Artykuły i relacje z podróży Globtroterów
ZAKAUKAZIE. DZIENNIK Z PODRÓŻY PO ARMENII I GRUZJI > ARMENIA, GRUZJA, ROSJA



Niestety potem zaczęły się schody. Wizy do Armenii dostałyśmy w Warszawie bez problemu, ale gruzińskie okazały się kosztować fortunę (80$ na lotnisku) a azerskie 100$ i to załatwiane przez biuro podróży w Moskwie. W dodatku na tydzień przed wyjazdem nie miałyśmy rezerwacji na pociąg do Moskwy...
Ale wreszcie przyszła godzina zero i ruszyłyśmy za wschodnią granicę.
Rosja
Brześć. Miasto jak miasto. Tylko jedno obudziło mój socjologiczny instynkt. To były „babuszki”, które już na dworcu w Brześciu pojawiły z pieczoną kuricą, kartoszką, jagodami.... z ręki do ręki, przez okno, lub prosto do przedziału (nie wiem doprawdy co targałyśmy ze sobą chleb i kiełbasę z Polski). Następny tydzień spędzony w Rosji utwierdził mnie tylko w tym pierwszym podejrzeniu: Rosja to przede wszystkim kobiety, a babuszka to instytucja. Pierożki i kartoszka od babuszki, noclegi u babuszki, można odmieniać przez wszystkie przypadki. Mężczyźni w Rosji w ogóle nie rzucają się w oczy. A jeśli już to albo ci pijani albo ci otyli, o nalanych gębach w drogich restauracjach i klubach. Co innego rosyjskie dziewczyny.... Od rana pełny makijaż, zrobione włosy, szpileczki. Zazwyczaj wszystko w bardzo dobrym stylu. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że nie wzięłam ze sobą żadnych butów na obcasie, choćby skromniutkim, a tak to nie wiedziałam, gdzie nogi podziać w jakimkolwiek miejscu publicznym. Niewyjaśnioną tajemnicą pozostał tylko ten niewidoczny związek przyczynowo-skutkowy między tymi wylaszonymi laskami, rosyjskimi mężczyznami i babuszkami? Jeśli mogę tylko zaproponować moją hipotezę: co ładniejsze młode dziewczyny żyją ze sponsorów, sponsorzy jak i wszyscy mężczyźni w Rosji mają dość krótką średnią trwania życia, no i babuszki muszą się na starość chwytać różnych sposobów przeżycia.
Moskwa
Z punktu widzenia czytelnika szukającego informacji jak w Moskwie na własną rękę przetrwać i jeszcze do tego się dobrze bawić nie jesteśmy najlepszym źródłem informacji. Alosza, który jest Moskwianinem z urodzenia i wyboru, był naszym aniołem stróżem, przewodnikiem i „swoim człowiekiem w mieście”. Skłamałabym twierdząc, że odebrał nas z Białoruskiej a potem na dworzec odstawił, ale Moskwa bez Aloszy wyglądałaby zupełnie inaczej. Nie zabrał nas co prawda do nocnego klubu, gdzie rozebrani faceci pływają w akwarium ani innych podobnych miejsc zachwalanych w naszym przewodniku, ale za to znał wszystkie najlepsze gruzińskie (uzbeckie, azerskie....) restauracje i wszystkie te miejsca, których adresy znają tylko wtajemniczeni. No i schodził z nami całą Moskwę na piechotę. Daruje Wam opisu tego, co w Moskwie zobaczyć można, bo Moskwy opisać się nie da. Jeśli można tylko cos polecić, to zajrzenie do paru pozycji literatury rosyjskiej. Żeby na przykład w pełni docenić takie na przykład Patriarsze Prudy wypadałoby znać choć z grubsza historię Berlioza i Anielci i całej reszty. Tylko Plac Czerwony nie potrzebuje żadnego wcześniejszego przygotowania. Jest jedyny w swoim rodzaju. Przy okazji, nie byłyśmy tylko u Grzyba (to jedna z ksywek Lenina). Ale on przyjmuje tylko w godzinach przedpołudniowych i w dodatku ciągną się do niego ogromne tłumy. My uparłyśmy, że wejdziemy jak trzeba – za darmo, nie opłacając się przewodnickiej mafii. No i jak wychodzą ci co nie kooperują z mafią? Ano albo wstają świtem, albo muszą przełożyć wizytę... Zresztą bilety wstępu w Moskwie to osobna historia. W zasadzie są bilety (a raczej osobne ich ceny) dla Rosjan i cudzoziemców (dla studentów są zniżki). Alosza próbował kupować dla nas bilety jak dla Rosjan, ale to nie zawsze działało. Przy wejściu do cerkwi Wasyla Błogosławionego bileterka rozdarła się naraz do Magdy: Wy rossijjska grażdanka?!!! Alosza próbował ratować sytuację tłumacząc, że to koleżanka z Ukrainy, ale bez sukcesu. Prywatnie uważam, że wzięto ją za kogoś z Kaukazu (później w Armenii wszyscy będą mówić do niej po ormiańsku). Była to więc dyskretna face control.
Suzdal
Nie wiem jak można być w Rosji i nie zobaczyć żadnego z miast Złotego Pierścienia. Moskwa to Moskwa, a Rosja zaczyna się pod Moskwą. W dodatku to ta Rosja z moich wyobrażeń o dawnej, przedrewolucyjnej Rosji, z „Andrieja Rublowa” Tarkowskiego i opowiadań Bunina. Miejsce tak sielskie, że musicie mi wszyscy wybaczyć ten kicz, który teraz nastąpi: pobielone ściany klasztorów, cebule cerkwi, dzieci krzyczące na łąkach, zakonnicy z długimi tłustymi włosami opadającymi na kark. Brakuje tylko dziewcząt w kokosznikach i z wiadrami wody na kładce.
Suzdal to było objawienie. Dawna stolica Rusi i miejsce zesłania niechcianych żon i nieposłusznych sióstr rosyjskich carów. Dziesiątki klasztorów i cerkwi, drewniana, niska zabudowa. Przyjechaliśmy na szczęście we wtorek, kiedy wszystkie muzea mają wychodne, więc było sennie i pusto, jeśli nie liczyć tych niewielu mieszkańców na ulicach, babuszek handlujących na murku małosolnymi ogórkami, paroma pomidorami z przydomowego ogródka, uprażonymi ziarnami słonecznika oraz licznych straganów z pamiątkami, czekającymi na lepszy dzień.
Przed nami były już w Suzdalu ekipy remontowe, które zabrały się za niszczejące od dziesiątków lat cerkwie i klasztory (zamienione kiedyś w magazyny i zakłady, albo pozostawione własnemu losowi). Wróciły zakony i pojawiła się prywatna inicjatywa. Dzięki tej ostatniej poszliśmy do prawdziwej ruskiej bani, pachnącej drewnem i brzozą, z herbatą z elektrycznego samowara i domowymi konfiturami. I to wszystko za 30 dolców, łącznie z dojazdem z/do klasztoru gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Wieczór w bani kosztował Magdę jeszcze dodatkowo parę rubli więcej, bo odnowiło się jej zapalenie ucha, które ledwo wyleczyła przed wyjazdem. W Moskwie bez problemu (i recepty) kupiłyśmy w aptece antybiotyki.
Sam wyjazd z Moskwy okazał się być dużo bardziej stresujący niż planowałyśmy. Zaraz po przyjeździe do Moskwy poszłyśmy zarezerwować bilety na samolot do Erewania. Niestety biletów nie można zarezerwować bez okazania paszportów (a które przecież były w ambasadzie gruzińskiej) ale za to można zarezerwować je telefonicznie (już bez paszportów). Cóż, sowiecka logika. W czwartek, już z paszportami poszłyśmy wykupić bilety. Niestety okazało się, że skasowano naszą rezerwację na piątek rano. Udało się nam kupić bilety na piątek w nocy ale chciałyśmy złożyć skargę za to anulowanie rezerwacji. Panienka przez 10 minut grzebała w komputerze, by w końcu z triumfującą miną oznajmić, że rezerwację anulowano nam w Miami. Aerofłot zarezerwował, Miami anulowało, więc zostaliśmy odesłani do Miami!
Szeremietiewo też nie wzbudziło naszego entuzjazmu. Tłoczno i nieuprzejmie. Celnik przyczepił się do naszych dolarów i braku podbitej deklaracji z Brześcia. Na szczęście skończyło się na krótkiej gadce. Sam przelot zasługuje zaś na wzmiankę. Przede wszystkim należy zwrócić honor Aerofłotowi. Samolot nie spadł na trasie, okazał się sympatycznym boeingiem no i miał pyszną kuchnię, nawet wziąwszy zakładkę na to, że snacka serwowano o 3 nad ranem.
Armenia.
Po pierwsze do Armenii latają sami Ormianie. Po drugie, jak ustaliłyśmy w czasie naszego pobytu więcej ich lata w kierunku „z” niż „do” Armenii, co ma bardzo poważne konsekwencje, o czym poniżej. Po trzecie jak ktoś lubi wakacyjny survival polecamy mu szczególnie Armenię. W promocji dostanie od nas przewodnik Lonely Planet po tym kraju. Jakakolwiek próba konfrontacji tego, co w nim napisano z rzeczywistością wzmaga poczucie paniki (wina to oczywiście przewodnika a nie rzeczywistości!) No i jaka motywacja do nauki rosyjskiego! Mottem przewodnika jest bowiem: „Nie wiesz co i gdzie? Zapytaj sam!” Pierwsze wrażenie z Armenii to ciemności i upał. I tak miało w dużej części pozostać. Wędrówki po mieście po zmroku wyłącznie na odpowiedzialność wędrującego, bo nie ma publicznego oświetlenia ulic, a remontuje się ostatnio w Erewaniu sporo.
Erewań
Zakwaterowałyśmy się w hotelu Erebuni. Pamięta on jeśli nie początki miasta to na pewno dobre sowieckie czasy z Polakami tłoczącymi się na pietrach. Nawet nasza etażowa z rozrzewnieniem zareagowała za dźwięk Polsza. Facet na recepcji wzruszył się widząc Poliaczki i nawet zagadał do mnie po polsku. Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że to będzie stały motyw naszej wycieczki...
Co można robić w Erewaniu? Po Moskwie przede wszystkim odpoczywać! Od jednej eleganckiej kawiarenki do drugiej, od jednego parku do drugiego (a podobno w latach 90-tych wycięto w miastach drzewa by nadrobić braki w branży ciepłowniczej!). Uważać tylko należy na branżę restauracyjną. W najbardziej nastrojowym ogródku w mieście, podano nam sałatkę prosto z puszki bonduelle i szaszłyki, gdzie więcej było tłuszczu i ścięgien niż mięsa. A propos szaszłyków – te armeńskie to mięso z kością rzucone na ruszt!
Kwestia poruszania się po mieście okazała się nieco utrudniona. Ormianie nie mają kompleksów by rozmawiać po rosyjsku. W telewizji większość programów rosyjskojęzycznych, kolorowa prasa na ulicznych straganach też rosyjskojęzyczna. Na prowincji nadal straszą te wszystkie supiermarkty w cyrylicy... Niestety tylko w erewańskim metrze nazwy stacji nadal są wykute w obu językach. Tabliczki na wszystkich autobusach i minibusach są już tylko po ormiańsku. Trzeba więc ciągle pytać i pytać.
Następnego dnia rano pojechałyśmy do Echmiadzyna – tutejszej Częstochowy, leżącej zaledwie pół godziny minut autobusem od Erewania. Właściwie byłaby to jeszcze jedna wycieczka – z prawej kościół, z lewej kościół, freski a teraz czas wolny, gdyby nie decyzja pozostania na mszy w jednym z mniejszych kościołów-klasztorów. Ormianie mają do religii stosunek podobny jak Polacy. W czasach sowieckich partyjni dygnitarze po kryjomu chrzcili dzieci a kościoły były otwarte. Dziś w niedzielę nie są bynajmniej puste. Zdarzało mi się jednak słyszeć od starszych ludzi pytanie czy wierzę w Boga. To pytanie z serii tych, a jak tam u was w Polsce? Lepiej? Gorzej? Mama, tata mają pracę? Jakby porównywanie szkód, ktokolwiek by je wyrządził.
Po południu pojechałyśmy do Khor Virap. To klasztor słynący z głębokiej studni, w której święty Grzegorz spędził spory kawałek życia (można do niej zejść ale jej głębokość rozczrowywuje). Przede wszystkim widać stamtąd przepysznie Ararat. (Dla tych co szukają informacji praktycznych: do Khor Virap można dojechać minibusem, który zatrzymuje się dwa kilometry od klasztoru, ale uwaga! Autobusy odjeżdżają w Erewaniu z okolic dworca kolejowego a nie autobusowego). Podróż była nieco pechowa. Z powodu pory dnia i pogody widok na Ararat był kiepski a w drodze powrotnej nie zmieściłyśmy się do minibusu. Poszłyśmy więc piechotą w stronę najbliższej wioski w towarzystwie jeszcze jednego spóźnialskiego. Łamanym ruskim ustaliliśmy, że towarzysz niedoli jest w naszym wieku i jest biznesmenem tj. ma kiosk we wsi. Wreszcie na poły autostopem, na poły autobusem złapanym na innej szosie dotarłyśmy do Erewania. Autostop w Armenii nie jest najgorszym pomysłem, problem tylko, że osobowym samochodów jest niewiele i jeżdżą raczej w pełnym składzie. Wiele jest rodzajów biedy na Zakaukaziu. Ta w okolicach Khor Virapu była biedą taką trzecioświatową, chłopską. W Vajku, Sevanie, Vanadzorze bieda była postsowiecka. Straszyła blokowiskami wyrastajacymi z nikąd, nikomu i niczemu nie służącymi, powybijanymi szybami, pustymi mieszkaniami po robotnikach, którzy stamtąd już uciekli, przestrzeniami niewykorzystanych supermarketów.
Jeszcze tego samego wieczoru poszłyśmy w Erewaniu do internet cafe. Ta mnogość internet cafe tak jak i agencji podróży też w jakiś sposób oddaje diasporycznośc tego kraju. Żeby spotkać się z rodziną trzeba usiąść przed komputerem albo kupić bilet lotniczy. I tym razem rozmowa zaczęła się standardowo: Skolko stoit odin czas? Odpowiedź padła już bardziej zaskakująca: A wy otkuda? Iz Polszy! No to cześć dziewczyny! Tak poznałyśmy Arka (Arika jak kto woli). Jeśli kiedykolwiek, jakkolwiek, dotrze Arek do ciebie ten tekst to pozdrawiamy! Szkoda, że nie było już okazji by spróbować razem ormiańskiego koniaku...
Arek był jednym z tysięcy Ormian, którzy pracują czy konkretniej po prostu żyją w Polsce. A których Polska nie chce. Arek próbuje w tej chwili uzyskać wizę, by móc legalnie wjechać do Polski. Jego żonę deportowano do Armenii kilka miesięcy wcześniej za nielegalny pobyt. W pewnym polskim miasteczku został zaś Arkowy, urodzony w Polsce, syn i cały majątek i znajomi i przyjaciele. Kiedy nie udało się przebyć Odry, Polska okazała się być niezgorszym miejscem na ziemi. I taka była przynajmniej do roku 2000 bo wcześniej policja się nie czepiała nielegalnych imigrantów. Arik próbował nam też sprzedać patent jak spekulowac walutą, by się nam zwróciły koszty podróży, niestety wszystkie okazałyśmy się beznadziejnie pozbawione głowy do interesów.
Yegegnadzor/Vayk/Noravank
Gdy pierwszy raz usłyszałam o Yegegnadzor byłam prawie pewna skąd Tolkien czerpał inspirację pisząc Władcę pierścieni. Yegegnadzor na mapie wygląda na najlepszą bazę wypadową podczas wyprawy do Noravank. Noravank pojawił się zaś na naszej trasie podczas rozmowy w pewnym erewańskim biurze podróży i okazał się wyjątkowo fotogeniczny. Armenia jest trudnym krajem do samodzielnego podróżowania. Niby mały kraj ale drogi fatalne, wszystkie najciekawsze obiekty postawiono na odludziu, baza noclegowa i gastronomiczna w terenie kiepsko rozwinięta. To był błąd próbować zaoszczędzić na wyprawie w armeński interior.
W erewańskiej informacji turystycznej (nowo otwarta, dobrze wyposażona, średnio zorientowana ale bardzo życzliwa obsługa, niedaleko placu Republiki) powiedziano nam, że nie ma żadnych hoteli w Yegegnadzor i musimy pojechać do Vayku. Tak też zrobiłyśmy. Podróż trwała kilka długich godzin straszliwie zapchanym i „nieco” zakurzonym autobusem, choc w wyborowej „rodzinnej” atmosferze. Po drodze mieliśmy też nieprzewidziany postój, kiedy zaczęło palić się koło i należało je ugasić.
Sam Vayk zrobił nie do końca pozytywne wrażenie. Perspektywa spędzenia nim całego wieczora wydała się również mało pociągająca. W centrum stało kilka rozsypujących się bloków, część budynków straszyła powybijanymi oknami, reszta miasteczka stanowiły jednorodzinne domy ukryte w sadach, a to wszystko znajdowało się w głębokiej, górskiej dolinie. Droga do hotelu prowadziła obok komisariatu policji, gdzie od razu na ulicy zostałyśmy odpytane z planów naszej podróży. Hotel nie posiadał żadnego szyldu i wyglądał na całkowicie opuszczony. Zaprowadził nas tam pewien drobny nastolatek, którego, jak się potem okazało wujek, doglądał tego całego interesu. Nie spodobał nam się (wujek) od pierwszego wejrzenia. Miał jakiś taki cwany wygląd i oczywiście był pierwszy „do załatwiania” Potrzebujemy taksówkę – załatwi, chcemy cos zjeść- załatwi, chcemy to, chcemy siamto – wszystko da się załatwić. No i dowiedziałyśmy się jeszcze, że w miasteczku nie ma żadnej restauracji, jest kilka szaszłykarni, ale za miastem i dostępnych tylko zmotoryzowanym. Postanowiłyśmy się więc przejść po miasteczku i kupić przynajmniej jakiś chleb i pomidory na kolację. Wycieczka zaczęła się smętnie. Puste ulice, nieliczni mieszkańcy oglądali się za nami podejrzliwie, w zapyziałych sklepikach co to mydło i powidło po chlebie nie został nawet zapach. I wtedy spotkaliśmy Tigrama, u którego wujka mieszkaliśmy. Tigram przyszedł z kolegą, a kolega nie dość że dobrze mówił po angielsku to jeszcze miał samochód. W dodatku spędzał wakacje u rodziny w Vayku i co łatwo sobie wyobrazić strasznie mu się nudziło. Nie mogliśmy lepiej na siebie trafić. Najpierw pojechaliśmy zobaczyć nowy kościół wzniesiony jak wszystkie armeńskie kościoły nieco na odludziu, nad urwiskiem. Potem zeszliśmy w dół urwiska, nad rzekę. Zajrzeliśmy do pieczary, która przed wybudowaniem cerkwi służyła za miejsce modlitw.
Po zakończeniu tej krajoznawczej wycieczki udaliśmy się na wycieczkę gastronomiczną. I to jest „must”! Szaszłykarnia gdzieś przy odludnej szosie, z rzeką za plecami i górami nad głową. Szaszłyki, pieczona ryba, kebab (tu akurat mielone mięso z ziołami), piwo...
Gor, kumpel Tigrama zaproponował, że zawiezie nas następnego dnia do Noravanku, co nas oczywiście bardzo ucieszyło – wuj Tigrama policzył już niezłą sumkę za zorganizowanie dla nas takiej wycieczki.
Następnego dnia rano nie bardzo miałyśmy się ochotę z wujkiem Tigrama spotkać. Niestety Gor się spóźniał i nasz cwany „komunista” (jak sam się określił) w końcu się zjawił i zaprosił do siebie na górę kommandira tej wycieczki (w końcu począwszy od dwóch osób wycieczka staje się grupową, a gdzie jest grupa tam jest i kommandir). Padło akurat na mnie. Zaproszono mnie do kanciapy i tam „wujek” zaczął sączyć jad w tej niby grzecznej rozmowie. Jak się bawiłyśmy, bo zauważył że wieczorem wróciłyśmy późno... Ach tak poznałyśmy Tigrama i jego kolegę... Jak miło, że byli tacy sympatyczni... Co? Gor zabiera nas na wycieczkę do Noravanku? Ależ to uprzejmie z jego strony! No cóż, on umówił nam już transport ale skoro wolimy jechać z chłopakami... Czy już omówiliśmy kwestię ceny? Tigram!!! W tym samym czasie Tigram zjawił się w holu na dole i mocno zaniepokoiło go moje zniknięcie. Przyszedł do nas na górę i wtedy jego wuj ostro wziął go na sptyki. Niestety przeszli na ormiański i niewiele można było z tego zrozumieć. Wyglądało to jednak na przyspieszony kurs biznesu. Zresztą gdy tylko Tigram zniknął z pokoju, jego wuj powiadomił mnie że właśnie wytłumaczył bratankowi jak (i za ile!)ma zająć się turystkami.
Tak więc Gor przyjechał i zaczęłyśmy pakować bagaże do samochodu. Sytuacja była dosyć napięta i wreszcie Tigram wybąkał, że jeśli taksówka w Erewaniu kosztuje 80 dram to policzywszy przez ilość kilometrów do zrobienia.... nawet nie skończył bo wybuchnęłam od kiedy to Gor został taksówkarzem?! Oczywiście sam Gor stwierdził, że wystarczy jak się zrzucimy na benzynę, ale i tak nie bardzo polepszyło to atmosfery. W każdym razie to był najmniej sympatyczny wątek całej naszej podróży.
Większość zabytków w Armenii w pewien sposób rozczarowuje, dotarcie do nich, jeśli nie jest się ze zorganizowaną wycieczka albo przynajmniej własnym transportem wymaga sporo zachodu. Jeśli na przykład po kilku godzinach podróży z Erewania w takim Vayku byłoby się skazanym na wieczór w hotelowym pokoju i chleb z serem, oraz perspektywę spędzenia połowy następnego dnia w podróży, nawet najpiękniejszy klasztor w najpiękniejszym miejscu nie do końca satysfakcjonuje. Tym bardziej jeśli to któryś z kolei klasztor. Trudno zaś liczyć, na bananową młodzież spędzającą tam notorycznie wakacje.... Można natomiast zdecydować się na zwiedzanie całej południowej Armenii i nawet połączyć to z wycieczką do Górnego Karabachu. Jak się zdaje Armenia jest górą w tym konflikcie i jest możliwy przejazd samochodem do tejże enklawy.
Z powrotem do Erewania wrócilyśmy marshrutką – zdecydowanie szybciej i wygodniej niż autobusem, choć bez możliwości nawiązania bliższych kontaktów ze współpasażerami. Wylądowałyśmy na rogatkach Erewania dosyć wcześnie. Postanowiłyśmy więc spróbować szczęścia i jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Sevanu. O ile w Armenii autobusy kursują mniej więcej według rozkładu jazdy to marshrutni albo będą albo nie. Ważne tylko by wiedzieć w której części miasta należy szukać takowej jadącej w pożądanym przez nas kierunku. W informacji turystycznej podano nam ulicę (zresztą nie do końca właściwą). Kiedy bezradnie rozglądałyśmy się za kompetentnym informatorem podszedł do nas starszy pan. No i możecie zgadnąć, kim się okazał! Profesorem tamtejszego uniwersytetu i specjalistą w zakresie historii i kultury Ormian polskich. Nie mówił po polsku ale go dobrze rozumiał i w drodze na przystanek marshrutni opowiedział nam to i owo o polskich Ormianach. Marshrutni do Sevanu była już nieźle zapchana, a moja sąsiadka zdradziła mi, że z latach 80-tych była w Polsce na wycieczce. I że w Warszawie o jeden tydzień spóźnili się na koncerty chopinowskie w Łazienkach.
Sevan
To następne miejsce gdzie miałyśmy ochotę wyrzucić nasz przewodnik do jeziora. Wysiadłyśmy w mieście, które wzbudziło w nas zgrozę. Ohydne, rozpadające się bloki, śmieci, wałęsające się krowy, porozjeżdżane drogi nad jeziorem. W dodatku od razu obskoczyli nas taksówkarze i uprzejmie informowali, że każdy z hoteli wzmiankowany w naszym przewodniku już nie rabotajet. W dodatku odległości między poszczególnymi punktami w mieście rosły w zastraszającym tempie wraz z włączeniem się do dyskusji każdego nowego taksówkarza. W dodatku naraz pojawił się wśród nich chłopak w bliżej nieokreślonym wieku, ponoć mówiący po angielsku i lekko nachalny. Lekko załamane sytuacją postanowiłyśmy z Justyną pójść do miasta i się same zorientować w sytuacji. Nasz angielskojęzyczny niechciany wybawca ruszył zresztą za nami i musiałyśmy go dosyć obcesowo potraktować. Jakież było nasze zdumienie gdy wracając po pół godzinie zastałyśmy Magdę w jak najlepszej komitywie z naszym angielskim przewodnikiem. A trzeba dodać, że Magda bardzo niechętnie nawiązuje tego typu znajomości. Okazało się nie tylko, że jest już świetnie zorientowana, gdzie jesteśmy ale mamy już załatwiony hotel. Vahagn (tak miał na imię nasz wybawca) zdobył zaufanie Magdy wyciągając z lekcji swoją młodziutką nauczycielkę angielskiego, która zresztą wkrótce potem się znów zjawiła, by nas zaprowadzić do hotelu. Hotel mieścił w budynku byłego banku (czy też to bank mieścił się budynku dawnego hotelu...). Był w każdym razie zamknięty na cztery spusty, choć nieźle się trzymał. Zapewne gdybyśmy wiedziały to co wiemy dziś od razu pojechałybyśmy za miasto i tam wynajęły domek nad jeziorem, ale wtedy mogłybyśmy nigdy nie spotkać Vahagn, Gayane, Lindsey.
Gayane zaprosiła nas do siebie do domu. Blok był w stanie totalnego rozkładu, ale mieszkanie rodziców Gayane było schludne choć od razu było widać, że się nie przelewa. Gayane mieszkała z rodzicami, rodzeństwem i szwagierką. Szwagierka miała brata. A gdzie mieszkał brat? Oczywiście w Polsce! Pokazano nam jego zdjęcie z żoną w folderze reklamowym cyrku Korona, zresztą podpisanych jako młodzi polscy artyści...
Wraz z nami przyszła też Lindsey, Amerykanka która w ramach Peace Corps pomaga w Sevanie nauczycielom języka angielskiego w zakresie metodyki i wreszcie znajomości tego języka. Wieczorem dostałyśmy się wreszcie do naszego pokoju hotelowego i nawet zdążyłyśmy pójść nad jezioro, choć wracać musiałyśmy już w egipskich ciemnościach. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że właściwie to jeszcze nic nie jadłam i pasowałoby wstąpić do sklepu. Akurat miałyśmy taki supermarket za rogiem. Kiedy tam zajrzałyśmy właśnie rozkręcała się impreza. Córka właściciela sklepu dostała się na studia i należało to uczcić. Nie chcąc być nieuprzejme zgodziłyśmy się na lampkę wina. Potem na ladzie po kolei lądował chleb, kiełbasa, czekoladki. W sklepie zrobiło się tłoczno. Tylko jedna z młodych ekspedientek zbojkotowała ze śmiechem imprezę twierdząc, że ktoś musi pracować. Zostałyśmy przedstawione sąsiadowi z pobliskiej piekarni, który po pięciu minutach pojawił się z torbą ciastek dla nas. Potem pojawił się mąż jednej z ekspedientek, który miał lodziarnię. Po paru minutach pojawił się więc z lodami. W gronie świętujących był też aptekarz więc, jakby coś poszło nie tak po takiej kolacji, można by było liczyć też na niego. Wtedy tez pierwszy raz poznałam tajemnicę słowa chytryj. To kluczowe pojęcie na Zakaukaziu. Chytrzy są więc w Armenii muzułmanie. Bo muzułmanie to Turcy, to Azerowie. Potem w Gruzji chytrzy będą Ormianie, a dla Rosjan Gruzini. Ale na razie trzeba było wypić za zdrowie chrześcijańskich bratnich narodów! A teraz spuszczę zasłonę na to w jakim radosnym stanie wróciłyśmy do hotelu. ..
Następnego ranka wparował to naszego pokoju Vahagn z zamiarem skoordynowania swoich planów z naszymi. W drodze nad jezioro mocno skrytykował nasze zachowanie poprzedniego wieczora (wieści w Sevanie rozchodziły się błyskawicznie) i kazał sobie obiecać, że nie będzie my tak wszystkim bezkrytycznie ufać.
Sevan, gdy tylko miasto zniknie z oczu jest czymś niezwykłym. Szkoda, że nie zostałyśmy tam dłużej. Posiedziałyśmy na wzgórzu, które kiedyś było wyspą, a dziś jedynie półwyspem z cerkwią na szczycie. Tutaj Vahagn zdradził nam swój największy sekret. Że kocha Gayane i chce się z nią ożenić. Wstyd, ale z Justyna wybuchnęłyśmy w pierwszej chwili śmiechem. Vahagn i ta śliczna, delikatna Gayane? Ale Vahagn był bardzo poważny. Zdradził nam, że już sprawdził, że Gayane nie ma chłopaka i co ważniejsze nigdy nie miała, jest mądra i dobra. I że on bardzo się pilnuje, by jej nie spłoszyć przedwczesnym wyznaniem swych uczuć. Mam nadzieje, że kiedy pisze te słowa, Vahagn pracuje już w ratuszu, jak mu obiecano. Po ukończeniu politechniki w Erewaniu przed czterema laty był bez pracy i dopiero teraz pojawiła się szansa a i to tylko pod warunkiem, że nauczy się angielskiego. A mając pracę łatwiej będzie oświadczyć się Gayane...
Potem poszliśmy pomoczyć nogi w jeziorze. W wodzie pełno było żelastwa, pani pod markizą pilnie strzegła, by nikt nie ukrył się w cieniu nie dokonawszy odpowiedniej opłaty. Vahagn starannie ukrywał dziury w łatanych butach.
Dilijan
Od razu z Sevana pojechałyśmy znów nieco w górę do Dilijanu. Krajobraz zmienił się diametralnie. W okolicach Noravanku góry były zupłenie łyse, żółtawo-różowe, drogi skaliste i pełne kurzu. Na północy góry porastały gęste lasy i krajobraz bardziej przypominał jakby beskidzki.
Dilijan to była porażka. Vayk, Sevan były jak upadłe miasta, zniszczone, brudne i zapomniane, ale jednak tliło się w nich jakieś życie, w Sevanie może nawet na swój sposób kwitło. Dilijan może dlatego, że wszyscy tak je zachwalali, że było swego czasu jednym z najpopularniejszych uzdrowisk Związku Radzieckiego był nie tyle miastem upadłym co miastem-duchem. Wesołe miasteczko w samym centrum było opustoszałe, zarosło trawa, rdzewiały łańcuchy i kłódki. Kioski były pozamykane, domy opustoszały. Wszystkie restauracje pozamykane. Jak w całej Armenii po ulicach wałęsały się krowy (których jeszcze większe stada pasły się wyżej w górach), w sklepach spożywczych na osiedlu sprzedawano w wielkich worach pasze. Na poczcie głównej kupiłyśmy pocztówki z roku 1986.
Początkowo planowałyśmy zamieszkać w hotelu, który polecał nasz przewodnik. Niestety gdy wreszcie odnalazłyśmy hotel (mapa wydrukowana w przewodniku nijak nie przystaje do rzeczywistości) miał on powybijane wszystkie okna, częściowo pozabijane deskami i dyktą. Na ulicy złapano nam taksówkę i pojechałyśmy na prywatną kwaterę. Dostałyśmy ogromny pokój gościnny, ze skrzypiącą podłogą, głębokimi łóżkami i pierzynami. Łazienka była mniej „komfortowa”. Mieściła się w suterenie, z kranu leciała non stop lodowata woda, jakby ktoś puścił rurami górski strumień a zagrzana kapała wrzątkiem z zardzewiałego prysznica nad głową.
Wieczorem usiadłyśmy na werandzie popijając lipową herbatę słodzoną domowymi konfiturami. Dziadkowie u których mieszkaliśmy nie bardzo odważyli się do nas przysiąść, ale kiedy dziewczyny poszły już do pokoju, usiadłam jeszcze z nimi w półmroku pokoju porozmawiać. Okazało się że i od nich w rodzinie jest ktoś w Polsce. I też nikt bardzo nie wie czym on się w tej Polsce zajmuje...
Następnego ranka obudziło nas dudnienie deszczu (to lato było wyjątkowo mokre) i z samego rana złapałyśmy autobus do Vanadzoru.
Planując podróż obawiałyśmy się, że wszystkie drogi prowadzą przez Erewań. Na mapie wyglądało to logicznie że i pociąg i autobus musi jechać do Tbilisi przez Vanadzor. Ale pociąg jeździ do drugą noc, a autobus niekoniecznie zajeżdża do miasta. Po wylądowaniu na dworcu znów otoczyli nas taksówkarze proponując podwiezienie do samej granicy. Gdy pytałyśmy o krzyżówkę, którą jedzie autobus z Erewania odległości tradycyjnie rosły w oczach. Potem ktoś do nas podszedł ukradkiem i rzucił numer autobusu, który jedzie przez ta krzyżówkę. Niestety nie znalazłyśmy przystanku, a bardzo się nam spieszyło. Ktoś życzliwy znalazł nam na ulicy taksówkę. Taksówkarz podwiózł nas raptem 300 m dalej i usiłował wmówić, że tamtędy też jeżdżą autobusy do Erewania. Ponieważ odmówiłyśmy opuszczenia taksówki klnąc zawiózł nas na krzyżówkę. Po drodze mijaliśmy kobiety kopiące rowy przy drodze. Tam zaklął i splunął, co „nowe” zrobiło z ludźmi. Kiedyś były fabryki i była praca, a dziś kobiety kopią rowy ...
Autobus międzynarodowy relacji Erewań-Tbilisi zatrzymuje się w Vanadzorze na małej i zakurzonej krzyżówce. Na krzyżówce karnie czeka jakaś starsza Rosjanka z dwójka wnuczków – dziewczynka ma jasne włosy i kokardy, chłopczyk w odświetnym ubranku, czekają jacyś faceci w średnim wieku i słusznej tuszy, wesoła Ormianka w czarnej wydekoltowanej sukience z ogromnymi wypchanymi torbami. Za chwile przyniesie nam słonecznik i pocieszy, że jakby autobus nie przyjechał to ona nas przenocuje u siebie w Vanadzorze. Ale autobus przyjeżdża.
Nasza znajoma okazała się nadzwyczaj towarzyska. Przy pierwszej byle okazji dosiadła się do mnie. Okazała się rzeczywiście Ormianką ale urodzoną i wychowaną w Gruzji, która wyszła w Armenii zamąż i tam już została choć durak ten, kto zostaje w Armenii. Do Tbilisi przemyca regularnie kawę i herbatę. Za granicą przesiadła się gdzieś do przodu i dochodziły do nas już tylko jej kłótnie z kierowcą (niestety w nieznanym nam języku) Podróż była koszmarna, bo międzynarodowy autobus okazał się niebosko brudny. Drogi były dziurawe więc kurz wzbijał się tumanami z siedzeń i podłogi za każdym wybojem. Nie można były przyłożyc głowy do oparcia ani cokolwiek poczytać. Nawet wiedoków nie bardzo było jak oglądać, bo z powodu słońca pozaciągałysmy zasłonki. Droga przez męke skończyła się jednak po 7 godzinach. Jako ostatnie wysiadłysmy z autobusu w Tbilisi i wtedy odkryłyśmy że nasza sąsiadka zniknęła. Torby zostały a po niej słuch zaginał. Do dziś zastanawiam się czasem czy kierowaca nie zostawił jej złośliwie gdzies na postoju.
Gruzja
Tbilisi
To była kiedyś skazka nie strana, bajka nie kraj. Tuż przed wyjazdem w Warszawie spotkałam znajomego, który z kolei miał znajomego, który był niedawno w Gruzji. Tbilisi się zachwycił ale poza stolicę się nie ruszał, bo porwania itp... Podobnie nasi gospodarze w Dilijanie. Z uśmiechem zareagowali na pytanie czy jeżdżą do Gruzji. Po co? Tam wojna a w Armenii choć bieda to spokój. Tymczasem między granicą armeńsko-gruzińską a Tbilisi ani śladów wojny i bieda jakby mniejsza. Po wsiach zamiast zapyziałych, ogromnych hal uniwiermagów schludne kolorowe minimarkety, jak w byle wsi na trasie Warszawa-Kielce. Tylko krowy na blokowiskach przypominały gdzie jesteśmy. Tbilisi też wydało się nam metropolią. Erewań przypomina eleganckie miasteczko, które nagle dziwnym zrządzeniem losu zostaje najechane przed setki tysięcy przybyszów, którzy osiedlają się na niekończących się przedmieściach. Tbilisi zaś ma autentyczną starówkę, centrum, wyraziste dzielnice. Wszystko w proporcjach. Nawet połacie zapuszczonych dziś blokowisk przydają mu tylko metropolitalności.
Niestety gruzińscy taksówkarze nie wyróżniają się na tle średniej światowej. Nie stosują akurat numerów ze strefami, podkręcaniem licznika itd. Po prostu zabierają cię niekoniecznie dokładnie tam gdzie chciałeś, a następnie za drobną opłatą można uściślić cel podróży. Wiadomo, ulice są długie, place szerokie, ulice i obiekty mają nazwy, których szczegóły niedostępne są zamiejscowym. Po takim „uściśleniu” dojechałyśmy w każdym razie do miejsca naszego przeznaczenia – hotelu Iveria. Dawniej był to jeden z dwu największych hoteli Intouristu w Tbilisi. Dziś tylko jedno piętro zajmuje hotel. Pozostałe kilkanaście zajmują od lat uchodźcy z Abchazji. Jeden pokój z łazienką na jedną rodzinę. Na kuchnię lokatorzy zabudowywali czym się dało balkony. Za daleka hotel wygląda więc jak ogromna, pstrokata plama na tle nieba.
Kilkanaście pokoi na piętrze obsługuje kilka osób, z którymi zdążyliśmy się wkrótce dobrze poznać. Większość pracuje tu „od zawsze” i w pewnym sensie wygląda to raczej na humanitarny zasiłek dla bezrobotnych niż praca za płacę. Z nami mieszka jeden jedyny cudzoziemiec – Japończyk, który podobnie jak my przyjechał z Armenii. Oprócz niego jeszcze tylko jeden jedyny raz zobaczymy turystów z plecakami na ulicach Tbilisi.
W hotelu nie mają trójek, ale przymykają oko na dokooptowanie jeszcze jednej osoby do pokoju za friko. Tyle, że na zmianę jedna z nas musi spać na podłodze. Standard niższy niż w Erebuni. Tam był telewizor i bufet na śniadanie w ogromnej restauracyjnej sali. W Iverii nie bardzo byłoby dla kogo gotować...
To nasz pierwszy wieczór w Tbilisi i chciałyśmy uczcić sobie gruzińską ucztą. Po moskiewskich doświadczeniach śniły się nam gorące khaczapuri, wegetariański adjabsandal, bakłażany nadziewane orzechami, kurczak w sosie czosnkowym, szaszłyki, gruzińskie wino...
Na mapie zaznaczamy restauracje i knajpki rekomendowane w naszym przewodniku i ruszamy. Niestety adresy, istniejące jeszcze rok, półtora temu dziś niektualne. Tam gdzie miano podawać najsmaczniejszy w mieście kurczak w sosie czosnkowy ziała wielka czarna dziura. Idąc po prostu przed siebie trafiłyśmy najpierw do knajpy gdzie tylko w ostatniej chwili zauważyłyśmy wielki napis: kuchnia ukraińska. Następną dosłownie zamknięto nad przed nosem. Zrobiło się już dosyć późno. Wylądowałyśmy więc w przeszklonej, tandetnej knajpce na skraju parku, pełnej rodzin i par siedzących nad deserem, kawą czy piwem. Przed knajpą siedział młody ochroniarz z bronią w ręku. Swoją drogą widok ochroniarzy i młodzieży w wojskowych mundurach, karabinami w ręku czy pistoletami za pasem szybko przestaje w Tbilisi dziwić. Khaczapuri tam serwowane było jednak bardzo dobre. Knajpka awansowała do jednej z naszych ulubionych jednak głównie dlatego, że zawsze można było na niej polegać.
Zresztą na tym nie skończyły się nasze kulinarno-klubowe peregrynacje. Próbując mimo wszystko polegać na naszym przewodniku udałyśmy się następnego dnia do jeszcze jednej polecanej przez niego restauracji. Rzeczywiście zasługiwała ona na swoje miano restauracji. Styl lekko rustykalny połączony z pseudo-elegancją restauracji renomowanych hoteli. Ale w sumie okey. Niestety była przeraźliwie pusty, a żeby być szczerym to oprócz nas, zajęty był tylko jeden stół. Przez kilku hałaśliwych młodych mężczyzn, niepokojąco ubranych, co zresztą charakterystyczne dla Gruzinów i Gruzinek, całkowicie na czarno. Jedzenie było natomiast pierwszorzędne.... Ach, ten kurczak w sosie czosnkowym.... nawet głupia sałatka z pomidorów budzi do dziś nostalgię... Jeszcze innego dnia, o nieco wcześniejszej godzinie wybrałyśmy się sprawdzić jeszcze inną miejscówkę. Miejsce było idealne... dla zachodniego turysty! Tym razem połączenie rustykalnego stylu z odrobiną alternatywy (sąsiedztwo niszowego teatru – niestety nieczynnego o tej porze roku) oraz charakterystycznego tramperskiej niedbałości. Skojarzenie było w dziesiątkę. Jednych z niewielu zachodnich turystów (umówmy się że Czesi to relatywnie Zachód) których widziałyśmy w Tbilisi, spotkałyśmy właśnie tam! A ponieważ ci turyści byli jedyny klientami zamawiającymi tam dania główne, nie bardzo chciałyśmy eksperymentować. I znów poszłyśmy po sąsiedzku do Mukhrantubani. Tym razem by oszczędzić sobie bólu serca, nie zaglądałyśmy nawet do środka tylko od razu usiadłyśmy na patio, gdzie byłyśmy przez dłuższy czas jedynymi gośćmi. Następnych kilka dni spędziłyśmy w górach i dopiero ostatniego wieczora w Tbilisi, w jednej z „down the scale” knajpie, ledwo znalazłyśmy wolny stolik. Co za ulga!!!
Ale po kolei. Nasz drugi dzień w Tbilisi rozpoczęłyśmy od planowania dalszej podróży wliczając tą do domu. Najpierw niespodzianka. Samoloty do Moskwy, Mińska czy Kijowa wcale nie latają często, wcale nie są tanie, a na loty do Moskwy obowiązuje, podobnie jak w ambasadzie gruzińskiej w Moskwie, lista społeczna.
Następnie poszłyśmy do biura podróży, by się zapoznać z ofertami wycieczek po Gruzji. Chciałyśmy jechać w góry, no i najlepiej zorganizować wyjazd samodzielnie. Oferta do Svaneti była najciekawsza. Niestety w cenę wliczona była zbrojna ochrona, więc wywnioskowałyśmy, że nie jest to region, do którego chciałybyśmy koniecznie pojechać samodzielnie. W cenie wycieczki do Kazbegi nie było żadnych ochroniarzy więc stwierdziłyśmy, że o resztę, transport, mieszkanie, jedzenie możemy zadbać we własnym zakresie.
A potem poszłyśmy zwiedzać miasto. Znowu nie będę zanudzać nikogo opisem miasta. Można w nim spędzić nawet i miesiąc. Jeśli można tylko komuś coś zasugerować to przyjazd poza sezonem letnim. W sierpniu pozamykane były wszystkie teatry, prawie nic nie grano w kinach i knajpy były przygnębiająco puste.
W Tbilisi, podobnie jak centrum Erewaniu biedy nie widać ot tak od razu, szczególnie wieczorem. Dopiero za dnia widać i słychać buczące wszędzie generatory energii a wnetrza sklepów (nie wiem czy lodówek) pogrążone są w półmroku. Za dnia widać też dzisiątki żebraków na ulicach i w przejściach podziemnych, coś nie spotykanego w Armenii. To najczęściej starzy mężczyźni i stare, ubrane na czarno kobiety. Stoją na schodach jak greckie posągi, całkowicie zastygłe w bezruchu. Tak zrezygnowane i niespodziewające się już niczego dobrego jakby stały tu od wieków, choć stoją „dopiero” od czasów wojny domowej. Któregoś dnia rozdałam im swoje wszystkie drobne. Nie zauważyłam żadnej reakcji. Nikt nie dziękuje, nie kiwnie głową, nikt nie ciągnie proszącym spojrzeniem za obojętnymi przechodniami. Tylko Cyganki głośno lamentują a ich dzieci wieszają się na nas prosząco a czasem wręcz nachalnie. Natomiast handel kwitnie na ulicach i podziemnych przejściach jak w Erewaniu. Na straganach czy kocu do kupienia wszelkie mniej i bardziej pożyteczne przedmioty i świeczka.
Muzea tbiliskie to osobna historia. Któregoś dnia wybrałyśmy się do muzeum narodowego w Tbilisi. Chcemy zobaczyć starożytną złotą kolekcję. W muzeum wychodzi po nas przewodniczka. Schodzimy do piwnicy. Najpierw otwiera wielkie drzwi, zapala światło. Jest wyjątkowo piękna, choć około 50-tki, idealny styl, bezbłędny rosyjski. Po zakończeniu zwiedzania światło zostanie zgaszone, drzwi zamknięte, aż zjawia się następni zwiedzający. Inne kolekcje są niedostępne. Parę lat temu muzeum odcięto prąd za długi i od tamtej pory w ramach oszczędności udostępnia się tylko tą najcenniejszą kolekcję złota Kolchidy...
Skansen w Tbilisi miał być również jedną ze szczególnych atrakcji. Najpierw chciałyśmy zaoszczędzić na taksówce i w efekcie snułyśmy się ze dwie godziny po okolicy, ale w gruncie rzeczy warto było. Niestety zobaczyłyśmy tylko część skansenu, nie udało się mam odkryć czy to z powodu cięć oszczędnościowych czy lenistwa obsługi. Teoretycznie nie wykupiłyśmy usługi przewodnika, ale ktoś musiał nam otwierać zwiedzane budynki. W ostatnim, XIX- wiecznym dworze na ganku zastałyśmy muzealną „babcię” pilnującą ekspozycji, równie piękną i stylową jak nasza przewodniczka w muzeum narodowym. Nieodmiennie padło pytanie skąd jesteśmy. I tu bycie Polkami okazało się zaletą. Jak to ona określiła „Amerykanów to nie lubi, ale Polaków jak najbardziej, więc choć nie należy to do jej obowiązków oprowadzi nas po dworze i o nim nieco opowie.” I tak dowiedziałyśmy się na przykład, że w ogromnym łożu w części gościnnej spał swego czasu jakiś słynny rosyjski generał ze swoją gruzińską kochanką. Jeszcze jeden przyczynek do skomplikowanej historii rosyjsko-gruzińskiej.
Na zakończenie usiadłyśmy razem na werandzie i rozpoczął się znajomy rytuał „a jak tam teraz w Polsce...”. Wydało się też, skąd ten sentyment do Polski. Przez Polskę nasza „przewodniczka” jechała w zamierzchłych latach 70-tych do siostry do Paryża... W latach zaś 80-tych na plaży Suchumi poznała pewną parę z Polski, z którymi przez kilka lat korespondowała, aż na początku lat 90-tych kontakt się urwał, tak jak urwało się życie. Wreszcie pokazała nam kolekcje prześlicznych, ręcznie malowanych pocztówek z Tbilisi. „Znajoma maluje, młodziutka dziewczyna, trochę pomagam jej sprzedać... Może kupicie?”
Parę słów należy się też tbiliskim łaźniom. Niestety Magda nie chciała sprawdzać jak działa system sprzedaży antybiotyków w Gruzji, w razie odnowy zapalenia ucha, udałyśmy się tylko na suchy rekonesans. W łaźni dla kobiet wzbudziłyśmy sensację. Wszystkie kobiety chciały nam usłużyć. To było zresztą jedyne tłoczne i wesołe miejsce w całej okolicy, choć standardem nie umywa się do eleganckich basenów i baseników w sąsiednich, prywatnych łaźniach.
Kazbegi
Wedle przewodnika do Kazbegi jadą dwa autobusy dziennie. My zerwałyśmy się na ten o 9. Na dworcu okazało się że rzeczywiście jest jakaś marshrutni do Władykaukazu. Przepłaciłyśmy więc za bilety w kasie. Taksówką można pojechać o 1/3 taniej, niestety ryzykuje się, że wysadzą cię gdzieś po drodze, albo za ostatni odcinek policzą dodatkowo. Potem czekałyśmy jakieś 3 godziny aż samochód się zapełni. Jechała z nami jakaś rodzinka, jedna starsza kobieta, jedna babka w ciąży no i jeden Rosjanin, który notabene okazało się że studiował i pracował jakiś czas w Polsce, w jakimś instytucie badawczym. Z Tbilisi bardzo szybko znaleźliśmy się w górach i to była najpiękniejsza część podróży. Na początku droga biegnie doliną wzdłuż rzeki, więc pełny luz. Później niestety rzeka zostaje w dolinie a my musimy się wspiąć na przełęcz. Nie wiem czemu, ale człowiekowi zawsze wydaje się że jak jest na wakacjach to mu nic złego nie grozi, tak jakby brał urlop od prawdziwego życia. Dzięki temu można jednak „przeżyć” niejedną podróż.
Kierowca cały czas bajerował tę kobietę w ciąży, co budziło nie tyle zgorszenie ile obawę o własne życie, bo on cały czas ją poszturchiwał i poklepywał kosztem pilnowania kierownicy. Ona planowała z mężem kupić samochód i zarabiać na taksówce, co jak się potem okazało jest obok handlowania najpopularniejsze ujściem dla gruzińskiej przedsiębiorczości. Kiedy zatrzymaliśmy się na „15 minut” na postoju, kierowca zafundował przyszłej matce i sobie suty obiadek. Z racji naszego szczególnego statusu zostałyśmy również na niego zaproszone. Wiązało się to z pewną uciążliwością, bo nasz kierowca był wyjątkowo bezpośrednim facetem i od razu zaczął mnie swatać ze swoim synem, co rusz ściskając i poklepując mnie po ramieniu. Magda odmówiła udziału w biesiadzie i potem się tylko z nas naśmiewała, że sprzedałyśmy się za obiad. Ale to były naprawdę niezłe khinkali!
Jechałyśmy do tego Kazbegi i jechałyśmy. Każda wioska widziana na horyzoncie czy wyłaniająca się zza zakrętu przyprawiała o mocniejsze bicie serca. Niektóre wsie przypominały bezładne, wpół ukończone osiedla baraków, niewiadomo czy porzucone w połowie budowy czy też dynamicznie eksplodujące gospodarczo. Te wzbudzały nadzieję, że Kazbegi to jednak nie tu... Inne budziły chęć wyskoczenia z naszego łazika, bo to musi być tu! W końcu dotarłyśmy na miejsce. Przestało nawet padać. Wioska była piękna. Tak samo jak rzeka, która przepływa przez jej środek i most na tle gór. Jedyny mankament to wysypisko śmieci. Wyglądało jak obrzydliwa narośl na stromym brzegu rzeki.
W przewodniku pisało, że o kwatery najlepiej zapytać babuszki w kioskach na rynku. Tam też się udałyśmy. Zapytałyśmy pierwszą babuszkę z brzegu o kwatery i zaproponowała nam własny dom. Potargowałyśmy się o cenę i ruszyłyśmy za nią. Wieś była dużo większa niż wyglądała na taką z początku. Wszystkie domy podobne do siebie, przy podobnych ulicach przecinających się po kątem prostym. Na „naszym” skrzyżowaniu stała wypalona kabina jakiejś ciężarówki. To był nasz punkt orientacyjny. Furtki do zagrody strzegła natomiast ogromna świnia, należąca do naszej gospodyni i wyganiana każdego ranka by się zatroszczyła we własnym zakresie o wikt, co było w zwyczaju wszystkich świń w okolicy. Wyobrażałam sobie początkowo, że będziemy mieszkać w jakieś podupadającej chałupie, tymczasem kwatera okazała się całkiem nowym, dużym domem, niewiele różniącym się od wiejskich domów po Kielcami. I podobnie jak pod Kielcami, o ile salony były urządzone na wysoki połysk (styl tylko bardziej orientalny niż ten popularny pod Kielcami), to domownicy siedzieli w ciasnej, zagraconej kuchni, która w tym wypadku dodatkowo stała na podwórzu, dolepiona do bryły domu.
Z nasza gospodynią nie było łatwo się dogadać. Inaczej niż w Armenii, tu ludzie gorzej znali rosyjski, a przede wszystkim niechętnie go używano. Wstyd się przyznać, ale nawet nie pamiętam jak brzmi dzień dobry po ormiańsku, nigdy nie czułyśmy imperatywu by się tego nauczyć. W Gruzji natomiast wiele ludzi przywitanym prozaicznym zdrastwujtie odnosiło się do nas jakby z niechęcią albo rozpoczynało krótki kurs gruzińskiego, jak ta staruszka z krową na kazbeckim deptaku.
W każdym razie zaraz za nami do domu wpadła córka naszej gospodyni. Tak poznałyśmy Nino. Dziś kiedy myślę o Nino wydaje mi się kwintesencją Gruzji. Niby ostre, kaukaskie rysy ale błękitne oczy, rozjaśnione włosy. Raz do serca przyłóż, by po chwili wybuchnąć niezrozumiałym gniewem. Naiwna i sprytna. Uczynna, ale niekoniecznie bezinteresowna. Raz z gestem, za chwilę swojego nie przepuści. Nie wiadomo czy ufać czy się pilnować. Albo najlepiej jedno i drugie.
Umówiłyśmy się z Nino, że będzie tylko nocleg ale bez wyżywienia a następnego ranka przed wyruszeniem w góry zawołała nas na kawę z mlekiem. A do kawy był i chleb i ser i miód. Wieczorem kiedy zmachane wróciłyśmy do domu, była kolacja, osetyjskie khachapuri, pomidory, ser, mleko. I tak codziennie. Ostatniego wieczora była nawet uczta. Nino tylko donosiła to zupę, to khaczapuri, to kiełbasę, to żurawiny. A potem usiedliśmy wszyscy na werandzie na herbacie z domowymi, malinowymi konfiturami. Jak zawsze i któryś raz z kolei opowiadaliśmy sobie, jak to się w Polsce i Gruzji żyje, ile zarabia, jak często siedzi na bezrobociu. Nino lubiła się skarżyć na to dziadowanie, ale zaklinała, że Gruzini z Gruzji nie wyjadą, jak te Armiańce, co to po całym świecie się włóczą, a w Tbilisi to już zupełnie się panoszą! I była łasa na wszelkie komplementy na temat Gruzji. Raz jedyny wymknęło mi się, że Gruzja ładniejsza od Armenii, a miałam na myśli tylko te schludne obejścia i kolorowe sklepiki na trasie do Tbilisi, a Nino momentalnie podchwyciła temat. „A pewnie, że ładniejsza! Prawda, że ładniejsza? I Gruzini łudsze, prawda? Popatrzeć tylko na takiego Armiańca.... Ten garbaty nos i takie ciemne toto” tu Nino zaprezentowała odpowiednio garbaty nos Armiańca i wykrzywiła się sugestywnie. Tu zaprotestowałam, że wcale nie tacy źli (a w gruncie rzeczy to nawet przystojni). Nino łaskawie przyznała mi rację „No może i tak... Zresztą chłop to chłop. Wszyscy na świecie jednacy!” Machnęła ręką. „Ale ich kobiety to najbrzydsze na świecie!” nie dawała się przekonać.
A potem siadła przy pianinie i zaczęła grać gwałtownie. Kiedy skończyła poprosiła, by teraz jedna z nas zagrała coś polskiego. Ale żadna z nas nie umie grać na pianinie. „No to na czym gracie tam w Polsce? Na gitarze?” No tak, w każdym post-sowieckim domu, który odwiedziłyśmy stało pianino. A my musiałyśmy się teraz czerwienić. Nino nie bardzo mogła pojąć jak można nie umieć na czymkolwiek grać, ale stwierdziła, że musimy w takim razie zaśpiewać. Justyna, która w dzieciństwie miała ten przykry wypadek ze słoniem, odmówiła od razu występu, a ja zaczęłam naradzać się z Magdą co zaśpiewamy. Nieśmiało zaproponowałam „dzieweczkę” a ale Magda stwierdziła, że nie będzie żadnych pijackich przyśpiewek i zgodziła się na „hej lesie ciemny...”. Zaśpiewałyśmy, a Nino podsumowała tylko krótko „kak ruskie”.
Ale póki co wracamy do tamtego pierwszego wieczoru w Kazbegi. Postanowiłyśmy się przejść po okolicy. Szybko odkryłyśmy, najpierw dzięki zmysłowi węchu, a potem pozostałym, że okolica utrzymuje się z hodowli krów, a świnie to wolne stworzenia. Potem wybrałyśmy się do tutejszej stacji ekologicznej utrzymywanej przez World Wildelife Fund. Pogadałyśmy o wspinaczce, kupiłyśmy mapy i poszłyśmy się zabawić. Niestety wybór lokali pozostaje mocno ograniczony. W rynku jest hotel, parę kiosków, piekarnia i coś w rodzaju klubu. Kiedy weszłyśmy, w tym obskurnym klubie siedziało przy wódce dwóch facetów. Już miałyśmy czmychnąć, gdy w telewizyjnych wiadomościach pojawiły się długie migawki z Polski. Akurat trwała wtedy wizyta papieża. I w przez tę dłuższą chwilę zdążyła się nami zainteresować obsługa. Okazało się, że oprócz barmana w klubie siedzi tylko jeden Czech, który oblewa właśnie wejście na Kazbegi (ponad 5 m.n.p.m!). Zostałyśmy zaproszone do stolika i zaraz potem przyszło piwo (niestety wyszynk nie prowadził żadnych softdrinków). Czech zaczął swoją długą opowieść, co jeszcze tylko utwierdziło mnie w niechęci do wspinaczek powyżej granicy wiecznych śniegów. Na zakończenie wieczoru barman postawił nam wszystkim po kieliszku wódki (tzn. paniom, panowie dostali po szklance).
Następnego ranka zaczęłyśmy się wspinać. Nie będę relacjonować tej wspinaczki, bo to nudne, tym bardziej, że wszystko szło zgodnie z planem. Widoki można popodziwiać na zdjęciach. Są FANTASTYCZNE! Szczególnie widok na Tsminda Sameba.
W górę wspinała się z nami grupka młodzieży z sąsiedniej wsi. Na granicy śniegu znajduje się stacja meteorologiczna i ponoć ulubione miejsce piknikowe. Niestety nie dotarłyśmy tam. Zostałyśmy jednak zaproszone na wspólny podwieczorek. Trochę było nam głupio obżerać ich z khaczapuri, gdy i tak wracałyśmy na dół. Ale co tam. Na popitkę dostałyśmy wodę w plastikowych kubkach. Niestety jak się okazało ognistą. W dodatku nie sposób jej wylać na oczach współbiesiadników.
W drodze powrotnej postanowiłyśmy wypróbować nowy rodzaj activities kaukaskich – mianowicie zbieranie śmieci. Zniosłyśmy z gór parę toreb śmieci. Kiedy byłyśmy już prawie we wsi, okazało się, że ponieważ było to święto mieszkańcy urządzili sobie pikniki. Grała muzyka, było żarcie i wódka. No i próbowano nas namówić na przyłączenie się do imprezy. A właściwie to nawet szantażowano. Magda okazała się tu jednak nieubłagana i zaczęła demonstrować kolegom wypchane śmieciami torby. Podejrzewam, że oni nie bardzo zdawali sobie sprawę co w nich jest! Jeden nawet obiecał, że nam pomoże je zanieść, jeśli tylko zgodzimy się przysiąść na chwilkę do nich. Nic z tego! Szłyśmy ulicami wioski i wystrojeni mieszkańcy siedzący przed domami przyglądali się nam trochę dziwnie. Najgorsze było jednak to, że we wsi nie było gdzie tych śmieci wyrzucić. W końcu z ciężkim sercem udałyśmy się na miejscowe „wysypisko” i wyrzuciłyśmy je znad urwiska.
Następnego ranka poszłyśmy trasą Dariali. Najpierw honorowo, na piechotę. W połowie drogi zatrzymał się jednak jakiś samochód i zdecydowałyśmy się przejechać ostatni kawałek. Wspinaczka tego dnia niezbyt nam szła. Najpierw poszłyśmy zbierać dzikie maliny. Potem rozłożyłyśmy się odpocząć na polanie, naprzeciwko rdzewiejącego wagonu reklamującego przyjaźń narodów Związku Radzieckiego. Około południa poszłyśmy wreszcie w góry. Niestety droga nie była najprzyjemniejsza. Pierwszy odcinek prowadził przez pastwiska. Oznacza to lekki bydlęcy smrodek, placki na drodze i roje much. Ręce latały nam jak wiatraki. Powyżej pastwisk znów rozłożyłyśmy się na trawie na popołudniową drzemkę. Było gorąco i duszno. Przed nami rozciągały się jeszcze spore połacie łąk do przebycia a dopiero za nimi góry. Między górami snuły cię już jednak ciemne chmury i mgła. Przysnęłyśmy. A w tym czasie pogoda zaczęła się szybko psuć. Chmury szły już nisko nad głowami. Zaczęłyśmy więc szybko schodzić w dół. Tam zaś natknęłyśmy się zaś na stada świń. Nie pojedyncze świnki jak we wsi, ale gromady świń indywidualistek. Nie wiem drogi czytelniku, czy ten fragment dziennika będzie ci dane przeczytać, ponieważ dziewczyny zapowiedziały jego cenzurę przed opublikowaniem. Chodzi mianowicie o ich plany otwarcia nielegalnej ubojni. Nie wiem czy to prawda, ale laski stwierdziły zgodnie, że świnie a szczególnie maciory są agresywne, tak więc uzbroiły się w kamienie i zapowiedziały się bronić do końca. Wyglądało to strasznie śmiesznie (szkoda że nie uwieczniłam tego widoku) i zaczęłam nawet zagadywać te maciory z małymi, by je trochę rozruszać. Dziewczyny kazały mi się uspokoić i nie prowokować świń do ataku. Niestety świnie olały i mnie i je zupełnie.
W drodze powrotnej znów zatrzymał się nam samochód. Tym razem okazało się to być dwóch młodych jeszcze facetów z Tbilisi. No i, co już nie było żadną niespodzianką, wydało się, że jeden z nich w dawnych czasach jeździł do Polski na zawody piłki ręcznej. Niestety nie miał żadnych specjalnie sympatycznych wspomnień, a Warszawę zapamiętał nawet jako szczególnie brzydką.
To był nasz ostatni dzień w Kazbegi i następnego ranka planowałyśmy powrót do Tbilisi. Rano też Nino ni stąd ni zowąd zaproponowała, że skoro tak dobrze się nam razem mieszkało w Kazbegi, to ona chętnie nas przenocuje dwie pozostałe nam jeszcze do odlotu nocki u ciebie w Tbilisi. Za równie konkurencyjną cenę. Tzn. odstąpi nam kawalerkę siostry, a sama z mężem będzie spać w swoim drugim mieszkaniu.
Nino pochodziła z Kazbegi, ale mieszkała z mężem i dwoma synami w Tbilisi. Mąż Nino jeździł taksówką. I mieszkali na jednym z blokowisk Tbilisi.
Zgodziłyśmy się na to rozwiązanie i razem z Nino wzięłyśmy taksówkę do Tbilisi. Po drodze zatrzymałyśmy się jeszcze w twierdzy Annanouri, gdzie religijna Nino zapaliła świece przed każdym świętym w tamtejszej cerkwi i zaczęła nam jak szalona pstrykać pamiątkowe zdjęcia.
W końcu dojechaliśmy na osiedle. Przypominało byle warszawskie Bródno, poza tym że jeszcze bardziej zakurzone, bloki jeszcze bardziej zapuszczone, a ulice tylko honorowo mogły nosić to miano.
Mieszkanie było na 8 pietrze, winda nie działała. Sama kawalerka była wpół zrujnowana jak cały blok, ale całkiem schludna. Z ogromnym łożem w salonie i balkonem zagospodarowanym na (pół)pokoik. W betach leżał mąż Nino, który miał akurat dzień wolny. Postanowili więc, że pojedziemy ich taksówką a raczej minibusem na wycieczkę do Mshkety, dawnej stolicy Gruzji i centrum jej życia religijnego. Miasteczko było śliczne, a Nino i jej mąż starali się jak mogli. Oprowadzili nas po katedrze, odwiedziliśmy kilka okolicznych klasztorów. W jednym z nich sprzedawano cudowne oleje, ponoć skuteczne na wszelkie bóle. Justyna, która cierpiała wtedy na bóle brzucha nie wyraziła jednak ochoty na weryfikację tych twierdzeń.
Na zakończenie wycieczki pojechaliśmy do parku i siedząc na trawie uporaliśmy się z ogromnym arbuzem. Nino wyrzuciła obierki pod drzewem, na nasze próby protestowania nie reagowała. Stwierdziła tylko, że za komunizmu wszystko było, łącznie z miejskim zakładem oczyszczania miasta, a teraz to trzeba sobie śmiecie samemu wyrzucać po rowach.
Wieczorem mąż Nino gdzieś zniknął. Wywnioskowałyśmy, że pewnie poszedł do domu. My zrobiłyśmy zakupy na kolacje i zaplanowałyśmy babską imprezę. Rzeczywiście trochę się wstawiłyśmy a Nino nabrała wyjątkowego humoru i rozpoczęła się wiwisekcja Gruzinów życia osobisto- miłosno- seksualnego. Nino opowiedziała nam o swojej pierwszej miłości, kiedy to niedoszła teściowa jej nie zaakceptowała i po dwóch dniach Nino uciekła od niej i ukochanego. W międzyczasie przyszła jeszcze młodziutka sąsiadka i przyjaciółka Nino, ponoć w nieślubnej ciąży. I tak zrobiło się późno i Nino zabrała się wreszcie do przygotowywania kolacji. I wtedy przyszedł znów jej mąż, a my myślałyśmy, że wpadł po prostu na kolację. Ale kolacja się skończyła, a oni jeszcze długo rozmawiali o czymś w kuchni. W końcu Nino nagle oświadczyła, że ona i jej mąż będą spać na balkonie. To była wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja. W końcu miałyśmy Nino zapłacić jak za kawalerkę tylko do naszej dyspozycji, a tu wylądowałyśmy z mężem Nino w sąsiednim łóżku. W dodatku rano okazało się że nie ma wody (którą teoretycznie włącza się na parę godzin rano i parę wieczorem i która przez te kilka godzin leje się z kranu nonstop). Postanowiłyśmy wrócić do naszego hotelu, gdzie wszyscy nas zresztą oczekiwali. Nino była zaskoczona nasza decyzją, próbowała nas zatrzymać, ale wyglądała na tak zdruzgotaną, że nie była w stanie zrobić tego skutecznie.
Następnego dnia poleciałyśmy z Tbilisi do Kijowa. Na lotnisku w Kijowie czekała nas jeszcze koszmarna biurokracja, która okazała się jednak niczym w porównaniu z obsługą kijowskiego dworca kolejowego. Panie w okienkach zachowały tę urzędniczą arogancje, której nasze urzędniczki nie potrafią doścignąć, choć trzeba przyznać, że szczególnie te z kas międzynarodowych Centralnego starają się jak mogą. Musiałyśmy dogadać się z konduktorem w polskim wagonie sypialnym. A następnego ranka byłyśmy już w Przemyślu.
Agnieszka Majcher: agszka@hotmail.com
Ale wreszcie przyszła godzina zero i ruszyłyśmy za wschodnią granicę.
Rosja
Brześć. Miasto jak miasto. Tylko jedno obudziło mój socjologiczny instynkt. To były „babuszki”, które już na dworcu w Brześciu pojawiły z pieczoną kuricą, kartoszką, jagodami.... z ręki do ręki, przez okno, lub prosto do przedziału (nie wiem doprawdy co targałyśmy ze sobą chleb i kiełbasę z Polski). Następny tydzień spędzony w Rosji utwierdził mnie tylko w tym pierwszym podejrzeniu: Rosja to przede wszystkim kobiety, a babuszka to instytucja. Pierożki i kartoszka od babuszki, noclegi u babuszki, można odmieniać przez wszystkie przypadki. Mężczyźni w Rosji w ogóle nie rzucają się w oczy. A jeśli już to albo ci pijani albo ci otyli, o nalanych gębach w drogich restauracjach i klubach. Co innego rosyjskie dziewczyny.... Od rana pełny makijaż, zrobione włosy, szpileczki. Zazwyczaj wszystko w bardzo dobrym stylu. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że nie wzięłam ze sobą żadnych butów na obcasie, choćby skromniutkim, a tak to nie wiedziałam, gdzie nogi podziać w jakimkolwiek miejscu publicznym. Niewyjaśnioną tajemnicą pozostał tylko ten niewidoczny związek przyczynowo-skutkowy między tymi wylaszonymi laskami, rosyjskimi mężczyznami i babuszkami? Jeśli mogę tylko zaproponować moją hipotezę: co ładniejsze młode dziewczyny żyją ze sponsorów, sponsorzy jak i wszyscy mężczyźni w Rosji mają dość krótką średnią trwania życia, no i babuszki muszą się na starość chwytać różnych sposobów przeżycia.
Moskwa
Z punktu widzenia czytelnika szukającego informacji jak w Moskwie na własną rękę przetrwać i jeszcze do tego się dobrze bawić nie jesteśmy najlepszym źródłem informacji. Alosza, który jest Moskwianinem z urodzenia i wyboru, był naszym aniołem stróżem, przewodnikiem i „swoim człowiekiem w mieście”. Skłamałabym twierdząc, że odebrał nas z Białoruskiej a potem na dworzec odstawił, ale Moskwa bez Aloszy wyglądałaby zupełnie inaczej. Nie zabrał nas co prawda do nocnego klubu, gdzie rozebrani faceci pływają w akwarium ani innych podobnych miejsc zachwalanych w naszym przewodniku, ale za to znał wszystkie najlepsze gruzińskie (uzbeckie, azerskie....) restauracje i wszystkie te miejsca, których adresy znają tylko wtajemniczeni. No i schodził z nami całą Moskwę na piechotę. Daruje Wam opisu tego, co w Moskwie zobaczyć można, bo Moskwy opisać się nie da. Jeśli można tylko cos polecić, to zajrzenie do paru pozycji literatury rosyjskiej. Żeby na przykład w pełni docenić takie na przykład Patriarsze Prudy wypadałoby znać choć z grubsza historię Berlioza i Anielci i całej reszty. Tylko Plac Czerwony nie potrzebuje żadnego wcześniejszego przygotowania. Jest jedyny w swoim rodzaju. Przy okazji, nie byłyśmy tylko u Grzyba (to jedna z ksywek Lenina). Ale on przyjmuje tylko w godzinach przedpołudniowych i w dodatku ciągną się do niego ogromne tłumy. My uparłyśmy, że wejdziemy jak trzeba – za darmo, nie opłacając się przewodnickiej mafii. No i jak wychodzą ci co nie kooperują z mafią? Ano albo wstają świtem, albo muszą przełożyć wizytę... Zresztą bilety wstępu w Moskwie to osobna historia. W zasadzie są bilety (a raczej osobne ich ceny) dla Rosjan i cudzoziemców (dla studentów są zniżki). Alosza próbował kupować dla nas bilety jak dla Rosjan, ale to nie zawsze działało. Przy wejściu do cerkwi Wasyla Błogosławionego bileterka rozdarła się naraz do Magdy: Wy rossijjska grażdanka?!!! Alosza próbował ratować sytuację tłumacząc, że to koleżanka z Ukrainy, ale bez sukcesu. Prywatnie uważam, że wzięto ją za kogoś z Kaukazu (później w Armenii wszyscy będą mówić do niej po ormiańsku). Była to więc dyskretna face control.
Suzdal
Nie wiem jak można być w Rosji i nie zobaczyć żadnego z miast Złotego Pierścienia. Moskwa to Moskwa, a Rosja zaczyna się pod Moskwą. W dodatku to ta Rosja z moich wyobrażeń o dawnej, przedrewolucyjnej Rosji, z „Andrieja Rublowa” Tarkowskiego i opowiadań Bunina. Miejsce tak sielskie, że musicie mi wszyscy wybaczyć ten kicz, który teraz nastąpi: pobielone ściany klasztorów, cebule cerkwi, dzieci krzyczące na łąkach, zakonnicy z długimi tłustymi włosami opadającymi na kark. Brakuje tylko dziewcząt w kokosznikach i z wiadrami wody na kładce.
Suzdal to było objawienie. Dawna stolica Rusi i miejsce zesłania niechcianych żon i nieposłusznych sióstr rosyjskich carów. Dziesiątki klasztorów i cerkwi, drewniana, niska zabudowa. Przyjechaliśmy na szczęście we wtorek, kiedy wszystkie muzea mają wychodne, więc było sennie i pusto, jeśli nie liczyć tych niewielu mieszkańców na ulicach, babuszek handlujących na murku małosolnymi ogórkami, paroma pomidorami z przydomowego ogródka, uprażonymi ziarnami słonecznika oraz licznych straganów z pamiątkami, czekającymi na lepszy dzień.
Przed nami były już w Suzdalu ekipy remontowe, które zabrały się za niszczejące od dziesiątków lat cerkwie i klasztory (zamienione kiedyś w magazyny i zakłady, albo pozostawione własnemu losowi). Wróciły zakony i pojawiła się prywatna inicjatywa. Dzięki tej ostatniej poszliśmy do prawdziwej ruskiej bani, pachnącej drewnem i brzozą, z herbatą z elektrycznego samowara i domowymi konfiturami. I to wszystko za 30 dolców, łącznie z dojazdem z/do klasztoru gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Wieczór w bani kosztował Magdę jeszcze dodatkowo parę rubli więcej, bo odnowiło się jej zapalenie ucha, które ledwo wyleczyła przed wyjazdem. W Moskwie bez problemu (i recepty) kupiłyśmy w aptece antybiotyki.
Sam wyjazd z Moskwy okazał się być dużo bardziej stresujący niż planowałyśmy. Zaraz po przyjeździe do Moskwy poszłyśmy zarezerwować bilety na samolot do Erewania. Niestety biletów nie można zarezerwować bez okazania paszportów (a które przecież były w ambasadzie gruzińskiej) ale za to można zarezerwować je telefonicznie (już bez paszportów). Cóż, sowiecka logika. W czwartek, już z paszportami poszłyśmy wykupić bilety. Niestety okazało się, że skasowano naszą rezerwację na piątek rano. Udało się nam kupić bilety na piątek w nocy ale chciałyśmy złożyć skargę za to anulowanie rezerwacji. Panienka przez 10 minut grzebała w komputerze, by w końcu z triumfującą miną oznajmić, że rezerwację anulowano nam w Miami. Aerofłot zarezerwował, Miami anulowało, więc zostaliśmy odesłani do Miami!
Szeremietiewo też nie wzbudziło naszego entuzjazmu. Tłoczno i nieuprzejmie. Celnik przyczepił się do naszych dolarów i braku podbitej deklaracji z Brześcia. Na szczęście skończyło się na krótkiej gadce. Sam przelot zasługuje zaś na wzmiankę. Przede wszystkim należy zwrócić honor Aerofłotowi. Samolot nie spadł na trasie, okazał się sympatycznym boeingiem no i miał pyszną kuchnię, nawet wziąwszy zakładkę na to, że snacka serwowano o 3 nad ranem.
Armenia.
Po pierwsze do Armenii latają sami Ormianie. Po drugie, jak ustaliłyśmy w czasie naszego pobytu więcej ich lata w kierunku „z” niż „do” Armenii, co ma bardzo poważne konsekwencje, o czym poniżej. Po trzecie jak ktoś lubi wakacyjny survival polecamy mu szczególnie Armenię. W promocji dostanie od nas przewodnik Lonely Planet po tym kraju. Jakakolwiek próba konfrontacji tego, co w nim napisano z rzeczywistością wzmaga poczucie paniki (wina to oczywiście przewodnika a nie rzeczywistości!) No i jaka motywacja do nauki rosyjskiego! Mottem przewodnika jest bowiem: „Nie wiesz co i gdzie? Zapytaj sam!” Pierwsze wrażenie z Armenii to ciemności i upał. I tak miało w dużej części pozostać. Wędrówki po mieście po zmroku wyłącznie na odpowiedzialność wędrującego, bo nie ma publicznego oświetlenia ulic, a remontuje się ostatnio w Erewaniu sporo.
Erewań
Zakwaterowałyśmy się w hotelu Erebuni. Pamięta on jeśli nie początki miasta to na pewno dobre sowieckie czasy z Polakami tłoczącymi się na pietrach. Nawet nasza etażowa z rozrzewnieniem zareagowała za dźwięk Polsza. Facet na recepcji wzruszył się widząc Poliaczki i nawet zagadał do mnie po polsku. Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że to będzie stały motyw naszej wycieczki...
Co można robić w Erewaniu? Po Moskwie przede wszystkim odpoczywać! Od jednej eleganckiej kawiarenki do drugiej, od jednego parku do drugiego (a podobno w latach 90-tych wycięto w miastach drzewa by nadrobić braki w branży ciepłowniczej!). Uważać tylko należy na branżę restauracyjną. W najbardziej nastrojowym ogródku w mieście, podano nam sałatkę prosto z puszki bonduelle i szaszłyki, gdzie więcej było tłuszczu i ścięgien niż mięsa. A propos szaszłyków – te armeńskie to mięso z kością rzucone na ruszt!
Kwestia poruszania się po mieście okazała się nieco utrudniona. Ormianie nie mają kompleksów by rozmawiać po rosyjsku. W telewizji większość programów rosyjskojęzycznych, kolorowa prasa na ulicznych straganach też rosyjskojęzyczna. Na prowincji nadal straszą te wszystkie supiermarkty w cyrylicy... Niestety tylko w erewańskim metrze nazwy stacji nadal są wykute w obu językach. Tabliczki na wszystkich autobusach i minibusach są już tylko po ormiańsku. Trzeba więc ciągle pytać i pytać.
Następnego dnia rano pojechałyśmy do Echmiadzyna – tutejszej Częstochowy, leżącej zaledwie pół godziny minut autobusem od Erewania. Właściwie byłaby to jeszcze jedna wycieczka – z prawej kościół, z lewej kościół, freski a teraz czas wolny, gdyby nie decyzja pozostania na mszy w jednym z mniejszych kościołów-klasztorów. Ormianie mają do religii stosunek podobny jak Polacy. W czasach sowieckich partyjni dygnitarze po kryjomu chrzcili dzieci a kościoły były otwarte. Dziś w niedzielę nie są bynajmniej puste. Zdarzało mi się jednak słyszeć od starszych ludzi pytanie czy wierzę w Boga. To pytanie z serii tych, a jak tam u was w Polsce? Lepiej? Gorzej? Mama, tata mają pracę? Jakby porównywanie szkód, ktokolwiek by je wyrządził.
Po południu pojechałyśmy do Khor Virap. To klasztor słynący z głębokiej studni, w której święty Grzegorz spędził spory kawałek życia (można do niej zejść ale jej głębokość rozczrowywuje). Przede wszystkim widać stamtąd przepysznie Ararat. (Dla tych co szukają informacji praktycznych: do Khor Virap można dojechać minibusem, który zatrzymuje się dwa kilometry od klasztoru, ale uwaga! Autobusy odjeżdżają w Erewaniu z okolic dworca kolejowego a nie autobusowego). Podróż była nieco pechowa. Z powodu pory dnia i pogody widok na Ararat był kiepski a w drodze powrotnej nie zmieściłyśmy się do minibusu. Poszłyśmy więc piechotą w stronę najbliższej wioski w towarzystwie jeszcze jednego spóźnialskiego. Łamanym ruskim ustaliliśmy, że towarzysz niedoli jest w naszym wieku i jest biznesmenem tj. ma kiosk we wsi. Wreszcie na poły autostopem, na poły autobusem złapanym na innej szosie dotarłyśmy do Erewania. Autostop w Armenii nie jest najgorszym pomysłem, problem tylko, że osobowym samochodów jest niewiele i jeżdżą raczej w pełnym składzie. Wiele jest rodzajów biedy na Zakaukaziu. Ta w okolicach Khor Virapu była biedą taką trzecioświatową, chłopską. W Vajku, Sevanie, Vanadzorze bieda była postsowiecka. Straszyła blokowiskami wyrastajacymi z nikąd, nikomu i niczemu nie służącymi, powybijanymi szybami, pustymi mieszkaniami po robotnikach, którzy stamtąd już uciekli, przestrzeniami niewykorzystanych supermarketów.
Jeszcze tego samego wieczoru poszłyśmy w Erewaniu do internet cafe. Ta mnogość internet cafe tak jak i agencji podróży też w jakiś sposób oddaje diasporycznośc tego kraju. Żeby spotkać się z rodziną trzeba usiąść przed komputerem albo kupić bilet lotniczy. I tym razem rozmowa zaczęła się standardowo: Skolko stoit odin czas? Odpowiedź padła już bardziej zaskakująca: A wy otkuda? Iz Polszy! No to cześć dziewczyny! Tak poznałyśmy Arka (Arika jak kto woli). Jeśli kiedykolwiek, jakkolwiek, dotrze Arek do ciebie ten tekst to pozdrawiamy! Szkoda, że nie było już okazji by spróbować razem ormiańskiego koniaku...
Arek był jednym z tysięcy Ormian, którzy pracują czy konkretniej po prostu żyją w Polsce. A których Polska nie chce. Arek próbuje w tej chwili uzyskać wizę, by móc legalnie wjechać do Polski. Jego żonę deportowano do Armenii kilka miesięcy wcześniej za nielegalny pobyt. W pewnym polskim miasteczku został zaś Arkowy, urodzony w Polsce, syn i cały majątek i znajomi i przyjaciele. Kiedy nie udało się przebyć Odry, Polska okazała się być niezgorszym miejscem na ziemi. I taka była przynajmniej do roku 2000 bo wcześniej policja się nie czepiała nielegalnych imigrantów. Arik próbował nam też sprzedać patent jak spekulowac walutą, by się nam zwróciły koszty podróży, niestety wszystkie okazałyśmy się beznadziejnie pozbawione głowy do interesów.
Yegegnadzor/Vayk/Noravank
Gdy pierwszy raz usłyszałam o Yegegnadzor byłam prawie pewna skąd Tolkien czerpał inspirację pisząc Władcę pierścieni. Yegegnadzor na mapie wygląda na najlepszą bazę wypadową podczas wyprawy do Noravank. Noravank pojawił się zaś na naszej trasie podczas rozmowy w pewnym erewańskim biurze podróży i okazał się wyjątkowo fotogeniczny. Armenia jest trudnym krajem do samodzielnego podróżowania. Niby mały kraj ale drogi fatalne, wszystkie najciekawsze obiekty postawiono na odludziu, baza noclegowa i gastronomiczna w terenie kiepsko rozwinięta. To był błąd próbować zaoszczędzić na wyprawie w armeński interior.
W erewańskiej informacji turystycznej (nowo otwarta, dobrze wyposażona, średnio zorientowana ale bardzo życzliwa obsługa, niedaleko placu Republiki) powiedziano nam, że nie ma żadnych hoteli w Yegegnadzor i musimy pojechać do Vayku. Tak też zrobiłyśmy. Podróż trwała kilka długich godzin straszliwie zapchanym i „nieco” zakurzonym autobusem, choc w wyborowej „rodzinnej” atmosferze. Po drodze mieliśmy też nieprzewidziany postój, kiedy zaczęło palić się koło i należało je ugasić.
Sam Vayk zrobił nie do końca pozytywne wrażenie. Perspektywa spędzenia nim całego wieczora wydała się również mało pociągająca. W centrum stało kilka rozsypujących się bloków, część budynków straszyła powybijanymi oknami, reszta miasteczka stanowiły jednorodzinne domy ukryte w sadach, a to wszystko znajdowało się w głębokiej, górskiej dolinie. Droga do hotelu prowadziła obok komisariatu policji, gdzie od razu na ulicy zostałyśmy odpytane z planów naszej podróży. Hotel nie posiadał żadnego szyldu i wyglądał na całkowicie opuszczony. Zaprowadził nas tam pewien drobny nastolatek, którego, jak się potem okazało wujek, doglądał tego całego interesu. Nie spodobał nam się (wujek) od pierwszego wejrzenia. Miał jakiś taki cwany wygląd i oczywiście był pierwszy „do załatwiania” Potrzebujemy taksówkę – załatwi, chcemy cos zjeść- załatwi, chcemy to, chcemy siamto – wszystko da się załatwić. No i dowiedziałyśmy się jeszcze, że w miasteczku nie ma żadnej restauracji, jest kilka szaszłykarni, ale za miastem i dostępnych tylko zmotoryzowanym. Postanowiłyśmy się więc przejść po miasteczku i kupić przynajmniej jakiś chleb i pomidory na kolację. Wycieczka zaczęła się smętnie. Puste ulice, nieliczni mieszkańcy oglądali się za nami podejrzliwie, w zapyziałych sklepikach co to mydło i powidło po chlebie nie został nawet zapach. I wtedy spotkaliśmy Tigrama, u którego wujka mieszkaliśmy. Tigram przyszedł z kolegą, a kolega nie dość że dobrze mówił po angielsku to jeszcze miał samochód. W dodatku spędzał wakacje u rodziny w Vayku i co łatwo sobie wyobrazić strasznie mu się nudziło. Nie mogliśmy lepiej na siebie trafić. Najpierw pojechaliśmy zobaczyć nowy kościół wzniesiony jak wszystkie armeńskie kościoły nieco na odludziu, nad urwiskiem. Potem zeszliśmy w dół urwiska, nad rzekę. Zajrzeliśmy do pieczary, która przed wybudowaniem cerkwi służyła za miejsce modlitw.
Po zakończeniu tej krajoznawczej wycieczki udaliśmy się na wycieczkę gastronomiczną. I to jest „must”! Szaszłykarnia gdzieś przy odludnej szosie, z rzeką za plecami i górami nad głową. Szaszłyki, pieczona ryba, kebab (tu akurat mielone mięso z ziołami), piwo...
Gor, kumpel Tigrama zaproponował, że zawiezie nas następnego dnia do Noravanku, co nas oczywiście bardzo ucieszyło – wuj Tigrama policzył już niezłą sumkę za zorganizowanie dla nas takiej wycieczki.
Następnego dnia rano nie bardzo miałyśmy się ochotę z wujkiem Tigrama spotkać. Niestety Gor się spóźniał i nasz cwany „komunista” (jak sam się określił) w końcu się zjawił i zaprosił do siebie na górę kommandira tej wycieczki (w końcu począwszy od dwóch osób wycieczka staje się grupową, a gdzie jest grupa tam jest i kommandir). Padło akurat na mnie. Zaproszono mnie do kanciapy i tam „wujek” zaczął sączyć jad w tej niby grzecznej rozmowie. Jak się bawiłyśmy, bo zauważył że wieczorem wróciłyśmy późno... Ach tak poznałyśmy Tigrama i jego kolegę... Jak miło, że byli tacy sympatyczni... Co? Gor zabiera nas na wycieczkę do Noravanku? Ależ to uprzejmie z jego strony! No cóż, on umówił nam już transport ale skoro wolimy jechać z chłopakami... Czy już omówiliśmy kwestię ceny? Tigram!!! W tym samym czasie Tigram zjawił się w holu na dole i mocno zaniepokoiło go moje zniknięcie. Przyszedł do nas na górę i wtedy jego wuj ostro wziął go na sptyki. Niestety przeszli na ormiański i niewiele można było z tego zrozumieć. Wyglądało to jednak na przyspieszony kurs biznesu. Zresztą gdy tylko Tigram zniknął z pokoju, jego wuj powiadomił mnie że właśnie wytłumaczył bratankowi jak (i za ile!)ma zająć się turystkami.
Tak więc Gor przyjechał i zaczęłyśmy pakować bagaże do samochodu. Sytuacja była dosyć napięta i wreszcie Tigram wybąkał, że jeśli taksówka w Erewaniu kosztuje 80 dram to policzywszy przez ilość kilometrów do zrobienia.... nawet nie skończył bo wybuchnęłam od kiedy to Gor został taksówkarzem?! Oczywiście sam Gor stwierdził, że wystarczy jak się zrzucimy na benzynę, ale i tak nie bardzo polepszyło to atmosfery. W każdym razie to był najmniej sympatyczny wątek całej naszej podróży.
Większość zabytków w Armenii w pewien sposób rozczarowuje, dotarcie do nich, jeśli nie jest się ze zorganizowaną wycieczka albo przynajmniej własnym transportem wymaga sporo zachodu. Jeśli na przykład po kilku godzinach podróży z Erewania w takim Vayku byłoby się skazanym na wieczór w hotelowym pokoju i chleb z serem, oraz perspektywę spędzenia połowy następnego dnia w podróży, nawet najpiękniejszy klasztor w najpiękniejszym miejscu nie do końca satysfakcjonuje. Tym bardziej jeśli to któryś z kolei klasztor. Trudno zaś liczyć, na bananową młodzież spędzającą tam notorycznie wakacje.... Można natomiast zdecydować się na zwiedzanie całej południowej Armenii i nawet połączyć to z wycieczką do Górnego Karabachu. Jak się zdaje Armenia jest górą w tym konflikcie i jest możliwy przejazd samochodem do tejże enklawy.
Z powrotem do Erewania wrócilyśmy marshrutką – zdecydowanie szybciej i wygodniej niż autobusem, choć bez możliwości nawiązania bliższych kontaktów ze współpasażerami. Wylądowałyśmy na rogatkach Erewania dosyć wcześnie. Postanowiłyśmy więc spróbować szczęścia i jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Sevanu. O ile w Armenii autobusy kursują mniej więcej według rozkładu jazdy to marshrutni albo będą albo nie. Ważne tylko by wiedzieć w której części miasta należy szukać takowej jadącej w pożądanym przez nas kierunku. W informacji turystycznej podano nam ulicę (zresztą nie do końca właściwą). Kiedy bezradnie rozglądałyśmy się za kompetentnym informatorem podszedł do nas starszy pan. No i możecie zgadnąć, kim się okazał! Profesorem tamtejszego uniwersytetu i specjalistą w zakresie historii i kultury Ormian polskich. Nie mówił po polsku ale go dobrze rozumiał i w drodze na przystanek marshrutni opowiedział nam to i owo o polskich Ormianach. Marshrutni do Sevanu była już nieźle zapchana, a moja sąsiadka zdradziła mi, że z latach 80-tych była w Polsce na wycieczce. I że w Warszawie o jeden tydzień spóźnili się na koncerty chopinowskie w Łazienkach.
Sevan
To następne miejsce gdzie miałyśmy ochotę wyrzucić nasz przewodnik do jeziora. Wysiadłyśmy w mieście, które wzbudziło w nas zgrozę. Ohydne, rozpadające się bloki, śmieci, wałęsające się krowy, porozjeżdżane drogi nad jeziorem. W dodatku od razu obskoczyli nas taksówkarze i uprzejmie informowali, że każdy z hoteli wzmiankowany w naszym przewodniku już nie rabotajet. W dodatku odległości między poszczególnymi punktami w mieście rosły w zastraszającym tempie wraz z włączeniem się do dyskusji każdego nowego taksówkarza. W dodatku naraz pojawił się wśród nich chłopak w bliżej nieokreślonym wieku, ponoć mówiący po angielsku i lekko nachalny. Lekko załamane sytuacją postanowiłyśmy z Justyną pójść do miasta i się same zorientować w sytuacji. Nasz angielskojęzyczny niechciany wybawca ruszył zresztą za nami i musiałyśmy go dosyć obcesowo potraktować. Jakież było nasze zdumienie gdy wracając po pół godzinie zastałyśmy Magdę w jak najlepszej komitywie z naszym angielskim przewodnikiem. A trzeba dodać, że Magda bardzo niechętnie nawiązuje tego typu znajomości. Okazało się nie tylko, że jest już świetnie zorientowana, gdzie jesteśmy ale mamy już załatwiony hotel. Vahagn (tak miał na imię nasz wybawca) zdobył zaufanie Magdy wyciągając z lekcji swoją młodziutką nauczycielkę angielskiego, która zresztą wkrótce potem się znów zjawiła, by nas zaprowadzić do hotelu. Hotel mieścił w budynku byłego banku (czy też to bank mieścił się budynku dawnego hotelu...). Był w każdym razie zamknięty na cztery spusty, choć nieźle się trzymał. Zapewne gdybyśmy wiedziały to co wiemy dziś od razu pojechałybyśmy za miasto i tam wynajęły domek nad jeziorem, ale wtedy mogłybyśmy nigdy nie spotkać Vahagn, Gayane, Lindsey.
Gayane zaprosiła nas do siebie do domu. Blok był w stanie totalnego rozkładu, ale mieszkanie rodziców Gayane było schludne choć od razu było widać, że się nie przelewa. Gayane mieszkała z rodzicami, rodzeństwem i szwagierką. Szwagierka miała brata. A gdzie mieszkał brat? Oczywiście w Polsce! Pokazano nam jego zdjęcie z żoną w folderze reklamowym cyrku Korona, zresztą podpisanych jako młodzi polscy artyści...
Wraz z nami przyszła też Lindsey, Amerykanka która w ramach Peace Corps pomaga w Sevanie nauczycielom języka angielskiego w zakresie metodyki i wreszcie znajomości tego języka. Wieczorem dostałyśmy się wreszcie do naszego pokoju hotelowego i nawet zdążyłyśmy pójść nad jezioro, choć wracać musiałyśmy już w egipskich ciemnościach. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że właściwie to jeszcze nic nie jadłam i pasowałoby wstąpić do sklepu. Akurat miałyśmy taki supermarket za rogiem. Kiedy tam zajrzałyśmy właśnie rozkręcała się impreza. Córka właściciela sklepu dostała się na studia i należało to uczcić. Nie chcąc być nieuprzejme zgodziłyśmy się na lampkę wina. Potem na ladzie po kolei lądował chleb, kiełbasa, czekoladki. W sklepie zrobiło się tłoczno. Tylko jedna z młodych ekspedientek zbojkotowała ze śmiechem imprezę twierdząc, że ktoś musi pracować. Zostałyśmy przedstawione sąsiadowi z pobliskiej piekarni, który po pięciu minutach pojawił się z torbą ciastek dla nas. Potem pojawił się mąż jednej z ekspedientek, który miał lodziarnię. Po paru minutach pojawił się więc z lodami. W gronie świętujących był też aptekarz więc, jakby coś poszło nie tak po takiej kolacji, można by było liczyć też na niego. Wtedy tez pierwszy raz poznałam tajemnicę słowa chytryj. To kluczowe pojęcie na Zakaukaziu. Chytrzy są więc w Armenii muzułmanie. Bo muzułmanie to Turcy, to Azerowie. Potem w Gruzji chytrzy będą Ormianie, a dla Rosjan Gruzini. Ale na razie trzeba było wypić za zdrowie chrześcijańskich bratnich narodów! A teraz spuszczę zasłonę na to w jakim radosnym stanie wróciłyśmy do hotelu. ..
Następnego ranka wparował to naszego pokoju Vahagn z zamiarem skoordynowania swoich planów z naszymi. W drodze nad jezioro mocno skrytykował nasze zachowanie poprzedniego wieczora (wieści w Sevanie rozchodziły się błyskawicznie) i kazał sobie obiecać, że nie będzie my tak wszystkim bezkrytycznie ufać.
Sevan, gdy tylko miasto zniknie z oczu jest czymś niezwykłym. Szkoda, że nie zostałyśmy tam dłużej. Posiedziałyśmy na wzgórzu, które kiedyś było wyspą, a dziś jedynie półwyspem z cerkwią na szczycie. Tutaj Vahagn zdradził nam swój największy sekret. Że kocha Gayane i chce się z nią ożenić. Wstyd, ale z Justyna wybuchnęłyśmy w pierwszej chwili śmiechem. Vahagn i ta śliczna, delikatna Gayane? Ale Vahagn był bardzo poważny. Zdradził nam, że już sprawdził, że Gayane nie ma chłopaka i co ważniejsze nigdy nie miała, jest mądra i dobra. I że on bardzo się pilnuje, by jej nie spłoszyć przedwczesnym wyznaniem swych uczuć. Mam nadzieje, że kiedy pisze te słowa, Vahagn pracuje już w ratuszu, jak mu obiecano. Po ukończeniu politechniki w Erewaniu przed czterema laty był bez pracy i dopiero teraz pojawiła się szansa a i to tylko pod warunkiem, że nauczy się angielskiego. A mając pracę łatwiej będzie oświadczyć się Gayane...
Potem poszliśmy pomoczyć nogi w jeziorze. W wodzie pełno było żelastwa, pani pod markizą pilnie strzegła, by nikt nie ukrył się w cieniu nie dokonawszy odpowiedniej opłaty. Vahagn starannie ukrywał dziury w łatanych butach.
Dilijan
Od razu z Sevana pojechałyśmy znów nieco w górę do Dilijanu. Krajobraz zmienił się diametralnie. W okolicach Noravanku góry były zupłenie łyse, żółtawo-różowe, drogi skaliste i pełne kurzu. Na północy góry porastały gęste lasy i krajobraz bardziej przypominał jakby beskidzki.
Dilijan to była porażka. Vayk, Sevan były jak upadłe miasta, zniszczone, brudne i zapomniane, ale jednak tliło się w nich jakieś życie, w Sevanie może nawet na swój sposób kwitło. Dilijan może dlatego, że wszyscy tak je zachwalali, że było swego czasu jednym z najpopularniejszych uzdrowisk Związku Radzieckiego był nie tyle miastem upadłym co miastem-duchem. Wesołe miasteczko w samym centrum było opustoszałe, zarosło trawa, rdzewiały łańcuchy i kłódki. Kioski były pozamykane, domy opustoszały. Wszystkie restauracje pozamykane. Jak w całej Armenii po ulicach wałęsały się krowy (których jeszcze większe stada pasły się wyżej w górach), w sklepach spożywczych na osiedlu sprzedawano w wielkich worach pasze. Na poczcie głównej kupiłyśmy pocztówki z roku 1986.
Początkowo planowałyśmy zamieszkać w hotelu, który polecał nasz przewodnik. Niestety gdy wreszcie odnalazłyśmy hotel (mapa wydrukowana w przewodniku nijak nie przystaje do rzeczywistości) miał on powybijane wszystkie okna, częściowo pozabijane deskami i dyktą. Na ulicy złapano nam taksówkę i pojechałyśmy na prywatną kwaterę. Dostałyśmy ogromny pokój gościnny, ze skrzypiącą podłogą, głębokimi łóżkami i pierzynami. Łazienka była mniej „komfortowa”. Mieściła się w suterenie, z kranu leciała non stop lodowata woda, jakby ktoś puścił rurami górski strumień a zagrzana kapała wrzątkiem z zardzewiałego prysznica nad głową.
Wieczorem usiadłyśmy na werandzie popijając lipową herbatę słodzoną domowymi konfiturami. Dziadkowie u których mieszkaliśmy nie bardzo odważyli się do nas przysiąść, ale kiedy dziewczyny poszły już do pokoju, usiadłam jeszcze z nimi w półmroku pokoju porozmawiać. Okazało się że i od nich w rodzinie jest ktoś w Polsce. I też nikt bardzo nie wie czym on się w tej Polsce zajmuje...
Następnego ranka obudziło nas dudnienie deszczu (to lato było wyjątkowo mokre) i z samego rana złapałyśmy autobus do Vanadzoru.
Planując podróż obawiałyśmy się, że wszystkie drogi prowadzą przez Erewań. Na mapie wyglądało to logicznie że i pociąg i autobus musi jechać do Tbilisi przez Vanadzor. Ale pociąg jeździ do drugą noc, a autobus niekoniecznie zajeżdża do miasta. Po wylądowaniu na dworcu znów otoczyli nas taksówkarze proponując podwiezienie do samej granicy. Gdy pytałyśmy o krzyżówkę, którą jedzie autobus z Erewania odległości tradycyjnie rosły w oczach. Potem ktoś do nas podszedł ukradkiem i rzucił numer autobusu, który jedzie przez ta krzyżówkę. Niestety nie znalazłyśmy przystanku, a bardzo się nam spieszyło. Ktoś życzliwy znalazł nam na ulicy taksówkę. Taksówkarz podwiózł nas raptem 300 m dalej i usiłował wmówić, że tamtędy też jeżdżą autobusy do Erewania. Ponieważ odmówiłyśmy opuszczenia taksówki klnąc zawiózł nas na krzyżówkę. Po drodze mijaliśmy kobiety kopiące rowy przy drodze. Tam zaklął i splunął, co „nowe” zrobiło z ludźmi. Kiedyś były fabryki i była praca, a dziś kobiety kopią rowy ...
Autobus międzynarodowy relacji Erewań-Tbilisi zatrzymuje się w Vanadzorze na małej i zakurzonej krzyżówce. Na krzyżówce karnie czeka jakaś starsza Rosjanka z dwójka wnuczków – dziewczynka ma jasne włosy i kokardy, chłopczyk w odświetnym ubranku, czekają jacyś faceci w średnim wieku i słusznej tuszy, wesoła Ormianka w czarnej wydekoltowanej sukience z ogromnymi wypchanymi torbami. Za chwile przyniesie nam słonecznik i pocieszy, że jakby autobus nie przyjechał to ona nas przenocuje u siebie w Vanadzorze. Ale autobus przyjeżdża.
Nasza znajoma okazała się nadzwyczaj towarzyska. Przy pierwszej byle okazji dosiadła się do mnie. Okazała się rzeczywiście Ormianką ale urodzoną i wychowaną w Gruzji, która wyszła w Armenii zamąż i tam już została choć durak ten, kto zostaje w Armenii. Do Tbilisi przemyca regularnie kawę i herbatę. Za granicą przesiadła się gdzieś do przodu i dochodziły do nas już tylko jej kłótnie z kierowcą (niestety w nieznanym nam języku) Podróż była koszmarna, bo międzynarodowy autobus okazał się niebosko brudny. Drogi były dziurawe więc kurz wzbijał się tumanami z siedzeń i podłogi za każdym wybojem. Nie można były przyłożyc głowy do oparcia ani cokolwiek poczytać. Nawet wiedoków nie bardzo było jak oglądać, bo z powodu słońca pozaciągałysmy zasłonki. Droga przez męke skończyła się jednak po 7 godzinach. Jako ostatnie wysiadłysmy z autobusu w Tbilisi i wtedy odkryłyśmy że nasza sąsiadka zniknęła. Torby zostały a po niej słuch zaginał. Do dziś zastanawiam się czasem czy kierowaca nie zostawił jej złośliwie gdzies na postoju.
Gruzja
Tbilisi
To była kiedyś skazka nie strana, bajka nie kraj. Tuż przed wyjazdem w Warszawie spotkałam znajomego, który z kolei miał znajomego, który był niedawno w Gruzji. Tbilisi się zachwycił ale poza stolicę się nie ruszał, bo porwania itp... Podobnie nasi gospodarze w Dilijanie. Z uśmiechem zareagowali na pytanie czy jeżdżą do Gruzji. Po co? Tam wojna a w Armenii choć bieda to spokój. Tymczasem między granicą armeńsko-gruzińską a Tbilisi ani śladów wojny i bieda jakby mniejsza. Po wsiach zamiast zapyziałych, ogromnych hal uniwiermagów schludne kolorowe minimarkety, jak w byle wsi na trasie Warszawa-Kielce. Tylko krowy na blokowiskach przypominały gdzie jesteśmy. Tbilisi też wydało się nam metropolią. Erewań przypomina eleganckie miasteczko, które nagle dziwnym zrządzeniem losu zostaje najechane przed setki tysięcy przybyszów, którzy osiedlają się na niekończących się przedmieściach. Tbilisi zaś ma autentyczną starówkę, centrum, wyraziste dzielnice. Wszystko w proporcjach. Nawet połacie zapuszczonych dziś blokowisk przydają mu tylko metropolitalności.
Niestety gruzińscy taksówkarze nie wyróżniają się na tle średniej światowej. Nie stosują akurat numerów ze strefami, podkręcaniem licznika itd. Po prostu zabierają cię niekoniecznie dokładnie tam gdzie chciałeś, a następnie za drobną opłatą można uściślić cel podróży. Wiadomo, ulice są długie, place szerokie, ulice i obiekty mają nazwy, których szczegóły niedostępne są zamiejscowym. Po takim „uściśleniu” dojechałyśmy w każdym razie do miejsca naszego przeznaczenia – hotelu Iveria. Dawniej był to jeden z dwu największych hoteli Intouristu w Tbilisi. Dziś tylko jedno piętro zajmuje hotel. Pozostałe kilkanaście zajmują od lat uchodźcy z Abchazji. Jeden pokój z łazienką na jedną rodzinę. Na kuchnię lokatorzy zabudowywali czym się dało balkony. Za daleka hotel wygląda więc jak ogromna, pstrokata plama na tle nieba.
Kilkanaście pokoi na piętrze obsługuje kilka osób, z którymi zdążyliśmy się wkrótce dobrze poznać. Większość pracuje tu „od zawsze” i w pewnym sensie wygląda to raczej na humanitarny zasiłek dla bezrobotnych niż praca za płacę. Z nami mieszka jeden jedyny cudzoziemiec – Japończyk, który podobnie jak my przyjechał z Armenii. Oprócz niego jeszcze tylko jeden jedyny raz zobaczymy turystów z plecakami na ulicach Tbilisi.
W hotelu nie mają trójek, ale przymykają oko na dokooptowanie jeszcze jednej osoby do pokoju za friko. Tyle, że na zmianę jedna z nas musi spać na podłodze. Standard niższy niż w Erebuni. Tam był telewizor i bufet na śniadanie w ogromnej restauracyjnej sali. W Iverii nie bardzo byłoby dla kogo gotować...
To nasz pierwszy wieczór w Tbilisi i chciałyśmy uczcić sobie gruzińską ucztą. Po moskiewskich doświadczeniach śniły się nam gorące khaczapuri, wegetariański adjabsandal, bakłażany nadziewane orzechami, kurczak w sosie czosnkowym, szaszłyki, gruzińskie wino...
Na mapie zaznaczamy restauracje i knajpki rekomendowane w naszym przewodniku i ruszamy. Niestety adresy, istniejące jeszcze rok, półtora temu dziś niektualne. Tam gdzie miano podawać najsmaczniejszy w mieście kurczak w sosie czosnkowy ziała wielka czarna dziura. Idąc po prostu przed siebie trafiłyśmy najpierw do knajpy gdzie tylko w ostatniej chwili zauważyłyśmy wielki napis: kuchnia ukraińska. Następną dosłownie zamknięto nad przed nosem. Zrobiło się już dosyć późno. Wylądowałyśmy więc w przeszklonej, tandetnej knajpce na skraju parku, pełnej rodzin i par siedzących nad deserem, kawą czy piwem. Przed knajpą siedział młody ochroniarz z bronią w ręku. Swoją drogą widok ochroniarzy i młodzieży w wojskowych mundurach, karabinami w ręku czy pistoletami za pasem szybko przestaje w Tbilisi dziwić. Khaczapuri tam serwowane było jednak bardzo dobre. Knajpka awansowała do jednej z naszych ulubionych jednak głównie dlatego, że zawsze można było na niej polegać.
Zresztą na tym nie skończyły się nasze kulinarno-klubowe peregrynacje. Próbując mimo wszystko polegać na naszym przewodniku udałyśmy się następnego dnia do jeszcze jednej polecanej przez niego restauracji. Rzeczywiście zasługiwała ona na swoje miano restauracji. Styl lekko rustykalny połączony z pseudo-elegancją restauracji renomowanych hoteli. Ale w sumie okey. Niestety była przeraźliwie pusty, a żeby być szczerym to oprócz nas, zajęty był tylko jeden stół. Przez kilku hałaśliwych młodych mężczyzn, niepokojąco ubranych, co zresztą charakterystyczne dla Gruzinów i Gruzinek, całkowicie na czarno. Jedzenie było natomiast pierwszorzędne.... Ach, ten kurczak w sosie czosnkowym.... nawet głupia sałatka z pomidorów budzi do dziś nostalgię... Jeszcze innego dnia, o nieco wcześniejszej godzinie wybrałyśmy się sprawdzić jeszcze inną miejscówkę. Miejsce było idealne... dla zachodniego turysty! Tym razem połączenie rustykalnego stylu z odrobiną alternatywy (sąsiedztwo niszowego teatru – niestety nieczynnego o tej porze roku) oraz charakterystycznego tramperskiej niedbałości. Skojarzenie było w dziesiątkę. Jednych z niewielu zachodnich turystów (umówmy się że Czesi to relatywnie Zachód) których widziałyśmy w Tbilisi, spotkałyśmy właśnie tam! A ponieważ ci turyści byli jedyny klientami zamawiającymi tam dania główne, nie bardzo chciałyśmy eksperymentować. I znów poszłyśmy po sąsiedzku do Mukhrantubani. Tym razem by oszczędzić sobie bólu serca, nie zaglądałyśmy nawet do środka tylko od razu usiadłyśmy na patio, gdzie byłyśmy przez dłuższy czas jedynymi gośćmi. Następnych kilka dni spędziłyśmy w górach i dopiero ostatniego wieczora w Tbilisi, w jednej z „down the scale” knajpie, ledwo znalazłyśmy wolny stolik. Co za ulga!!!
Ale po kolei. Nasz drugi dzień w Tbilisi rozpoczęłyśmy od planowania dalszej podróży wliczając tą do domu. Najpierw niespodzianka. Samoloty do Moskwy, Mińska czy Kijowa wcale nie latają często, wcale nie są tanie, a na loty do Moskwy obowiązuje, podobnie jak w ambasadzie gruzińskiej w Moskwie, lista społeczna.
Następnie poszłyśmy do biura podróży, by się zapoznać z ofertami wycieczek po Gruzji. Chciałyśmy jechać w góry, no i najlepiej zorganizować wyjazd samodzielnie. Oferta do Svaneti była najciekawsza. Niestety w cenę wliczona była zbrojna ochrona, więc wywnioskowałyśmy, że nie jest to region, do którego chciałybyśmy koniecznie pojechać samodzielnie. W cenie wycieczki do Kazbegi nie było żadnych ochroniarzy więc stwierdziłyśmy, że o resztę, transport, mieszkanie, jedzenie możemy zadbać we własnym zakresie.
A potem poszłyśmy zwiedzać miasto. Znowu nie będę zanudzać nikogo opisem miasta. Można w nim spędzić nawet i miesiąc. Jeśli można tylko komuś coś zasugerować to przyjazd poza sezonem letnim. W sierpniu pozamykane były wszystkie teatry, prawie nic nie grano w kinach i knajpy były przygnębiająco puste.
W Tbilisi, podobnie jak centrum Erewaniu biedy nie widać ot tak od razu, szczególnie wieczorem. Dopiero za dnia widać i słychać buczące wszędzie generatory energii a wnetrza sklepów (nie wiem czy lodówek) pogrążone są w półmroku. Za dnia widać też dzisiątki żebraków na ulicach i w przejściach podziemnych, coś nie spotykanego w Armenii. To najczęściej starzy mężczyźni i stare, ubrane na czarno kobiety. Stoją na schodach jak greckie posągi, całkowicie zastygłe w bezruchu. Tak zrezygnowane i niespodziewające się już niczego dobrego jakby stały tu od wieków, choć stoją „dopiero” od czasów wojny domowej. Któregoś dnia rozdałam im swoje wszystkie drobne. Nie zauważyłam żadnej reakcji. Nikt nie dziękuje, nie kiwnie głową, nikt nie ciągnie proszącym spojrzeniem za obojętnymi przechodniami. Tylko Cyganki głośno lamentują a ich dzieci wieszają się na nas prosząco a czasem wręcz nachalnie. Natomiast handel kwitnie na ulicach i podziemnych przejściach jak w Erewaniu. Na straganach czy kocu do kupienia wszelkie mniej i bardziej pożyteczne przedmioty i świeczka.
Muzea tbiliskie to osobna historia. Któregoś dnia wybrałyśmy się do muzeum narodowego w Tbilisi. Chcemy zobaczyć starożytną złotą kolekcję. W muzeum wychodzi po nas przewodniczka. Schodzimy do piwnicy. Najpierw otwiera wielkie drzwi, zapala światło. Jest wyjątkowo piękna, choć około 50-tki, idealny styl, bezbłędny rosyjski. Po zakończeniu zwiedzania światło zostanie zgaszone, drzwi zamknięte, aż zjawia się następni zwiedzający. Inne kolekcje są niedostępne. Parę lat temu muzeum odcięto prąd za długi i od tamtej pory w ramach oszczędności udostępnia się tylko tą najcenniejszą kolekcję złota Kolchidy...
Skansen w Tbilisi miał być również jedną ze szczególnych atrakcji. Najpierw chciałyśmy zaoszczędzić na taksówce i w efekcie snułyśmy się ze dwie godziny po okolicy, ale w gruncie rzeczy warto było. Niestety zobaczyłyśmy tylko część skansenu, nie udało się mam odkryć czy to z powodu cięć oszczędnościowych czy lenistwa obsługi. Teoretycznie nie wykupiłyśmy usługi przewodnika, ale ktoś musiał nam otwierać zwiedzane budynki. W ostatnim, XIX- wiecznym dworze na ganku zastałyśmy muzealną „babcię” pilnującą ekspozycji, równie piękną i stylową jak nasza przewodniczka w muzeum narodowym. Nieodmiennie padło pytanie skąd jesteśmy. I tu bycie Polkami okazało się zaletą. Jak to ona określiła „Amerykanów to nie lubi, ale Polaków jak najbardziej, więc choć nie należy to do jej obowiązków oprowadzi nas po dworze i o nim nieco opowie.” I tak dowiedziałyśmy się na przykład, że w ogromnym łożu w części gościnnej spał swego czasu jakiś słynny rosyjski generał ze swoją gruzińską kochanką. Jeszcze jeden przyczynek do skomplikowanej historii rosyjsko-gruzińskiej.
Na zakończenie usiadłyśmy razem na werandzie i rozpoczął się znajomy rytuał „a jak tam teraz w Polsce...”. Wydało się też, skąd ten sentyment do Polski. Przez Polskę nasza „przewodniczka” jechała w zamierzchłych latach 70-tych do siostry do Paryża... W latach zaś 80-tych na plaży Suchumi poznała pewną parę z Polski, z którymi przez kilka lat korespondowała, aż na początku lat 90-tych kontakt się urwał, tak jak urwało się życie. Wreszcie pokazała nam kolekcje prześlicznych, ręcznie malowanych pocztówek z Tbilisi. „Znajoma maluje, młodziutka dziewczyna, trochę pomagam jej sprzedać... Może kupicie?”
Parę słów należy się też tbiliskim łaźniom. Niestety Magda nie chciała sprawdzać jak działa system sprzedaży antybiotyków w Gruzji, w razie odnowy zapalenia ucha, udałyśmy się tylko na suchy rekonesans. W łaźni dla kobiet wzbudziłyśmy sensację. Wszystkie kobiety chciały nam usłużyć. To było zresztą jedyne tłoczne i wesołe miejsce w całej okolicy, choć standardem nie umywa się do eleganckich basenów i baseników w sąsiednich, prywatnych łaźniach.
Kazbegi
Wedle przewodnika do Kazbegi jadą dwa autobusy dziennie. My zerwałyśmy się na ten o 9. Na dworcu okazało się że rzeczywiście jest jakaś marshrutni do Władykaukazu. Przepłaciłyśmy więc za bilety w kasie. Taksówką można pojechać o 1/3 taniej, niestety ryzykuje się, że wysadzą cię gdzieś po drodze, albo za ostatni odcinek policzą dodatkowo. Potem czekałyśmy jakieś 3 godziny aż samochód się zapełni. Jechała z nami jakaś rodzinka, jedna starsza kobieta, jedna babka w ciąży no i jeden Rosjanin, który notabene okazało się że studiował i pracował jakiś czas w Polsce, w jakimś instytucie badawczym. Z Tbilisi bardzo szybko znaleźliśmy się w górach i to była najpiękniejsza część podróży. Na początku droga biegnie doliną wzdłuż rzeki, więc pełny luz. Później niestety rzeka zostaje w dolinie a my musimy się wspiąć na przełęcz. Nie wiem czemu, ale człowiekowi zawsze wydaje się że jak jest na wakacjach to mu nic złego nie grozi, tak jakby brał urlop od prawdziwego życia. Dzięki temu można jednak „przeżyć” niejedną podróż.
Kierowca cały czas bajerował tę kobietę w ciąży, co budziło nie tyle zgorszenie ile obawę o własne życie, bo on cały czas ją poszturchiwał i poklepywał kosztem pilnowania kierownicy. Ona planowała z mężem kupić samochód i zarabiać na taksówce, co jak się potem okazało jest obok handlowania najpopularniejsze ujściem dla gruzińskiej przedsiębiorczości. Kiedy zatrzymaliśmy się na „15 minut” na postoju, kierowca zafundował przyszłej matce i sobie suty obiadek. Z racji naszego szczególnego statusu zostałyśmy również na niego zaproszone. Wiązało się to z pewną uciążliwością, bo nasz kierowca był wyjątkowo bezpośrednim facetem i od razu zaczął mnie swatać ze swoim synem, co rusz ściskając i poklepując mnie po ramieniu. Magda odmówiła udziału w biesiadzie i potem się tylko z nas naśmiewała, że sprzedałyśmy się za obiad. Ale to były naprawdę niezłe khinkali!
Jechałyśmy do tego Kazbegi i jechałyśmy. Każda wioska widziana na horyzoncie czy wyłaniająca się zza zakrętu przyprawiała o mocniejsze bicie serca. Niektóre wsie przypominały bezładne, wpół ukończone osiedla baraków, niewiadomo czy porzucone w połowie budowy czy też dynamicznie eksplodujące gospodarczo. Te wzbudzały nadzieję, że Kazbegi to jednak nie tu... Inne budziły chęć wyskoczenia z naszego łazika, bo to musi być tu! W końcu dotarłyśmy na miejsce. Przestało nawet padać. Wioska była piękna. Tak samo jak rzeka, która przepływa przez jej środek i most na tle gór. Jedyny mankament to wysypisko śmieci. Wyglądało jak obrzydliwa narośl na stromym brzegu rzeki.
W przewodniku pisało, że o kwatery najlepiej zapytać babuszki w kioskach na rynku. Tam też się udałyśmy. Zapytałyśmy pierwszą babuszkę z brzegu o kwatery i zaproponowała nam własny dom. Potargowałyśmy się o cenę i ruszyłyśmy za nią. Wieś była dużo większa niż wyglądała na taką z początku. Wszystkie domy podobne do siebie, przy podobnych ulicach przecinających się po kątem prostym. Na „naszym” skrzyżowaniu stała wypalona kabina jakiejś ciężarówki. To był nasz punkt orientacyjny. Furtki do zagrody strzegła natomiast ogromna świnia, należąca do naszej gospodyni i wyganiana każdego ranka by się zatroszczyła we własnym zakresie o wikt, co było w zwyczaju wszystkich świń w okolicy. Wyobrażałam sobie początkowo, że będziemy mieszkać w jakieś podupadającej chałupie, tymczasem kwatera okazała się całkiem nowym, dużym domem, niewiele różniącym się od wiejskich domów po Kielcami. I podobnie jak pod Kielcami, o ile salony były urządzone na wysoki połysk (styl tylko bardziej orientalny niż ten popularny pod Kielcami), to domownicy siedzieli w ciasnej, zagraconej kuchni, która w tym wypadku dodatkowo stała na podwórzu, dolepiona do bryły domu.
Z nasza gospodynią nie było łatwo się dogadać. Inaczej niż w Armenii, tu ludzie gorzej znali rosyjski, a przede wszystkim niechętnie go używano. Wstyd się przyznać, ale nawet nie pamiętam jak brzmi dzień dobry po ormiańsku, nigdy nie czułyśmy imperatywu by się tego nauczyć. W Gruzji natomiast wiele ludzi przywitanym prozaicznym zdrastwujtie odnosiło się do nas jakby z niechęcią albo rozpoczynało krótki kurs gruzińskiego, jak ta staruszka z krową na kazbeckim deptaku.
W każdym razie zaraz za nami do domu wpadła córka naszej gospodyni. Tak poznałyśmy Nino. Dziś kiedy myślę o Nino wydaje mi się kwintesencją Gruzji. Niby ostre, kaukaskie rysy ale błękitne oczy, rozjaśnione włosy. Raz do serca przyłóż, by po chwili wybuchnąć niezrozumiałym gniewem. Naiwna i sprytna. Uczynna, ale niekoniecznie bezinteresowna. Raz z gestem, za chwilę swojego nie przepuści. Nie wiadomo czy ufać czy się pilnować. Albo najlepiej jedno i drugie.
Umówiłyśmy się z Nino, że będzie tylko nocleg ale bez wyżywienia a następnego ranka przed wyruszeniem w góry zawołała nas na kawę z mlekiem. A do kawy był i chleb i ser i miód. Wieczorem kiedy zmachane wróciłyśmy do domu, była kolacja, osetyjskie khachapuri, pomidory, ser, mleko. I tak codziennie. Ostatniego wieczora była nawet uczta. Nino tylko donosiła to zupę, to khaczapuri, to kiełbasę, to żurawiny. A potem usiedliśmy wszyscy na werandzie na herbacie z domowymi, malinowymi konfiturami. Jak zawsze i któryś raz z kolei opowiadaliśmy sobie, jak to się w Polsce i Gruzji żyje, ile zarabia, jak często siedzi na bezrobociu. Nino lubiła się skarżyć na to dziadowanie, ale zaklinała, że Gruzini z Gruzji nie wyjadą, jak te Armiańce, co to po całym świecie się włóczą, a w Tbilisi to już zupełnie się panoszą! I była łasa na wszelkie komplementy na temat Gruzji. Raz jedyny wymknęło mi się, że Gruzja ładniejsza od Armenii, a miałam na myśli tylko te schludne obejścia i kolorowe sklepiki na trasie do Tbilisi, a Nino momentalnie podchwyciła temat. „A pewnie, że ładniejsza! Prawda, że ładniejsza? I Gruzini łudsze, prawda? Popatrzeć tylko na takiego Armiańca.... Ten garbaty nos i takie ciemne toto” tu Nino zaprezentowała odpowiednio garbaty nos Armiańca i wykrzywiła się sugestywnie. Tu zaprotestowałam, że wcale nie tacy źli (a w gruncie rzeczy to nawet przystojni). Nino łaskawie przyznała mi rację „No może i tak... Zresztą chłop to chłop. Wszyscy na świecie jednacy!” Machnęła ręką. „Ale ich kobiety to najbrzydsze na świecie!” nie dawała się przekonać.
A potem siadła przy pianinie i zaczęła grać gwałtownie. Kiedy skończyła poprosiła, by teraz jedna z nas zagrała coś polskiego. Ale żadna z nas nie umie grać na pianinie. „No to na czym gracie tam w Polsce? Na gitarze?” No tak, w każdym post-sowieckim domu, który odwiedziłyśmy stało pianino. A my musiałyśmy się teraz czerwienić. Nino nie bardzo mogła pojąć jak można nie umieć na czymkolwiek grać, ale stwierdziła, że musimy w takim razie zaśpiewać. Justyna, która w dzieciństwie miała ten przykry wypadek ze słoniem, odmówiła od razu występu, a ja zaczęłam naradzać się z Magdą co zaśpiewamy. Nieśmiało zaproponowałam „dzieweczkę” a ale Magda stwierdziła, że nie będzie żadnych pijackich przyśpiewek i zgodziła się na „hej lesie ciemny...”. Zaśpiewałyśmy, a Nino podsumowała tylko krótko „kak ruskie”.
Ale póki co wracamy do tamtego pierwszego wieczoru w Kazbegi. Postanowiłyśmy się przejść po okolicy. Szybko odkryłyśmy, najpierw dzięki zmysłowi węchu, a potem pozostałym, że okolica utrzymuje się z hodowli krów, a świnie to wolne stworzenia. Potem wybrałyśmy się do tutejszej stacji ekologicznej utrzymywanej przez World Wildelife Fund. Pogadałyśmy o wspinaczce, kupiłyśmy mapy i poszłyśmy się zabawić. Niestety wybór lokali pozostaje mocno ograniczony. W rynku jest hotel, parę kiosków, piekarnia i coś w rodzaju klubu. Kiedy weszłyśmy, w tym obskurnym klubie siedziało przy wódce dwóch facetów. Już miałyśmy czmychnąć, gdy w telewizyjnych wiadomościach pojawiły się długie migawki z Polski. Akurat trwała wtedy wizyta papieża. I w przez tę dłuższą chwilę zdążyła się nami zainteresować obsługa. Okazało się, że oprócz barmana w klubie siedzi tylko jeden Czech, który oblewa właśnie wejście na Kazbegi (ponad 5 m.n.p.m!). Zostałyśmy zaproszone do stolika i zaraz potem przyszło piwo (niestety wyszynk nie prowadził żadnych softdrinków). Czech zaczął swoją długą opowieść, co jeszcze tylko utwierdziło mnie w niechęci do wspinaczek powyżej granicy wiecznych śniegów. Na zakończenie wieczoru barman postawił nam wszystkim po kieliszku wódki (tzn. paniom, panowie dostali po szklance).
Następnego ranka zaczęłyśmy się wspinać. Nie będę relacjonować tej wspinaczki, bo to nudne, tym bardziej, że wszystko szło zgodnie z planem. Widoki można popodziwiać na zdjęciach. Są FANTASTYCZNE! Szczególnie widok na Tsminda Sameba.
W górę wspinała się z nami grupka młodzieży z sąsiedniej wsi. Na granicy śniegu znajduje się stacja meteorologiczna i ponoć ulubione miejsce piknikowe. Niestety nie dotarłyśmy tam. Zostałyśmy jednak zaproszone na wspólny podwieczorek. Trochę było nam głupio obżerać ich z khaczapuri, gdy i tak wracałyśmy na dół. Ale co tam. Na popitkę dostałyśmy wodę w plastikowych kubkach. Niestety jak się okazało ognistą. W dodatku nie sposób jej wylać na oczach współbiesiadników.
W drodze powrotnej postanowiłyśmy wypróbować nowy rodzaj activities kaukaskich – mianowicie zbieranie śmieci. Zniosłyśmy z gór parę toreb śmieci. Kiedy byłyśmy już prawie we wsi, okazało się, że ponieważ było to święto mieszkańcy urządzili sobie pikniki. Grała muzyka, było żarcie i wódka. No i próbowano nas namówić na przyłączenie się do imprezy. A właściwie to nawet szantażowano. Magda okazała się tu jednak nieubłagana i zaczęła demonstrować kolegom wypchane śmieciami torby. Podejrzewam, że oni nie bardzo zdawali sobie sprawę co w nich jest! Jeden nawet obiecał, że nam pomoże je zanieść, jeśli tylko zgodzimy się przysiąść na chwilkę do nich. Nic z tego! Szłyśmy ulicami wioski i wystrojeni mieszkańcy siedzący przed domami przyglądali się nam trochę dziwnie. Najgorsze było jednak to, że we wsi nie było gdzie tych śmieci wyrzucić. W końcu z ciężkim sercem udałyśmy się na miejscowe „wysypisko” i wyrzuciłyśmy je znad urwiska.
Następnego ranka poszłyśmy trasą Dariali. Najpierw honorowo, na piechotę. W połowie drogi zatrzymał się jednak jakiś samochód i zdecydowałyśmy się przejechać ostatni kawałek. Wspinaczka tego dnia niezbyt nam szła. Najpierw poszłyśmy zbierać dzikie maliny. Potem rozłożyłyśmy się odpocząć na polanie, naprzeciwko rdzewiejącego wagonu reklamującego przyjaźń narodów Związku Radzieckiego. Około południa poszłyśmy wreszcie w góry. Niestety droga nie była najprzyjemniejsza. Pierwszy odcinek prowadził przez pastwiska. Oznacza to lekki bydlęcy smrodek, placki na drodze i roje much. Ręce latały nam jak wiatraki. Powyżej pastwisk znów rozłożyłyśmy się na trawie na popołudniową drzemkę. Było gorąco i duszno. Przed nami rozciągały się jeszcze spore połacie łąk do przebycia a dopiero za nimi góry. Między górami snuły cię już jednak ciemne chmury i mgła. Przysnęłyśmy. A w tym czasie pogoda zaczęła się szybko psuć. Chmury szły już nisko nad głowami. Zaczęłyśmy więc szybko schodzić w dół. Tam zaś natknęłyśmy się zaś na stada świń. Nie pojedyncze świnki jak we wsi, ale gromady świń indywidualistek. Nie wiem drogi czytelniku, czy ten fragment dziennika będzie ci dane przeczytać, ponieważ dziewczyny zapowiedziały jego cenzurę przed opublikowaniem. Chodzi mianowicie o ich plany otwarcia nielegalnej ubojni. Nie wiem czy to prawda, ale laski stwierdziły zgodnie, że świnie a szczególnie maciory są agresywne, tak więc uzbroiły się w kamienie i zapowiedziały się bronić do końca. Wyglądało to strasznie śmiesznie (szkoda że nie uwieczniłam tego widoku) i zaczęłam nawet zagadywać te maciory z małymi, by je trochę rozruszać. Dziewczyny kazały mi się uspokoić i nie prowokować świń do ataku. Niestety świnie olały i mnie i je zupełnie.
W drodze powrotnej znów zatrzymał się nam samochód. Tym razem okazało się to być dwóch młodych jeszcze facetów z Tbilisi. No i, co już nie było żadną niespodzianką, wydało się, że jeden z nich w dawnych czasach jeździł do Polski na zawody piłki ręcznej. Niestety nie miał żadnych specjalnie sympatycznych wspomnień, a Warszawę zapamiętał nawet jako szczególnie brzydką.
To był nasz ostatni dzień w Kazbegi i następnego ranka planowałyśmy powrót do Tbilisi. Rano też Nino ni stąd ni zowąd zaproponowała, że skoro tak dobrze się nam razem mieszkało w Kazbegi, to ona chętnie nas przenocuje dwie pozostałe nam jeszcze do odlotu nocki u ciebie w Tbilisi. Za równie konkurencyjną cenę. Tzn. odstąpi nam kawalerkę siostry, a sama z mężem będzie spać w swoim drugim mieszkaniu.
Nino pochodziła z Kazbegi, ale mieszkała z mężem i dwoma synami w Tbilisi. Mąż Nino jeździł taksówką. I mieszkali na jednym z blokowisk Tbilisi.
Zgodziłyśmy się na to rozwiązanie i razem z Nino wzięłyśmy taksówkę do Tbilisi. Po drodze zatrzymałyśmy się jeszcze w twierdzy Annanouri, gdzie religijna Nino zapaliła świece przed każdym świętym w tamtejszej cerkwi i zaczęła nam jak szalona pstrykać pamiątkowe zdjęcia.
W końcu dojechaliśmy na osiedle. Przypominało byle warszawskie Bródno, poza tym że jeszcze bardziej zakurzone, bloki jeszcze bardziej zapuszczone, a ulice tylko honorowo mogły nosić to miano.
Mieszkanie było na 8 pietrze, winda nie działała. Sama kawalerka była wpół zrujnowana jak cały blok, ale całkiem schludna. Z ogromnym łożem w salonie i balkonem zagospodarowanym na (pół)pokoik. W betach leżał mąż Nino, który miał akurat dzień wolny. Postanowili więc, że pojedziemy ich taksówką a raczej minibusem na wycieczkę do Mshkety, dawnej stolicy Gruzji i centrum jej życia religijnego. Miasteczko było śliczne, a Nino i jej mąż starali się jak mogli. Oprowadzili nas po katedrze, odwiedziliśmy kilka okolicznych klasztorów. W jednym z nich sprzedawano cudowne oleje, ponoć skuteczne na wszelkie bóle. Justyna, która cierpiała wtedy na bóle brzucha nie wyraziła jednak ochoty na weryfikację tych twierdzeń.
Na zakończenie wycieczki pojechaliśmy do parku i siedząc na trawie uporaliśmy się z ogromnym arbuzem. Nino wyrzuciła obierki pod drzewem, na nasze próby protestowania nie reagowała. Stwierdziła tylko, że za komunizmu wszystko było, łącznie z miejskim zakładem oczyszczania miasta, a teraz to trzeba sobie śmiecie samemu wyrzucać po rowach.
Wieczorem mąż Nino gdzieś zniknął. Wywnioskowałyśmy, że pewnie poszedł do domu. My zrobiłyśmy zakupy na kolacje i zaplanowałyśmy babską imprezę. Rzeczywiście trochę się wstawiłyśmy a Nino nabrała wyjątkowego humoru i rozpoczęła się wiwisekcja Gruzinów życia osobisto- miłosno- seksualnego. Nino opowiedziała nam o swojej pierwszej miłości, kiedy to niedoszła teściowa jej nie zaakceptowała i po dwóch dniach Nino uciekła od niej i ukochanego. W międzyczasie przyszła jeszcze młodziutka sąsiadka i przyjaciółka Nino, ponoć w nieślubnej ciąży. I tak zrobiło się późno i Nino zabrała się wreszcie do przygotowywania kolacji. I wtedy przyszedł znów jej mąż, a my myślałyśmy, że wpadł po prostu na kolację. Ale kolacja się skończyła, a oni jeszcze długo rozmawiali o czymś w kuchni. W końcu Nino nagle oświadczyła, że ona i jej mąż będą spać na balkonie. To była wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja. W końcu miałyśmy Nino zapłacić jak za kawalerkę tylko do naszej dyspozycji, a tu wylądowałyśmy z mężem Nino w sąsiednim łóżku. W dodatku rano okazało się że nie ma wody (którą teoretycznie włącza się na parę godzin rano i parę wieczorem i która przez te kilka godzin leje się z kranu nonstop). Postanowiłyśmy wrócić do naszego hotelu, gdzie wszyscy nas zresztą oczekiwali. Nino była zaskoczona nasza decyzją, próbowała nas zatrzymać, ale wyglądała na tak zdruzgotaną, że nie była w stanie zrobić tego skutecznie.
Następnego dnia poleciałyśmy z Tbilisi do Kijowa. Na lotnisku w Kijowie czekała nas jeszcze koszmarna biurokracja, która okazała się jednak niczym w porównaniu z obsługą kijowskiego dworca kolejowego. Panie w okienkach zachowały tę urzędniczą arogancje, której nasze urzędniczki nie potrafią doścignąć, choć trzeba przyznać, że szczególnie te z kas międzynarodowych Centralnego starają się jak mogą. Musiałyśmy dogadać się z konduktorem w polskim wagonie sypialnym. A następnego ranka byłyśmy już w Przemyślu.
Agnieszka Majcher: agszka@hotmail.com
Dodane komentarze
SZ. 2012-06-29 10:15:45
"Właśnie przeczytałam tę relację, jest ona bardzo obszerna choć niestety większość informacji jest niesamowicie spłaszczona a komentarze są do tego stopnia nie na miejscu, że zastanawiam się dlaczego Pani zdecydowała się na podróż w te tereny. Powtarza Pani, że "przewodnik" się nie sprawdził, właściwie czego się Pani spodziewała? Czy nie zagłebiła sie Pani w jakiejś literaturze, która oddałaby klimat i panującą obecnie sytuacje ekonomiczną w tych terenach?bo wyraża się Pani o tych ludziach, biedzie i ich następstwach z takim sarkazmem jakby uważała się Pani za lepszą. Czy zdaje sobie Pani sprawę z tego, że Armenia i Gruzja są to kraje które jako jedyne starożytne kraje na tym terenie przetrwały pośród takich sąsiadów?Jestem pewna, że fakty historyczne Pani kojarzy, ale nie mogę zrozumieć czego się Pani spodziewała i czemu czuję taką pogardę w Pani słowach. Przeszkadzała Pani bieda? to, że taksówkarzom zalezy na zarobku? to że przypadkowi mieszkańcy miast do Was zagadywali i jak to Pani stwierdziła byli "natrętni"...natrętni to są Polacy, którzy zachlani na ulicach odstawiają cyrk. Wyczuwam ironie w Pani stwerdzeniach kiedy to przywołani zostają kolejni Ormianie mający rodziny w Polsce, łatwo z takiej pozycji czuć się lepiej prawda?
Ormianie i Gruzini to są najbardziej gościnne kraje w jakich miałam okazje przebywać. Są to ludzie, którzy niewiele mają ale chcą się tym dzielić. Na turystów reagują zawsze z otwartymi ramionami, oferują pomoc, kawę a nawet swoje przewodnictwo. W każdym miejscu zdarzają się cwaniaki, ale zastanawiam się jaki stopnień "cwaniatwa" jest u Polaków i czy jest ono uzasadnione. Kiedy masz na utrzymaniu całą rodzinę i zero perspektyw na pracę i chleb a mimo to witasz przyjezdnych szerokim uśmiechem oferując ostatnią butelkę wina i organizując ucztę za resztę pieniędzy to chyba należy się trochę szacunku. Ormiańska i gruzińska kultura jest tak stara i bogata, ze choćby z tego względu trzeba czuć respekt, 3 dziewczyny które postanowiły wyruszyć w krejzi podróż na zakaukaziu i narzekają, ze drogi złe, że woda zimna albo szaszłyk żylasty to chyba nie mają pojęcia ani o esencji podóżowania ani o kraju w którym się znajdują. Czuje się zażenowana, zwłaszcza że z tego co czytam to wiele osób okazało Wam dużo sympatii. Ton tego "dziennika z podróży" jest dla mnie bardzo rozczarowujący. Proponuje last minute do Grecji, myślę że lepiej by się Panie odnalazły...."
Przydatne adresy
Brak adresów do wyświetlenia.
Inne materiały
Dział Artykuły
Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.
Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.