Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Laugarvergur- szlakiem gorących źródeł. Islandia 2005. > ISLANDIA



Zdjęcia z tekstu do zobaczenia także na stronie www.m-michalski.com.pl
08.07. Dzień 1. Znowu dzięki paru dobrym ludziom jestem tutaj. Moja niezastąpiona siostra, rodzice, koleżanki z pracy i z poza niej... Wszyscy dodawali mi wiary w sens tego przedsięwzięcia. Lot z Krakowa do Berlina i stąd do Keflaviku był nierealnie szybki. W środku deszczowej, zimnej i wietrznej nocy znalazłem się pod zamkniętym dworcem autobusowym BSI. Cud sprawił, że wszedłem do środka i nie patrząc na zdziwienie obsługi, ciężko opadłem na krzesła. Wielokrotnie przerywany sen był moim wiernym towarzyszem w trakcie islandzkiej eskapady. Nad ranem miła niespodzianka! Pojawił się mój zaprzyjaźniony podczas pierwszej wizyty Islandczyk Asgeir. Jak miło! Przyniósł mi gaz, słoik Nescafe i dwie potężne czekolady energetyczne. To naprawdę wzruszające! Pisząc to uśmiecham się. Dobrzy ludzie wokół nas są podstawą egzystencji.
Goszcząc na Islandii pierwszym razem, przysiągłem sobie, że tu wrócę. Ten nierealny kawałek naszej planety wciąga. Mnie wciągnął do Landmannalaugar, oddalonego od Reykjaviku o cztery godziny jazdy autobusem. Im dalej od cywilizacji, tym dziksze terytoria zaczęły się ukazywać moim oczom. Wysiadłem 5 km przed celem. Dopiero teraz tak naprawdę poczułem, że jestem na mojej ukochanej Islandii. 360 stopni wokół wulkaniczne góry. Cel - krater wulkanu Ljotipollur. Spacerek poprzez pola lawy i oczom ukazuje się zadziwiający wulkan o mieniącym się odcieniami czerwieni wnętrzu z pięknym jeziorem wewnątrz. Pokusa numer jeden - obejść krater wokół- to tylko kilkanaście kilometrów... Bardzo silny wiatr... idę w kierunku Landmannalaugar, ku widocznym kolorowym, ośnieżonym szczytom. Mimo słabej pogody widok bajeczny- co widzę? Rozlewisko rzeki Tungnaa, za nią na południu żółto- pomarańczowe szczyty pokryte śniegiem, majestatyczną górę Noidurnamur, u stóp której rozciąga się przepiękne pole, pokrytej kobiercem mchu lawy. No i jak się tu nie zachwycić. Spacer po miękkim, zapadającym się kobiercu mchu ułatwia podjęcie decyzji-śpię tutaj! Rozbijając namiot, prawie wpadłem w bezdenną otchłań...Mech sprytnie ukrywa zdradliwe przestrzenie w lawowym tworze. Mimo to namiot spokojnie ustał całą noc. Sen niespokojny.
Z małymi przerwami leje deszcz. Słaba widoczność. Pozostaje czekać, bo gdybym przeszedł ten rejon pod tajemniczą osłoną mgły i deszczu, pozostawiłbym za sobą (na zawsze lub do następnego wyjazdu ) wspaniałe obrazy. Temperatura 7 stopni- niezła do chodzenia. W namiocie też przyjemnie. Pozostaje czekać na przebłysk nadziei- słońca.
09.07. Dzień 2. Noc i dzień zlały się w jedność. Było jasno, deszczowo, chłodno- tak jest teraz. Ale miło zjeść coś z domu! Rodzice i siostra bardzo się starali, aby niczego mi nie zabrakło. Bułka domowego wypieku i ogórek nabierają tu poważnego znaczenia. Przed wylotem rozmawiałem z moim przyjacielem Rene z Berlina. To niezwykłe, ale poznaliśmy się dwa lata temu na Islandii właśnie i znajomość trwa! Pisałem o tym na swojej stronie. Miejsce to rozpala nasze zmysły- zarówno on, jak i ja jesteśmy tu znowu! Szkoda, że nie możemy wspólnie wejść w islandzką otchłań. Pogoda skłania do rozmyślań i jedzenia wspaniałości typu sezam zatopiony w cukrze buraczanym- wyrób mojej mamy- pycha!!! Ciekawe, czy dziś ruszę z miejsca? Jednak ruszyłem i to wprost na górę, u podnóża której utuliła mnie gościnna lawa. Widok z Noidurnamur był tak niesamowity, że natychmiast podjąłem decyzję: „pakuj manatki i dalej w drogę"! To była dobra decyzja. Spacerując podziwiałem polot, jakim wykazała się tu natura. Tak pięknie położonego kampingu, jak ten w Landmannalaugar jeszcze nie widziałem. Od razu usłyszałem język polski. Okazało się, że to cykliści z Warszawy- Magda i Piotrek. Okazało się, że to gaduły- jak ja, więc spędziliśmy razem kilka kolejnych godzin, pławiąc się w gorącym źródle (i chodząc po kosmicznej wręcz okolicy. Było bardzo miło, ale nadszedł czas ich odjazdu w kierunku Eldgja. Ja zostaję- co dalej? Póki co- nie wiem, ale coś wymyślę.
10.07. Dzień 3. Po przerywanym co godzinę śnie zerwałem się na równe nogi i ruszyłem przed siebie. Im dalej w las...tzn. w lawę, tym coraz bardziej niezwykłe cuda natury zaczęły się wyłaniać: porośnięte gęstym kobiercem mchu pole lawy, parująca i sycząca kolorowa strefa geotermalana i przepiękna, kolorowa góra Brenninsteinsalda, czyli Grań Płonących Kamieni na którą natychmiast wszedłem. Widok ze szczytu zapierający dech w piersiach i blokujący myślenie... wokół czerwień, pomarańcz, brąz, żółć, zieleń gór pokrytych śniegiem, a w oddali słynny wulkan Hekla- jak zwykle we mgle. Spowity mgłą był również Blahnukur, który szczególnie polecał mi Rene. Schodząc w dół myślałem: „wejść na ten Blahnukur, czy nie"? Nie wiedząc kiedy, zacząłem się na niego wdrapywać. Silny wiatr powodował tylko mój uśmiech, bo oto stanąłem na szczycie. Panorama okolicy jest zniewalająca. Kolorowe, ryolityczne szczyty, jasny piach w rozlewisku rzeki Jokulgilskvisl (ach ten język!), wulkany, no i mały, wyjący huraganik... Po drodze spotykam kilku zapalonych obieżyświatów- ależ dobrze mi się z nimi rozmawia! Powrót do namiociku przez zieloną górę Greanagil, przepyszny obiadek (zupka pomidorowa amino z granulatem sojowym i sosem do spagetti), zapity nieodłączną kawką i pół dnia mam za sobą. Wycieczka trwała 5 godzin. Kolejny skok do gorącego źródła...unoszenie się na wodzie, kontemplowanie otoczenia i rozmyślanie...- przyjemność nieopisana- w przeciwieństwie do momentu opuszczenia tego przybytku rozkoszy. Jak zwykle nagła decyzja i ruszam dalej. Po drodze wszelkiej maści geotermalne atrakcje- dymiące fumarole, kolorowe wykwity na ziemi, góry we wszelkich kolorach... Nie zabrakło czarnej lawy, pięknie kontrastującej z bielą śniegu. Pogoda zaczęła się ewidentnie psuć. Najpierw mgła gnana porywistym wiatrem, którego coraz silniejsze podmuchy przyniosły deszcz. Temperatura spada do 2 stopni, przestaję czuć nos. Nieciekawie. Po drodze na wielkim polu lodowym spotkałem dwójkę Francuzów. Pomimo załamania pogody zjedliśmy coś słodkiego i ruszyliśmy ostro do przodu. Nieoczekiwanie naszym oczom ukazał się upragniony cel- schronisko Hrafntinnusker . Uffff! Niestety cena miejsca oszałamia, więc wybieram wariant drugi- „nieco” mniej komfortowy. Za jedyne 30 złotych można rozbić namiot- a że deszcz leje poziomo- co tam! Coś się przynajmniej dzieje. Dzisiejszy dzień obfitował w akcję- rano dwa szczyty i raj dla duszy- teraz przedzieranie się przez interior, by dojść...do piekiełka. Ciężki ekwipunek dał nieco w kość ale w akcji się tego nie czuje. Ciężkie krople deszczu walą w namiot- czas spać...ale jak się wysikać?
11.07. Dzień 4. Zacznę od tego, że się nie wysikałem- taka zawieja była na zewnątrz. Całą noc atakował mocny wiatr z deszczem, jednak spało się bardzo dobrze. Aura się nie zmieniła...Postanawiam czekać. Wpadam wówczas w stan dziwnego letargu i oddaję się objęciom snu. Co jakiś czas wyglądam na zewnątrz. Francuzi walczą z namiotem i ruszają mimo wszystko dalej. Pojawiają się starsze Angielki. Gdy zobaczyły, że jestem sam, powiedziały, że jestem „połamany"...ciekawe, co miały na myśli? Mógłbym iść dalej ale to nie ma sensu. Nie interesuje mnie jakiś wyczyn sportowy. Mam czas, więc po co przedzierać się przez mgłę i wiatr? Czasami mglisty kobierzec odsłoni co nieco, uświadamiając, że wokół jest niesamowicie! Czekam z nadzieją na lepsze jutro. O 19-ej nastąpił przebłysk słońca i oto ujrzałem na wschodzie tonące w świetlistej, złotej poświacie góry. Scenariusz, jak zwykle ten sam. Szybkie ubranie się i raz, dwa- na najwyższy szczyt. Ekspresyjny widok z jego czubka sprawił, że dzisiejszy dzień nie był stracony. Po chwili nadeszła gęsta mgła, pędzona porywistym wiatrem... Wszystko zniknęło. Temperatura- 2-3 stopnie. Mimo wszystko pokręciłem się po okolicy, sycąc się geotermalno- lodowymi atrakcjami. Pyszna zupka z parmezanem i soją, zapita herbatką malinową z miodem i hops do śpiworka. Godzina 22.00. Wiatr rozpoczyna swe szaleńcze wycie.
12.07. Dzień 5. Rano nic nie zwiastuje, że ucieknę z tego ponurego miejsca, jednak po paru godzinach, gdy wiatr nieco ucichł, natychmiast się spakowałem i pobiegłem zapłacić za dwie noce. Dozorczynię schroniska poczęstowałem uwielbianym tu Prince Polo, co ujęło ją do tego stopnia, że... nie musiałem nic płacić! Dostała więc jeszcze jednego wafla- dwa wafelki za dwie noce. Kolejnym punktem programu jest jezioro Alftavatn. Kolorowy, syczący ziejący siarkowodorem krajobraz, urozmaicony zalegającym śniegiem, towarzyszył mi większą część drogi. Nieoczekiwanie wyłoniło się coś jeszcze piękniejszego... Zieleń! Mnóstwo zieleni w położonej niżej dolinie. Na wschodzie biel lodowca, przede mną zielono-czarne góry a między nimi mój cel- Alftavatn! Dziwne, ale nie zrobiłem tego, co zwykle- nie uciekłem od cywilizacji. Gdy zobaczyłem schronisko- z radością ruszyłem ku niemu. Rozbijam namiocik i zapadam w objęcia Morfeusza. Dobranoc.
13.07. Dzień 6. Dolina, w której leży Alftavatn była cały dzień spowita...pewnie pierwsze skojarzenie: „mgłą"- nie! Spowita słońcem! Ruszyłem wzdłuż jeziora, ale granią poprzez szczyty wokół Alftavatn. Widoki z lotu ptaka przewspaniałe: idąc błyszczący lodowiec, kolorowe, wulkaniczne formacje na północy- skąd przyszedłem, no i błękit Alftavatn. Moim celem był Torfahlaup- kanion potężnej rzeki Markarfljot. To, co ujrzałem, po prostu oszołomiło mnie. Zza wspaniałej zieleni odsłoniło się potężne pęknięcie, a w nim mleczno-błękitna, hucząca rzeka Markarfljot. Sygnałem, że coś robi na mnie wielkie wrażenie jest to, że bez opamiętania cykam zdjęcia... Tak było i tu. Miejsce to wzbudziło we mnie tak wielką ciekawość, że musiałem się przywołać do porządku i ruszyć w końcu w drogę powrotną. Wróciłem bardzo spokojną, choć malowniczą trasą. Cały czas czarny piach, na nim żądne życia kwiatki fantazyjne twory lawowe na brzegu Alftavatn i ta przejrzystość wody... wycieczka zajęła ponad cztery godziny. Po powrocie szybka decyzja- pakujemy się i w drogę. Kolejne cztery godziny drogi- już z pełnym obciążeniem, wiodły poprzez rzeki oraz przez nieopisanie czarną, wulkaniczną pustynię Emstrur. Każde zejście ze szlaku powoduje zapadanie się w wulkanicznym miękkim podłożu. Był piękny, słoneczny dzień, więc uniknąłem ataku piachu. Po drodze pojawiła się kolejna atrakcja- piękna i potencjalnie niebezpieczna rzeka Innri Emstrua. Tak wściekłego nurtu dawno nie widziałem. Przy wodospadzie, który tworzyła, pojawiła się tęcza- to kolejny przyjaciel na moim szlaku. Około ósmej godziny dzisiejszego spaceru zszedłem ze szlaku i rozbiłem swój domek na pustyni. Naprzeciwko lodowiec, a wokół czarny piach i góry. Żywej duszy wokół...Wspaniale odetchnąć od zgiełku schroniska. Lewa stopa wygląda tak sobie, ale idzie się dalej. Późny obiadek (parmezan, granulat sojowy z sosem, herbatka z miodem) i jakże miły skok do śpiworka. Wulkaniczną czerń spowiła mgła i głucha cisza.
14.07. Dzień 7. Dziś słońce obudziło mnie o 5 rano. Mgła odsłoniła centralny widok na lodowiec. Nie mogę jakoś tak bezczynnie leżeć. Lewa noga nieźle obtarta, ale lepiej o tym nie myśleć- to pomaga. Namiot stoi obok strumyka, który kończy się tu, a zaczyna... kilkadziesiąt metrów dalej. Na śniadanie suche pieczywo z pastą sojową, dżemiki truskawkowe i kawka- pycha! Jak zwykle szybka decyzja (dziwne, ale tu się nie waham, jak na Wagę przystało) i ruszyłem na pobliski wulkan Hattafell. Po drodze na szczyt spotkałem sympatyczne małżeństwo islandzkie, z którym jak zwykle gawędziło się do oporu. Widoki z góry genialne! To najlepszy punkt widokowy w okolicy, a z okazji przypiekającego słońca widać w pełni piękną Heklę, Myrdalsjokull i pustynię Emstrur. Po powrocie zastałem w namiocie piach. Wietrzny dzień, więc wulkaniczne wyziewy trafiły wprost do mojego domku. Stało się coś dziwnego...usnąłem nie wiem na jak długo. Po przebudzeniu okazało się, że mój zegarek stoi w miejscu. Porównałem czas z zapasowym...różnica 5 godzin! Tu czas płynie inaczej, więc nie mam pojęcia, kiedy mi te godziny uciekły... W zębach czuję zgrzytający piach, który podczas snu wdzierał się we wszystkie zakamarki. Wolę piach niż deszcz- może jeszcze kiedyś zmienię zdanie... Niestety stało się to, czego się obawiałem- zaczyna się odzywać prawe kolano- niedobrze. Mimo smarowania i opaski coraz większy ból. Nic to- trzeba iść dalej Spacerek trwał 4 godziny i wiódł pomiędzy wulkanami przez czarne piachy. Wkrótce oprócz widocznej czapy lodowej Myrdalsjokull, dominującym tematem stał się gigantyczny i nieopisany w swym majestacie kanion rzeki MarkarfljotSzlak prowadzi kilkaset metrów od niego, szukałem więc każdej okazji, by iść jego krawędzią i spoglądać w przepastne czeluście. Potęga i rozmach... to chyba najtrafniejsze słowa do oddania siły tego ekspresyjnego i magnetycznego miejsca. Wspaniale, ale dzień ma się ku końcowi, a od lodowca dochodzi coraz większe zimno. Namiot rozbijam tym razem pośród zielonych pagórków w pobliżu kanionu. Nie ma tu równego miejsca, ale co tam...zieleń, woda, zacisznie- śpię na krzywiźnie. W nocy się stoczyłem, ale to chyba przez mój sen- skradziono mi auto....ach! nawet tu człowiek nie ma spokoju!
15.07. Dzień 8. Czuję trudy ekspansywnego podziwiania okolicy. Najgorzej z kolanem- na razie pozwala jeszcze chodzić, a to najważniejsze. Dziś słońce za chmurami, ale przyjemnie. Niestety bateria z kamery wysiadła...a tyle jeszcze przede mną... Pękający jęzor lodowca, z którego wypływa rzeka Fremmi Emstrua... cóż- pozostają przeźrocza i cyfrówka. Ta ostatnia w ogóle mnie nie cieszy. Mam w sobie zakodowane: „czas iść dalej", ale nie wiem, czy nie zostanę na drugą noc, by podleczyć nogi. Słońce jednak wyszło i świeciło do końca dnia. Dziś zobaczyłem jedną z najwspanialszych rzeczy na trasie. Musiałem włożyć trochę wysiłku, aby podejść blisko. W gigantycznym kanionie Markarfljot, po ścianie spływał elegancki wodospad, który był wspaniałym tłem dla latających mew i tęczy- hipnotyczny widok wart kontemplacji (co uczyniłem) Ruszyłem dalej. Trasa malownicza a krajobraz zrodził skojarzenia z ...Afryką. Spotkany Szkot (pozdrowił mnie po polsku) powiedział, że otoczenie wygląda, jak na algierskiej pustyni... Temperatura 20 stopni. Nie wiem kiedy moim oczom ukazał się majestatyczny lodowiec i brzozowy las- huraaaaaaa! Jestem w Porsmork- ulubionym miejscu Islandczyków. Po przekroczeniu rzeki Pronga (podobno może być groźna) wszedłem w inny świat- przepiękna, soczysta zieleń, kwiaty, ptactwo, owady... Szybka decyzja- hop w zarośla i namiot rozbity. Zafundowałem sobie zimną kąpiel w strumieniu płynącym przy namiocie. Wspaniale! Czas spać.
16.07. Dzień 9. Całą noc i na razie pół dnia leje deszcz, więc nigdzie nie wychodzę. Jest jednak trochę roboty w namiocie- przestudiowanie wszelkich danych terenu, sprawy kosmetyczne, czytanie, jedzenie, myślenie, no i cenna przerwa dla obolałych nóg. Czeka mnie jeszcze 30 kilometrów marszu i wizyta u przyjaciół w Rejkjaviku. Dzień leniwie zmierza ku końcowi. Cały czas pada... słychać szmer strumyka, złowieszczy szum rzeki Pronga, latające ptaki, tętent końskich kopyt i stóp. Islandczycy mają weekend, więc dobrze się bawią w swoim ukochanym miejscu. Wczoraj wieczorem zobaczyłem nielotnego ptaka. Szedłem za nim długo, co spowodowało, że pojawił się problem z ... trafieniem do mojego dobrze zamaskowanego namiotu. Co tu robić? Czytam rozmówki polsko- hiszpańskie, podjadam chałwę, patrzę w sufit i myślę, jak tu najlepiej wykorzystać czas? Jakoś to będzie. Robi się późno ale wrodzona ciekawość kazała mi wyjść z namiotu. Zobaczyłem jasne niebo! Oto cała Islandia... Ubrałem się szybko i popędziłem przed siebie. Na wzgórzu roztoczył się przede mną niezapomniany widok: na tle zielono- czarnych gór, dźwigających ciężkie cielsko lodowca, pojawiła się wspaniała tęcza (godzina 21.30) Dla tego widoku warto było wygramolić się z namiotu. Niezwykle ekspresyjne obrazy stworzyło rozlewisko Markarfljot oraz pędząca tuż nad nim wprost na mnie gigantyczna ściana kłębiącej się mgły, delikatnie podświetlanej ostatnimi promieniami słońca. Oj- nie łatwo będzie usnąć po tych ulotnych wrażeniach.
17.07. Dzień 10. Pobudka 7.00 i w drogę. Marsz najpierw przez brzozowy lasek, przekroczenie rzeki Krossa i jestem we wiosce Basar. W głowie mam wielki niedosyt związany z pobytem w tym miejscu. W zasadzie nie doświadczyłem tej pięknej części Islandii... bywa i tak, ale... co się odwlecze... Trasa zaczyna wieść ostro pod górę i pojawiają się wspaniałe widoki. Kanion zbudowany z zielono- czarnych formacji skalnych w wymyślnych kształtach. Im dalej, tym trudniej. Kolejne ostre podejście na szczyt, które prowadzi już w bezpośrednie sąsiedztwo lodowców Myrdals i Eyjafjalla. Jeśli robię jakąś przerwę, to wykorzystuje ją na pogaduszki. Tym razem natknąłem się na 10 osobową grupę Belgów. Kolejne bardzo ostre podejście. Im wyżej, warunki stają się coraz mniej przyjazne. Konieczne staje się asekurowanie zamontowanymi łańcuchami. Temperatura 2 stopnie, wiatr, deszczyk ze śniegiem uderzają w twarz. Rozgrzany marszem zapominam, że wypadałoby włożyć coś na podkoszulek... Ostatni etap to wejście na połacie śnieżne przełęczy Fimmvorduhalls. Ponad 4 godzinny marsz trochę zmęczył- nie chciało mi się nawet wyjmować aparatu. Na horyzoncie zobaczyłem chatkę Fimmvorduskali. W głowie tylko myśl- pragnienie jak najszybszego dojścia do niej. Pogoda coraz paskudniejsza. Krążę, ale jakoś docieram na miejsce i wchodzę do ciepłego, przyjaznego wnętrza chaty. Za oknem kraina lodu i przenikliwe zimno. Mimo ceny zostaje w domku. Zarządca to świetny, pewnie 60-letni, dystyngowany pan, który przemierzył Islandię wzdłuż i w szerz. Opowiedział wiele historii o zorzach polarnych, ulubionych zajęciach Islandczyków, erupcjach wulkanicznych i niestety... rozbudził apetyt na kolejny przyjazd. W domku jest sympatyczna Niemka Antje i dwójka Holendrów- Jackelyn i Marco. Wspaniale się dogadujemy, pijemy kawkę, jemy, śmiejemy się... Marco jest akrobatą cyrkowym. Występował on nawet w Mongolii, więc mieliśmy o czym rozmawiaćJ Dobrze czuł temat... Nastała godzina 23. 00. Czas spać.
18.07.Dzień 11. To była super kombinacja- na przełęczy między lodowcami super zimno- w chatce super ciepło! Wstaliśmy wszyscy o 8.00, wspólne śniadanie, rozmowy, ostatnie zdjęcia i czas w drogę. Antje rusza w świat lodu, a ja z Holendrami ku Atlantykowi. Mieliśmy ta samą myśl- czy ta dziewczyna sobie poradzi? Miała przesadnie ciężki plecak i słabą orientację, co czeka ją na trasie...a najtrudniejsze przed nią. Wspólna trasa tria Poland- Holland była wspaniała pod każdym względem. Najlepsza z możliwych pogoda, gigantyczne kaniony piękne wodospady na rzece Skoga i mnóstwo tematów do dyskusji i pośmiania się. Pięć godzin marszu w genialnej atmosferze minęło bardzo szybko. 60 metrowy Skogafoss powitał nas swą potęgą, skropił mgłą zimnej wody i nie wiem jak, ale po kolei każdy z nas poślizgnął się na tym samym kamieniuJ Nagle podjechał autobus w kierunku stolicy... Szybkie ale serdeczne pożegnanie i zostałem sam na sam z sobą, pod ścianą wody, otoczony tęczą...
08.07. Dzień 1. Znowu dzięki paru dobrym ludziom jestem tutaj. Moja niezastąpiona siostra, rodzice, koleżanki z pracy i z poza niej... Wszyscy dodawali mi wiary w sens tego przedsięwzięcia. Lot z Krakowa do Berlina i stąd do Keflaviku był nierealnie szybki. W środku deszczowej, zimnej i wietrznej nocy znalazłem się pod zamkniętym dworcem autobusowym BSI. Cud sprawił, że wszedłem do środka i nie patrząc na zdziwienie obsługi, ciężko opadłem na krzesła. Wielokrotnie przerywany sen był moim wiernym towarzyszem w trakcie islandzkiej eskapady. Nad ranem miła niespodzianka! Pojawił się mój zaprzyjaźniony podczas pierwszej wizyty Islandczyk Asgeir. Jak miło! Przyniósł mi gaz, słoik Nescafe i dwie potężne czekolady energetyczne. To naprawdę wzruszające! Pisząc to uśmiecham się. Dobrzy ludzie wokół nas są podstawą egzystencji.
Goszcząc na Islandii pierwszym razem, przysiągłem sobie, że tu wrócę. Ten nierealny kawałek naszej planety wciąga. Mnie wciągnął do Landmannalaugar, oddalonego od Reykjaviku o cztery godziny jazdy autobusem. Im dalej od cywilizacji, tym dziksze terytoria zaczęły się ukazywać moim oczom. Wysiadłem 5 km przed celem. Dopiero teraz tak naprawdę poczułem, że jestem na mojej ukochanej Islandii. 360 stopni wokół wulkaniczne góry. Cel - krater wulkanu Ljotipollur. Spacerek poprzez pola lawy i oczom ukazuje się zadziwiający wulkan o mieniącym się odcieniami czerwieni wnętrzu z pięknym jeziorem wewnątrz. Pokusa numer jeden - obejść krater wokół- to tylko kilkanaście kilometrów... Bardzo silny wiatr... idę w kierunku Landmannalaugar, ku widocznym kolorowym, ośnieżonym szczytom. Mimo słabej pogody widok bajeczny- co widzę? Rozlewisko rzeki Tungnaa, za nią na południu żółto- pomarańczowe szczyty pokryte śniegiem, majestatyczną górę Noidurnamur, u stóp której rozciąga się przepiękne pole, pokrytej kobiercem mchu lawy. No i jak się tu nie zachwycić. Spacer po miękkim, zapadającym się kobiercu mchu ułatwia podjęcie decyzji-śpię tutaj! Rozbijając namiot, prawie wpadłem w bezdenną otchłań...Mech sprytnie ukrywa zdradliwe przestrzenie w lawowym tworze. Mimo to namiot spokojnie ustał całą noc. Sen niespokojny.
Z małymi przerwami leje deszcz. Słaba widoczność. Pozostaje czekać, bo gdybym przeszedł ten rejon pod tajemniczą osłoną mgły i deszczu, pozostawiłbym za sobą (na zawsze lub do następnego wyjazdu ) wspaniałe obrazy. Temperatura 7 stopni- niezła do chodzenia. W namiocie też przyjemnie. Pozostaje czekać na przebłysk nadziei- słońca.
09.07. Dzień 2. Noc i dzień zlały się w jedność. Było jasno, deszczowo, chłodno- tak jest teraz. Ale miło zjeść coś z domu! Rodzice i siostra bardzo się starali, aby niczego mi nie zabrakło. Bułka domowego wypieku i ogórek nabierają tu poważnego znaczenia. Przed wylotem rozmawiałem z moim przyjacielem Rene z Berlina. To niezwykłe, ale poznaliśmy się dwa lata temu na Islandii właśnie i znajomość trwa! Pisałem o tym na swojej stronie. Miejsce to rozpala nasze zmysły- zarówno on, jak i ja jesteśmy tu znowu! Szkoda, że nie możemy wspólnie wejść w islandzką otchłań. Pogoda skłania do rozmyślań i jedzenia wspaniałości typu sezam zatopiony w cukrze buraczanym- wyrób mojej mamy- pycha!!! Ciekawe, czy dziś ruszę z miejsca? Jednak ruszyłem i to wprost na górę, u podnóża której utuliła mnie gościnna lawa. Widok z Noidurnamur był tak niesamowity, że natychmiast podjąłem decyzję: „pakuj manatki i dalej w drogę"! To była dobra decyzja. Spacerując podziwiałem polot, jakim wykazała się tu natura. Tak pięknie położonego kampingu, jak ten w Landmannalaugar jeszcze nie widziałem. Od razu usłyszałem język polski. Okazało się, że to cykliści z Warszawy- Magda i Piotrek. Okazało się, że to gaduły- jak ja, więc spędziliśmy razem kilka kolejnych godzin, pławiąc się w gorącym źródle (i chodząc po kosmicznej wręcz okolicy. Było bardzo miło, ale nadszedł czas ich odjazdu w kierunku Eldgja. Ja zostaję- co dalej? Póki co- nie wiem, ale coś wymyślę.
10.07. Dzień 3. Po przerywanym co godzinę śnie zerwałem się na równe nogi i ruszyłem przed siebie. Im dalej w las...tzn. w lawę, tym coraz bardziej niezwykłe cuda natury zaczęły się wyłaniać: porośnięte gęstym kobiercem mchu pole lawy, parująca i sycząca kolorowa strefa geotermalana i przepiękna, kolorowa góra Brenninsteinsalda, czyli Grań Płonących Kamieni na którą natychmiast wszedłem. Widok ze szczytu zapierający dech w piersiach i blokujący myślenie... wokół czerwień, pomarańcz, brąz, żółć, zieleń gór pokrytych śniegiem, a w oddali słynny wulkan Hekla- jak zwykle we mgle. Spowity mgłą był również Blahnukur, który szczególnie polecał mi Rene. Schodząc w dół myślałem: „wejść na ten Blahnukur, czy nie"? Nie wiedząc kiedy, zacząłem się na niego wdrapywać. Silny wiatr powodował tylko mój uśmiech, bo oto stanąłem na szczycie. Panorama okolicy jest zniewalająca. Kolorowe, ryolityczne szczyty, jasny piach w rozlewisku rzeki Jokulgilskvisl (ach ten język!), wulkany, no i mały, wyjący huraganik... Po drodze spotykam kilku zapalonych obieżyświatów- ależ dobrze mi się z nimi rozmawia! Powrót do namiociku przez zieloną górę Greanagil, przepyszny obiadek (zupka pomidorowa amino z granulatem sojowym i sosem do spagetti), zapity nieodłączną kawką i pół dnia mam za sobą. Wycieczka trwała 5 godzin. Kolejny skok do gorącego źródła...unoszenie się na wodzie, kontemplowanie otoczenia i rozmyślanie...- przyjemność nieopisana- w przeciwieństwie do momentu opuszczenia tego przybytku rozkoszy. Jak zwykle nagła decyzja i ruszam dalej. Po drodze wszelkiej maści geotermalne atrakcje- dymiące fumarole, kolorowe wykwity na ziemi, góry we wszelkich kolorach... Nie zabrakło czarnej lawy, pięknie kontrastującej z bielą śniegu. Pogoda zaczęła się ewidentnie psuć. Najpierw mgła gnana porywistym wiatrem, którego coraz silniejsze podmuchy przyniosły deszcz. Temperatura spada do 2 stopni, przestaję czuć nos. Nieciekawie. Po drodze na wielkim polu lodowym spotkałem dwójkę Francuzów. Pomimo załamania pogody zjedliśmy coś słodkiego i ruszyliśmy ostro do przodu. Nieoczekiwanie naszym oczom ukazał się upragniony cel- schronisko Hrafntinnusker . Uffff! Niestety cena miejsca oszałamia, więc wybieram wariant drugi- „nieco” mniej komfortowy. Za jedyne 30 złotych można rozbić namiot- a że deszcz leje poziomo- co tam! Coś się przynajmniej dzieje. Dzisiejszy dzień obfitował w akcję- rano dwa szczyty i raj dla duszy- teraz przedzieranie się przez interior, by dojść...do piekiełka. Ciężki ekwipunek dał nieco w kość ale w akcji się tego nie czuje. Ciężkie krople deszczu walą w namiot- czas spać...ale jak się wysikać?
11.07. Dzień 4. Zacznę od tego, że się nie wysikałem- taka zawieja była na zewnątrz. Całą noc atakował mocny wiatr z deszczem, jednak spało się bardzo dobrze. Aura się nie zmieniła...Postanawiam czekać. Wpadam wówczas w stan dziwnego letargu i oddaję się objęciom snu. Co jakiś czas wyglądam na zewnątrz. Francuzi walczą z namiotem i ruszają mimo wszystko dalej. Pojawiają się starsze Angielki. Gdy zobaczyły, że jestem sam, powiedziały, że jestem „połamany"...ciekawe, co miały na myśli? Mógłbym iść dalej ale to nie ma sensu. Nie interesuje mnie jakiś wyczyn sportowy. Mam czas, więc po co przedzierać się przez mgłę i wiatr? Czasami mglisty kobierzec odsłoni co nieco, uświadamiając, że wokół jest niesamowicie! Czekam z nadzieją na lepsze jutro. O 19-ej nastąpił przebłysk słońca i oto ujrzałem na wschodzie tonące w świetlistej, złotej poświacie góry. Scenariusz, jak zwykle ten sam. Szybkie ubranie się i raz, dwa- na najwyższy szczyt. Ekspresyjny widok z jego czubka sprawił, że dzisiejszy dzień nie był stracony. Po chwili nadeszła gęsta mgła, pędzona porywistym wiatrem... Wszystko zniknęło. Temperatura- 2-3 stopnie. Mimo wszystko pokręciłem się po okolicy, sycąc się geotermalno- lodowymi atrakcjami. Pyszna zupka z parmezanem i soją, zapita herbatką malinową z miodem i hops do śpiworka. Godzina 22.00. Wiatr rozpoczyna swe szaleńcze wycie.
12.07. Dzień 5. Rano nic nie zwiastuje, że ucieknę z tego ponurego miejsca, jednak po paru godzinach, gdy wiatr nieco ucichł, natychmiast się spakowałem i pobiegłem zapłacić za dwie noce. Dozorczynię schroniska poczęstowałem uwielbianym tu Prince Polo, co ujęło ją do tego stopnia, że... nie musiałem nic płacić! Dostała więc jeszcze jednego wafla- dwa wafelki za dwie noce. Kolejnym punktem programu jest jezioro Alftavatn. Kolorowy, syczący ziejący siarkowodorem krajobraz, urozmaicony zalegającym śniegiem, towarzyszył mi większą część drogi. Nieoczekiwanie wyłoniło się coś jeszcze piękniejszego... Zieleń! Mnóstwo zieleni w położonej niżej dolinie. Na wschodzie biel lodowca, przede mną zielono-czarne góry a między nimi mój cel- Alftavatn! Dziwne, ale nie zrobiłem tego, co zwykle- nie uciekłem od cywilizacji. Gdy zobaczyłem schronisko- z radością ruszyłem ku niemu. Rozbijam namiocik i zapadam w objęcia Morfeusza. Dobranoc.
13.07. Dzień 6. Dolina, w której leży Alftavatn była cały dzień spowita...pewnie pierwsze skojarzenie: „mgłą"- nie! Spowita słońcem! Ruszyłem wzdłuż jeziora, ale granią poprzez szczyty wokół Alftavatn. Widoki z lotu ptaka przewspaniałe: idąc błyszczący lodowiec, kolorowe, wulkaniczne formacje na północy- skąd przyszedłem, no i błękit Alftavatn. Moim celem był Torfahlaup- kanion potężnej rzeki Markarfljot. To, co ujrzałem, po prostu oszołomiło mnie. Zza wspaniałej zieleni odsłoniło się potężne pęknięcie, a w nim mleczno-błękitna, hucząca rzeka Markarfljot. Sygnałem, że coś robi na mnie wielkie wrażenie jest to, że bez opamiętania cykam zdjęcia... Tak było i tu. Miejsce to wzbudziło we mnie tak wielką ciekawość, że musiałem się przywołać do porządku i ruszyć w końcu w drogę powrotną. Wróciłem bardzo spokojną, choć malowniczą trasą. Cały czas czarny piach, na nim żądne życia kwiatki fantazyjne twory lawowe na brzegu Alftavatn i ta przejrzystość wody... wycieczka zajęła ponad cztery godziny. Po powrocie szybka decyzja- pakujemy się i w drogę. Kolejne cztery godziny drogi- już z pełnym obciążeniem, wiodły poprzez rzeki oraz przez nieopisanie czarną, wulkaniczną pustynię Emstrur. Każde zejście ze szlaku powoduje zapadanie się w wulkanicznym miękkim podłożu. Był piękny, słoneczny dzień, więc uniknąłem ataku piachu. Po drodze pojawiła się kolejna atrakcja- piękna i potencjalnie niebezpieczna rzeka Innri Emstrua. Tak wściekłego nurtu dawno nie widziałem. Przy wodospadzie, który tworzyła, pojawiła się tęcza- to kolejny przyjaciel na moim szlaku. Około ósmej godziny dzisiejszego spaceru zszedłem ze szlaku i rozbiłem swój domek na pustyni. Naprzeciwko lodowiec, a wokół czarny piach i góry. Żywej duszy wokół...Wspaniale odetchnąć od zgiełku schroniska. Lewa stopa wygląda tak sobie, ale idzie się dalej. Późny obiadek (parmezan, granulat sojowy z sosem, herbatka z miodem) i jakże miły skok do śpiworka. Wulkaniczną czerń spowiła mgła i głucha cisza.
14.07. Dzień 7. Dziś słońce obudziło mnie o 5 rano. Mgła odsłoniła centralny widok na lodowiec. Nie mogę jakoś tak bezczynnie leżeć. Lewa noga nieźle obtarta, ale lepiej o tym nie myśleć- to pomaga. Namiot stoi obok strumyka, który kończy się tu, a zaczyna... kilkadziesiąt metrów dalej. Na śniadanie suche pieczywo z pastą sojową, dżemiki truskawkowe i kawka- pycha! Jak zwykle szybka decyzja (dziwne, ale tu się nie waham, jak na Wagę przystało) i ruszyłem na pobliski wulkan Hattafell. Po drodze na szczyt spotkałem sympatyczne małżeństwo islandzkie, z którym jak zwykle gawędziło się do oporu. Widoki z góry genialne! To najlepszy punkt widokowy w okolicy, a z okazji przypiekającego słońca widać w pełni piękną Heklę, Myrdalsjokull i pustynię Emstrur. Po powrocie zastałem w namiocie piach. Wietrzny dzień, więc wulkaniczne wyziewy trafiły wprost do mojego domku. Stało się coś dziwnego...usnąłem nie wiem na jak długo. Po przebudzeniu okazało się, że mój zegarek stoi w miejscu. Porównałem czas z zapasowym...różnica 5 godzin! Tu czas płynie inaczej, więc nie mam pojęcia, kiedy mi te godziny uciekły... W zębach czuję zgrzytający piach, który podczas snu wdzierał się we wszystkie zakamarki. Wolę piach niż deszcz- może jeszcze kiedyś zmienię zdanie... Niestety stało się to, czego się obawiałem- zaczyna się odzywać prawe kolano- niedobrze. Mimo smarowania i opaski coraz większy ból. Nic to- trzeba iść dalej Spacerek trwał 4 godziny i wiódł pomiędzy wulkanami przez czarne piachy. Wkrótce oprócz widocznej czapy lodowej Myrdalsjokull, dominującym tematem stał się gigantyczny i nieopisany w swym majestacie kanion rzeki MarkarfljotSzlak prowadzi kilkaset metrów od niego, szukałem więc każdej okazji, by iść jego krawędzią i spoglądać w przepastne czeluście. Potęga i rozmach... to chyba najtrafniejsze słowa do oddania siły tego ekspresyjnego i magnetycznego miejsca. Wspaniale, ale dzień ma się ku końcowi, a od lodowca dochodzi coraz większe zimno. Namiot rozbijam tym razem pośród zielonych pagórków w pobliżu kanionu. Nie ma tu równego miejsca, ale co tam...zieleń, woda, zacisznie- śpię na krzywiźnie. W nocy się stoczyłem, ale to chyba przez mój sen- skradziono mi auto....ach! nawet tu człowiek nie ma spokoju!
15.07. Dzień 8. Czuję trudy ekspansywnego podziwiania okolicy. Najgorzej z kolanem- na razie pozwala jeszcze chodzić, a to najważniejsze. Dziś słońce za chmurami, ale przyjemnie. Niestety bateria z kamery wysiadła...a tyle jeszcze przede mną... Pękający jęzor lodowca, z którego wypływa rzeka Fremmi Emstrua... cóż- pozostają przeźrocza i cyfrówka. Ta ostatnia w ogóle mnie nie cieszy. Mam w sobie zakodowane: „czas iść dalej", ale nie wiem, czy nie zostanę na drugą noc, by podleczyć nogi. Słońce jednak wyszło i świeciło do końca dnia. Dziś zobaczyłem jedną z najwspanialszych rzeczy na trasie. Musiałem włożyć trochę wysiłku, aby podejść blisko. W gigantycznym kanionie Markarfljot, po ścianie spływał elegancki wodospad, który był wspaniałym tłem dla latających mew i tęczy- hipnotyczny widok wart kontemplacji (co uczyniłem) Ruszyłem dalej. Trasa malownicza a krajobraz zrodził skojarzenia z ...Afryką. Spotkany Szkot (pozdrowił mnie po polsku) powiedział, że otoczenie wygląda, jak na algierskiej pustyni... Temperatura 20 stopni. Nie wiem kiedy moim oczom ukazał się majestatyczny lodowiec i brzozowy las- huraaaaaaa! Jestem w Porsmork- ulubionym miejscu Islandczyków. Po przekroczeniu rzeki Pronga (podobno może być groźna) wszedłem w inny świat- przepiękna, soczysta zieleń, kwiaty, ptactwo, owady... Szybka decyzja- hop w zarośla i namiot rozbity. Zafundowałem sobie zimną kąpiel w strumieniu płynącym przy namiocie. Wspaniale! Czas spać.
16.07. Dzień 9. Całą noc i na razie pół dnia leje deszcz, więc nigdzie nie wychodzę. Jest jednak trochę roboty w namiocie- przestudiowanie wszelkich danych terenu, sprawy kosmetyczne, czytanie, jedzenie, myślenie, no i cenna przerwa dla obolałych nóg. Czeka mnie jeszcze 30 kilometrów marszu i wizyta u przyjaciół w Rejkjaviku. Dzień leniwie zmierza ku końcowi. Cały czas pada... słychać szmer strumyka, złowieszczy szum rzeki Pronga, latające ptaki, tętent końskich kopyt i stóp. Islandczycy mają weekend, więc dobrze się bawią w swoim ukochanym miejscu. Wczoraj wieczorem zobaczyłem nielotnego ptaka. Szedłem za nim długo, co spowodowało, że pojawił się problem z ... trafieniem do mojego dobrze zamaskowanego namiotu. Co tu robić? Czytam rozmówki polsko- hiszpańskie, podjadam chałwę, patrzę w sufit i myślę, jak tu najlepiej wykorzystać czas? Jakoś to będzie. Robi się późno ale wrodzona ciekawość kazała mi wyjść z namiotu. Zobaczyłem jasne niebo! Oto cała Islandia... Ubrałem się szybko i popędziłem przed siebie. Na wzgórzu roztoczył się przede mną niezapomniany widok: na tle zielono- czarnych gór, dźwigających ciężkie cielsko lodowca, pojawiła się wspaniała tęcza (godzina 21.30) Dla tego widoku warto było wygramolić się z namiotu. Niezwykle ekspresyjne obrazy stworzyło rozlewisko Markarfljot oraz pędząca tuż nad nim wprost na mnie gigantyczna ściana kłębiącej się mgły, delikatnie podświetlanej ostatnimi promieniami słońca. Oj- nie łatwo będzie usnąć po tych ulotnych wrażeniach.
17.07. Dzień 10. Pobudka 7.00 i w drogę. Marsz najpierw przez brzozowy lasek, przekroczenie rzeki Krossa i jestem we wiosce Basar. W głowie mam wielki niedosyt związany z pobytem w tym miejscu. W zasadzie nie doświadczyłem tej pięknej części Islandii... bywa i tak, ale... co się odwlecze... Trasa zaczyna wieść ostro pod górę i pojawiają się wspaniałe widoki. Kanion zbudowany z zielono- czarnych formacji skalnych w wymyślnych kształtach. Im dalej, tym trudniej. Kolejne ostre podejście na szczyt, które prowadzi już w bezpośrednie sąsiedztwo lodowców Myrdals i Eyjafjalla. Jeśli robię jakąś przerwę, to wykorzystuje ją na pogaduszki. Tym razem natknąłem się na 10 osobową grupę Belgów. Kolejne bardzo ostre podejście. Im wyżej, warunki stają się coraz mniej przyjazne. Konieczne staje się asekurowanie zamontowanymi łańcuchami. Temperatura 2 stopnie, wiatr, deszczyk ze śniegiem uderzają w twarz. Rozgrzany marszem zapominam, że wypadałoby włożyć coś na podkoszulek... Ostatni etap to wejście na połacie śnieżne przełęczy Fimmvorduhalls. Ponad 4 godzinny marsz trochę zmęczył- nie chciało mi się nawet wyjmować aparatu. Na horyzoncie zobaczyłem chatkę Fimmvorduskali. W głowie tylko myśl- pragnienie jak najszybszego dojścia do niej. Pogoda coraz paskudniejsza. Krążę, ale jakoś docieram na miejsce i wchodzę do ciepłego, przyjaznego wnętrza chaty. Za oknem kraina lodu i przenikliwe zimno. Mimo ceny zostaje w domku. Zarządca to świetny, pewnie 60-letni, dystyngowany pan, który przemierzył Islandię wzdłuż i w szerz. Opowiedział wiele historii o zorzach polarnych, ulubionych zajęciach Islandczyków, erupcjach wulkanicznych i niestety... rozbudził apetyt na kolejny przyjazd. W domku jest sympatyczna Niemka Antje i dwójka Holendrów- Jackelyn i Marco. Wspaniale się dogadujemy, pijemy kawkę, jemy, śmiejemy się... Marco jest akrobatą cyrkowym. Występował on nawet w Mongolii, więc mieliśmy o czym rozmawiaćJ Dobrze czuł temat... Nastała godzina 23. 00. Czas spać.
18.07.Dzień 11. To była super kombinacja- na przełęczy między lodowcami super zimno- w chatce super ciepło! Wstaliśmy wszyscy o 8.00, wspólne śniadanie, rozmowy, ostatnie zdjęcia i czas w drogę. Antje rusza w świat lodu, a ja z Holendrami ku Atlantykowi. Mieliśmy ta samą myśl- czy ta dziewczyna sobie poradzi? Miała przesadnie ciężki plecak i słabą orientację, co czeka ją na trasie...a najtrudniejsze przed nią. Wspólna trasa tria Poland- Holland była wspaniała pod każdym względem. Najlepsza z możliwych pogoda, gigantyczne kaniony piękne wodospady na rzece Skoga i mnóstwo tematów do dyskusji i pośmiania się. Pięć godzin marszu w genialnej atmosferze minęło bardzo szybko. 60 metrowy Skogafoss powitał nas swą potęgą, skropił mgłą zimnej wody i nie wiem jak, ale po kolei każdy z nas poślizgnął się na tym samym kamieniuJ Nagle podjechał autobus w kierunku stolicy... Szybkie ale serdeczne pożegnanie i zostałem sam na sam z sobą, pod ścianą wody, otoczony tęczą...
Dodane komentarze
tomekkepa 2006-11-19 13:36:55
Fajny artykuł i jeszcze ciekawsze zdjęcia. Jak dobrze pójdzie to w przyszłym roku tez się tam wybiorę.Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.