Artyku y i relacje z podr y Globtroter w
Santo Antao- nieodkryty raj. > WYSPY ZIELONEGO PRZYLĄDKA



Santo Antao.
Ciągle towarzyszy nam wychudzona suczka. Każdy otrzymany kawałek bułki chowa w skałach nad zatoką. Wierne psie oczy odprowadzają aż pod same drzwi terminalu promowego. Wraz z oddalaniem się statku od Sao Vincente pojawia się bardzo przyjemne odczucie ulgi. Znika miejski zgiełk, nagabywanie przez wszelakiej maści naciągaczy, a może i potrzebujących ludzi....
Skaliste wybrzeże oddala się, czas więc przyjrzeć się ludziom. Jedna scena tkwi w mej pamięci do dziś. Jeden z pasażerów (Kreol) wyrażał w coraz bardziej natarczywy sposób swe zainteresowanie dość atrakcyjną Portugalką. Pot na jego czole oraz coraz bardziej przemawiająca mowa ciała wróżyły interesujący rozwój akcji. Próby obejmowania ramieniem, dotykania w kolana oraz inne zabiegi zostały gwałtownie przerwane... Portugalka chwyciła jego rękę i gniewnie wskazała jego obrączkę ślubną. Brak zainteresowania z jej strony kontrastował z jego narastającą żądzą. Prom przybił do brzegów Santo Antao. Ona nerwowo rozglądała się na górnym pokładzie, on zaś poszukiwał jej wzrokiem z pokładu dolnego. Oboje spotkali się w jego samochodzie...
Trudno to wytłumaczyć, ale Santo Antao zrobiło od razu dobre wrażenie, mimo mgły, która spowijała dramatycznie piękne i niewiarygodnie urwiste ściany tutejszych gór. Widoki trudno z czymś dotychczas widzianym zestawić- czasami nasuwa się skojarzenie z Peru. Ludzie ujarzmili tu przyrodę w dostępnym zakresie i żyją w jak największej harmonii w niej i z niej.
Trasa od promu wiodła na północ do Ribeira Grande poprzez coraz bardziej zachwycające górzyste tereny, zachłannie otulone mgłą. Hotelik 5 de Julho, jak się okazało, był tuż przy scenie, pieczołowicie przygotowywanej do występów w ramach święta Municipality Day. Obok pokoiku znajduje się duży taras z kwiatami i z widokiem na ciężkie od gwiazd niebo. Na tarasie siedzi sobie człowiek i pieczołowicie sporządza notatki. Widać na pierwszy rzut oka kogoś ciekawego. Jest to architekt z Wiednia samotnie przemierzający Cabo Verde. Wspominam go, gdyż dyskusje z nim i obserwacje dały mi kolejne doświadczenia. Andreas perfekcyjnie „kroił” każdy dzień. Po intensywnym poznawaniu okolicy wracał do hotelu, siadał na tarasie i spisywał swe przeżycia. Pił eleganckie wino, jadł dobre rzeczy. Patrząc w niebo zaciągał się Marlboro. W tej idyllicznej atmosferze poszedł do łazienki, gdzie po delikatnym dotknięciu spadła wielka umywalka... Idylla prysnęła, gdyż nagle trzeba było wyciągnąć z kieszeni około 500 złotych i po prostu oddać je właścicielowi hotelu. W idealnie zaplanowane życie lubi czasem wedrzeć się figiel...
Koncert obok to najlepsza okazja do popatrzenia na ludzi. Zgromadził się duży tłum od malutkich dzieci począwszy, aż do staruszków. (Przy okazji wyłowiłem wśród ludzi jegomościa z opisanej powyżej akcji z Portugalką. Brał on „na celownik” następną ofiarę). Siedząc na stopniach kościoła myślałem, jak często wydaje się nam Europejczykom, że jesteśmy bardzo cywilizowani. W sferze zachowania wiele nam brakuje do tutejszych ludzi. Pośród nich nie zauważyłem ani jednego przejawu agresji, a nawet niechęci Śmiesznie wygląda, gdy do sprzedawczyni słodyczy podchodzi całkiem groźnie wyglądający człowiek i kupuje jednego cukierka... Wraz z rodzicami oglądającymi widowisko siedzą zasypiające dzieci, które dodają niepowtarzalnego kolorytu wyspiarskiej atmosferze. Każde dziecko ma inną i zazwyczaj bardzo wymyślną fryzurę. Dzieci są bardzo grzeczne a rodzice poświęcają im wiele uwagi... Czy to nie brzmi jak początek opowieści o czymś, co jest u na już „towarem” deficytowym?
Hotel w centrum Ribeira Grande to bardzo dobra baza wypadowa do poznania tutejszych, niezwykłych okolic. Codziennym śniadaniom towarzyszy zawsze ogromny pająk pod sufitem oraz uśmiechnięte kucharki.
Czas ruszać w teren. Tutejsze szlaki to nic innego, jak brukowane drogi dla miejscowych ludzi i zwierząt. Z prawej lub lewej strony drogi ciągnie się kamienny murek. Uroku dodają bardzo strome podejścia oraz zejścia często w kształcie zygzaka. Przejście z Ribeira Grande do Ponta de Sol stanowiło mały przedsmak oczekujących spektakularnych widoków. Ponta de Sol jest najbardziej wysuniętym na północ punktem pośród wszystkich wysp. Małe, nieco senne miasteczko z którego zapamiętałem ciągnące się nad wybrzeżem oceanu, wybudowane z pustaków chlewy dla świń. Widzą one tylko gwiazdy nad głowami i słyszą ciągły ryk oceanu- i tak mają lepiej, niż ich koleżanki z Polski. Całość trasy to wielki spektakl przyrodniczy. Brukowa droga wiedzie 16 kilometrów poprzez Fontainhas, Corvo, Formiguinhas, aż do Cruzinha da Gar na północno zachodnim wybrzeżu. W ani jednym momencie spektakl nie nudzi widza. Dzieło pokoleń, czyli pokryta kostką droga prowadzi przez niezwykłe formacje skalne rozciągnięte u podnóża strzelistych gór o niezwykłych kształtach i porażającym majestacie. Od północy z niezwykłą siłą rozbijają się o skały spienione fale Atlantyku. Można stać i niczym w hipnozie patrzeć... Wypróbowanym pomysłem jest chodzenie bez obciążenia, co daje możliwość pełnego zżycia się z otoczeniem i dostrzeżenia jego uroków. Pod naporem plecaka urok otoczenia często zostaje przyćmiony, zazwyczaj na zawsze...
Czas upływa nieubłaganie. W pewnej chwili pomyślałem, że to może zmęczenie... zobaczyłem znajome twarze. Czy jest możliwe spotkać kogoś znajomego na jednej z kilkunastu wysp, gdzieś na bezdrożach afrykańskich? Powodem mojego osłupienia byli moi znajomi Holendrzy, których poznałem na Islandii. Co za radość! Oby częściej spotkanie z drugim człowiekiem tak bardzo cieszyło. W tutejszym barze, gdzie wypiliśmy piwo przed rozstaniem się, zobaczyliśmy plakat wspierający akcję na rzecz nie zabijania żółwi. Można je tu zobaczyć, jednak czas nagli, gdyż zapada zmrok, a to dopiero połowa trasy... Miłośnicy plażowania byliby w wielkiej rozterce, gdyż na przemierzonym, 16 kilometrowym odcinku była tylko jedna piaszczysta plaża z możliwym zejściem do niej. Pojawia się dylemat- co robić, gdy zapadają ciemności a trzeba wrócić do hotelu przez pokaźny łańcuch górski? Uzbrojeni w lampkę czołową ruszamy przed siebie. Droga pośród ciemności dostarcza innego rodzaju przeżyć. Zarysy strzelistych szczytów, światełka wiosek daleko w dole, cykanie świerszczy, dziwne i tajemnicze odgłosy ptaków towarzyszyły naszym zmaganiom ze słabością. Końcówka wody pokazała jak cennym może być coś, czego na co dzień się nie szanuje. Woda to życie, a ona połyskiwała na dnie butelki. Miejscowi dziwili się temu, co czynimy, ale powrót do Ribeira Grande oddalonej o jakieś 15 kilometrów to nieodwołalny cel. Czasem udawało się znaleźć trzcinę cukrową, którą nauczyliśmy się wykorzystywać od miejscowego obywatela na Santiago. Niepozorna trzcina bardzo pokrzepiała. Niewiarygodne stromizny trzeba było pokonywać trzymając się za ręce. Pomagało to amortyzować potencjalnie bardzo niebezpieczne upadki. Kolana dają się we znaki. Udało się w końcu. Po 13 godzinach zatoczyliśmy wielką pętlę. Bardzo udany dzień. Dobranoc.
Mimo bardzo intensywnego poprzedniego dnia, trzeba znów się rozejrzeć po okolicy. Tym razem celem startowym jest oddalona o kilkanaście kilometrów wielka kaldera wulkaniczna Cova de Paul. Będąc na miejscu pomyślałem- gdzież jest ten wulkan? Kaldera jest tak stara i wielka, że trudno dostrzec, iż jest się w jej sercu. Wewnątrz zamieszkują ludzie a po obwodzie wewnętrznym idzie się wybrukowaną drogą. Początek trasy zdawał się zawodzić, gdyż był zbyt podobny do polskiego pejzażu- po prostu wspaniałe, zielone, wielkie drzewa. Trzeba jednak oddać cześć ich pięknu. Po godzinie drogi pojawiły się nagle spektakularne widoki na położoną poniżej dolinę, ale prawdziwy raj zaczął się objawiać wraz z pogrążaniem się w coraz bardziej zawiłe i strome ścieżki. Gigantyczna ściana mgły zdawała się być dymem wielkiego pożaru. Odsłaniała ona stopniowo coraz więcej. Od szczytu Pica de Cruz (1585 n.p.m.) zaczęło się odsłaniać nieopisane piękno położonych na półkach skalnych domów, pokrytych strzechą, niezwykłość tarasów zbudowanych przez ludzi i majestat otaczających skał. Wijące się niemiłosiernie kamienne ścieżki prowadziły pomiędzy ubogimi domostwami z przyjaznymi domownikami, plantacjami kawy, bananów oraz owoców widywanych czasem w sklepach. Ludzie sprytnie walczą o przetrwanie budując betonowe rynny z wyżłobieniami, którymi spływa woda.
Zbliża się koniec trasy. Przed nami położona na północno wschodnim wybrzeżu Vila das Pombas. Pozostaje się przedrzeć przez zarośla, wydrzeć nieco trzciny cukrowej i zakończyć piesze szaleństwa. Siedmiogodzinne podbiegi w górę i w dół dały się we znaki kolanom i stopom, lecz to, co widzą oczy działa jak balsam przeciw zmęczeniu. Wszystko to jednak kształtuje człowieka i prowadzi „innymi ścieżkami”, niż gdyby nie odbył on tej fascynującej podróży.
Ciągle towarzyszy nam wychudzona suczka. Każdy otrzymany kawałek bułki chowa w skałach nad zatoką. Wierne psie oczy odprowadzają aż pod same drzwi terminalu promowego. Wraz z oddalaniem się statku od Sao Vincente pojawia się bardzo przyjemne odczucie ulgi. Znika miejski zgiełk, nagabywanie przez wszelakiej maści naciągaczy, a może i potrzebujących ludzi....
Skaliste wybrzeże oddala się, czas więc przyjrzeć się ludziom. Jedna scena tkwi w mej pamięci do dziś. Jeden z pasażerów (Kreol) wyrażał w coraz bardziej natarczywy sposób swe zainteresowanie dość atrakcyjną Portugalką. Pot na jego czole oraz coraz bardziej przemawiająca mowa ciała wróżyły interesujący rozwój akcji. Próby obejmowania ramieniem, dotykania w kolana oraz inne zabiegi zostały gwałtownie przerwane... Portugalka chwyciła jego rękę i gniewnie wskazała jego obrączkę ślubną. Brak zainteresowania z jej strony kontrastował z jego narastającą żądzą. Prom przybił do brzegów Santo Antao. Ona nerwowo rozglądała się na górnym pokładzie, on zaś poszukiwał jej wzrokiem z pokładu dolnego. Oboje spotkali się w jego samochodzie...
Trudno to wytłumaczyć, ale Santo Antao zrobiło od razu dobre wrażenie, mimo mgły, która spowijała dramatycznie piękne i niewiarygodnie urwiste ściany tutejszych gór. Widoki trudno z czymś dotychczas widzianym zestawić- czasami nasuwa się skojarzenie z Peru. Ludzie ujarzmili tu przyrodę w dostępnym zakresie i żyją w jak największej harmonii w niej i z niej.
Trasa od promu wiodła na północ do Ribeira Grande poprzez coraz bardziej zachwycające górzyste tereny, zachłannie otulone mgłą. Hotelik 5 de Julho, jak się okazało, był tuż przy scenie, pieczołowicie przygotowywanej do występów w ramach święta Municipality Day. Obok pokoiku znajduje się duży taras z kwiatami i z widokiem na ciężkie od gwiazd niebo. Na tarasie siedzi sobie człowiek i pieczołowicie sporządza notatki. Widać na pierwszy rzut oka kogoś ciekawego. Jest to architekt z Wiednia samotnie przemierzający Cabo Verde. Wspominam go, gdyż dyskusje z nim i obserwacje dały mi kolejne doświadczenia. Andreas perfekcyjnie „kroił” każdy dzień. Po intensywnym poznawaniu okolicy wracał do hotelu, siadał na tarasie i spisywał swe przeżycia. Pił eleganckie wino, jadł dobre rzeczy. Patrząc w niebo zaciągał się Marlboro. W tej idyllicznej atmosferze poszedł do łazienki, gdzie po delikatnym dotknięciu spadła wielka umywalka... Idylla prysnęła, gdyż nagle trzeba było wyciągnąć z kieszeni około 500 złotych i po prostu oddać je właścicielowi hotelu. W idealnie zaplanowane życie lubi czasem wedrzeć się figiel...
Koncert obok to najlepsza okazja do popatrzenia na ludzi. Zgromadził się duży tłum od malutkich dzieci począwszy, aż do staruszków. (Przy okazji wyłowiłem wśród ludzi jegomościa z opisanej powyżej akcji z Portugalką. Brał on „na celownik” następną ofiarę). Siedząc na stopniach kościoła myślałem, jak często wydaje się nam Europejczykom, że jesteśmy bardzo cywilizowani. W sferze zachowania wiele nam brakuje do tutejszych ludzi. Pośród nich nie zauważyłem ani jednego przejawu agresji, a nawet niechęci Śmiesznie wygląda, gdy do sprzedawczyni słodyczy podchodzi całkiem groźnie wyglądający człowiek i kupuje jednego cukierka... Wraz z rodzicami oglądającymi widowisko siedzą zasypiające dzieci, które dodają niepowtarzalnego kolorytu wyspiarskiej atmosferze. Każde dziecko ma inną i zazwyczaj bardzo wymyślną fryzurę. Dzieci są bardzo grzeczne a rodzice poświęcają im wiele uwagi... Czy to nie brzmi jak początek opowieści o czymś, co jest u na już „towarem” deficytowym?
Hotel w centrum Ribeira Grande to bardzo dobra baza wypadowa do poznania tutejszych, niezwykłych okolic. Codziennym śniadaniom towarzyszy zawsze ogromny pająk pod sufitem oraz uśmiechnięte kucharki.
Czas ruszać w teren. Tutejsze szlaki to nic innego, jak brukowane drogi dla miejscowych ludzi i zwierząt. Z prawej lub lewej strony drogi ciągnie się kamienny murek. Uroku dodają bardzo strome podejścia oraz zejścia często w kształcie zygzaka. Przejście z Ribeira Grande do Ponta de Sol stanowiło mały przedsmak oczekujących spektakularnych widoków. Ponta de Sol jest najbardziej wysuniętym na północ punktem pośród wszystkich wysp. Małe, nieco senne miasteczko z którego zapamiętałem ciągnące się nad wybrzeżem oceanu, wybudowane z pustaków chlewy dla świń. Widzą one tylko gwiazdy nad głowami i słyszą ciągły ryk oceanu- i tak mają lepiej, niż ich koleżanki z Polski. Całość trasy to wielki spektakl przyrodniczy. Brukowa droga wiedzie 16 kilometrów poprzez Fontainhas, Corvo, Formiguinhas, aż do Cruzinha da Gar na północno zachodnim wybrzeżu. W ani jednym momencie spektakl nie nudzi widza. Dzieło pokoleń, czyli pokryta kostką droga prowadzi przez niezwykłe formacje skalne rozciągnięte u podnóża strzelistych gór o niezwykłych kształtach i porażającym majestacie. Od północy z niezwykłą siłą rozbijają się o skały spienione fale Atlantyku. Można stać i niczym w hipnozie patrzeć... Wypróbowanym pomysłem jest chodzenie bez obciążenia, co daje możliwość pełnego zżycia się z otoczeniem i dostrzeżenia jego uroków. Pod naporem plecaka urok otoczenia często zostaje przyćmiony, zazwyczaj na zawsze...
Czas upływa nieubłaganie. W pewnej chwili pomyślałem, że to może zmęczenie... zobaczyłem znajome twarze. Czy jest możliwe spotkać kogoś znajomego na jednej z kilkunastu wysp, gdzieś na bezdrożach afrykańskich? Powodem mojego osłupienia byli moi znajomi Holendrzy, których poznałem na Islandii. Co za radość! Oby częściej spotkanie z drugim człowiekiem tak bardzo cieszyło. W tutejszym barze, gdzie wypiliśmy piwo przed rozstaniem się, zobaczyliśmy plakat wspierający akcję na rzecz nie zabijania żółwi. Można je tu zobaczyć, jednak czas nagli, gdyż zapada zmrok, a to dopiero połowa trasy... Miłośnicy plażowania byliby w wielkiej rozterce, gdyż na przemierzonym, 16 kilometrowym odcinku była tylko jedna piaszczysta plaża z możliwym zejściem do niej. Pojawia się dylemat- co robić, gdy zapadają ciemności a trzeba wrócić do hotelu przez pokaźny łańcuch górski? Uzbrojeni w lampkę czołową ruszamy przed siebie. Droga pośród ciemności dostarcza innego rodzaju przeżyć. Zarysy strzelistych szczytów, światełka wiosek daleko w dole, cykanie świerszczy, dziwne i tajemnicze odgłosy ptaków towarzyszyły naszym zmaganiom ze słabością. Końcówka wody pokazała jak cennym może być coś, czego na co dzień się nie szanuje. Woda to życie, a ona połyskiwała na dnie butelki. Miejscowi dziwili się temu, co czynimy, ale powrót do Ribeira Grande oddalonej o jakieś 15 kilometrów to nieodwołalny cel. Czasem udawało się znaleźć trzcinę cukrową, którą nauczyliśmy się wykorzystywać od miejscowego obywatela na Santiago. Niepozorna trzcina bardzo pokrzepiała. Niewiarygodne stromizny trzeba było pokonywać trzymając się za ręce. Pomagało to amortyzować potencjalnie bardzo niebezpieczne upadki. Kolana dają się we znaki. Udało się w końcu. Po 13 godzinach zatoczyliśmy wielką pętlę. Bardzo udany dzień. Dobranoc.
Mimo bardzo intensywnego poprzedniego dnia, trzeba znów się rozejrzeć po okolicy. Tym razem celem startowym jest oddalona o kilkanaście kilometrów wielka kaldera wulkaniczna Cova de Paul. Będąc na miejscu pomyślałem- gdzież jest ten wulkan? Kaldera jest tak stara i wielka, że trudno dostrzec, iż jest się w jej sercu. Wewnątrz zamieszkują ludzie a po obwodzie wewnętrznym idzie się wybrukowaną drogą. Początek trasy zdawał się zawodzić, gdyż był zbyt podobny do polskiego pejzażu- po prostu wspaniałe, zielone, wielkie drzewa. Trzeba jednak oddać cześć ich pięknu. Po godzinie drogi pojawiły się nagle spektakularne widoki na położoną poniżej dolinę, ale prawdziwy raj zaczął się objawiać wraz z pogrążaniem się w coraz bardziej zawiłe i strome ścieżki. Gigantyczna ściana mgły zdawała się być dymem wielkiego pożaru. Odsłaniała ona stopniowo coraz więcej. Od szczytu Pica de Cruz (1585 n.p.m.) zaczęło się odsłaniać nieopisane piękno położonych na półkach skalnych domów, pokrytych strzechą, niezwykłość tarasów zbudowanych przez ludzi i majestat otaczających skał. Wijące się niemiłosiernie kamienne ścieżki prowadziły pomiędzy ubogimi domostwami z przyjaznymi domownikami, plantacjami kawy, bananów oraz owoców widywanych czasem w sklepach. Ludzie sprytnie walczą o przetrwanie budując betonowe rynny z wyżłobieniami, którymi spływa woda.
Zbliża się koniec trasy. Przed nami położona na północno wschodnim wybrzeżu Vila das Pombas. Pozostaje się przedrzeć przez zarośla, wydrzeć nieco trzciny cukrowej i zakończyć piesze szaleństwa. Siedmiogodzinne podbiegi w górę i w dół dały się we znaki kolanom i stopom, lecz to, co widzą oczy działa jak balsam przeciw zmęczeniu. Wszystko to jednak kształtuje człowieka i prowadzi „innymi ścieżkami”, niż gdyby nie odbył on tej fascynującej podróży.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adres w do wy wietlenia.
Inne materia y
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.