Artykuły i relacje z podróży Globtroterów

Tybet 2007 > TYBET


jedrzej jedrzej Dodaj do: wykop.pl
relacje z podróży

Zdjęcie TYBET / brak / Lhasa / Pielgrzymi 1Zawsze chciałem odwiedzić ten kraj i spędzić, chociaż kilka dni w Lhasie-świętej ziemi Tybetu. Moim marzeniem było obejrzeć to, co jeszcze pozostało z dawnej Lhasy, jak również poobserwować Tybetańczyków w ich własnym kraju. Tybet zawsze fascynował mnie swoją historią i kulturą. Kraj, który podczas panowania dynastii Tang pokonał Chiny, w dwudziestym wieku stał się chińską kolonią. Od prawie sześćdziesięciu lat na Tybecie są systematycznie łamane prawa człowieka. Samych Tybetańczyków spotykałem już wcześniej podczas naszych podróży do Nepalu i Sikkimu. Byli to zawsze pobożni i pogodni ludzie.

Zawsze chciałem odwiedzić ten kraj i spędzić, chociaż kilka dni w Lhasie-świętej ziemi Tybetu. Moim marzeniem było obejrzeć to, co jeszcze pozostało z dawnej Lhasy, jak również poobserwować Tybetańczyków w ich własnym kraju. Tybet zawsze fascynował mnie swoją historią i kulturą. Kraj, który podczas panowania dynastii Tang pokonał Chiny, w dwudziestym wieku stał się chińską kolonią. Od prawie sześćdziesięciu lat na Tybecie są systematycznie łamane prawa człowieka. Samych Tybetańczyków spotykałem już wcześniej podczas naszych podróży do Nepalu i Sikkimu. Byli to zawsze pobożni i pogodni ludzie.

Naszą kolejną podróż do Chin zaplanowaliśmy tak, aby odwiedzić Tybet. Zarówno Autonomiczną Republikę Tybetu jak i tę część, która została po aneksji włączona do Chin. Zdając sobie sprawę z naszych ograniczeń czasowych oraz wielkości obszaru, spotkanie z Tybetem postanowiliśmy zawęzić do dwóch punktów: miejscowości Moxi w Syczuanie, znanej z lodowca Hailuogou oraz oczywiście Lhasy.

Po dziesięciu godzinnym locie z Amsterdamu wylądowaliśmy w Chengdu. Autobusem lotniskowym dojechaliśmy do centrum miasta. Poprosiliśmy policjanta o przypilnowanie bagażu, a sami udaliśmy się na poszukiwanie hotelu. Hotel Lan Tian, w którym zdecydowaliśmy się zatrzymać, znaleźliśmy w pięć minut. Za 160 yuanów mamy duży pokój z łazienką, klimatyzacją i lodówką.

W agencji turystycznej, znajdującej się w naszym hotelu, dowiadujemy się, że pozwolenie na wjazd do Tybetu kosztuje 600 yuanów a bilet kolejowy Chengdu – Lhasa wraz z prowizją biura - 900. Przejazd pociągiem przez północno-wschodnią część płaskowyżu tybetańskiego jest atrakcją samą w sobie. Decydujemy się więc na ten środek transportu do Lhasy.

Ponieważ załatwienie pozwolenia na wjazd do Tybetu zajmuje trzy do czterech dni, postanawiamy w tym czasie odwiedzić Moxi. Opłacamy, zatem trzydniową wycieczkę do parku lodowcowego Hailuogou na 17 września (320 yuanów od osoby) oraz bilety do opery syczuańskiej na jutro.

Rano idziemy do oddziału Bank of China, znajdującego się obok naszego hotelu, aby wymienić pieniądze. O dziwo przed budynkiem banku stoi grupa koników. Proponują nam wymianę. Z ciekawości pytam o kurs. Jest niższy niż ten, który oferuje bank. Nic z tego nie rozumiem. Oczywiście pieniądze wymieniamy w banku.

Autobusem nr 16 jedziemy do Wenshu Yuan – świątyni i klasztoru buddyjskiego z okresu dynastii Tang. Następnie jedziemy obejrzeć dworzec kolejowy, z którego odjeżdża pociąg do Lhasy. Dworzec ogromny, ruch niesamowity. W okolicznej restauracji jemy obiad. Ponieważ menu jest wyłącznie po chińsku, wybieramy dania kosztujące powyżej 10 yuanów. To, co jemy jest zagadką, ale nam smakuje.

Po południu mamy w planie zwiedzenie Baoguang Si, buddyjskiej świątyni położonej około 20 kilometrów od miasta. Nie możemy znaleźć odpowiedniego przystanku autobusowego. Nawet policjant nie potrafi nam pomóc. W końcu pytany o świątynię kierowca autobusu nr 9 każe nam wsiadać. Po przejechaniu kilku kilometrów przesiadamy się na jego polecenie do autobusu 650, który dowozi nas do Xindu, właściwej miejscowości. Ostatni odcinek drogi pokonujemy rikszą. Zespół świątynny olbrzymi. Największe wrażenie robi sala Arhantów, w której znajduje się 500 glinianych posągów naturalnej wielkości.

Wieczorem specjalnie dla nas wynajętym samochodem jedziemy obejrzeć przedstawienie opery syczuańskiej. Przed spektaklem kolacja, Za 18 yuanów, zamawiamy cały zestaw (około 10 dań) miejscowych przysmaków. Niektóre bardzo ostre, wręcz nie do zjedzenia, ale ja się nie poddaję.

W teatrze na rozpoczęcie spektaklu oczekuje się siedząc w herbaciarni, gdzie widzowie są częstowani zieloną herbatą. Samo przedstawienie jest mieszanką różnego rodzaju scenek, podczas których artyści popisują się: śpiewem, tańcem, grą na lokalnych instrumentach, akrobacją czy też żonglerką. Są również scenki kabaretowe w chińskim wydaniu. Na zakończenie spektaklu mieliśmy możliwość obejrzenia typowego dla opery syczuańskiej pokazu „zmieniających się masek”. Polega on na tym, że aktor wykonując prawie niedostrzegalne dla widza ruchy zmienia kolejne maski na swojej twarzy. Robi to dosyć niesamowite wrażenie. Trzeba przyznać, że poziom artystyczny przedstawienia był wysoki, szczególnie poziom akrobacji i żonglerki. Za śpiewem chińskim nie przepadam, a poziomu gry na instrumentach nie byłem w stanie ocenić. Ogólnie przedstawienie bardzo mi się podobało.

O siódmej rano zostaliśmy zabrani mikrobusem z hotelu na miejsce zbiórki. Nasz bagaż zajął tyle miejsca wewnątrz pojazdu, że jadący z nami Chińczycy ledwo się zmieścili. Następnie autobusem jedziemy do Moxi, gdzie znajduje się brama wjazdowa do Hailuogou Bingchuan Gongyuan, co tłumaczy się jako Park Lodowców w Dolince w Kształcie Konchy. Do przejechania mamy 350 kilometrów.

Pierwszy etap do miejscowości Ya’en to autostrada. Teren nizinny, pola uprawne: kukurydza, zboża, krzewy herbaty. Dalej góry, jedziemy wąwozem Dadu He – rzeki Wielkiego Brodu. Fantastyczne widoki - bardzo strome zbocza porośnięte gęstym lasem, częściowo skaliste, widoczne wąskie, ale bardzo wysokie wodospady. Czasami w dole pojawiają się wioski i pola uprawne. Miejscami jest tak stromo, że patrząc w dół ma się wrażenie, że leci się samolotem.

W Ludingu oglądamy most łańcuchowy, który odegrał ważną rolę w walkach wojsk Mao z armią Kuomintangu oraz śliczną świątynię buddyjską. Rafting po Dadu He, za 100 yuanów od osoby, niezbyt ekscytujący. Pobyt w Moxi zaczynamy od zwiedzenia klasztoru buddyjsko – taoistycznego. Część buddyjska podobna do klasztoru, który oglądaliśmy w Rumteku w Sikkimie podczas naszego pobytu w Indiach.

Hotel, w którym zostaliśmy zakwaterowani typowo chiński: toaleta kucana, w wyposażeniu pokoju tylko dwa łóżka i szafka nocna (Ania przyniosła sobie z jadalni krzesło). Ale najciekawszy był sposób dostarczania ciepłej wody. Na ścianie w łazience wisiał pojemnik, przypominający elektryczny bojler, który w rzeczywistości był garnkiem z termostatem. Należało go napełnić wodą aż do przelania się, a następnie włączyć do prądu. Po nagrzaniu się wody można było z niej korzystać, używając prysznica, aż do opróżnienia zbiornika lub uzupełniać jej stan po każdym umyciu się. W umywalce była oczywiście tylko zimna woda. Wieczorem spacer po Moxi. W sklepie z pamiątkami kupiłem następny nóż do mojej kolekcji.

Pogoda na wycieczkę w góry wymarzona: czyste niebo i wspaniała widoczność. Specjalnym autobusem parkowym dojeżdżamy do bazy numer 3, skąd do jęzora lodowca trzeba podejść około dwóch godzin. Wysokość trzy tysiące metrów daje mi się trochę we znaki, decyduję się zatem na wynajęcie lektyki. Za 60 yuanów mogę być wniesiony pod górę. Po mniej więcej półgodzinnej „jeździe” wysiadam i dalszą część drogi podchodzę pieszo. W lektyce podróżuje mój plecak i torba Ani. Niemniej na miejscu tragarze żądają 100 yuanów, twierdząc, że byłem bardzo ciężki

Wejście na sam jęzor lodowca prowadzi po głazach, praktycznie nie ma żadnej ścieżki. Wspinamy się z mozołem. W końcu docieramy do lodu. Jest niewiarygodnie ciepło jak na tę wysokość. Myślę, że temperatura wynosi ponad dwadzieścia stopni. Nawet chłód bijący od lodu nie jest w stanie złagodzić żaru promieni słonecznych. Wspaniały widok na ośnieżony sześciotysięcznik Gongga Shan, na którego stoku znajduje się lodowiec. Z drugiej strony panorama doliny z ciągnącym się wzdłuż niej jęzorem lodowca i wypływającym zeń strumieniem. Dolina z obydwu stron otoczona jest stromymi, pokrytymi zielenią stokami. Z prawej strony widoczny jest ponad stumetrowy wodospad. Niestety musimy wracać na obiad. Zejście z jęzora jest dużo trudniejsze niż wejście. W pewnej chwili tracę równowagę i wywracam się. Na szczęście konsekwencją upadku są tylko umazane śniegowym błotem bluza polarowa, spodnie i plecak.

W drodze powrotnej zwiedzamy lamaistyczną świątynię położoną w lesie z wykutą w skale kaplicą. Następnym punktem programu jest pobyt w źródłach termalnych znajdujących się w parku. Kompleks składa się z pełnowymiarowego basenu oraz szeregu baseników, każdy wypełnia woda mineralna z innego źródła lecząca inny rodzaj schorzenia. Temperatura wody we wszystkich basenach wynosiła od 36 do 41 stopni Celsjusza. Można się w takim baseniku położyć i zrelaksować. W jednym z nich pływały małe japońskie rybki, których skubanie zapobiega podobno powstawaniu raka skóry W kompleksie spędziliśmy dwie godziny.

Wieczorem, po kolacji, spacerujemy po Moxi, obserwując życie jej mieszkańców. W większości są to Tybetańczycy. W ogródku jednej z restauracji rodzina obchodzi uroczystość. Na środku ogródka płonie duże ognisko, na którym piecze się mięso. Poustawiane dookoła ławy zajmują goście. Idąc dalej mijamy następne ognisko. Tym razem płonie przed domem, a piecze się na nim kogut rozpięty na dużym owalnym rożnie. Wokół ogniska siedzą na małych taboretach domownicy, czekając na kolację. Odwiedzamy jeszcze bazar owocowo – warzywny i wracamy do hotelu.


Do Chengdu wracamy tą samą trasą. Pochmurno i dość słaba widoczność (wczoraj mieliśmy niesamowite szczęście) Dzisiejszą atrakcją są zakupy. Zatrzymujemy się:
1.) W sklepie z tradycyjnymi chińskimi ziołami i lekarstwami. Ponieważ nie wiemy, jakie choroby leczą te medykamenty nic nie kupujemy. Zresztą Chińczyk z Kantonu, jedyny w grupie mówiący po angielsku, twierdzi, że on nie wierzy w skuteczność tych leków.
2.) W magazynie, w którym sprzedawane są wyroby z kryształu i innych minerałów. Są rzeczywiście śliczne. Kupujemy statuetkę tygrysa, jako że urodziłem się w roku Tygrysa. Wykonaną podobno z kryształu.
3.) W sklepie, w którym jest sprzedawane mięso jaka. Na długim, tworzącym podkowę stole znajdowały się tace z mięsem a obok nich talerzyki z próbkami. Próbując, byliśmy przekonani, że w jednym miejscu są sprzedawane ryby w innym owoce morza a jeszcze innym różne rodzaje mięs. Okazało się, że to wszystko było mięso, tylko tak przyrządzone i doprawione, że w smaku przypominało ryby czy też owoce morza.
4.) W wytwórni i sklepie wyrobów z rogów jaka. Sprzedawano tam głownie grzebienie, ale również „drapaczki” do pleców i młoteczki do zabijania insektów. Szczególną uwagę zwracały kompozycje wykonane z rogów, przedstawiające smoki, ryby czy ptaki. Dochodzące do metra wysokości mogły być ozdobą każdego salonu. Gdyby nie rozmiar, waga, a może i cena, chętnie bym taką pamiątkę ustawił w naszym domu. Interesująca była dla mnie także możliwość obserwacji procesu „produkcji” tych cudów.
5.) W salonie herbaty. Sprzedaż poprzedził wręcz akrobatyczny pokaz różnych sposobów nalewania płynu do filiżanek, przy pomocy czajnika z długim na ponad metr „dzióbkiem” oraz degustacja herbat zaparzanych w tradycyjny chiński sposób.

Dopiero pod koniec podróży zdałem sobie sprawę z faktu, że na całej trasie przejazdu nie było widać ptaków. Był to okres zbioru kukurydzy. W każdej mijanej wiosce widzieliśmy wiszące na budynkach lub płotach kolby oraz rozsypane na płachtach, suszące się, ziarna kukurydzy. Nikt ich nie pilnował. W Polsce w takiej sytuacji roiłoby się od ptaków. Tutaj nie zauważyłem, aby jakiś ptak starał się podkraść trochę ziaren.

Koniec wycieczki typowo chiński. Autobus wyrzucił uczestników na środku ulicy na przedmieściach Chengdu, skąd musieliśmy wziąć taksówkę do hotelu. Koszt nie był wysoki, ale ze względu na miejsce złapanie taksówki było dość trudne. A z naszym bagażem inaczej byśmy sobie nie poradzili.

W hotelu odbieramy pozwolenie na wjazd do Tybetu i bilet kolejowy do Lhasy na jutro. Koszt biletu: 900 yuanów od osoby (koszt samego biletu 712 yuanów, reszta to prowizja agencji). Za to mamy darmowy transfer z hotelu na dworzec Wieczorem spacerujemy po bazarze, ja racząc się ostrymi szaszłykami; a Ania gotowaną kukurydzą. Następnie robimy zakupy na naszą dwudniową podróż do Lhasy.

Rano idziemy na Renmin Donglu, aby uwiecznić na zdjęciach olbrzymi pomnik Mao górujący nad tym centralnym placem Chengdu. Zagadnięty przez Anię Chińczyk zaprowadził nas na przystanek, z którego odjeżdżał autobus do Parku Kultury Chengdu, naszego następnego celu. I dobrze, że poprosiliśmy o pomoc, gdyż okazało się, że podany przez Lonely Planet (2007) autobus nr 81 wcale tam nie jeździ. Po dotarciu na miejsce zwiedzamy Green Ram Temple; największą taoistyczną świątynię w Chengdu. W znajdującej się na terenie świątyni restauracji wegetariańskiej jemy obiad. Ja zamawiam wyglądające smakowicie danie, które spożywa para Chińczyków przy sąsiednim stoliku. Ania stosuje metodę losową. Ja dostaję duże kawałki tofu w sosie, Ania grzybki z warzywami i ryż. Za dwa duże półmiski, ryż, wodę mineralną i napój mleczny płacimy 32 yuany.

Za połowę ceny tj. 80 yuanów możemy zatrzymać pokój do siedemnastej. Wykorzystujemy tę możliwość, aby odpocząć i odświeżyć się przed czekającą nas czterdziestopięciogodzinną podróżą do Lhasy. O 17-tej zwalniamy pokój.

Z powodu dużych korków dojazd z hotelu na dworzec zajmuje ponad godzinę. Sam budynek Chengdu North Stattion jest olbrzymi. Po sprawdzeniu biletów i prześwietleniu bagażu wchodzi się do ogromnej sali, z której można przejść do jednej z trzech poczekalni (kasy biletowe znajdują się w innym budynku). Każdy pociąg odjeżdżający z tej stacji jest przyporządkowany jednej z nich. Znajdujemy tę przy wejściu, do której jest wyświetlany numer T22 tj. numer naszego pociągu i zajmujemy miejsca. W poczekalni jest sześć bramek prowadzących na perony. W pół do ósmej nad bramką numer 4 zapala się napis T22 i chociaż jest ona jeszcze zamknięta, ustawia się od razu długa kolejka Chińczyków. Po chwili pojawiają się pracownicy stacji i idąc wzdłuż poczekalni coś głośno powtarzają. Rozumiemy tylko jedno słowo „Lhasa”. Ania podchodzi do jednego z nich, pokazując bilety. On jednak każe jej wrócić na miejsce. Ania nie rezygnuje. Drugi z pracowników, któremu pokazała bilety zaprasza nas ręką, abyśmy podążyli za nim. Prowadzi nas przez holl wejściowy do pomieszczenia, gdzie płacimy po 5 yuanów a następnie do podjazdu dla wózków przewożących pasażerów na peron, każąc nam zaczekać. Z boku stoi długa kolejka Chińczyków. Co chwila podjeżdżają elektryczne wózki zabierające po dziesięć osób. Czekamy parę minut, następnie jesteśmy proszeni o zajęcie miejsca w takim wózku. Uprzejmy Chińczyk sam wnosi nasz bagaż. Wjeżdżamy na szeroki pusty peron, wzdłuż którego jedziemy kilkaset metrów, przejeżdżamy tory kolejowe i zostajemy wysadzeni pod drzwiami naszego wagonu. Drzwi są jeszcze zamknięte. Po chwili konduktorka otwiera drzwi, zabiera nam bilety, dając w zamian metalowe znaczki i wpuszcza nas do środka. Wagon powoli zapełnia się podróżnymi. Dokładnie o 20.36 pociąg rusza.

Całe dwa dni w podróży. W naszym segmencie oprócz nas podróżują młoda Chinka i Chińczyk w średnim wieku. Niestety nie mówią po angielsku. Pierwszy etap trasy, której całkowita długość wynosi 3360 kilometrów prowadzi przez Syczuan, następnie przejedziemy przez prowincje Gansu i Qinghai. Po przekroczeniu przełęczy Tonggu-la na wysokości, 5074 mnpm, (co jest najwyżej położonym punktem linii kolejowej na świecie) wjedziemy na obszar Autonomicznej Republiki Tybetu (TAR). Stamtąd, czeka nas kilkugodzinny zjazd do położonej na wysokości 3700 mnpm Lhasy.

Od rana za oknami wagonu obserwuję góry. Przejeżdżamy przez mnóstwo tuneli, niektóre są dość długie. Około południa pierwszy przystanek: Baoji (prowincja Shaanxi), a po kilku godzinach Lanzhou, stolica prowincji Gansu. W Xining, stolicy prowincji Qinghai, zmieniamy pociąg. Nowy posiada gniazdka z tlenem, toalety spłukiwane podciśnieniowo i szczelnie zamknięte okna. Jest oczywiście klimatyzowany. Palenie w całym pociągu jest zabronione.

Niedługo po opuszczeniu Xining mijamy po lewej stronie słone jezioro Qinghai Hu zwane Morzem Zachodnim. Jest to największe jezioro w Chinach znane przede wszystkim jako miejsce lęgowe wielu gatunków ptaków. Najbardziej znane są gęsi tybetańskie, które przelatują nad Himalajami, aby spędzić zimę na równinach półwyspu Indyjskiego.

Wieczorem kolacja w wagonie restauracyjnym, do wyboru tylko zestaw trzydaniowy za 100 yuanów. Spotykamy Polki. Jadą do Lhasy bez pozwolenia na wjazd do Tybetu, udało się im kupić bilet kolejowy nie przekładając permitu.

Po opuszczeniu Xiningu trasa biegła na wysokości 3600 – 3800 mnpm. Widoczne były dość duże stada antylop lub saren tybetańskich oraz kóz, owiec i jaków. W nocy mijamy Golmud; miasto, które było ostatnim przystankiem kolei. Dalej jedziemy już nową linią wybudowaną w ostatnich latach. Budowa tej części trasy była bardzo dużym i skomplikowanym przedsięwzięciem. Miejscami pod torami należało umieścić zbiorniki z amoniakiem, które działają jak wielkie lodówki. Latem, amoniak chłodzi grunt zapobiegając zapadaniu się torów, zimą ogrzewa go uniemożliwiając zbyt duże przemarzanie. Miejsca umieszczenia zbiorników są widoczne dzięki czujnikom temperatury umieszczonym wzdłuż torów. Drugim problemem, z którym musieli się zmierzyć pracownicy była wysokość. Praca na wysokości, 5000 mnpm na pewno nie należała do łatwych i bezpiecznych.

Gdy się obudziłem rano na wyświetlaczu umieszczonym w korytarzu było 4860 mnpm. Za oknami bezkresna pustka porośnięta kępkami trawy. Wszystkie hermetycznie zamknięte opakowania żywności napęczniały. Było to wynikiem spadku ciśnienia podczas nocy w wagonie. Cały czas powoli podjeżdżaliśmy pod górę. W końcu około godziny dziesiątej na wyświetlaczu pojawiła się liczba 5074, oznaczało to, że właśnie osiągnęliśmy najwyższy punkt trasy. Nakręciłem krótki film, dokumentujący ten moment. Następnie pociąg zaczął zjeżdżać, ale dość długo podróżowaliśmy na wysokości 4500 – 4700 mnpm.

Widoki bardzo zróżnicowane, trudne do opisania. Tą część Tybetu, którą mijaliśmy można porównać do olbrzymiego pastwiska o charakterze wyżynno – górskim. Do wysokości 4500 – 4700 mnpm obserwowaliśmy pasące się stada jaków. W pobliżu stad znajdują się bądź pojedyncze namioty nomadów, bądź małe osady. Pastwiska poprzecinane są rozlewającymi się i tworzącymi zakola rzekami. W pewnej chwili (niestety było to w nocy) przekroczyliśmy Jangcy, która w tej części Tybetu ma swoje źródła. Kilkakrotnie zauważyłem również bagna porośnięte gęstą trawą. Około 11-tej rano, na wysokości 4700 mnpm, minęliśmy duże jezioro. Niestety na posiadanych przez nas mapach nie było zaznaczone. Przez całą podróż w oddali były widoczne góry, niektóre o wierzchołkach pokrytych śniegiem. Myślę, że były to, co najmniej sześciotysięczniki. Rano było słonecznie, ale później zachmurzyło się i nawet przez chwilę pokropił deszcz. Zwróciłem uwagę, że chmury wisiały bardzo blisko ziemi. Robiło to niesamowite wrażenie. Im bliżej byliśmy Lhasy, tym mijane tereny były bardziej zagospodarowane. Niedaleko Lhasy pojawiły się nawet pola uprawne i drzewa. W Tybecie była już jesień. Drzewa o złocistych i zielono-żółtych liściach wspaniale się prezentowały na tle gór i lazurowego nieba. Należy tutaj wspomnieć, że niebo nad Lhasą ma niespotykany lazurowo-szafirowy kolor.

Dworzec kolejowy jest imponujący. Przewodnik Bradta po Tybecie podaje, że jest większy niż pałac Potala. Po wyjściu z pociągu na peron poczułem suchość w gardle i miałem kłopoty z oddychaniem. Po paru minutach oddychałem już swobodnie, natomiast podczas całego pobytu w Lhasie musiałem dużo pić. W pociągu na wysokości 5000 metrów czułem się lepiej niż w pierwszej chwili, na wysokości 3700 metrów na „świeżym powietrzu”. Myślę, że w pociągu do układu klimatyzacji był dodawany tlen.

Taksówką za 30 yuanów, ale za to w towarzystwie dwóch Chińczyków (lub Tybetańczyków) jedziemy do hotelu Kyichu. Niestety nie ma wolnych miejsc. Zostawiamy więc bagaż w recepcji i idziemy do hotelu Snowland, który jeszcze w pociągu wytypowaliśmy jako rezerwowy. Jest to hotel położony w samym centrum dzielnicy tybetańskiej, niedaleko świątyni Jokhang. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że możemy tu zamieszkać, ale tylko dwie noce. Zaproponowany nam pokój jest urządzony w stylu tybetańskim tzn. posiada malowidła na ścianach i suficie. Ponadto nie jest drogi tylko 160 yuanów za dobę. Wracamy po bagaż. Po rozpakowaniu, czując się w miarę dobrze, rezygnujemy z zalecanej przez przewodnik kwarantanny i idziemy załatwić vouchery na bilety do pałacu Potala. Procedura jest taka, że w danym dniu należy otrzymać promesę biletu na dzień następny. Przewodnik Bradta podaje, że promesy są wydawane przy bramie zachodniej pałacu do godziny 17-tej. Po dotarciu na miejsce okazało się, że vouchery są rzeczywiście tutaj wydawane, ale od 9.30 rano do wyczerpania się limitu, który wynosi 800 biletów dziennie. Odchodzimy więc z kwitkiem.

Idąc, Beijing Donglu wzdłuż pałacu Potala, obserwujemy setki pielgrzymów odbywających korę (tzn. obejście świętego miejsca dookoła zgodnie z ruchem wskazówek zegara) z modlitewnymi kołowrotkami w rękach. Oddają hołd Dalajlamom pochowanym w pałacu, kładąc się i powstając wielokrotnie na chodniku naprzeciw głównego wejścia. Ten sposób czczenia bóstw jest w Tybecie powszechnie praktykowany przed wszystkimi ważniejszymi świątyniami czy innymi miejscami kultu.

Po drodze rezerwujemy pokój na dwie następne noce w hotelu Airways (400 yuanów za dobę). Kolację jemy w restauracji naszego hotelu. Ja zamawiam momo (w Nepalu się tym zajadałem), Ania mięso jaka z kalafiorami.

Rano rikszą jedziemy załatwić vouchery na bilety do pałacu Potala. Na miejscu kolejka, około 200 osób. Niemniej wydawanie promes idzie bardzo sprawnie i tak o dziesiątej mamy już promesę na jutro, na godzinę 13.30.

Całe przedpołudnie spacerujemy po zatłoczonych uliczkach dzielnicy tybetańskiej. Najpierw odbywamy korę wokół świątyni Jokhang, idąc w tłumie pielgrzymów kręcących kołowrotkami i mruczących swoje modlitwy. Odwiedzając po drodze małe kapliczki z wielkimi modlitewnymi bębnami można naprawdę poczuć, że Lhasa to ziemia święta.

Wchodzimy w wąską uliczkę i przez dużą bramę przechodzimy na dziedziniec, wokół którego na dwóch kondygnacjach są rozmieszczone mieszkania Tybetańczyków. Na środku podwórza ogromny, dymiący piec. Po wąskich schodach, bardziej drabinie, wdrapujemy się na górną kondygnację. Natrafiamy tam na małą kapliczkę, w której modlą się członkowie tej społeczności. Z góry można obserwować życie toczące się na dziedzińcu, głównie dookoła pieca. Wszędzie straszny bałagan, porozrzucane sprzęty domowe, jakieś deski, pudła... Chociaż mieszkańcy uśmiechają się do nas życzliwie, czujemy się intruzami i wycofujemy się z powrotem na ulicę, również z powodu niezbyt przyjemnego zapachu. Następnie zagłębiamy się w wąskie uliczki Barkoru pełne straganów, na których można kupić dosłownie wszystko. My nabywamy grzałkę do wody, gdyż nasza się spaliła.

Obiad jemy na tarasie tybetańskiej restauracji „Gangki”. Po krótkim odpoczynku idziemy do centrum Lhasy. Okrążamy pałac Potala w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, czyli sprzecznie z zasadą kory. Na północ od pałacu rozciąga się park Lukhang. Zwiedzamy w nim Lukhang Temple, niedużą świątynię położoną na wyspie znajdującego się w parku stawu oraz trzy białe czorteny. Później odpoczywamy na Potala Square, placu zbudowanym przez Chińczyków w 1995 roku dla uczczenia 30-tej rocznicy powstania TAR, podziwiając z jednej strony pałac Potala, z drugiej olbrzymi trzydziestosiedmiometrowy pomnik, wybudowany w 2002 roku kosztem prawie dwóch milionów dolarów, upamiętnieniający 50-tą rocznicę „wyzwolenia” Tybetu.

Rano zwiedzamy Jokhang – 1300-tu letnią świątynię lamaistyczną. Bilet wstępu kosztuje 70 yuanów i zawiera film na temat świątyni nagrany na takim nośniku (prostokątna płytka), którego nikt w Lhasie nie potrafił odtworzyć.

Tłum pielgrzymów przesuwający się powoli w wielkiej sali otoczonej kaplicami zawierającymi posągi Buddów i Bodhisatwów. W kilku posągi Awalokiteswary, Bodhisatwy Miłosierdzia, której emanacją jest Dalajlama. Na środku sali kilkudziesięciu, może więcej, mnichów zanosi modły. Mnisi siedzą bokiem do głównego posągu świątyni, wyobrażającego Buddę Sakyamuniego. Podobno takie modły w porze, gdy turyści zwiedzają świątynię, mają miejsce tylko raz w roku. Wciskamy się w tłum tybetańskich pielgrzymów i posuwamy wolno wzdłuż szeregu kaplic, obserwując jak pielgrzymi modlą się, dolewają oliwy z tłuszczu jaka do palących się wszędzie kaganków, czy też wciskają drobne banknoty w specjalnie do tego celu przygotowane otwory. Monotonny śpiew mnichów, panujący półmrok, dym z płonących kaganków, pokłony pielgrzymów przed kaplicami tworzą scenerię nie z tego świata. Wrażenie niesamowite.

Po wyjściu ze świątyni na wewnętrzny dziedziniec, wchodzimy jeszcze na dach, z którego rozpościerają się wspaniałe widoki na Lhasę i pałac Potala. Można tu również podziwiać z bliska grupę pokrytych złotem rzeźb. W środku na postumencie „Koło, Dharmy”, którego obwód jest bogato zdobiony. Po obu stronach symetrycznie umieszczone klęczące jelenie z głowami skierowanymi w stronę „koła”. Dalej, również symetrycznie, dwie rzeźby w kształcie walca o bokach pokrytych symbolicznymi znakami. Górna część walca zakończona ozdobną kopułą, dookoła której, na wystających za obręb walca uchwytach w kształcie jeleni, wiszą dzwonki. Myślę, że ta grupa rzeźb jest symbolem religijnym, gdyż identyczną widziałem na dachu głównego budynku świątyni Drepung.

Ponieważ udało się nam przedłużyć pobyt w „Snowlandzie” o dwie kolejne noce idziemy do hotelu „Airways” odwołać rezerwację i ewentualnie odebrać wpłaconą zaliczkę (100 yuanów). Zaliczkę odbieramy bez problemu. Jednocześnie, w biurze linii China Eastern działającym w tym hotelu, kupujemy bilety lotnicze do Kunmingu na 26.09. Koszt biletu dla jednej osoby wynosi 2090 yuanów.

Przy wejściu do pałacu Potala jesteśmy parę minut przed pierwszą. Po kontroli dokumentów i voucherów zostajemy wpuszczeni do środka, tylko po to, aby zostać skontrolowanymi ponownie. Podchodzimy pod górę. Po pokonaniu kilkuset stopni docieramy do kasy i możemy wykupić bilety. Płacimy po 100 yuanów od osoby. Zwiedzanie pałacu zajęło nam ponad trzy godziny. Posuwaliśmy się powoli wytyczonym szlakiem, podziwiając mijane pomieszczenia: kaplice, grobowce Dalajlamów czy też apartamenty prywatne duchowych przywódców Tybetu. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie grobowce Dalajlamów. Wykonane w kształcie stupy kilkumetrowej wysokości, pokryte złotem i tysiącami drogich kamieni, świadczyły o niezwykłej pozycji Dalajlamy w wolnym Tybecie.

Po wyjściu z pałacu chcieliśmy zjeść obiad. W tym celu wybraliśmy pobliską restaurację. Zamówiliśmy po jednym daniu, pomimo usilnych prób właścicielki, abyśmy zamówili więcej potraw. I tą wstrzemięźliwością chyba ją obraziliśmy, gdyż podała nam tylko zamówioną wodę mineralną i przestała się nami interesować. Kilkukrotnie staraliśmy się jeszcze przypomnieć o naszej obecności, ale gdy nie dało to żadnego rezultatu, zapłaciliśmy za wodę i wyszliśmy głodni. Rikszą pojechaliśmy na Barkor, gdzie zjedliśmy obiad na tarasie restauracji „Gangki”.

Wieczorem idziemy na spacer w kierunku placu Potala. Zupełnie niespodziewanie, nie mam nawet ze sobą aparatu fotograficznego, natrafiamy na widowisko pt. „tańczące fontanny”, które odbywa się bezpośrednio przed pomnikiem wyzwolenia Tybetu. Kilkadziesiąt fontann „tańczy” w rytm muzyki zarówno chińskiej jak i znanych utworów kompozytorów europejskich. Obserwujemy widowisko około pół godziny, a następnie wracamy do naszego hotelu. Tym razem wracamy nie jak zwykle Beijing Donglu, ale ulicą równoległą, bardzo nowoczesną o szerokich, pokrytych marmurowymi płytami chodnikach. Otaczają ją ekskluzywne sklepy światowych firm i drogie hotele. Cała tonie w kolorowych reklamach, może być traktowana jako wizytówka Lhasy lub szczyt kiczu. Dopiero sto metrów przed placem Barkor nabiera bardziej tybetańskiego wyglądu. Pojawiają się domy w stylu pseudo-tybetańskim, stragany z pamiątkami oraz uliczni sprzedawcy przysmaków.

Dzisiaj mamy w planie zwiedzenie klasztoru Drepung, leżącego kilka kilometrów za miastem oraz, jeśli zdążymy, klasztoru Sera.

Do klasztoru Drepung jedziemy prywatnym mikrobusem nr 503. Obwozi nas po całej Lhasie, zbierając pasażerów. Oglądamy dzięki temu nieturystyczne rejony miasta. Dziurawe ulice, małe domki prawie w każdym sklepik lub jadłodajnia. Gdyby nie samochody i motocykle można by się poczuć jak w starej tybetańskiej Lhasie. W końcu zostajemy wysadzeni przy drodze prowadzącej pod górę do klasztoru. Ostatnie kilka kilometrów jedziemy starą zdezelowaną ciężarówką, na „pace”. Pojazd po drodze psuje się. Zabrakło wody w chłodnicy. Woda wyciekła podczas jazdy, co dokładnie widziałem, siedząc na tylnej burcie „paki”. Kierowca biegnie z bańką po wodę. Czekamy kilka minut. Wreszcie ruszamy.

Klasztor, należący do odłamu buddyzmu tybetańskiego: „Żółte Kapelusze”, jest olbrzymi. Kiedyś mieszkało w nim 9000 mnichów, dzisiaj zaledwie kilkuset. W klasztorze znajdują się trzy Collegia kształcące mnichów. Zwiedzanie zajmuje nam cztery godziny. Trochę zabłądziliśmy, w przeciwnym wypadku byłoby krócej. Oglądamy głównie kaplice oraz sale, w których mnisi uczą się i modlą. Tak jak wczoraj w Jokhang, również i dzisiaj, mamy możliwość obserwować modlitwę kilkudziesięciu mnichów w olbrzymiej sali. Monotonny śpiew i dym z palących się kaganków umieszczonych przed kaplicami, stwarza mistyczny klimat. Zauważyłem, że w odróżnieniu od świątyń buddyjskich w Chinach, gdzie wierni palą przed ołtarzami trociczki, w Tybecie używa się wyłącznie kaganków wypełnionych masłem z mleka jaka lub łojem.

Ogrom klasztoru zrobił na mnie duże wrażenie. Odwiedziłem do tej pory kilka krajów, w których buddyzm ma wielu wyznawców, ale w żadnym z nich nie spotkałem tak olbrzymich klasztorów. Jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że w Tybecie były setki podobnych obiektów, to naród, który je utrzymywał musiał być naprawdę głęboko przywiązany do swojej religii.

Do Lhasy wracamy autobusem kursowym bezpośrednio z parkingu przed klasztorem. Jemy obiad w restauracji „Nowa Mandala” na Barkorze. Zaraz po obiedzie, mikrobusem nr 303 jedziemy do klasztoru Sera. Jest to drugi pod względem wielkości, klasztor w okolicach Lhasy. W czasach gdy Tybet był niepodległy, mieszkało w nim 7000 mnichów. Niestety korki uliczne sprawiają, że na miejscu jesteśmy pół godziny przed zamknięciem obiektu. W związku z tym nie decydujemy się wydać po 55 yuanów tylko po to by obejrzeć, co najwyżej jedną z wielu kaplic. Wracamy do miasta.

Wieczorem pożegnalny spacer po placu Potala. Obserwujemy „tańczące fontanny”. Nakręcam dwa „filmiki” i trzeci, na którym filmuję dwie młode Tybetanki tańczące na placu, a następnie Anię, która również nie mogła oprzeć się czarowi granego walca. Po otrzymaniu zasłużonych braw, wracamy do hotelu. Jutro przed południem lecimy do Kunmingu.

Zdjęcia

TYBET / brak / Lhasa / Pielgrzymi 1TYBET / brak / północno - wschodni Tybet / Tybet 1TYBET / brak / północno - wschodni Tybet / Tybet 8TYBET / brak / Lhasa / Świątynia Jokhang 3CHINY / Syczuan / Moxi / Hailuogou - park lodowców 1TYBET / brak / Tybet południowo - wschodni / TYbet z lotu ptaka 2TYBET / brak / Lhasa / Pałac Potala 1

Dodane komentarze

jedrzej dołączył
07.03.2006

jedrzej 2016-10-05 22:14:31

"Niestety. Słyszałem, że na Barkorze powstało (lub powstaje) olbrzymie centrum handlowe z podziemnymi parkingami."

[konto usuniete] dołączył
00.00.0000

[konto usuniete] 2016-10-05 21:11:48

"Widzę, że byliśmy mniej więcej w tym samym czasie :) Teraz podobno Lhasa zmieniła się nie do poznania. Hanizacja Tybetu ma się coraz lepiej :("

iden dołączył
22.11.2002

iden 2008-07-11 10:40:13

jedna z nielicznych naszych polskich relacji z Tybetu. dobrze się czyta.

Przydatne adresy

Brak adresów do wyświetlenia.

Strefa Globtrotera

Dział Artykuły

Dział Artykuły powstał w celu umożliwienia zarejestrowanym użytkownikom serwisu globtroter.pl publikowania swoich relacji z podróży i pomocy innym podróżnikom w planowaniu wyjazdów.

Uwaga:
za każde dodany artykuł otrzymujesz punkty - przeczytaj o tym.

Jak dodać artykuł?

  1. Zarejestruj się w naszym serwisie - TUTAJ
  2. Dodaj zdjęcia (10 punktów) - TUTAJ
  3. Dodaj artykuł (100 punktów) - TUTAJ
  4. Artykuły są moderowane przez administratora.

Inne Artykuły

X

Serwis Globtroter.pl zapisuje informacje w postaci ciasteczek (ang. cookies). Są one używane w celach reklamowych, statystycznych oraz funkcjonalnych - co pozwala dostosować serwis do potrzeb osób, które odwiedzają go wielokrotnie. Ciateczka mogą też stosować współpracujący z nami reklamodawcy. Czytaj więcej »

Akceptuję Politykę plików cookies

Wszelkie prawa zastrzeżone © 2001 - 2023 Globtroter.pl