Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
Jak szybko zostać milionerem? > UZBEKISTAN



Od razu odpowiem na pytanie postawione w tytule – wystarczy pojechać do Uzbekistanu. Tu portfele są bezużyteczne, a pieniądze nosi się w reklamówkach. Miejscową walutą jest sum, a przelicznik wynosi 2500 sumów za 1 USD, tak było przynajmniej w sierpniu 2011. Wystarczy wymienić więc 400 USD i dostaje się milion sumów.
W Uzbekistanie byłem wraz z 3 kolegami. Wyjazd poświęciliśmy tak przyrodzie jak i architekturze. A w Uzbekistanie jest na co popatrzeć. Ale po kolei. Do Taszkientu dostajemy się samolotem (1700 zł) z międzylądowaniem w Rydze. Na lotnisku ceny zabójcze, piwo za min. 20 zł, a w samolocie oczywiście bez poczęstunków. Po wyjściu z lotniska w Taszkiencie od razu dopadają nas taksówkarze i oferują kurs na dworzec kolejowy za 10 USD, a ponieważ to maks. 3 km, to słono przepłacamy. Na nasze pocieszenie to był jedyny taki przypadek. Naszym celem jest dotarcie nad Amu-darię, ale z krótkimi postojami w dwu miastach po drodze. Na kolei kupujemy bilety do Samarkandy (11 USD) i idziemy spać w zacisznym miejscu w obrębie dworca – jest jeszcze noc. Bladym świtem pobudka i to nie za sprawą odjazdu pociągu, a dzięki wrzaskom ptaków – majn brunatnych. W pociągu śniadanie w cenie biletu - całkiem znośne; do tego dokupujemy piwo (1,3 USD). W Samarkandzie trafiamy do małego, przytulnego hoteliku. W Uzbekistanie jest ich wiele i oferują rodzinną atmosferę za niską cenę. Nocleg jest ze śniadaniem, nikt się nie śpieszy - siedzimy przy stolikach na dziedzińcu, a właścicielka hotelu serwuje domowe śniadanie, dolewa kawy. Naprawdę super i to za 12 USD, w tym jeszcze opłata meldunkowa. Samarkanda robi niesamowite wrażenie. Takich barwnych minaretów nie zobaczy się chyba nigdzie indziej na świecie. Na placu przy Registanie trwają próby taneczne. W tym roku 1 września przypada 20-lecie odzyskania niepodległości, pewnie te próby właśnie z tej okazji. Rano jeszcze raz idziemy popatrzeć na miasto, m. in. na targ, gdzie handluje się dosłownie wszystkim. Znaczna część osób ubrana jest w tradycyjne stroje. Panowie noszą na głowie czapki – duppi, a panie paradują w sukniach przetykanych złotymi nitkami. W tym miejscu te stroje, szczególnie kobiet, jakoś współgrają z otoczeniem, a w Polsce kojarzyłyby się z brakiem smaku i minioną epoką. Na pierwszy rzut oka również widać, że ludzie dbają o uzębienie i jest ono tu bardzo kosztowne, bo ze złota. Dalej pociągiem do Buchary (6 USD) i znowu do małego hoteliku. Buchara jest mniej kolorowa w porównaniu z Samarkandą, ale nie mniej malownicza. Uwagę zwraca ponad 50 m wysokości minaret, który dawniej pełnił różnorakie funkcje, m. in. na jego szczycie rozpalano ogniska i w ten sposób przekazywano sobie wiadomości, a także aż do XVIII wieku tracono tu ludzi spychając ich z wysokości kilkudziesięciu metrów. Pod tym minaretem spotykamy 4 Polaków, motocyklistów jadących do Afganistanu. Są w drodze już 3 tygodnie i przejechali 7 tys. km. Na starym mieście udaje nam się wejść na dziedziniec medresy, choć normalnie o tej porze nie jest to takie proste. Medresa jest cały czas czynna i studiowało tu kilka ważnych osobistości m. in. z Maroka. Wieczorem spotykamy trzech innych Polaków. Przyjechali na grób swojego krewnego, poza tym więcej Polaków już nie spotkaliśmy. Rano szukamy taksówki aby dostać się nad Amu-darię. Po jakiejś pół godziny jeden z kierowców zgadza się nas tam zawieźć za 110 USD. To przynajmniej 500 km po słabych drogach. Ponieważ chcemy spłynąć tą rzeką dmuchanymi kajakami, które mamy ze sobą, to wcześniej należy zrobić zapasy prowiantu, w tym wody. Najporęczniej właśnie w większym mieści - Bucharze i z całym tym majdanem pojechać nad rzekę. A ten prowiant to m. in. 50 l wody, 10 chlebów, 10 konserw, 24 zupki, i inne drobiazgi. Nazbierało się tego tyle, że samochód tak osiadł na resorach, że nie ma mowy o dalszej jeździe. Nasz kierowca „załatwia” więc nam inny samochód, który da radę podołać bagażom, czyli nowszą wersję Nexii. W ogóle w Uzbekistanie dominują dwie marki Daewoo i Chevrolet. Po załadunku wygląda na to, że jest szansa, że nowa Nexia dowiezie nas do celu. A tym celem jest miejscowość Miskin – tak przynajmniej wynika z mapy wydrukowanej z Internetu. Jedziemy chyba z 8 godzin. Na początku droga jest zupełnie przyzwoita, później częściowa zasypana przez piaski pustyni Kyzył-Kum, a ostatnie 100 km to same doły. Obok właśnie buduje się nowa droga, szeroka i równa, może w 2012r będzie oddana już do użytku. Nasz kierowca cały czas narzeka wpadając w kolejną dziurę wielkości samochodu. W końcu staje nad rzeką i mówi, że dotarliśmy na miejsce. Z mojej mapy wynika jednak, że to jeszcze nie ta miejscowość. Okazuje się, że to jest Miszkin, a my chcieliśmy do Miskina. Straszny lament, że przecież uzgadnialiśmy i droga taka „….ujowata”. Robotnicy budujący drogę mówią aby tu nie pływać kajakami, bo po drugiej stronie rzeki są Turkmieny, granica i w ogóle nie można. Każemy kierowcy jechać dalsze 30 km do „naszego” Miskina. Kierowca pyta po co jedziemy nad rzekę; mają tu być narkomani, którzy tylko na nas czyhają i w ogóle dużo niebezpieczeństw. Dopłacamy mu 10 USD i żegnamy się już przyjaźnie.
Amu-daria to duża rzeka, mnóstwo wysp i zatok. Woda jednak mulista, słaba do kąpieli i do łapania ryb. Spędzamy nad rzeką 5 dni przepływając ponad 100 km. Na całej długości, od rzeki odchodzi mnóstwo kanałów nawadniających. Nic dziwnego, że przy takim poborze wody wysycha Jezioro Aralskie. Na polach dużo bawełny, kukurydzy, ale zdarzają się i pola ryżowe. Co jakiś czas mijamy mosty pontonowe. Szczególnie jeden utkwił nam w pamięci. Ponieważ kajaki zapakowane sprzętem są ciężkie, to próbujemy za wszelką cenę przepłynąć w szczelinach tych mostów, zamiast taszczyć je górą. Wypatrujemy więc przez lornetkę z dystansu odpowiedniego miejsca i właśnie przy jednym z mostów, takie miejsce rysowało się zaraz przy brzegu. Z bliska okazało się jednak, że szczelina do przepłynięcia przegrodzona jest liną cumowniczą i nie da się tego pokonać. Dopłynęliśmy więc do brzegu, ale chłopaki w drugim kajaku zbyt późno podążyli za nimi i wpasowali się w szczelinę opierając się z jednej strony o most a z drugiej o linę. Wyglądało to wszystko niewesoło, bo prąd wody był silny i zaczęło ich wciskać pod most. Przeprowadziliśmy więc akcję ratowniczą z pomocą autochtonów i jakoś udało się dopchać ich te kilka metrów do brzegu. Nie chcieliśmy nawet myśleć jak skończyłaby się wyprawa, gdyby zostali oni wciągnięci pod most. Spływ zakończyliśmy przy ruinach twierdzy z IV w p. n.e. - Gyaur Qala. Twierdza pamięta czasy kiedy król Chorezmu (tak nazywał się ten obszar) ofiarował rękę swej córki Aleksandrowi Macedońskiemu, dzięki czemu zyskał sojusz i przez następne 300 lat Chorezm wzmocnił swoją pozycję w regionie. Nie spodziewaliśmy się, że w Uzbekistanie są budowle z tak odległej historii, a w rejonie delty Amu-darii takich twierdz jest więcej. Nocleg u podnóża twierdzy był ostatnim nad tą rzeką.
Bez żadnych problemów i wyjątkowo szybko znaleźliśmy się w Urgenczu, w barze przy dworcu. Po spływie, gdzie „nie przejadaliśmy się” tu czekała na nas wyżerka serwowana przez urocze kelnerki. Zamawiamy płow (ryż z mięsem i przyprawami), somsasy (pierogi pieczone w piecu w kształcie ula, gdzie są przyklejone do jego ściany) i piwo (całkiem znośne). Smacznie i bardzo tanio. Po takim obiedzie udajemy się do Chiwy, gdzie znowu trafiamy do przytulnego hotelu (pokój 2-osobowy za 25 UDS). Oglądamy stare miasto, to ostatnie w Uzbekistanie wysunięte na zachód na Jedwabnym Szlaku. Udaje nam się wejść na wysoki minaret skąd roztacza się panorama okolicy. Potem na kolację, gdzie idziemy w towarzystwie syna właściciela hotelu. Szaszłyki z koźliny i lepioszka posypana kminem rzymskim – po prostu wyborne. No i dowiadujemy się, że tapczan to nie rodzaj łóżka, a siedzisko w restauracji. Wszystko to bardzo klimatyczne.
Do Taszkientu wracamy pociągiem, a podróż zajmuje chyba z 17 godzin. W stolicy tylko „przesiadamy się” na taksówkę, która zawiezie nas nad druga rzekę, czyli Syr-darię. Prosimy kierowcę aby po drodze zajechał do jakieś restauracji, a ten wybiera chyba najlepszą i najdroższą po drodze - nie o to nam chodziło, zjemy gdzie indziej. Pod wieczór jesteśmy na miejscu, jeszcze tylko zakupy prowiantu w Bekobodzie i już możemy wodować kajaki. Tylko, że rzeka ledwie płynie, a w zasadzie składa się z małych jeziorek, połączonych stróżkami, którymi nie da się przepłynąć nawet naszymi lekkimi kajakami. Cały wieczór taszczymy łódki po kamieniach. Słońce ładnie oświetla nieodległe góry Tadżykistanu.
Następnego dnia jest już lepiej, tylko z rzadka trzeba przeciągać kajaki po parę metrów. Syr-daria w tym miejscu różni się zupełnie od Amu-darii - jest zdecydowanie mniejsza, bardzo czysta, no i przyrodniczo zdecydowanie ciekawsza. Także miejscowości dochodzą pod sam brzeg. Widzimy pierwszych wędkarzy, ludzi pracujących na polu, pasterzy stad bydła i owiec. Co jakiś czas ciszę zakłóca rżenie osłów. Temperatura też znośniejsza niż nad poprzednią rzeką. Widoki zdecydowanie ciekawsze, pojawiają się strome zbocza nad rzeką, miejscami porosłe kwitnącymi tamaryszkami. Do pełni szczęścia brakuje tylko ryb złapanych przez kolegów - wędkarzy. Ale te musza tu być, bo wędkarzy coraz więcej, a normą jest przynajmniej 8 wędek obsługiwanych przez jedną osobę. Ale ostatni wieczór przynosi odmianę. Na kolację mamy 4 ryby (chyba bolenie). Nie kupione – ZŁAPANE.
Podróżowanie po Uzbekistanie nie nastręcza wielu trudności i szybko dojeżdżamy do Taszkientu. Postanawiamy pojechać jeszcze w góry, pozostawiając część ciężkiego bagażu w hotelu. Za 20 USD jedziemy taksówką do miejscowości Chimgan. Nasz kierowca to zupełny luzak, w ogóle nie spieszy mu się i po drodze mamy kilka postojów, a to ma zakup wódki, a to na picie kumysu, a w końcu na podziwianie widoków. Jednak w końcu docieramy na miejsce. Czasy świetności ta miejscowość ma już za dawno za sobą. Sporo opuszczonych domów, disco bar z powybijanymi szybami. Zaraz po obiedzie ruszamy w góry. Widoczne są ścieżki turystów, ale później jakoś znikają i zaczynamy wspinać się żlebem. Taka droga nas trochę zastanawia, bo spotkani wcześniej Rosjanie szli w sandałach – jak oni stąd zeszli? W końcu docieramy na przełęcz, na wysokość 1800 m n.p.m. I tu wyjaśniła się zagadka zejścia Rosjan. W sąsiedztwie żlebu, którym podchodziliśmy biegła całkiem wygodna ścieżka. Wieczorem docieramy do strumyka, z wieloma rosnącymi drzewami owocowymi. Po drodze znajdujemy odchody niedźwiedzia, który pożywiał się śliwkami. No to noc będzie ciekawa …, ale minęła spokojnie, miszka nie przyszedł. Rankiem chcemy pójść w dół strumienia, ale okazuje się, że spadki są tak duże, że bez liny zejść nie sposób. Tak więc przygoda w górach skończyła się szybko i tą sama drogą wracamy do Chimganu, a później Taszkientu.
W samej stolicy w sąsiedztwie bazaru natrafiamy na jadłodajnię. Tania i smaczna, a na dodatek ludzie chętni do szybkiego zaprzyjaźnienia się częstując przy okazji trunkami. U jednego z kucharzy zamawiamy specjalność (podobno) tamtego obszaru – bycze jądra. Ponieważ nie można ich legalnie sprzedawać, to umawiamy się nazajutrz. My przyszliśmy, a kucharz nie. Specjału nie było. Ale to i tak nie wpływa na bardzo pozytywny odbiór tego kraju. Przede wszystkim łatwo się tu podróżuje, znając chociaż troszkę język rosyjski nie ma problemu z porozumieniem się. Potrawy może nie są jakoś szczególnie zróżnicowane, ale smaczne i tanie. Ludzie niezmiernie przyjaźni i uczynni, no może poza taksówkarzami w stolicy. Zabytki niesamowite, aż szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu aby zwiedzić miasta, o których wspomniałem powyżej. Biurokracja jest jeszcze znaczna, np. trzeba pamiętać o zbieraniu kwitków meldunkowych z hoteli za noclegi, biletów za przejazdy nocą. Na granicy mogą być sprawdzane (nas nie kontrolowano), a jeżeli ktoś nie jest w stanie się wylegitymować może zapłacić karę – nawet 1200 USD. Mimo tych drobnych trudności nie spodziewałem się, że Uzbekistan to taki ciekawy kraj.
W Uzbekistanie byłem wraz z 3 kolegami. Wyjazd poświęciliśmy tak przyrodzie jak i architekturze. A w Uzbekistanie jest na co popatrzeć. Ale po kolei. Do Taszkientu dostajemy się samolotem (1700 zł) z międzylądowaniem w Rydze. Na lotnisku ceny zabójcze, piwo za min. 20 zł, a w samolocie oczywiście bez poczęstunków. Po wyjściu z lotniska w Taszkiencie od razu dopadają nas taksówkarze i oferują kurs na dworzec kolejowy za 10 USD, a ponieważ to maks. 3 km, to słono przepłacamy. Na nasze pocieszenie to był jedyny taki przypadek. Naszym celem jest dotarcie nad Amu-darię, ale z krótkimi postojami w dwu miastach po drodze. Na kolei kupujemy bilety do Samarkandy (11 USD) i idziemy spać w zacisznym miejscu w obrębie dworca – jest jeszcze noc. Bladym świtem pobudka i to nie za sprawą odjazdu pociągu, a dzięki wrzaskom ptaków – majn brunatnych. W pociągu śniadanie w cenie biletu - całkiem znośne; do tego dokupujemy piwo (1,3 USD). W Samarkandzie trafiamy do małego, przytulnego hoteliku. W Uzbekistanie jest ich wiele i oferują rodzinną atmosferę za niską cenę. Nocleg jest ze śniadaniem, nikt się nie śpieszy - siedzimy przy stolikach na dziedzińcu, a właścicielka hotelu serwuje domowe śniadanie, dolewa kawy. Naprawdę super i to za 12 USD, w tym jeszcze opłata meldunkowa. Samarkanda robi niesamowite wrażenie. Takich barwnych minaretów nie zobaczy się chyba nigdzie indziej na świecie. Na placu przy Registanie trwają próby taneczne. W tym roku 1 września przypada 20-lecie odzyskania niepodległości, pewnie te próby właśnie z tej okazji. Rano jeszcze raz idziemy popatrzeć na miasto, m. in. na targ, gdzie handluje się dosłownie wszystkim. Znaczna część osób ubrana jest w tradycyjne stroje. Panowie noszą na głowie czapki – duppi, a panie paradują w sukniach przetykanych złotymi nitkami. W tym miejscu te stroje, szczególnie kobiet, jakoś współgrają z otoczeniem, a w Polsce kojarzyłyby się z brakiem smaku i minioną epoką. Na pierwszy rzut oka również widać, że ludzie dbają o uzębienie i jest ono tu bardzo kosztowne, bo ze złota. Dalej pociągiem do Buchary (6 USD) i znowu do małego hoteliku. Buchara jest mniej kolorowa w porównaniu z Samarkandą, ale nie mniej malownicza. Uwagę zwraca ponad 50 m wysokości minaret, który dawniej pełnił różnorakie funkcje, m. in. na jego szczycie rozpalano ogniska i w ten sposób przekazywano sobie wiadomości, a także aż do XVIII wieku tracono tu ludzi spychając ich z wysokości kilkudziesięciu metrów. Pod tym minaretem spotykamy 4 Polaków, motocyklistów jadących do Afganistanu. Są w drodze już 3 tygodnie i przejechali 7 tys. km. Na starym mieście udaje nam się wejść na dziedziniec medresy, choć normalnie o tej porze nie jest to takie proste. Medresa jest cały czas czynna i studiowało tu kilka ważnych osobistości m. in. z Maroka. Wieczorem spotykamy trzech innych Polaków. Przyjechali na grób swojego krewnego, poza tym więcej Polaków już nie spotkaliśmy. Rano szukamy taksówki aby dostać się nad Amu-darię. Po jakiejś pół godziny jeden z kierowców zgadza się nas tam zawieźć za 110 USD. To przynajmniej 500 km po słabych drogach. Ponieważ chcemy spłynąć tą rzeką dmuchanymi kajakami, które mamy ze sobą, to wcześniej należy zrobić zapasy prowiantu, w tym wody. Najporęczniej właśnie w większym mieści - Bucharze i z całym tym majdanem pojechać nad rzekę. A ten prowiant to m. in. 50 l wody, 10 chlebów, 10 konserw, 24 zupki, i inne drobiazgi. Nazbierało się tego tyle, że samochód tak osiadł na resorach, że nie ma mowy o dalszej jeździe. Nasz kierowca „załatwia” więc nam inny samochód, który da radę podołać bagażom, czyli nowszą wersję Nexii. W ogóle w Uzbekistanie dominują dwie marki Daewoo i Chevrolet. Po załadunku wygląda na to, że jest szansa, że nowa Nexia dowiezie nas do celu. A tym celem jest miejscowość Miskin – tak przynajmniej wynika z mapy wydrukowanej z Internetu. Jedziemy chyba z 8 godzin. Na początku droga jest zupełnie przyzwoita, później częściowa zasypana przez piaski pustyni Kyzył-Kum, a ostatnie 100 km to same doły. Obok właśnie buduje się nowa droga, szeroka i równa, może w 2012r będzie oddana już do użytku. Nasz kierowca cały czas narzeka wpadając w kolejną dziurę wielkości samochodu. W końcu staje nad rzeką i mówi, że dotarliśmy na miejsce. Z mojej mapy wynika jednak, że to jeszcze nie ta miejscowość. Okazuje się, że to jest Miszkin, a my chcieliśmy do Miskina. Straszny lament, że przecież uzgadnialiśmy i droga taka „….ujowata”. Robotnicy budujący drogę mówią aby tu nie pływać kajakami, bo po drugiej stronie rzeki są Turkmieny, granica i w ogóle nie można. Każemy kierowcy jechać dalsze 30 km do „naszego” Miskina. Kierowca pyta po co jedziemy nad rzekę; mają tu być narkomani, którzy tylko na nas czyhają i w ogóle dużo niebezpieczeństw. Dopłacamy mu 10 USD i żegnamy się już przyjaźnie.
Amu-daria to duża rzeka, mnóstwo wysp i zatok. Woda jednak mulista, słaba do kąpieli i do łapania ryb. Spędzamy nad rzeką 5 dni przepływając ponad 100 km. Na całej długości, od rzeki odchodzi mnóstwo kanałów nawadniających. Nic dziwnego, że przy takim poborze wody wysycha Jezioro Aralskie. Na polach dużo bawełny, kukurydzy, ale zdarzają się i pola ryżowe. Co jakiś czas mijamy mosty pontonowe. Szczególnie jeden utkwił nam w pamięci. Ponieważ kajaki zapakowane sprzętem są ciężkie, to próbujemy za wszelką cenę przepłynąć w szczelinach tych mostów, zamiast taszczyć je górą. Wypatrujemy więc przez lornetkę z dystansu odpowiedniego miejsca i właśnie przy jednym z mostów, takie miejsce rysowało się zaraz przy brzegu. Z bliska okazało się jednak, że szczelina do przepłynięcia przegrodzona jest liną cumowniczą i nie da się tego pokonać. Dopłynęliśmy więc do brzegu, ale chłopaki w drugim kajaku zbyt późno podążyli za nimi i wpasowali się w szczelinę opierając się z jednej strony o most a z drugiej o linę. Wyglądało to wszystko niewesoło, bo prąd wody był silny i zaczęło ich wciskać pod most. Przeprowadziliśmy więc akcję ratowniczą z pomocą autochtonów i jakoś udało się dopchać ich te kilka metrów do brzegu. Nie chcieliśmy nawet myśleć jak skończyłaby się wyprawa, gdyby zostali oni wciągnięci pod most. Spływ zakończyliśmy przy ruinach twierdzy z IV w p. n.e. - Gyaur Qala. Twierdza pamięta czasy kiedy król Chorezmu (tak nazywał się ten obszar) ofiarował rękę swej córki Aleksandrowi Macedońskiemu, dzięki czemu zyskał sojusz i przez następne 300 lat Chorezm wzmocnił swoją pozycję w regionie. Nie spodziewaliśmy się, że w Uzbekistanie są budowle z tak odległej historii, a w rejonie delty Amu-darii takich twierdz jest więcej. Nocleg u podnóża twierdzy był ostatnim nad tą rzeką.
Bez żadnych problemów i wyjątkowo szybko znaleźliśmy się w Urgenczu, w barze przy dworcu. Po spływie, gdzie „nie przejadaliśmy się” tu czekała na nas wyżerka serwowana przez urocze kelnerki. Zamawiamy płow (ryż z mięsem i przyprawami), somsasy (pierogi pieczone w piecu w kształcie ula, gdzie są przyklejone do jego ściany) i piwo (całkiem znośne). Smacznie i bardzo tanio. Po takim obiedzie udajemy się do Chiwy, gdzie znowu trafiamy do przytulnego hotelu (pokój 2-osobowy za 25 UDS). Oglądamy stare miasto, to ostatnie w Uzbekistanie wysunięte na zachód na Jedwabnym Szlaku. Udaje nam się wejść na wysoki minaret skąd roztacza się panorama okolicy. Potem na kolację, gdzie idziemy w towarzystwie syna właściciela hotelu. Szaszłyki z koźliny i lepioszka posypana kminem rzymskim – po prostu wyborne. No i dowiadujemy się, że tapczan to nie rodzaj łóżka, a siedzisko w restauracji. Wszystko to bardzo klimatyczne.
Do Taszkientu wracamy pociągiem, a podróż zajmuje chyba z 17 godzin. W stolicy tylko „przesiadamy się” na taksówkę, która zawiezie nas nad druga rzekę, czyli Syr-darię. Prosimy kierowcę aby po drodze zajechał do jakieś restauracji, a ten wybiera chyba najlepszą i najdroższą po drodze - nie o to nam chodziło, zjemy gdzie indziej. Pod wieczór jesteśmy na miejscu, jeszcze tylko zakupy prowiantu w Bekobodzie i już możemy wodować kajaki. Tylko, że rzeka ledwie płynie, a w zasadzie składa się z małych jeziorek, połączonych stróżkami, którymi nie da się przepłynąć nawet naszymi lekkimi kajakami. Cały wieczór taszczymy łódki po kamieniach. Słońce ładnie oświetla nieodległe góry Tadżykistanu.
Następnego dnia jest już lepiej, tylko z rzadka trzeba przeciągać kajaki po parę metrów. Syr-daria w tym miejscu różni się zupełnie od Amu-darii - jest zdecydowanie mniejsza, bardzo czysta, no i przyrodniczo zdecydowanie ciekawsza. Także miejscowości dochodzą pod sam brzeg. Widzimy pierwszych wędkarzy, ludzi pracujących na polu, pasterzy stad bydła i owiec. Co jakiś czas ciszę zakłóca rżenie osłów. Temperatura też znośniejsza niż nad poprzednią rzeką. Widoki zdecydowanie ciekawsze, pojawiają się strome zbocza nad rzeką, miejscami porosłe kwitnącymi tamaryszkami. Do pełni szczęścia brakuje tylko ryb złapanych przez kolegów - wędkarzy. Ale te musza tu być, bo wędkarzy coraz więcej, a normą jest przynajmniej 8 wędek obsługiwanych przez jedną osobę. Ale ostatni wieczór przynosi odmianę. Na kolację mamy 4 ryby (chyba bolenie). Nie kupione – ZŁAPANE.
Podróżowanie po Uzbekistanie nie nastręcza wielu trudności i szybko dojeżdżamy do Taszkientu. Postanawiamy pojechać jeszcze w góry, pozostawiając część ciężkiego bagażu w hotelu. Za 20 USD jedziemy taksówką do miejscowości Chimgan. Nasz kierowca to zupełny luzak, w ogóle nie spieszy mu się i po drodze mamy kilka postojów, a to ma zakup wódki, a to na picie kumysu, a w końcu na podziwianie widoków. Jednak w końcu docieramy na miejsce. Czasy świetności ta miejscowość ma już za dawno za sobą. Sporo opuszczonych domów, disco bar z powybijanymi szybami. Zaraz po obiedzie ruszamy w góry. Widoczne są ścieżki turystów, ale później jakoś znikają i zaczynamy wspinać się żlebem. Taka droga nas trochę zastanawia, bo spotkani wcześniej Rosjanie szli w sandałach – jak oni stąd zeszli? W końcu docieramy na przełęcz, na wysokość 1800 m n.p.m. I tu wyjaśniła się zagadka zejścia Rosjan. W sąsiedztwie żlebu, którym podchodziliśmy biegła całkiem wygodna ścieżka. Wieczorem docieramy do strumyka, z wieloma rosnącymi drzewami owocowymi. Po drodze znajdujemy odchody niedźwiedzia, który pożywiał się śliwkami. No to noc będzie ciekawa …, ale minęła spokojnie, miszka nie przyszedł. Rankiem chcemy pójść w dół strumienia, ale okazuje się, że spadki są tak duże, że bez liny zejść nie sposób. Tak więc przygoda w górach skończyła się szybko i tą sama drogą wracamy do Chimganu, a później Taszkientu.
W samej stolicy w sąsiedztwie bazaru natrafiamy na jadłodajnię. Tania i smaczna, a na dodatek ludzie chętni do szybkiego zaprzyjaźnienia się częstując przy okazji trunkami. U jednego z kucharzy zamawiamy specjalność (podobno) tamtego obszaru – bycze jądra. Ponieważ nie można ich legalnie sprzedawać, to umawiamy się nazajutrz. My przyszliśmy, a kucharz nie. Specjału nie było. Ale to i tak nie wpływa na bardzo pozytywny odbiór tego kraju. Przede wszystkim łatwo się tu podróżuje, znając chociaż troszkę język rosyjski nie ma problemu z porozumieniem się. Potrawy może nie są jakoś szczególnie zróżnicowane, ale smaczne i tanie. Ludzie niezmiernie przyjaźni i uczynni, no może poza taksówkarzami w stolicy. Zabytki niesamowite, aż szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu aby zwiedzić miasta, o których wspomniałem powyżej. Biurokracja jest jeszcze znaczna, np. trzeba pamiętać o zbieraniu kwitków meldunkowych z hoteli za noclegi, biletów za przejazdy nocą. Na granicy mogą być sprawdzane (nas nie kontrolowano), a jeżeli ktoś nie jest w stanie się wylegitymować może zapłacić karę – nawet 1200 USD. Mimo tych drobnych trudności nie spodziewałem się, że Uzbekistan to taki ciekawy kraj.
Zamiast podsumowania: ten kraj nie jest jeszcze zadeptany przez turystów, mam nadzieję, że opisana relacja zachęciła Ciebie do odwiedzenia tego państwa.
Dodane komentarze
brak komentarzy
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.