchodzą się z końmi, wyraźnie wskazuje, jak ważne w kulturze mongolskiej jest to zwierzę.
My także przez część podróży poruszaliśmy się konno. Tak było na północy Mongolii, gdzie jechaliśmy wzdłuż brzegów Chubsguł – najczystszego jeziora na świecie. Sporo siniaków i wysiłku kosztowało nas przyzwyczajenie się do drewnianych mongolskich siodeł. Sposób jeżdżenia konno jest zupełnie odmienny od znanego w Europie, np. galopuje się na stojąco. Jednak siodło jest na tyle wysokie, że nie grozi to upadkiem. Okolice Chubsguł są zamieszkane przez hodowców reniferów, zwanych w języku mongolskim Caatni, od słowa „caa” oznaczającego renifera. Ciekawostką jest, że nie używają oni koni, lecz jeżdżą właśnie na reniferach, mimo że wymaga to sporej wprawy.
Polowanie pod wulkanem
Mongolia jest krajem bardzo zróżnicowanym geograficznie. Na północy graniczy z Syberią, a na południu z pustynią Gobi. Życie większości Mongołów jest ściśle związane z przyrodą. Ludzie wierzą, że wszystko co piękne ma swoje źródło właśnie w niej. Pewnie dlatego wśród mongolskich imion, podobnie jak u innych społeczeństw tradycyjnych, odnaleźć można wiele takich, które oddają cześć naturze, np. Selenge to tęcza, a Naranchuu to syn słońca. Mongołowie mają zresztą co czcić, piękne góry, kryształowo czyste jeziora, tajemnicze pustynie i wulkany. Jednym z cudów przyrody jest park narodowy Chorgo Terchijn Cagaan Nuur. Przez dwa dni podziwialiśmy w nim wulkan Chorgo położony nad uroczym jeziorem Terchijn Cagaan i otoczony zewsząd masywem górskim Tarbagataj Nuruu. Na najwyższy szczyt tego pasma, czyli na wysokość 3131 m n.p.m. wspięliśmy się razem z naszym kierowcą. Oprócz pięknych widoków w górach czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka – polowanie na bobaki, czyli ruchliwe zwierzątka blisko spokrewnione ze świstakami. Mongołowie nazywają je tarbaganami. Polowanie wymaga sporej zręczności, na szczęście nasz kierowca nie był amatorem. Mogliśmy więc spróbować mięsa bobaków, które okazało się całkiem smaczne, choć dosyć tłuste. Kto wie, jakiego zwierza spróbujemy w następne wakacje...
Tekst i zdjęcia: Cezary i Małgorzata Kochan
Ostatni, dwudziestogodzinny etap podróży do stolicy nie był zbyt komfortowy. Mieliśmy tylko jedno miejsce leżące, więc co pięć godzin zmienialiśmy się, by każdy mógł trochę pospać. Po takiej podróży marzy się tylko o prysznicu (po mongolsku „szur-szur”) i łóżku. Naszą przystanią okazał się Ghana Gest House położony tuż przy buddyjskim klasztorze Gandan, jednym z najpiękniejszych w całej Mongolii. Tu, w sąsiedztwie spokojnych buddyjskich mnichów mogliśmy solidnie odpocząć. Po paru godzinach jednak ciekawość zwyciężyła i ruszyliśmy „w miasto”. Okazało się, że w Ułan Bator, oprócz normalnych ulic i blokowisk, dominują rozstawione jurty, czyli duże namioty mieszkalne. Miasto z góry wygląda jak gigantyczny obóz koczowników. Po krótkim pobycie w stolicy i załatwieniu różnych formalności opuściliśmy miasto.
Lód na pustyni
Rozpoczęła się sześćsetkilometrowa podróż do Dalandzadgad – największego miasta na pustyni Gobi. W całej Mongolii jest tylko ok. 1600 km dróg utwardzonych. Reszta „autostrad” to koleiny wyjeżdżone przez poprzedzające samochody. Zdarza się też, że sam tworzysz własny trakt. Jechaliśmy rozlatującym się UAZ-em, nieco większym od Nyski. W środku, bagatela, 21 osób. Piekielnie niewygodna podróż zajęła 22 godziny. Wszelkie trudy rekompensowały widoki za oknami – spod kół samochodu startowały do lotu myszołowy, jakby zdziwione, że ktoś ośmiela się wtargnąć do ich odwiecznego królestwa. Przez dłuższy czas w oddali widzieliśmy szczyty gór, które były naszym następnym celem podróży. Z Dalandzadgad wynajętym jeepem udaliśmy się w kierunku Ałtaju Gobijskiego do słynnej Jołyn Am, pięknej doliny, w której przez cały rok zalega lód. To naprawdę niesamowite, wystarczy wspiąć się na któryś z okolicznych szczytów, aby oczom ukazał się następujący obrazek: niezmierzone piachy pustyni Gobi, a zaraz obok połyskująca biel lodu, upał i mróz na raz. Przecież w ciągu dnia temperatura wynosi tu około 38 stopni Celsjusza! Podczas naszego pobytu na pustyni lepiej poznaliśmy życie Mongołów. Często gościli nas koczownicy. Oczywiście podczas takich wizyt musieliśmy popijać ohydny kumys – piwo wyrabiane z końskiego mleka. Spaliśmy najczęściej w jurtach, domostwach typowych dla bezkresnych stepów. Przy wejściu do jurty nie wolno nadepnąć na próg, bo to zły znak – jak nam tłumaczono. W czasach chanatu mogło to nawet kosztować życie. Wewnątrz oczywiście nie ma podzielonych pomieszczeń, dlatego przyjęło się, że część wschodnia izby należy do kobiet, a zachodnia do mężczyzn.
Powrót z Dalandzadgad do Ułan-Bator nie był łatwy. Aby znaleźć przewoźnika, należało napisać ogłoszenie, powiesić je na słupie w centralnym miejscu miasta i spokojnie czekać, aż znajdzie się ktoś jadący akurat w pożądanym przez nas kierunku. Na szczęście metoda okazała się skuteczna.
Naadam – święto koczowników
W Ułan Bator właśnie rozpoczynał się Naadam – święto narodowe obchodzone już w czasach Dżyngis-Chana. Na Naadam składają się trzy konkurencje sportowe: zapasy przypominające nieco sumo, łucznictwo oraz chyba najbardziej ekscytujące dla Mongołów wyścigi konne. Na błoniach pod Ułan Bator byliśmy świadkami startu gonitwy, w której brało udział około tysiąca koni! O dziwo dosiadają ich małe dzieci w wieku od 6 do 12 lat. Gracja, z jaką obchodzą się z końmi, wyraźnie wskazuje, jak ważne w kulturze mongolskiej jest to zwierzę.
My także przez część podróży poruszaliśmy się konno. Tak było na północy Mongolii, gdzie jechaliśmy wzdłuż brzegów Chubsguł – najczystszego jeziora na świecie. Sporo siniaków i wysiłku kosztowało nas przyzwyczajenie się do drewnianych mongolskich siodeł. Sposób jeżdżenia konno jest zupełnie odmienny od znanego w Europie, np. galopuje się na stojąco. Jednak siodło jest na tyle wysokie, że nie grozi to upadkiem. Okolice Chubsguł są zamieszkane przez hodowców reniferów, zwanych w języku mongolskim Caatni, od słowa „caa” oznaczającego renifera. Ciekawostką jest, że nie używają oni koni, lecz jeżdżą właśnie na reniferach, mimo że wymaga to sporej wprawy.
Polowanie pod wulkanem
Mongolia jest krajem bardzo zróżnicowanym geograficznie. Na północy graniczy z Syberią, a na południu z pustynią Gobi. Życie większości Mongołów jest ściśle związane z przyrodą. Ludzie wierzą, że wszystko co piękne ma swoje źródło właśnie w niej. Pewnie dlatego wśród mongolskich imion, podobnie jak u innych społeczeństw tradycyjnych, odnaleźć można wiele takich, które oddają cześć naturze, np. Selenge to tęcza, a Naranchuu to syn słońca. Mongołowie mają zresztą co czcić, piękne góry, kryształowo czyste jeziora, tajemnicze pustynie i wulkany. Jednym z cudów przyrody jest park narodowy Chorgo Terchijn Cagaan Nuur. Przez dwa dni podziwialiśmy w nim wulkan Chorgo położony nad uroczym jeziorem Terchijn Cagaan i otoczony zewsząd masywem górskim Tarbagataj Nuruu. Na najwyższy szczyt tego pasma, czyli na wysokość 3131 m n.p.m. wspięliśmy się razem z naszym kierowcą. Oprócz pięknych widoków w górach czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka – polowanie na bobaki, czyli ruchliwe zwierzątka blisko spokrewnione ze świstakami. Mongołowie nazywają je tarbaganami. Polowanie wymaga sporej zręczności, na szczęście nasz kierowca nie był amatorem. Mogliśmy więc spróbować mięsa bobaków, które okazało się całkiem smaczne, choć dosyć tłuste. Kto wie, jakiego zwierza spróbujemy w następne wakacje...
Tekst i zdjęcia: Cezary i Małgorzata Kochan
Dodane komentarze
Sandra-homoviator 2005-12-28 14:25:52
hej...suchaj mam zamiar wybrac sie do mongoli w terminie albo maj czerwiec albo czerwiec lipiec 2007,prosze o jakakolwiek podpowiedz co do trasy badz tez mieszkania tam na miejscu,w ogole spraw organizacyjnych zwiazanych z taka wyprawa...moze znasz tez kogos kto chciaby pojechac,caa wycieczka mysle ze zajea by ok 1,5 do 2 miesiecy.czekam na odpowiedz.moj adrtes SANDRA1986THC@interia.plPrzydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.